Teksty Marka Tomaszewskiego

Autor pisze sam o sobie: Marek Tomaszewski, Rumia, tel. 0586714763, mail martomm@friko3.onet.pl.
P│eµ - jeszcze mΩ┐czyzna.
Zaw≤d - in┐. mech.
Praca - w│asna firma budowlana. Ostatnio nudzΩ siΩ w niej jak nieszczΩ╢cie, st▒d pisanina.
Zainteresowania: tak jako╢, jak to po og≤lniaku - trochΩ literatura(g│≤wnie sensacja, Koontz, ten to umie pisaµ, zawi╢µ cz│eka ┐re), trochΩ komputery, ┐eglarstwo.
Marzenia: typowe, ot, palma, ciepe│ko, pozycja horyzontalna.
»onaty, c≤rka 16 lat.
No i oczywi╢cie: nikt mnie nie docenia, nikt mnie nie kocha, nikt - jak u ka┐dego (to ┐art oczywi╢cie, ┐ona czasem czyta pocztΩ i wziΩ│aby to na serio).

Protok≤│2383 s│owa
Real1389 s│≤w
Wied╝ma2945 s│≤w
IJAK539 s│≤w
D┐in1450 s│≤w

PROTOKӣ

Obudzi│ siΩ z uczuciem, ┐e co╢ siΩ sta│o. Niejasne wra┐enie nieszczΩ╢cia, straty czego╢ drogiego prze╢ladowa│o go ju┐ od dawna. Ale dzisiaj... Dzisiaj by│o inaczej. Uczucie nabra│o wyrazu, jakby zgΩstnia│o, otuli│o go jak wilgotny ca│un. Przera┐ony spojrza│ na wy╢wietlacz zegara, daj▒cy zielon▒ po╢wiatΩ w ca│ej sypialni. Widzia│ cyfry niewyra╝nie, pogrubione i nieco rozmyte. Wyci▒gn▒│ rΩkΩ, chc▒c podnie╢µ zegar do oczu. W md│ym, zielonkawym blasku w│asna rΩka wyda│a mu siΩ obca i stara jak egipska mumia. Cofn▒│ d│o±, ale zaraz wyci▒gn▒│ j▒ ponownie. Spokojnie, pomy╢la│, to z│udzenie, nie jestem widmem, jeszcze nie. Druga. Kropki sekundnika miga│y dziwacznie wolno. Zwykle wpatruj▒c siΩ w wyznaczaj▒ce up│yw czasu punkciki nie potrafi│ schwytaµ przebiegaj▒cej my╢li. Tym razem, miΩdzy jednym a drugim migniΩciem widzia│ ca│e sceny ze swego ┐ycia, te szalone, pe│ne uniesie± i te zwyk│e, bΩd▒ce jego tre╢ci▒. R≤wnocze╢nie wiedzia│, ┐e to niemo┐liwe, ┐e to tylko jego galopuj▒cy w oszala│ym tempie puls stwarza z│udzenie spowolnienia czasu. Pomimo przera┐enia pomy╢la│, ┐e ┐yj▒c tak szybko, prze┐y│by wprawdzie kilkakrotnie wiΩcej - ale czy zd▒┐y│by rozsmakowaµ siΩ w przemijaj▒cej chwili? Zapadaj▒c w nerwow▒ drzemkΩ stara│ siΩ odegnaµ uczucie przygnΩbienia i nie my╢leµ o czekaj▒cym go dniu. ªwit zasta│ le┐▒cego z pe│nymi │ez oczyma, rozpaczliwie wpatrzonego w sufit, jakby tam by│o co╢, co r≤wnocze╢nie przera┐a go i wci▒ga.

Przeci▒gnΩ│a siΩ. Nie jak kot, choµ lubi│a tak o sobie my╢leµ. Przeci▒gnΩ│a siΩ jak kobieta, kt≤r▒ czas wprawdzie oszczΩdza│, lecz ju┐ zaczyna czuµ jego brzemiΩ . ZmΩczonym ruchem przetar│a oczy, wsunΩ│a palce pod grzywkΩ, strosz▒c j▒ jak pi≤rka. Zawsze otwiera│a oczy na chwilΩ przed d╝wiΩkiem budzika, uk│ada│a siΩ wygodnie z rΩkami pod g│ow▒ i zaczyna│a planowaµ dzie±. Praca. Uwielbia│a j▒. Jej samej imponowa│o to, co robi. Nowy dzie± ni≤s│ zawsze nowe wyzwania, mo┐liwo╢µ nauczenia siΩ czego╢, zobaczenia czego╢ nowego, do│▒czenia kogo╢ do swojej kolekcji motyli - ale te┐ niebezpiecze±stwo wpadki. Dobrze pamiΩta│a, kiedy na sympozjum patolog≤w w Zurichu jaki╢ volksdeutsch, jak nazywa│a przedstawicieli "nowej emigracji" zapyta│ j▒, czy teraz w Polsce wszyscy m≤wi▒ "chcem" - czy tylko ona i Wa│Ωsa. Ironiczny u╢miech profesora Nowakowskiego, na kt≤rego opinii szczeg≤lnie jej zale┐a│o, pozbawi│ j▒ humoru na kilka tygodni. Niefortunnego interlokutora skre╢li│a z listy znajomych, dorobiwszy zreszt▒ do tego ca│kiem niez│▒ ideologiΩ patriotyczno - zawodow▒. Spojrza│a na le┐▒cego obok mΩ┐a. Dobrze ┐e chocia┐ on jest w towarzystwie raczej ma│om≤wny, nie stara siΩ brylowaµ i udawaµ kogo╢, kim nie jest. W ko±cu to jej ambicja i up≤r pozwoli│y im podpi▒µ siΩ do klasy ╢redniej. Taak... Dzisiaj nie ma dy┐uru, za│atwi tylko tΩ zlecon▒ sekcjΩ, wpadnie do ordynatora porozmawiaµ na temat wsp≤│pracownika, doktora Wizowskiego, kt≤ry jej zdaniem jest ordynarny i prostacki, niewiele potrafi i nie powinien byµ traktowany na r≤wni z ni▒. Potem wr≤ci do domu przygotowaµ co╢ na wieczorn▒ kolacjΩ - nic wyszukanego, wΩdlina, sa│atki owocowe, pieczywo - tyle tylko, aby nie powiedzieli ┐e sk▒pi. Trzeba by jeszcze co╢ dzieciom ... Budzik!

Zobaczy│ j▒, gdy zbli┐a│a siΩ do drzwi prosektorium. SzarpnΩ│a za klamkΩ i odwr≤ci│a siΩ w stronΩ korytarza, wypatruj▒c kogo╢, kto m≤g│by mieµ klucze. Jej wzrok omi≤t│ go jak niebiesko - zielone reflektory samochodu wy┐szej klasy. Tak w│a╢nie siΩ poczu│, jakby jecha│ maluchem naprzeciw luksusowego BMW. Unikaj▒c zderzenia szybkim krokiem przesz│a obok niego i skrΩci│a w stronΩ gabinetu lekarskiego. Lekki zapach drewna sanda│owego z jej perfum wywo│a│ na jego twarzy u╢miech. Czy ona chocia┐ wie, jak na niego dzia│a? Nie, z pewno╢ci▒ nie, nie zauwa┐a go, chyba go nigdy nawet nie widzia│a, nie przysz│oby jej na my╢l, ┐e on mo┐e jeszcze istnieµ. Wzruszy│ ramionami, otworzy│ kluczem drzwi i wszed│ do prosektorium. Wyci▒gn▒│ z biurka listΩ sekcji na dzi╢ - rzeczywi╢cie, pozycja pierwsza - doktor Skalska i doktor Wizowski bΩd▒ kroiµ jak▒╢ m│od▒ kobietΩ , numer pojemnika A-6. Wyci▒gn▒│ szufladΩ, sprawdzi│ - tak, ju┐ wczoraj przygotowywa│ j▒ do sekcji. PamiΩta│, ┐e myj▒c cia│o zastanawia│ siΩ, dlaczego umar│a. S│ysza│, ┐e mia│a tylko 28 lat, jednak wygl▒da│a niepor≤wnanie starzej, by│a te┐ dziwnie lekka - trochΩ jak wydmuszka w ludzkiej pow│oce. Poza tym by│o w niej co╢ znajomego, co sprawi│o ┐e nie m≤g│ powstrzymaµ siΩ, by nie pog│adziµ jej nagimi koniuszkami palc≤w po twarzy, naznaczonej cierpieniem, a teraz spokojnej. Wra┐enie by│o niesamowite - marmurowa maska jakby parzy│a d│o±, odskoczy│ z cichym okrzykiem.

Pracowa│ tu odk▒d pamiΩta│, obcowanie ze zw│okami nie robi│o na nim wra┐enia - w przeciwie±stwie do jego znajomych, kt≤rych chyba trochΩ przera┐a│ i onie╢miela│. By│ samotnikiem, stworzy│ sobie w│asny ╢wiat do kt≤rego zaprasza│ nielicznych, a i oni z krzykiem w oczach uciekali. Nie m≤g│ zrozumieµ dlaczego? Nie pamiΩta│ ju┐, ┐e kiedy ┐y│ inaczej, nie ba│ siΩ ludzi, nie ba│ siΩ m≤wiµ o swoim ╢wiecie. Teraz bardzo chcia│ nawi▒zaµ z kim╢ kontakt, byµ z kim╢ blisko, lecz nie umia│ wyci▒gn▒µ rΩki, nie chcia│ byµ odrzucony. Znajomym wydawa│ siΩ ponurakiem, obcy go nie zauwa┐ali, kobiety obrzuca│y pustym spojrzeniem... Kiedy╢... kto╢... patrzy│ na niego inaczej i wydawa│o mu siΩ ┐e to w│a╢nie tych oczu szuka│ ca│e ┐ycie, ┐e uniesienie, jakiego dozna│ musi udzieliµ siΩ drugiej osobie, ┐e nie bΩdzie ju┐ sam... Przypomnia│ sobie nocne prze┐ycia. To wp│yw tego dotyku? Nigdy przedtem nic podobnego mu siΩ nie przytrafi│o. Tym razem na pewno te┐ mu siΩ zdawa│o. Jednak kiedy przek│ada│ cia│o z szuflady na w≤zek, ponownie zwr≤ci│ uwagΩ na jego lekko╢µ. Delikatniej ni┐ zwykle u│o┐y│ je na stole, maj▒c uczucie, ┐e dzieje siΩ co╢ niezwyk│ego. Normalna dot▒d czynno╢µ nabra│a charakteru misterium, omal┐e nie przytuli│ dziewczyny czuj▒c d│awienie w gardle... Wstrz▒sn▒│ siΩ gwa│townie i staraj▒c siΩ odzyskaµ panowanie nad sob▒ mrukn▒│: "Nigdy nie przyzwyczajΩ siΩ do tego odoru, zg│upieµ mo┐na". Stan▒│ w zamy╢leniu i po chwili szepn▒│: "Przepraszam...".

Energicznym krokiem wesz│a do sali. Obrzuci│a ostrym spojrzeniem pomieszczenie i dopiero po chwili dostrzeg│a stoj▒cego przy szafce z narzΩdziami cz│owieka ze szmat▒ w rΩce.

- Nie widzia│e╢, ehm... , nie widzia│ pan gdzie╢ doktora Wizowskiego?

- Nie, nie by│o go tutaj.

- To jak ja mam tu pracowaµ! Powinien dawno tu byµ! Jak zwykle najgorsza robota spadnie na mnie.

Ze z│o╢ci▒ rzuci│a przyniesione dokumenty na blat sto│u. Ruch powietrza wype│ni│ prze╢cierad│o, kt≤rym przykryte by│o cia│o, co da│o wra┐enie, jakby drgnΩ│o przestraszone. Rzuci│a okiem na osobnika w k▒cie sali.

- Pomo┐e mi pan - zadecydowa│a kategorycznie.

- Niech pan przygotuje sprzΩt. BΩdΩ potrzebowa│a n≤┐ sekcyjny, trepan, pi│Ω - obojΩtnie recytowa│a d│ug▒ listΩ narzΩdzi.

Chwyci│a dokumenty i zag│Ωbi│a siΩ w lekturze.

" PrzyjΩta na oddzia│ intensywnej terapii 14 wrze╢nia 98 r. z objawami ostrej niewydolno╢ci kr▒┐enia i og≤lnego wyniszczenia organizmu. Do szpitala przyni≤s│ j▒ nad ranem jaki╢ bezdomny. Powiedzia│, ┐e jest z nimi od dawna, ma ksywkΩ Nasza. Ostatnio by│a jaka╢ - jak to okre╢li│ - nie do ┐ycia. Chyba przysz│a na ni▒ kryska - orzek│ be│kotliwie, u│o┐y│ na kozetce i odszed│. Rejestratorka usi│owa│a go zatrzymaµ, aby dowiedzieµ siΩ czego╢ wiΩcej, ale od≤r jego │ach≤w sprawi│, ┐e nie zdoby│a siΩ na chwycenie go za rΩkΩ (na sam▒ my╢l o tym machinalnie wytar│a d│o± w fartuch). Zadzwoni│a po dy┐urnego lekarza. Zszed│ zaspany, niezadowolony. Za│o┐y│ gumowe rΩkawiczki i krzywi▒c twarz zacz▒│ szukaµ pulsu. By│. Nitkowaty. Zleci│ pod│▒czenie kropl≤wki i poszed│ siΩ umyµ. W trakcie wykonywania nak│ucia pacjentka wyprΩ┐y│a siΩ tak gwa│townie, ┐e wyrwa│a wprowadzon▒ kaniulΩ, po czym r≤wnie gwa│townie zwiotcza│a. PodjΩta pr≤ba reanimacji nie powiod│a siΩ. Wobec niejasnej przyczyny zgonu zlecono wykonanie autopsji - raczej dla formalno╢ci, ni┐ z rzeczywistej potrzeby."

- Ach, babranina - pomy╢la│a - dlaczego ja? Takie przypadki powinni zlecaµ asystentom. No, do roboty.

Unios│a prze╢cierad│o z mieszanin▒ ciekawo╢ci i obrzydzenia kt≤re wci▒┐, mimo lat praktyki odczuwa│a, kiedy mia│a dotkn▒µ lodowatego cia│a. Co╢ jej siΩ nie zgadza│o. Nie umia│a sprecyzowaµ tego uczucia, lecz co╢ by│o nie tak. Ta twarz ... M│oda, a jednak pokryta siateczk▒ zmarszczek jak stara porcelana, jak ulubiony, przywieziony z samotnej podr≤┐y do Maroka fresk, stoj▒cy u niej na kominku. St▒d to wra┐enie, ┐e j▒ zna?

Zdecydowanym ruchem odrzuci│a p│achtΩ. Pomarszczone, wynΩdznia│e cia│o nie pasowa│o do twarzy. Z │atwo╢ci▒ mog│a wyobraziµ j▒ sobie jako pe│n▒ ┐ycia, tak roz╢wietlon▒, ┐e nawet zmarszczki dodawa│yby jej tylko uroku, szczΩ╢liw▒ ... Reszta by│a jak z innego ╢wiata, a co najmniej z innej epoki. Poczu│a za┐enowanie, jakby podgl▒da│a kogo╢ bliskiego w intymnej sytuacji. »achnΩ│a siΩ.

- Co mi dzisiaj jest? Zaraz zacznΩ siΩ nad ni▒ rozczulaµ. Tego by tylko brakowa│o. Ko±cem buta nacisnΩ│a przycisk uruchamiaj▒cy magnetofon. G│o╢no powiedzia│a:

- Do protoko│u:

Data: 26 pa╝dziernika 1998 roku.
Obiekt: Osoba p│ci ┐e±skiej.
Brak dokument≤w.
Identyfikator A-6/26.11.98/NN
Brak widocznych obra┐e± zewnΩtrznych.
Wiek - z wygl▒du 28 lat, cia│o wyniszczone.

Pu╢ci│a przycisk.

WziΩ│a n≤┐ i pochyli│a siΩ nad cia│em. K▒tem oka zauwa┐y│a wlepione w siebie spojrzenie pomocnika. I czeg≤┐ on siΩ tak gapi? Spojrza│a jeszcze raz. Dostrzeg│a twarz pokryt▒ widocznymi pod zarostem bliznami, nienaturalnie obwis│y k▒cik ust, zniekszta│cone ucho. No, chirurg to siΩ tu nie popisa│ - pomy╢la│a. Nienaruszone by│y tylko oczy, reszta oblicza wygl▒da│a jak posk│adana z kawa│k≤w, nale┐▒cych kiedy╢ do r≤┐nych os≤b. Tylko te oczy ... Spojrza│a uwa┐niej. W jaki╢ spos≤b j▒ zaintrygowa│y. Szaro - niebieskie, ten kolor sk▒d╢ pamiΩta│a, jarz▒ce siΩ wewnΩtrznym blaskiem, wci▒gaj▒ce, jakby chcia│y j▒ zniewoliµ. Chmyz. Jak on mo┐e siΩ tak gapiµ. Odwr≤ci│a wzrok.

- Do protoko│u: Wzrost - 168 cm.
Waga - 56 kg.

Wykona│a typowe naciΩcie Y, od ramion a┐ do │ona.

- Haki poproszΩ.

- ...

- Haki poproszΩ !

- ...

- Haki !

Drgn▒│ wyrwany z zamy╢lenia.

- Tak, proszΩ.

Jaka ona jest piΩkna! Pierwszy raz od tak dawna m≤g│ byµ blisko niej. Nie │udzi│ siΩ, ┐e go rozpozna. Pracowa│a w tym szpitalu od kilku miesiΩcy, a teraz, od niedawna zaczΩ│a czΩ╢ciej bywaµ w jego kr≤lestwie. Ulokowane w podziemiach prosektorium nie by│o chΩtnie odwiedzane przez lekarzy, chyba ┐e dla kogo╢, jak dla niej, to miejsce by│o szczeblem w karierze, kt≤ry trzeba przej╢µ bez znieczulenia, aby staµ siΩ KIMª. PamiΩta│ to. Zawsze patrzy│a w g≤rΩ, na tych, kt≤rych uwa┐a│a za lepszych i nie ogl▒daj▒c siΩ za siebie par│a w g≤rΩ, staraj▒c siΩ do nich do│▒czyµ. Czasem musia│a zacisn▒µ zΩby, jak wtedy, po jego wypadku, ale umia│a zebraµ siΩ w sobie, odwr≤ciµ, odej╢µ ... Teraz, po latach, kiedy los zetkn▒│ ich przypadkiem, wielbi│ j▒ po cichutku, nie staraj▒c siΩ zostaµ rozpoznanym, ani nie maj▒c do niej ┐alu. Bo czy┐ mo┐na mieµ ┐al do kogo╢ za to, ┐e jest normalny, typowy, ┐e jak sobie postanowi, ┐e bΩdzie szczΩ╢liwy, to jest szczΩ╢liwy? Zazdro╢ci│ jej nawet tej spokojnej pewno╢ci siebie, poczucia wy┐szo╢ci, uporu, samozadowolenia . Nie zastanawia│a siΩ, czy to, po czym depcze na pewno jest mierzw▒ jeno, dla niej by│o ... Wpatrywa│ siΩ w ni▒ psim wzrokiem i tylko czasem wzbiera│ w nim skowyt g│odnego serca. Pochyli│ g│owΩ, chc▒c choµ na chwilΩ przestaµ o niej my╢leµ.

- Do protoko│u:
Wykonano naciΩcie Y. Sk≤ra sucha, pomarszczona, w kolorze bibu│y, chrzΩ╢ci.

- ChrzΩ╢ci ? - c≤┐ ja wygadujΩ? Wzruszy│a ramionami, od│o┐y│a n≤┐. Podesz│a do g│owy, unios│a martwe powieki.

- Do protoko│u:

Oczy zielone. Nienaturalnie powiΩkszone ╝renice. L╢ni▒ce. Odbijaj▒ ╢wiat│o i ... i moj▒ twarz ?

Jakbym patrzy│a w lustro ... Maj▒ taki sam wyraz, jak oczy tego chmyza. Widzia│am to kiedy╢ ...

Zmusi│a siΩ do podniesienia g│owy, spojrza│a na niego. Patrzy│a z g≤ry na pochylonego cz│owieka i w zarysie sylwetki, w delikatno╢ci ruchu rΩki, maj▒c w pamiΩci spojrzenie, dostrzeg│a co╢ bardzo, bardzo znajomego. B│ysk zrozumienia, poznania, targn▒│ ni▒ jak cios no┐em. To, o czym udawa│o siΩ jej nie pamiΩtaµ tyle lat, wr≤ci│o. Ju┐ wiedzia│a, sk▒d to dzisiejsze rozstrojenie. Uciekaj▒c od wspomnie± wr≤ci│a do ╢rodka sto│u. Kontynuowa│a naciΩcie. Czu│a siΩ jednak tak, jakby nacina│a nie sk≤rΩ, lecz pow│okΩ z papier mache i nawet siΩ nie zdziwi│a, ┐e rozchylenie hakami naciΩcia by│o jak rozsuniΩcie kurtyny. Zobaczy│a wnΩtrze, jakiego nie spodziewa│a siΩ ujrzeµ. P│uca ciasno zduszone czarna wstΩg▒. »o│▒dek zwi▒zany w dziwaczny, ciasny supe│. Jelita sperforowane przez gorycz. Jak ona mog│a tak ┐yµ, jak ? Wprowadzi│a d│onie pod odchylone przez pomocnika ┐ebra w poszukiwaniu serca. By│o ogromne, miΩkkie, ciep│e.

Rozsuwa│ ┐ebra tak, by mog│a bez przeszk≤d przeci▒µ naczynia │▒cz▒ce serce z reszt▒ krwiobiegu. Wpatrywa│ siΩ w ni▒ tak intensywnie, z takim b≤lem, ┐e miΩ╢nie mu zaczΩ│y sztywnieµ, napinaµ siΩ, a┐ poczu│, ┐e ca│y staje siΩ kawa│kiem kryszta│u, kt≤ry tr▒cony, zacznie d╝wiΩczeµ, │kaµ, jak naprΩ┐one struny skrzypiec w rΩkach mistrza.

Patrzy│a tam, gdzie powinny byµ jej rΩce, dotykaj▒ce serca i nie widzia│a ich.

- Dlaczego jest ciep│e ? Powinno byµ zimne, to mrowienie w ko±cach palc≤w to przecie┐ tylko wynik dotkniΩcia zimnej tkanki.

- Do protoko│u:
PrzystΩpujΩ do ...

Pocz▒tkowe mrowienie palc≤w zaczΩ│o dr┐eniem obejmowaµ ca│e jej cia│o, nape│niaj▒c j▒ delikatnym ╢wiat│em zmieniaj▒cym siΩ z drobnych pocz▒tkowo punkcik≤w w feeriΩ barw, w tΩczΩ, kt≤ra rozla│a siΩ po ca│ym jej ╢wiecie, pozwalaj▒c dostrzec obrazy, jakich nigdy nawet nie przeczuwa│a i us│yszeµ s│owa dawno zapomniane.

Jak wo│anie z kosmosu us│ysza│a jego jΩk:

- Ono ┐yje !

Trwa│a tak, sama nie wiedz▒c, w zachwyceniu ?, zaczarowaniu ? - na nowo prze┐ywaj▒c to, co kiedy╢ by│o dla niej najpiΩkniejsze, najwa┐niejsze, co nikomu innemu nie mog│oby siΩ przydarzyµ. To mgnienie oka wyzwoli│o w niej lawinΩ wspomnie±, zerwa│o tamy konwenans≤w, przekona±, wm≤wie±, nagle lecia│a wolna, m│oda, szczΩ╢liwa - ogl▒da│a cuda, tworzy│a cuda, by│a cudem. W locie widzia│a swoje ┐ycie, jak na szalach wagi le┐▒ce, na jednej takie, jakie wybra│a, na drugiej - jakie mog│a mieµ. Kt≤r▒ wskazaµ palcem ? TΩ g≤rn▒, czy tΩ nisko ? P│ynΩ│a przez przestworza miΩdzy uniesieniem, rozkosz▒ i mi│o╢ci▒ a stabilizacj▒ i normalno╢ci▒. Coraz wiΩcej skarb≤w by│o na szalach wagi, miota│a siΩ zagubiona w szale±stwie kolor≤w, a┐ zda│a siΩ na dzieciΩc▒ wyliczankΩ, ene, due, rabe . Wybra│a. Czar prys│. ªwiat zszarza│, zn≤w by│ tylko st≤│, martwe serce, chmyz.

Tak, jak powinno byµ.

TkniΩty czarodziejsk▒ chwil▒, z rozchylonymi ustami, zafascynowany z pod p≤│przymkniΩtych powiek obserwowa│ jej przemiany. Pocz▒tkowo z nadziej▒ i zachwytem patrzy│ jak m│odnieje, jak wilgotniej▒ jej oczy i przyspiesza oddech, jak zdaje siΩ wracaµ z dalekiej podr≤┐y, by za moment, gdy zszarza│a i spowszednia│a, obojΩtnie odwr≤ciµ rozczarowany wzrok. Wiedzia│, ┐e zn≤w j▒ straci│, tym razem wraz z marzeniami. Kryszta│ pΩk│. Zamiast zabrzΩczeµ jak szklany bibelot, rozpad│ siΩ na milion d╝wiΩk≤w. Sta│ siΩ muzyk▒, kt≤ra nape│ni│a go zar≤wno moc▒, jak i lamentem nad utraconym. Zrozumia│, ┐e nocami bΩdzie p│aka│ ju┐ tylko nad sob▒. We wpadaj▒cej przez okratowane okno po╢wiacie ulicznej lampy blacha sto│u sekcyjnego wydawa│a siΩ zimna i l╢ni▒ca jak lodowa tafla. Sun▒cy ╢rodkiem szczur unosi│ wysoko │apy, staraj▒c siΩ tylko czubkiem ogona wch│aniaµ niebieskawy ch│≤d. Nie reagowa│ na s│abe postukiwanie, dochodz▒ce z szeregu zamkniΩtych drzwi ch│odni. D╝wiΩk chwilami nabiera│ mocy, to zn≤w s│ab│ do ledwo s│yszalnego szmeru. Tuk - tuk... Tuk - tuk... Tuk - tuk... Jak puls niewiadomego, jakby chcia│ siΩ wydostaµ, lecz zaraz gin▒│, wiedz▒c ┐e jest tylko z│udzeniem...

Le┐a│a z oczyma pe│nymi │ez, rozpaczliwie wpatruj▒c siΩ w sufit, jakby tam by│o co╢, co sama zabi│a.



30.10.1998 r.

REAL

Gdzie╢ g│Ωboko, pod powierzchniow▒ warstw▒ poskrΩcanych neuron≤w odpowiedzialnych za niezale┐ne od ╢wiadomo╢ci funkcjonowanie cia│a, rozsiad│a siΩ bogini Psyche, kr≤lowa pod╢wiadomo╢ci, wiecznie sk│≤cona z kr≤lem Realem. W zasadzie byli niez│ym ma│┐e±stwem, mimo r≤┐nicy charakter≤w. Kr≤l Real tward▒ rΩk▒ rz▒dzi│ miastem, kr≤lowa pielΩgnowa│a swoje ogrody. Od czasu do czasu Psyche wpada│a na pomys│, by upiΩkszyµ miasto, pe│na dobrych chΩci starannie wybiera│a co piΩkniejsze okazy flory, otwiera│a szeroko bramΩ i sadzi│a je na ugorach, w skrzynkach na gankach domostw, upycha│a w wazonach. Niekiedy, w okresach prosperity miasta, kr≤l dobrotliwie przymyka│ oczy na starania ┐ony, pozwalaj▒c, by porasta│y kwieciem │▒ki, mieni│y siΩ kolorowym │ubinem pola, a drzewa wydawa│y dla uciechy mieszka±c≤w przedziwnej s│odyczy owoce. Podsuwa│a je Psyche ukradkiem mΩ┐owi, zasilaj▒c witaminami ┐o│▒dek, przez ┐o│▒dek wszak droga prowadzi do serca. TrochΩ udaj▒c nie╢wiadomo╢µ, trochΩ drocz▒c siΩ z ┐ona teori▒ o zgubnym wp│ywie zieleniny na organizm, podskubywa│ Real to jab│uszko z drzewa dobrego i z│ego, to zieloniutk▒ sa│atΩ m│odzie±czej naiwno╢ci, to zn≤w rud▒ marchewkΩ idei tyle┐ piΩknych, co nieosi▒galnych. Ba, wytyka│ czasem kr≤l ┐onie, ca│y czas bacz▒c, by nie przyznaµ siΩ i┐ wie o aneksji czΩ╢ci miasta, ┐e dieta jaka╢ monotonna, ┐e zjad│by co╢ naprawdΩ rarytnego, albo chocia┐ muszkΩ jak▒ zer┐n▒│... Nie, nie, nie okre╢la│ tego w tak wulgarny spos≤b, jednak Psyche w lot pojmowa│a aluzje i w swym bezcielesnym, jak to u bogini, kroczu, odczuwa│a lube mrowienie, zapowied╝ szalonego falowania wywo│anego g│aszcz▒cymi ruchami d│oni, wibrowaniem jΩzyka, posuwistym ruchem... Tu zwykle traci│a dech z wra┐enia i zamglonym wzrokiem odnajdowa│a drogΩ do kuchni, gdzie warzy│a w z│otych garach afrodyzjaki z jΩdrnych piersi dziewic, okraszone pokryt▒ delikatnym meszkiem brzoskwiniow▒ sk≤rk▒. T│uszczyku nie dodawa│a, gdy┐ kr≤l nie lubi│ jadaµ t│usto. Wtrz▒cha│ Real owe specja│y i rusza│ na │owy. Psyche lecia│a za nim na swych miΩkkich skrzyd│ach, gotowa dzieliµ z nim rado╢µ ze zdobyczy, chocia┐ czu│a siΩ trochΩ osamotniona. Nie by│a, bro± Bo┐e, zazdrosna, w ko±cu nie mia│a cia│a, i co za tym idzie, owych miejsc szczeg≤lnie poszukiwanych przez mΩ┐czyzn, dla zaspokojenia ich dora╝nych potrzeb. Tym niemniej, nieco odgrywa│a siΩ na mΩ┐u, znowu, bro± Bo┐e, nie z│o╢liwie, podsuwaj▒c mu w czasie snu nieco wyuzdane obrazki i z satysfakcj▒ patrz▒c, jak opr≤cz czterech bogato rze╝bionych kolumn, wspieraj▒cych baldachim kr≤lewskiego │o┐a, przybywa pi▒ta, prosta wprawdzie, lecz d│uuuga, oj. úechta│a j▒ troszkΩ, wiedz▒c, ┐e to jej chwila triumfu, ┐e dla niej to tak wspaniale, by nie powiedzieµ strzeli╢cie, wyros│o warzywko o twardym korzeniu, zwie±czone kalafiorowat▒ g│≤wk▒. Bawi│a j▒ ╢wiadomo╢µ, ┐e m≤zg kr≤la w│a╢nie zmieni│ sw▒ przyrodzon▒ siedzibΩ i g│odnym okiem patrzy na ╢wiat ze szczytu owej kolumny. Teraz nie potrzebowa│a smyczy, by wie╢µ swego pana i w│adcΩ, mia│a go, bez uciekania siΩ do przeno╢ni, w rΩkach. Chcia│oby siΩ powiedzieµ, ┐e by│ w jej rΩkach miΩkki jak wosk, lecz w tym przypadku by│oby to twierdzenie z gruntu fa│szywe. Czasem kr≤l budzi│ siΩ takiej nocy, by wielkim g│osem zakrzykn▒µ ha! - kt≤re echem odbija│o siΩ od pustych ╢cian komnaty i baldachimu r≤wnie pustego │o┐a, po czym spada│o z wilgotnym plap╢niΩciem na prze╢cierad│a. Psyche chcia│a wierzyµ, ┐e owo wieloznaczne ha! by│o wyrazem mi│o╢ci dla niej i czu│a siΩ zaspokojona, mo┐e nieco ociΩ┐a│a, a wszystko to zabarwione by│o niewielkim, ale przecie┐, smutkiem. Real za╢ tym┐e ha! wyra┐a│ jednocze╢nie rado╢µ, po┐▒danie, tΩsknotΩ i ┐al, przemieszane w warzywno-owocowy mus, z kt≤rego, po przefermentowaniu mo┐na oddestylowaµ wino, ≤w cierpki napitek, kt≤rym raczy│ siΩ w zimowe z│e wieczory, gdy bywa│ sk│≤cony ze sw▒ Psyche. Cierpia│ w≤wczas straszliwie, gdy┐ w gruncie rzeczy dobra z niej by│a kobieta, gdyby tak jeszcze potrafi│a pow╢ci▒gn▒µ sw≤j jΩzyk i nie komentowaµ wszystkiego na sw≤j spos≤b. We╝my choµby │owy. Ledwie uda│o mu siΩ co╢ upolowaµ, to ju┐ za uchem s│yszy jej szept: Wiesz kochany, cieszΩ siΩ, ┐e jeste╢ szczΩ╢liwy. Ta sarenka jest taka urocza. Mog│aby wprawdzie byµ troszkΩ m▒drzejsza, ale je╢li tobie siΩ podoba... Ciesz siΩ ni▒, tylko uwa┐aj, aby ciΩ nie okrad│a, bo co╢ ma taki wredny b│ysk w oku... Nie m≤wiΩ, ┐e nie jest │adna, absolutnie nie, jest nawet piΩkna, ciekawe, dlaczego w│a╢nie tobie uda│o siΩ j▒ upolowaµ. Z jej urod▒ mog│aby ... i tak dalej i dalej, do znudzenia. Wysysa│a z niego ca│▒ rado╢µ z pokotu, a┐ zaczyna│y go mierziµ │atwe sukcesy i zn≤w nocami zbiera│a plony w swoim warzywniku. Jednak gdy bywa│a szczeg≤lnie natrΩtna, w╢cieka│ siΩ kr≤l Real i spuszcza│ z postronka wiernego capa, by ten syci│ swe chucie wypielΩgnowan▒ zielenin▒. Zmyka│a w≤wczas Psyche za bramΩ, gdzie siedzia│a nadΩta, a mo┐e tylko udawa│a, albowiem w jej pod╢wiadomo╢µ (te┐ j▒ mia│a, a jak┐e) g│Ωboko wpisane by│o odwieczne prawo ╢lepego pos│usze±stwa i uwielbienia dla pana swego. I tak, prΩdzej czy p≤╝niej, jej by│o na wierzchu. Mo┐e nie by│a rycerska (by│o jej troszkΩ │yso, kto╢ wnikliwy zauwa┐y│by zapewne oznaki wstydu), lecz swoim " a nie m≤wi│am" dokopywa│a mu w≤wczas bezlito╢nie. Ajaj, jak nie lubi│ tego kr≤l. Boczy│ siΩ na ni▒, razem z wiernym capem rusza│ w zielone grz▒dki, ze szczeg≤lnym zacietrzewieniem tΩpi▒c zdradliw▒ sa│atΩ i rozdeptuj▒c owoce o podejrzanym, s│odkim smaku. Razu pewnego szalej▒c z gniewu, ura┐onej ambicji i stratowanej godno╢ci dotar│ a┐ do bram ogrod≤w i z m╢ciw▒ satysfakcj▒ nawrzuca│ kamieni do szklarni, gdzie dla niego wszak ho│ubi│a tΩ najpiΩkniejsz▒ r≤┐Ω, kt≤r▒ zamy╢la│a ofiarowaµ mu, gdy przyjdzie czas. Wychylona z okienka w swojej wie┐y ( z ko╢ci s│oniowej, s▒dzili wszyscy) napyszczy│a na niego jak stara przekupka. Bezwstydnie przyr≤wnywa│a go do wiernego pomocnika, a s│owo dure±, w kontek╢cie innych s│≤w, brzmia│o nieomal jak komplement. Wyj▒tkowo d│ugo trawi│ go ┐al tym razem, widaµ zda│o mu siΩ, i┐ wbrew temu, co napisano na kamieniu granicznym kr≤lestwa (ta┐ tyli jeszcze jest gΩsi, je╢li kto nie czyta│), ta g▒ska by│a jedyna, najsmakowitsza, i co gorsza, ostatnia. A swojej r≤┐y jeszcze d│ugo nie dostaniesz! - zajazgota│a, nim zd▒┐y│a siΩ ugry╝µ w jΩzyk. Ops! Och│on▒│ nieco kr≤l. To jest dla mnie jaka╢ r≤┐a? Zaraz jednak wr≤ci│ ┐al, a z nim g│Ωboka refleksja : " Chrzaniµ r≤┐Ω. Nie jestem jaroszem wszak." Ali╢ci po czasie niejakim, ciekawo╢µ zdjΩ│a go okrutna, jak te┐ mo┐e smakowaµ r≤┐a, jak┐e obcowaµ z ni▒ mo┐na bli┐ej, gdy kolczasta? TroszkΩ jeszcze z│o╢µ trzewia mu ugniata│a, lecz ju┐ nie tak bardzo, ociupinkΩ ino, zatem dla porz▒dku jedynie i podkre╢lenia swej w│adzy zabarykadowa│ wej╢cie do ogrodu, acz kamieni nie narzuci│, w cicho╢ci ducha pragn▒c by baba rumowisko uprz▒tnΩ│a. Siad│ tedy i czeka│, cierpkie winko s▒cz▒c a udaj▒c przed sob▒, i┐ zaiste chrzani zieleninΩ, choµby kwiat mia│a czerwony i na nic nie czeka. Psyche wiedzia│a, nie darmo przecie cwana baba od lat szyj▒, co krΩci g│ow▒, w stadle tym by│a. Mahl zeit zu zeit (lubi│a niekiedy starogerma±skie maksymy przytaczaµ), no u┐e nie je┐edniewno ( i wschodnie tako┐) wystawia│a g│owΩ ponad mur, by z│o╢liwym "A co..." poderwaµ kr≤la na nogi i uchylaµ siΩ przed capim bobkiem, celnie miotanym rΩk▒ w│adcy. Przyszed│ jednak czas taki, ┐e noc▒ wysz│a do niego, by w tajemnicy u st≤p │o┐a zasadziµ ziarenko, by sprawdziµ, czy dojrza│a ju┐ gleba, czy kwas spali│ j▒ do cna, czy te┐ mo┐e w pr≤chnicΩ (by nie u┐yµ tu bardziej obrzydliwej nazwy nawozu) obr≤ci│y siΩ smutki. I sta│o siΩ tak, ┐e z ziarenka wyros│o co╢, trudne do nazwania, do niczego nie podobne, mo┐e trochΩ pokraczne lecz w swej pokraczno╢ci w pewien spos≤b piΩkne. ╙w┐e kwiatodrzew, bo jak go nazwaµ inaczej, z pocz▒tku irytowa│ kr≤la. Jak┐e to, w kr≤lestwie Reala ba╢niowy kwiatodrzew siΩ panoszy. I wgryza│ siΩ Real z wiernym capem w korΩ, podciosywa│ pie±, tasaczkiem zamierza│ siΩ na kwiat. Chichota│a Psyche obserwuj▒c, jak para cap≤w ta±czy bezsilnie wok≤│ kwiatodrzewu, ryj▒c ziemiΩ i zagrzewaj▒c siΩ wzajem do czynu. Jednakowo┐ czyn nie dawa│ siΩ czyniµ. Czy to drewno by│o zbyt twarde, czy te┐ pohukiwania ma│o straszne, czy te┐ w ko±cu kr≤lowi rΩka dr┐a│a z boja╝ni, i┐by piΩkno, pokraczne, bo pokraczne, mia│ zniszczyµ - nie wiadomo. Do╢µ, ┐e odpu╢ci│ kr≤l sobie, ukorzy│ siΩ przed niezniszczalnym, a nawet, ku zgrozie capa, p│otek dooko│a postawi│, by ro╢linki nikt nie zdepta│. G│upie to wprawdzie by│o, gdy┐ na obej╢cie kwiatodrzewu dooko│a i ca│y dzie± przysz│o zmitrΩ┐yµ, tym niemniej edykt kr≤lewski takie w│a╢nie uzasadnienie podawa│. I narazi│by siΩ ciΩ┐ko kr≤lowi ten, kto chcia│by nieodpowiedzialne ╢michy-chichy uprawiaµ. Kr≤l bowiem, opr≤cz ca│ego kr≤lestwa, nareszcie posiad│ co╢ w│asnego. Nabra│ zwyczaju siadywania w cieniu li╢ci i rozpamiΩtywania zdarze±, dozna±, uczuµ i czego tam jeszcze, co k│Ωbi siΩ w nim i doskwiera lub milutko kr▒┐y wok≤│ g│owy. Czasem, gdy za bardzo zaczyna goniµ w piΩtkΩ, siedz▒ca cichutko w ga│Ωziach Psyche niby niechc▒cy opuszcza rΩkΩ i delikatnie iska bujn▒ czuprynΩ, chc▒c przywr≤ciµ │ad wszechrzeczy, albowiem osobist▒ wszechrzecz▒ jest jej Real. A obiecana r≤┐a? A ma│o┐ to obiecanych r≤┐?


06.01.1999 r.

WIED¼MA

DrogΩ do wied╝my wskaza│ mi zaprzyja╝niony Zaj▒c. S│owo "zaprzyja╝niony" traktowa│bym tu wzglΩdnie. Byµ mo┐e bardziej adekwatne by│o s│≤wko "ob│askawiony". C≤┐, nie jest to rozprawka semantyczna, zatem pozosta±my przy "zaprzyja╝nionym", tym bardziej, ┐e naprawdΩ dok│ada│em stara±, by tak to odczuwa│. Nie ukrywam, ┐e Zaj▒cowi podlizywa│em siΩ od miesiΩcy. G│Ωboko skrywa│em obrzydzenie do siebie, jakim nape│nia│a mnie konieczno╢µ schlebiania kurduplowi. A propos: doprawdy zadziwiaj▒ce jest, i┐ zwierz▒tko pierwej obrzydliwe, z jakiego b▒d╝ powodu - zwykle za takie uwa┐amy ╢winiΩ, ale w tym przypadku zakwalifikowanie rzeczonego Zaj▒ca do gatunku obrzydliwc≤w wydaje mi siΩ g│Ωboko s│uszne i sprawiedliwe - po przyrz▒dzeniu, dajmy na to, z buraczkami, jest nad wyraz smakowite. Przyk│ad mo┐e jest cokolwiek niezrΩczny, gdy wzi▒µ pod uwagΩ fakt zaginiΩcia Zaj▒ca, ale dam sobie │eb i grzywΩ uci▒µ, i┐ zbie┐no╢µ jest ca│kowicie przypadkowa. ú▒czenie mnie z t▒ spraw▒ naprawdΩ mnie rani i nape│nia smutkiem gΩstym jak p≤│torej szklanki m│odej, lekko kwa╢nej ╢mietany dok│adnie rozmieszanej z czubat▒ │y┐eczk▒ m▒ki, przemieniaj▒cej siΩ po wrzuceniu jednego (to bardzo wa┐ne) prawdziwka i lekkim podduszeniu w bardzo wykwintny sos do pieczystego.

Momencik, wytrΩ fafle.

Zatem co rano czeka│em przy norze Zaj▒ca, aby z czystej przyja╝ni naskubaµ mu koniczynki. I zarΩczam, i┐ dopiero dzisiaj dowiedzia│em siΩ, jakoby dodawanie do paszy zajΩcy listk≤w miΩty i marzanny znakomicie wp│ywa│o na krucho╢µ, przepraszam, ujmΩ to inaczej, na kondycjΩ fizyczn▒ mego przyjaciela. NaprawdΩ, by│em przekonany, ┐e robiΩ przyjemno╢µ wy│▒cznie jemu. Mnie osobi╢cie, skubanie koniczyny nape│nia│o podw≤jnym obrzydzeniem: raz, ┐e musia│em kryµ siΩ przed poddanymi, by nie przy│apali mnie na ha±bi▒cym s│ugusostwie, dwa, ┐e koniczyna, przylepia│a mi siΩ do jΩzyka, przez co musia│em wydawaµ z siebie charkot, kt≤ry tak przera┐a│ mego przyjaciela. Osobliwie ciekawa historia jest natomiast z miΩt▒ i marzann▒. Same w sobie zielone i z za│o┐enia truj▒ce dla przyzwoitych miΩso┐ernych, po zmacerowaniu ich pewnym przezroczystym p│ynem, kt≤ry nied╝wied╝, ops!, wymknΩ│o mi siΩ, uzyskuje z ziemniak≤w, znakomicie u│atwiaj▒ proces trawienia, oraz ┐ywiej pozwalaj▒ odczuwaµ ┐al za naszymi przyjaci≤│mi, kt≤rych nie ma ju┐ z nami, ani w nas. Ze s│yszenie wiem o istnieniu p│ynu o nazwie ┐ubr≤wka, kt≤ry dzia│a podobnie, chocia┐ ┐ubr, jako wiΩkszy, na pewno d│u┐ej towarzyszy biesiadnikom. Ogromnie pouczaj▒ca to informacja, a i dzia│aj▒ca na wyobra╝niΩ.

Mam chore ╢linianki, proszΩ o wybaczenie.

Opr≤cz zapewnienia Zaj▒czkowi po┐ywienia, wzi▒│em na siebie trudny obowi▒zek czesania i iskania jego futerka. Ohydn▒ kalumni▒ jest pomawianie mnie, jakobym przy tej okazji pazurem sprawdza│ grubo╢µ t│uszczyku na apetycznie zarysowanym comberku. Och, zn≤w niezrΩczno╢µ, powinienem by│ u┐yµ s│owa │adnie. Niestety, nie jestem dobrym m≤wc▒, jestem tylko prostym lwem i bardziej ukocha│em czyny nad s│owa. Bo piΩkne s│owa s▒ dostΩpne dla ka┐dego, nie trzeba wcale mieµ w sobie szlachetno╢ci i zacno╢ci, by piΩknie o niej prawiµ. Natomiast ile trzeba mieµ w sobie samozaparcia i poczucia lojalno╢ci wobec przyjaciela, by skrobi▒c go po piΩknie zarysowanym comberku i nawet, niech ju┐ bΩdzie, wyczuwaj▒c grubo╢µ t│uszczyku, nie przebiµ sk≤ry pazurem, a tylko zsysaµ z niego wraz z k│aczkami sier╢ci upojny zapach, wie tylko kto╢, przyznam to bez fa│szywej skromno╢ci, szlachetny jak ja. Szlachetno╢µ taka nie przychodzi sama z siebie. Ja pomaga│em sobie wytrwaµ w niej piosneczk▒, kt≤r▒ pods│ucha│em u »abki (pozdrawiam ciΩ »abko!) : Hop dzi╢, dzi╢, hop dzi╢, dzi╢... , nieco j▒ modyfikuj▒c i sz│o to tak : Nie dzi╢, dzi╢, nie dzi╢, dzi╢... Mo┐e nie ma ona szczeg≤lnie wyrafinowanego refrenu, lecz nape│nia│a mnie optymizmem i prawdziw▒ wiar▒ w przysz│o╢µ.

Tfu. Przepraszam.

Owej wierze zawdziΩcza│em, ┐e uda│o mi siΩ wytrzymaµ nasze intelektualne pogwarki z Zaj▒czkiem.

- Gdzie znale╝µ Wied╝mΩ?

- Oj, trudna sprawa, trudna, wiedz▒ to tylko najstarsi i najm▒drzejsi mieszka±cy naszego Uroczyska. A tak┐e najsprytniejsi i najpiΩkniejsi.

- Wiem, ┐e i ty wiesz.

Cholernik odwraca│ siΩ z obojΩtn▒ min▒, dop≤ki nie powiedzia│em:

- Mia│em na my╢li, ┐e wobec tego przede wszystkim ty musisz wiedzieµ.

- Wiedzia│em, ale chwilowo zapomnia│em, i nie wiem, czy przed ko±cem tygodnia zdo│am sobie przypomnieµ. A o czym ┐e tam radzili╢cie wczoraj z Sow▒ i Wiewi≤rk▒?

Nie dzi╢, dzi╢, nie dzi╢, dzi╢...

- Ach tak, o tym i owym, ale nie mogΩ ci powiedzieµ, bo to tajemnica wagi pa±stwowej.

- A skoro tak... A w│a╢nie zaczyna│o mi co╢ ╢witaµ... Gdyby╢ troszkΩ poopowiada│, to tw≤j g│os m≤g│by podzia│aµ na mnie inspiruj▒co.

- No dobrze, powiem ci, chocia┐ troszkΩ siΩ wstydzΩ. Chodzi mianowicie o to, ┐e Wiewi≤rka chce za│o┐yµ Stowarzyszenie Wegetarian z Uroczyska i chcia│a, aby prezesem zosta│a z racji wykszta│cenia Sowa. Sowa chΩtnie podjΩ│aby siΩ prezesowania, ale wysz│o na jaw, ┐e gustuje w ma│ych polnych myszkach.

- I Zaj▒czkach?

- Tego nie powiedzia│a. Pr≤bowa│a doprowadziµ do stworzenia stanowiska Prezesa Ze Specjaln▒ Dyspens▒, ale Wiewi≤rka by│a nieprzejednana. Powiedzia│a, ┐e albo, albo. Nie przypad│ jej tak┐e do gustu m≤j projekt stworzenia Zwi▒zku Okazjonalnych Jaroszy, u┐y│a nawet brzydkiego s│owa plagiat. Za to w pasji pozyskiwania cz│onk≤w wmusi│a we mnie trzy orzeszki. Z za┐enowaniem przyznajΩ, ┐e nawet mi smakowa│y. Doprawdy nie wiem, czemu siΩ obrazi│a, gdy powiedzia│em: mogΩ traktowaµ je jako przystawkΩ, natomiast jako danie g│≤wne - nigdy.

- Iiii, ale mi tajemnica. Nie zd▒┐y│em sobie nic przypomnieµ.

Nie dzi╢, dzi╢, nie dzi╢, dzi╢...

- A gdybym u┐y│ swych wp│yw≤w i zaproponowa│ ciΩ na stanowisko sekretarza?

- Phhh!

- Vice-prezesa?

- Phhh!

- B▒d╝ rozs▒dny, w tej sytuacji prezesem bΩdzie chcia│a zostaµ Wiewi≤rka, tego nie przepchnΩ!

- Phhh!

- No dobra. Mam co╢ na tΩ Wiewi≤rkΩ w swojej teczce, bΩdziesz prezesem. Najpierw mi jednak powiesz, gdzie znale╝µ Wied╝mΩ?

- Skoro tak ci na tym zale┐y, napiszΩ ci to na papierze firmowym Stowarzyszenia i przy│o┐Ω w│asn▒ prezesowsk▒ pieczΩµ.

Nie dzi╢, dzi╢, nie dzi╢, dzi╢...

W inteligentnej, pe│nej wzajemnego zrozumienia i szacunku dla w│asnych interes≤w rozmowie wypracowywali╢my konsensus, dla dobra spo│eczno╢ci oraz w trosce o ┐ywotne interesy Uroczyska. Wiewi≤rka podda│a siΩ nadspodziewanie │atwo. Wystarczy│a ma│a wzmianka o, nie wiem czy powinienem o tym m≤wiµ, co tam, powiem, proszΩ jedynie o zachowanie tajemnicy, naruszeniach prawa kanonicznego, zbyt bliskie pokrewie±stwa w pierwszej linii, tak to siΩ chyba okre╢la, kiedy nie chce siΩ m≤wiµ o kazirodztwie. Mianowicie jej syn i... Do╢µ, ┐e zosta│a sekretark▒ Zaj▒ca. Zaj▒c nadawa│ siΩ na prezesa tylko z jednego powodu: rzeczywi╢cie by│ jaroszem. Natomiast pisma z opisem drogi do Wied╝my mi nie przys│a│, poniewa┐ jak siΩ poniewczasie okaza│o, nie umia│ pisaµ, a tak tajnego listu nie m≤g│ przecie┐ rudokitej podyktowaµ. Nawet siΩ nie w╢ciek│em. Rodze±stwo Zaj▒ca samo chcia│o wyemigrowaµ z naszego Uroczyska. A dzieci i tak nie chcia│ mieµ. Trzeba mu jednak oddaµ sprawiedliwo╢µ, ┐e kiedy go w ko±cu spotka│em, okaza│ siΩ nadzwyczaj rozmowny i nadzwyczaj smakowit▒ wiedli╢my dysputΩ.

Teraz zasch│o mi w gardle. Te ╢linianki s▒ naprawdΩ chore.

Droga do Wied╝my by│a ciΩ┐ka. Nie ┐adne tam trzy razy w lewo, piΩµ w prawo i ju┐. Na pocz▒tek nale┐a│o siedemdziesi▒t trzy razy obej╢µ Czarci Kamie±, a potem trzy dni siedzieµ na nim bez ruchu, czekaj▒c na Znak. Znak jawi│ siΩ w postaci migotliwego napisu na niebie. Wiele dni minΩ│o, wiele kilometr≤w przeby│em i zd▒┐y│em serdecznie znienawidziµ stale pojawiaj▒cy siΩ napis "Login incorrect", zanim zrozumia│em, ┐e nale┐y kamie± okr▒┐aµ z lewa na prawo, a nie z prawa na lewo i pojawi│ siΩ napis "Login succesfull". Przeturla│em kamie±, odkrywaj▒c wej╢cie do tunelu. Dla Zaj▒ca by│a to zapewne autostrada, mi zdawa│ siΩ krecim kana│em i nawet zacz▒│em wΩszyµ jaki╢ podstΩp, kiedy poczu│em lekki wiew powietrza, nios▒cy ze sob▒ nieuchwytny zapach sam nie wiem czego, pi┐ma, czy sanda│owca, czy po prostu samicy w owym czasie, gdy chΩtna jest do baraszkowania. W ka┐dym razie by│ do tego stopnia porywaj▒cy, i┐ nadmiar testosteronu zabulgota│ mi we krwi i pozwoli│em czelu╢ci otuliµ mnie sw▒ aksamitn▒, wonn▒ czerni▒. Nieustraszenie par│em na prz≤d, mimo dochodz▒cych z przodu syk≤w, szelest≤w i tupotania drobnych n≤┐ek. Przerastaj▒ce tunel korzenie z│o╢liwie usi│owa│y wyd│ubaµ mi oczy, a ┐≤│ty piach osiadaj▒cy na w▒sach ╢miesznie │askota│. Dar│em pazurami wΩ┐sze fragmenty tunelu, z zamkniΩtymi oczami na o╢lep rwa│em miΩkk▒ materiΩ ciemno╢ci. Chwilami wiΩz│em jak Kubu╢ Puchatek w otworze nory Kr≤lika, lecz bynajmniej nie by│o mi do ╢miechu, a gdyby kto╢ nieopatrznie zaproponowa│ mi wykorzystanie moich tylnych │ap jako wieszaczk≤w na rΩczniki, niechybnie podzieli│by przykry los Zaj▒ca, to jest Kr≤lika. Nie opisa│ wprawdzie przez delikatno╢µ autor, co uczyni│ Puchatek Kr≤likowi, gdy wydosta│ siΩ z pu│apki, lecz czemu┐ to Kr≤lik przez dalszych kilkana╢cie stron ksi▒┐ki nie wystΩpuje? Kurczy│em siΩ trochΩ z obawy, i┐bym mia│ pozostaµ w tym tunelu i proszΩ, pomaga│o, mog│em pe│zn▒µ dalej. Inna rzecz, ┐e gdy raz wszed│em ju┐ w ≤w tunel, objawi│ on magiczn▒ moc wci▒gania mnie w siebie, wsysa│ mnie jak odkurzacz, lub jak ja wsysam polany zawiesistym ╢mietanowym sosem makaron, do kt≤rego przystawkΩ ledwo stanowi potrawka, kt≤rej sk│adniki niech pozostan▒ moja tajemnic▒. Specja│ ten przygotowujΩ niekiedy jedynie dla mych najlepszych przyjaci≤│ i byµ mo┐e zaproszΩ kiedy╢ kt≤re╢ z was do wsp≤lnej konsumpcji.

Sorry, to ten ╢linotok. Tfu.

Po niesko±czenie wielkiej ilo╢ci meandr≤w, zakoli, zakrΩt≤w, zawijas≤w, krΩµk≤w a tak┐e, jak podejrzewam, wywiniΩciu kilku ≤semek, wychyn▒│em na powierzchniΩ. Zrazu my╢la│em, ┐e jestem w naszym starym, dobrym Uroczysku. A jednak nie. Lesiste zbocza by│y ciemniejsze, a trawa wy┐sza i bardziej soczysta. Nie to, ┐ebym jej kosztowa│, sk▒d┐e, po prostu gdy tarza│em siΩ w jej szmaragdowych objΩciach, chc▒c wyczy╢ciµ futro z piachu, czu│em na plecach zielon▒ wilgotno╢µ. W Uroczysku trawa jest przepalona nadmiarem s│o±ca, ╝d╝b│a suche i k│uj▒ce, a przesuszone k│osy zostawiaj▒ w sier╢ci ma│e, podobne do │upie┐u frujzle. Nie m≤wi▒c o grzywie. To osobny problem. Nie liniejΩ wprawdzie tak bardzo jak niekt≤rzy, co siΩ tak gapisz Wilku, lecz czasami moja grzywa robi siΩ tak ciΩ┐ka, i┐ chodziµ muszΩ ze spuszczonym │bem, co stwarza mylny poz≤r, jakbym wΩszy│ ╢lady wiod▒ce do ma│ych uroczych mieszkanek piesk≤w stepowych. Nie zni┐am siΩ do podobnych zachowa±, zarΩczam. Zreszt▒ nie lubiΩ piesk≤w. Nie bΩdΩ tu wnika│ szczeg≤│owo w przyczyny, wystarczy, je╢li powiem... A nawet i tego nie powiem. W ka┐dym razie tamta trawa by│a zupe│nie, ale to zupe│nie inna, wrΩcz pie╢ci│a me futro i nawet kΩpka na ogonie, przedmiot mej nieustannej troski i dumy, zaczΩ│a l╢niµ, jak nigdy dot▒d. Odczuwa│em przyjemno╢µ podobn▒ do odpoczynku na │asze wilgotnego piasku wyniesionego w upalny dzie± na zakolu rzeki, sk▒d mo┐na, bΩd▒c niewidocznym w cieniu, obserwowaµ kt≤rΩdy to sarny chodz▒ do wodopoju. Tak, znam dobrze ich ╢cie┐ki i sam nieraz wieczorami czuwam nad tym, by niekt≤rzy z was nie niepokoili swym natrΩctwem m│odziutkich sarni▒t. Tak, sprawujΩ nad nimi cichy patronat, czekaj▒c a┐ dorosn▒, lecz czy┐ zabiegam z tego powodu o jaki╢ poklask? Nie, traktujΩ to jako sw≤j obowi▒zek wobec ca│ej naszej spo│eczno╢ci. Tak mi dopom≤┐, Panie Lasu. C≤┐ to ja... Aha, tarza│em siΩ w trawie, z prawdziw▒ przyjemno╢ci▒ poddaj▒c cia│o zabiegom higienicznym. Futro jeszcze lekko mi parowa│o, gdym w dalsz▒ ruszy│ drogΩ. Chwyta│em w nozdrza wiatr, nios▒cy zapach zi≤│ i ╢wie┐o╢ci i jeszcze czego╢, o czym ju┐ wspomina│em. Z wysoko zadart▒ g│ow▒, napiΩt▒ szyj▒ i miΩ╢niami prΩ┐▒cymi siΩ pod sk≤r▒, wygl▒da│em zapewne dostojnie i w│adczo. Dlatego zdziwi│em siΩ us│yszawszy:

- Ej, ty!

Rozejrza│em siΩ i nie zauwa┐y│em nikogo, poza Koboldem, siedz▒cym na szyszce i µmi▒cym fajkΩ. Zignorowa│em malucha i post▒pi│em kilka krok≤w dalej.

- Ej, ty!

Zrobi│em hard▒ minΩ, podpatrzon▒ w jakim╢ filmie i strzeli│em s│owami, r≤wnie┐ z tej sceny:

- You talk to me?

Akcent, jak mi siΩ zdaje, mam wyborny. Wola│bym wprawdzie powiedzieµ : " Do mnie m≤wisz, ma│y?" lub lepiej " Do mnie m≤wisz, smrolu?" Prawda, ┐e urocze s│≤wko? Niestety nie wiedzia│em, jak jest po angielsku ma│y, a tym bardziej smr≤l (naprawdΩ, milu╢kie i zapachowe s│≤wko). Wiedzia│em za to, ┐e po wΩgiersku ma│y to kicsi, lecz zmieni│oby to wymowΩ mego pytania. Poniewa┐ zabrzmia│o ono, jak zabrzmia│o, Kobold zbarania│. Nie bierz, proszΩ kolego Baranie, tego do siebie. Po prostu tak siΩ m≤wi i niczyja to wina. Rozejrza│ siΩ wok≤│ siebie, jak uprzednio ja i schowa│ siΩ za szych▒. Ta za╢ okaza│a siΩ niekomunikatywna w stopniu doskona│ym, wznios│em wiΩc │eb jeszcze wy┐ej. Mo┐e powinienem by│ na odchodnym podnie╢µ │apΩ przy szyszce, lecz zapaskudzanie tak piΩknego miejsca by│oby ani chybi blu╝nierstwem. PominΩ tu fakt, i┐ nie mogΩ wydusiµ z siebie ani kropli p│ynu, kiedy kto╢ siΩ patrzy. Nerwica, przypuszczalnie. A w│a╢nie czu│em siΩ obserwowany. WiΩcej, czu│em siΩ obmacywany pe│nymi dezaprobaty spojrzeniami. Obejrza│em siΩ na sko│tunion▒ trawΩ. No, c≤┐, rzeczywi╢cie wygl▒da│a nie╢wie┐o, lecz w ko±cu pos│u┐y│a zbo┐nemu celowi. Spojrza│em na sw≤j ogon. Zdecydowanie, warto by│o. Nie mieszkaj▒c ruszy│em dalej. Nawet gdyby nie by│o ╢cie┐ki, wyra╝nie zaznaczonej, choµ sprawiaj▒cej wra┐enie nieuczΩszczanej, poszed│bym za pasmem zapachu, roz╢cielaj▒cym siΩ wstΩg▒ w kierunku gΩstwiny. Wiedzia│em, i┐ na ko±cu wstΩgi znajdΩ polanΩ, na kt≤rej rezyduje Wied╝ma. Tak prawi│ Zaj▒c. Ten etap drogi zaliczy│bym do ca│kiem przyjemnych, wyj▒wszy przeprawΩ przez rzekΩ. W▒do│y, czΩsto- gΩsto przegradzaj▒ce drogΩ przeskakiwa│em bez najmniejszego problemu, a gnany niesprecyzowan▒ obietnic▒, zawart▒ w zapachu, lekko i bez wysi│ku wbiega│em pod g≤rki. Nieco uci▒┐liwa konieczno╢µ wdrapywania siΩ na ska│y, nagradzana by│a wspania│ymi widokami na ciemnozielony, tu i ≤wdzie zdobny plamami ┐≤│ci, czerwieni i fioletu, b≤r. Bezkres. A┐ po horyzont wype│niony bezkresem. PiΩkne. Woda natomiast, szczeg≤lnie w postaci rzeki, kt≤r▒ musia│em przekroczyµ, mia│a w sobie co╢ obrzydliwego. Mokra, zimna i p│yn▒ca. Z nieznanego mi powodu, nie by│o na niej ┐adnego mostu. Poza mocarn▒ wstΩg▒ zapachu. Gdybym by│ ptakiem, co rzadko, lecz jednak czasem mi siΩ marzy (oczywi╢cie nic poni┐ej or│a), nawet tego rodzaju most nie by│by mi potrzebny. Lata│ bym nad polami, lasami, czujnym okiem przeszukuj▒c mateczniki i poluj▒c... Mo┐e to i lepiej, ┐e nie jestem or│em? Siedzia│em na brzegu pod╢piewuj▒c refrenik: o, o, mogΩ wszystko... Nie bardzo pomaga│o. A nawet wcale nie pomaga│o. Podobno wiara przenosi g≤ry. Szkoda, ┐e nie przep│ywa rzek. Do dzisiaj tak naprawdΩ nie wiem, jak znalaz│em siΩ na drugim brzegu. PamiΩtam tylko, ┐e sta│em przygl▒daj▒c siΩ swemu odbiciu w wodzie i nawet sobie wydawa│em siΩ ┐a│osny, taki skurczony i o╢lizg│y. Zn≤w skorzysta│em z trawy, nara┐aj▒c siΩ na nieprzychylne spojrzenia le╢nych oczopatrz≤w. Na szczΩ╢cie, albo mo┐e nie, Le╢ny Pan tak to urz▒dzi│, ┐e wszystko ma sw≤j kres. Znalaz│em polanΩ. P│owa Wied╝ma le┐a│a w s│onecznej plamie na wielkim p│askim kamieniu, ss▒c │apΩ. Gdy mnie dostrzeg│a, natychmiast przybra│a dumn▒ pozΩ Sfinksa. Ciekawe, wied╝mΩ wyobra┐a│em sobie zawsze jako rozczochran▒ czarnulΩ z haczykowatym nosem w ╢miesznym, sto┐kowato-roz│o┐ystym zielonym filcowym kapeluszu. Ponadto powinna mieµ nieod│▒czny kostur i niezbywalnego kota, czy te┐ na odwr≤t. I podrygiwaµ nad jakim╢ saganem, mieszaj▒c co╢ warz▒chwi▒, zamiast pla┐owaµ na kamieniu. W jednej rΩce kostur, w drugiej warz▒chew, na ramieniu kot, ciΩ┐ka robota. Z sagana powinien nie╢µ siΩ bulgotliwy odg│os, brzΩk pokrywki i silny, osza│amiaj▒cy zapach zi≤│, zdech│ych ┐ab i je╢li mnie pamiΩµ nie myli, jaszczurek. Znane mi klechdy, ba╢nie i zwyk│e bajΩdy nie podaj▒, czy mia│ to byµ zapach mi│y, czy odra┐aj▒cy. Ten, kt≤ry czu│em, na pewno by│ osza│amiaj▒cy. Zdawa│ siΩ dobywaµ z samej Wied╝my. Wymaga│ g│Ωbszego zbadania. Milczkiem obszed│em podejrzliwie kamie±. Wied╝ma nic. Ani drgnΩ│a. Wiedzia│em, ┐e mnie widzi, gdy┐ wodzi│a za mn▒ b│yszcz▒cymi oczyma. Ale nie drgnΩ│a, nawet gdy wyci▒gaj▒c szyjΩ chciwie wΩszy│em w pobli┐u jej ogona.

- Jeste╢ Wied╝m▒? - spyta│em podchwytliwie.

- Tak m≤wi▒. - odpar│a po d│ugiej, wype│nionej esencjonaln▒ woni▒ chwili. - Ci, kt≤rzy mnie nie znaj▒. - doda│a tak cicho, ┐e chyba siΩ przes│ysza│em.

- Do ciebie zatem przyby│em. Twoja s│awa siΩga daleko. Tak┐e do mego Uroczyska.

- I ja o tobie s│ysza│am, poszukiwaczu. - sk│oni│a lekko g│owΩ.

Zrobi│o mi siΩ jako╢ mi│o. Hmm, s│ysza│a o mnie. Ciekawe, od kogo? TkniΩty z│ym przeczuciem zapyta│em:

- Od Zaj▒ca?

Nie odpowiedzia│a. S│ynΩ│a tak┐e i z tego, ┐e nigdy nie odpowiada│a bezpo╢rednio. M≤wiono, ┐e trzeba j▒ nie╝le przyprzeµ do muru, aby uzyskaµ jasn▒ odpowied╝. Tote┐ nachalnie poprosi│em:

- Powiedz.

- A je╢li od Zaj▒ca?

Wiedzia│em, cholera, wiedzia│em. Wredny kurdupel.

- To mo┐e nie byµ ca│a prawda, sama prawda i tylko prawda. - odpar│em ostro┐nie, nie maj▒c ca│kowitej pewno╢ci, co nagada│ jej Zaj▒c. - Powiedz, co s│ysza│a╢?

- Chcesz wiedzieµ? Nawet, je╢li to nie jest prawda?

Zawaha│em siΩ. Czy naprawdΩ mnie obchodzi, co gadaj▒ jakie╢ zaj▒ce? Przecie┐ wiem, jaki jestem. Moje czyny m≤wi▒ za mnie, nieprawda┐? A jakie s▒, kto sprawiedliwy, wie. Odrzek│em wiΩc:

- W│a╢ciwie nie. Patrz i sama oceniaj. Plotki nosz▒ zaj▒ce. - wypi▒│em lekko pier╢.

Patrzyli╢my na siebie d│ugo. Zanim bez reszty i beznadziejnie uton▒│em w oczach Wied╝my, zd▒┐y│em zauwa┐yµ, jak subtelne s▒ jej w▒siki, zgrabne ┐≤│te │apki i jak cudnie, ni to drapie┐nym, ni to wdziΩcznym ruchem przechyla g│≤wkΩ. »ywi▒c siΩ obietnic▒, jak▒ znalaz│em, lub tylko wymarzy│em na dnie jej g│Ωbokich oczu, powiedzia│em niepewnie:

- Nie czaruj. Nie wolno czarowaµ. Daj mi lepiej, po co przyszed│em.

- Po co przyszed│e╢? - szybkim ruchem przybli┐y│a │eb, docieraj▒c spojrzeniem do najtajniejszych zakamark≤w mojej duszy. Jej oczy zogromnia│y i nagle, przez u│amek sekundy istnieli╢my tylko my dwoje, Wied╝ma i ja.

- Nie zbli┐aj siΩ! - warkn▒│em, nagle przestraszony, ┐e ju┐ nigdy nie wyrwΩ siΩ z matni tych oczu, ┐e o╢lepiony na zawsze bΩdΩ siΩ tu│a│ po ╢wiecie, ┐e nie bΩdΩ ju┐ lwem. - M≤wi▒, ┐e mo┐esz daµ szczΩ╢cie. Daj mi je. ProszΩ. Po to taki szmat drogi przeszed│em i tyle czasu zmitrΩ┐y│em.

Wyci▒gniΩt▒ │ap▒ podrapa│a mnie za uchem. Zamkn▒│em oczy, poddaj▒c siΩ pieszczocie.

- Ju┐.

- Ju┐?!

- Ju┐. WiΩcej nie mam. Nie przychodzi│e╢, da│am je Zaj▒cowi.

- Moje szczΩ╢cie... Dlaczego!!!

- Bo by│.

- Nie zgadzam siΩ! To oszustwo! ChcΩ w zamian ciebie!

- Nie. To siΩ nie uda. Ty jeste╢ lwem, mnie pozw≤l pozostaµ kotem.

- Kocie, uczyniΩ ciΩ lwic▒.

- Id╝ ju┐. Tw≤j czas trwa. I trwaµ bΩdzie niespe│niony, a┐...

- Wiesz, ┐e tu wr≤cΩ.

Wied╝ma skoczy│a w las, jej p│owo╢µ zla│a siΩ ze s│onecznymi plamami na le╢nej ╢ci≤│ce i tylem j▒ widzia│. Jedynie ciep│e miejsce na kamieniu, wyczuwalne gdym po│o┐y│ na nim pysk, ╢wiadczy│o, ┐e kiedy╢ tu by│a. I jeszcze wra┐enie, ┐e zd▒┐y│a rzuciµ czar, czy przekle±stwo, nie wiem. Z moimi gruczo│ami │zowymi te┐ co╢ nie w porz▒dku. I z nosa mi kapie. Przepraszam. Droga powrotna by│a │atwiejsza. Mo┐e za wyj▒tkiem kana│u, w kt≤rym czo│ga│em siΩ jakby pod pr▒d. Ale, ale, zapomnia│em powiedzieµ, ┐e skombinowa│em │≤dkΩ. No, mo┐e nie │≤dkΩ, ale w ko±cu czy na grzbiecie krokodyla, czy │≤dk▒, wychodzi na to samo. Teraz mogΩ wracaµ na polanΩ kiedy tylko zapragnΩ. Je╢li zapragnΩ. Gdybym chcia│ zapragn▒µ. Nie, nie chcΩ, sk▒d. Gdybym umia│ pragn▒µ. Oj, ju┐ tak p≤╝no? Gdybym... Wybaczcie, muszΩ lecieµ.



08.01.1999 r.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autora tekst≤w zastrze┐one.