Rafa│ Klunder - teksty

Rafa│ Klunder to pseudonim, kt≤rego autor u┐ywa w prasie polonijnej. PozwolΩ sobie zacytowaµ autora: Pyta Pan o szczeg≤│y mojego ┐yciorysu. Ka┐de opowiadanie zawiera jakie╢ elementy osobiste, w "Starcu" jest to fakt, ze rzeczywi╢cie mam c≤rkΩ - nied│ugo sko±czy piΩµ latek. Poza tym nie ma o czym m≤wiµ, jestem normalnym, przeciΩtnym cz│owiekiem, kt≤ry ┐yje swoimi normalnymi, przeciΩtnymi sprawami. Za pisanie zabra│em siΩ do╢µ p≤╝no, bo dopiero jakie╢ dwa lata temu, gdy wszed│em w drug▒ m│odo╢µ i odczu│em, ze co╢ mi siΩ w ┐yciu sko±czy│o. Pewnie dlatego znalaz│em sobie inne "co╢" - pisanie do szuflady. Czasami publikujΩ w melbournenskim "Tygodniku Polskim" i w brisba±skim "Kraju". Pseudonimu u┐ywam od czasu, gdy przekona│em siΩ na w│asnej sk≤rze, ┐e mieszanie ┐ycia prywatnego i publicznego nie zawsze jest przyjemne. Kontakt z autorem: r_klunder@angelfire.com.


Starzec
ªmietnisko
Israel Aquilar

STARZEC

By│ czerwiec, pocz▒tek zimy, pierwszy dzie± d│ugiego weekendu - z okazji urodzin kr≤lowej. Siedzia│em na w▒skim │≤┐ku w moim pod│u┐nym pokoiku, oparty plecami o zimn▒ ╢cianΩ. Przez ma│e okno bez firanki dobiega│o tylko tyle ╢wiat│a, by zaznaczyµ kontury okr▒g│ego, drewnianego stolika bez obrusa, chybotliwego krzes│a z pa│▒kowatym oparciem i starej szafy, w kt≤rej skrzypia│y obwieszone drzwi. Od paru chwil na dworze znowu pada│o. Krople deszczu sp│ywa│y po zakurzonej szybie, ┐│obi▒c mistern▒ konstelacjΩ przedziwnych kanalik≤w. Raz po raz spad│a wiΩksza kropla, najpewniej wezbrana na ga│▒zce bezlistnego drzewa, rozbijaj▒c siΩ w╢r≤d mniejszych, poch│aniaj▒c je i pΩdz▒c w d≤│ w szalonej gonitwie ku ziemi.
Za drzwiami by│o cicho. Czasem tylko dobieg│o szurniΩcie st≤p na przetartym do szarych nitek dywanie i kr≤tki, astmatyczny oddech starca, kt≤ry wraca│ z kuchni lub z ubikacji do pokoju obok. Przechadza│ siΩ na koniec d│ugiego, ciemnego korytarza, zagl▒da│ do lod≤wki, aby sprawdziµ, czy nic nie zginΩ│o, wychodzi│ na podw≤rze z ty│u domu, liczy│ cytryny na drzewie i wraca│, zatrzymuj▒c siΩ co kilka krok≤w. Zdawa│o siΩ, ┐e czeka na ╢mierµ, kt≤ra w│a╢nie w tej chwili mia│a nast▒piµ. Inni mieszka±cy albo jeszcze spali, albo ju┐ umarli, bo z ich pokoj≤w nie dobiega│y ┐adne d╝wiΩki.
W│a╢ciwie, wcale ich nie zna│em, choµ widywali╢my siΩ co dzie± od ubieg│ego lata, przewa┐nie w korytarzu lub w kuchni, lub w pokoju telewizyjnym, gdzie zbierali╢my siΩ tylko wieczorami. Byli ma│om≤wni, wyciszeni, ci▒gle zajΩci swoimi my╢lami, kt≤rych ponuro╢µ wry│a siΩ w ich twarze g│Ωbokimi zmarszczkami. Poruszali siΩ jak cienie, wolno, ostro┐nie, jak gdyby bali siΩ, ┐e gdy uczyni▒ nag│y, gwa│towny ruch, pry╢nie grobowa atmosfera tego domu. Ilekroµ pr≤bowa│em zagaiµ rozmowΩ, tak jak umia│em, ko╢law▒ angielszczyzn▒, odpowiadali monosylabami, o nic nie pytali, oddalali siΩ w g│▒b swych my╢li.
Raz spyta│em w kuchni starca zza ╢ciany, jakiej jest narodowo╢ci. Spojrza│ na mnie nieobecnym wzrokiem, jakby nie dos│ysza│ lub nie zrozumia│. CzΩsto zdarza│o siΩ, ┐e musia│em kilka razy powtarzaµ to samo zdanie, zanim moi rozm≤wcy domy╢lili siΩ z potoku s│≤w upiΩtych w obcy akcent, o co pytam. Otworzy│em usta ponownie, lecz starzec odwr≤ci│ siΩ i zacz▒│ grzebaµ w szufladzie w kredensie pod oknem - w mojej szufladzie, w kt≤rej trzyma│em n≤┐, widelec, dwie │y┐ki r≤┐nej wielko╢ci i otwieracz do puszek. By│ to ju┐ czwarty komplet, kt≤ry kupi│em, a jednak ci▒gle wierzy│em, ┐e miejsce sztuµc≤w jest w kuchni. Znika│y tak┐e karteczki, na kt≤rych uparcie kaligrafowa│em napis: "Nie kradnij". Przecie┐ kiedy╢ musia│ wygasn▒µ popyt na moje sztuµce.
Przez chwilΩ obraca│ je w palcach, wa┐y│, delikatnie potrz▒saj▒c d│oni▒ - d╝wiΩcza│y g│uchym chrzΩstem, spotΩgowanym drewnianym echem g│Ωbokiej, starej szuflady. Odwr≤ci│ lekko g│owΩ i czu│em, ┐e k▒tem oka pr≤buje dostrzec, czy widzΩ, czy jestem, czy ju┐ wyszed│em. Nie poruszy│em siΩ, chcia│em zobaczyµ, czy wk│ada je do kieszeni, czy ╢ciska w rΩce, chcia│em wiedzieµ, jak to robi. Nie dlaczego, lecz jak. Od│o┐y│ je jednak, zn≤w zad╝wiΩcza│y, i wolno, z wysi│kiem zamkn▒│ szufladΩ. Ruszy│ w kierunku drzwi, nie patrz▒c na mnie, lecz zanim wyszed│, zatrzyma│ siΩ na progu i ochryp│ym, prze┐artym rakiem g│osem powiedzia│: "Jestem miΩdzynarodowy". Rzeczywi╢cie, us│ysza│em obcy akcent, ale nie umia│em okre╢liµ, z jakiego jΩzyka pochodzi. Na pewno z europejskiego, potwierdza│ to tak┐e wygl▒d starca. Tym bardziej wiΩc pomy╢la│em, ┐e ten cz│owiek mocno ju┐ zdziwacza│, bo jak obcokrajowiec m≤g│ m≤wiµ o sobie takie dziwne rzeczy? Ja swoje pochodzenie nosi│em wymalowane w ka┐dym ruchu, w ka┐dym ge╢cie, w ka┐dym grymasie twarzy.
Ch│≤d ╢ciany zwolna przenika│ ca│e cia│o, opar│em siΩ o wezg│owie │≤┐ka, te┐ zimne, lecz nie tak bardzo przejmuj▒ce. Wilgotny ch│≤d mo┐e byµ bardziej dokuczliwy ni┐ najsro┐szy mr≤z. Gdy latem wynajmowa│em ten pokoik, wydawa│ siΩ idealnym schronieniem przed upa│em - wysoki, ciemny, oddzielony od piek│a czterdziestostopniowego skwaru podw≤jn▒ warstw▒ prawdziwej ceg│y. Teraz, gdy nasta│y nieko±cz▒ce siΩ dni wichr≤w znad oceanu i oberwa│y siΩ chmury, okaza│ siΩ cuchn▒c▒ wilgoci▒ nor▒, w kt≤rej ka┐dy dzie± wygl▒da│ bardziej ponuro ni┐ poprzedni. Zbutwia│a pod zniszczonym dywanem pod│oga, gnij▒ce p≤│ki w szafie, ple╢± we wszystkich rogach, nieprzyjemny dotyk bielizny i po╢cieli, powoduj▒cy dreszcze - wszystko zdawa│o siΩ obrzydzaµ mi ten kraj, kt≤ry kiedy╢ dawa│ nadziejΩ, przysz│o╢µ, ┐ycie.
ParΩ dni wcze╢niej, pr≤buj▒c zaradziµ zimnu, kupi│em ma│y, przeno╢ny grzejnik elektryczny. W pokoiku zrobi│o siΩ przytulnie, jak w rodzinnym domu, gdy ojciec napali│ w kaflowym piecu. W okamgnieniu szyby pokry│y siΩ ros▒ i przeci▒┐one krople zaczΩ│y sp│ywaµ na w▒ski parapet. Opr≤┐ni│em szafΩ i porozk│ada│em wilgotn▒ odzie┐ gdzie siΩ da│o, po czym usiad│em w strumieniu ciep│a i z rozkosz▒ rozgrzewa│em d│onie. W pokoju rozlega│ siΩ tylko b│ogi szum ma│ego silniczka, kt≤ry jednak na korytarzu musia│ przemieniaµ siΩ w jaki╢ przera┐aj▒cy huk, a mo┐e zdradzi│o mnie ciep│o, kt≤re uchodzi│o przez szpary w drzwiach. Do╢µ ┐e jeszcze tego samego wieczora nagle us│ysza│em trza╢niΩcie klucza w zamku i w progu stanΩ│a w│a╢cicielka domu, ma│a kobieta o lisiej twarzy i wiecznie zaci╢niΩtych ustach. Le┐a│em ju┐ w │≤┐ku, ciep│e powietrze owiewa│o porozk│adane ubrania, prawdopodobnie w pokoju by│o gor▒co. Zanim zd▒┐y│em siΩ podnie╢µ, kobieta wyszarpnΩ│a przew≤d elektryczny z kontaktu i pochwyci│a grzejnik pod pachΩ. Przez ca│y czas z jej ust sypa│a siΩ lawina s│≤w, z kt≤rych zrozumia│em tylko te powtarzaj▒ce siΩ najczΩ╢ciej: pr▒d, dolary, ulica, pr▒d, dolary, ulica.
Gdy wysz│a, zabieraj▒c z sob▒ m≤j grzejnik, siedzia│em na krawΩdzi │≤┐ka jak os│upia│y, nie wiedz▒c, czy protestowaµ, a je╢li tak, to w jaki spos≤b, czy ╢miaµ siΩ, czy p│akaµ z rozpaczy. Ubra│em siΩ ciep│o i poszed│em do budki telefonicznej na s▒siedniej ulicy. D│ugo sta│em przyciskaj▒c s│uchawkΩ do ucha. Krople deszczu prze╢ciga│y siΩ na szybie i skrzy│y siΩ w reflektorach przeje┐d┐aj▒cych samochod≤w. W oddali biega│ po trawniku zmokniΩty pies i obw▒chiwa│ pnie m│odych drzewek. Gdy zbli┐y│ siΩ do budki, wyci▒gn▒│em rΩkΩ - zamacha│ ogonem, lecz nie podszed│, pobieg│ dalej, do nastΩpnego drzewka. Telefon nie odpowiada│, odwiesi│em s│uchawkΩ, c≤rki nie by│o w domu.
Nie by│o jej w domu tak┐e tego rana. Mo┐e wyjecha│a z dzieµmi za miasto? Przecie┐ jest d│ugi weekend, urodziny kr≤lowej, wszyscy dok▒d╢ uciekaj▒ - my╢la│em, le┐▒c oparty o wezg│owie │≤┐ka. Wtem us│ysza│em jaki╢ dziwny szmer na korytarzu. Podnios│em siΩ, na│o┐y│em we│niany sweter zapinany na guziki i wyszed│em z pokoju, lecz nikogo nie by│o. Ruszy│em w g│▒b ciemno╢ci, w kierunku kuchni. S│ysza│em kr≤tki, astmatyczny oddech i szmer krok≤w na dywanie. Stawa│em co chwila, aby nas│uchiwaµ - cisza. W kuchni r≤wnie┐ nikogo nie spotka│em, sprawdzi│em lod≤wkΩ - nic nie zginΩ│o, sztuµce tak┐e le┐a│y na swoim miejscu w szufladzie, a obok nich cztery karteczki z napisem: "Nie kradnij". Wyszed│em na podw≤rze, policzy│em cytryny na drzewie - by│y wszystkie. Obszed│em ca│y dom i wszystkie pokoje, zajrza│em do ubikacji i nawet do szopy, do kt≤rej prawie nigdy nie wchodzΩ - tam umar│a moja ┐ona. Nie by│o nikogo.

Rafa│ Klunder, Gold Coast, lipiec 1999



ªMIETNISKO



W fabryce pracowa│ Chrystus. Tak o nim m≤wiono, choµ naprawdΩ ani nie by│ Chrystusem, ani nie pracowa│. To znaczy, przypomina│ wygl▒dem powszechne wyobra┐enie Chrystusa: by│ w▒t│y, raczej chudy ni┐ szczup│y, mia│ niezdrow▒ cerΩ i zapadniΩte policzki, kt≤re ukrywa│ pod rudziej▒c▒ na ko±cach, d│ug▒ brod▒. Nie mia│ jednak w sobie ani odrobiny chrystusowej charyzmy. Za to z ca│▒ pewno╢ci▒ cherlawa postura utrudnia│a mu pracΩ w ku╝ni, kt≤r▒ wykonywa│ lub m≤wi▒c dok│adniej, kt≤r▒ stara│ siΩ wykonywaµ najlepiej jak umia│. Sta│ na wiotkich nogach, w granatowym, wiecznie poplamionym i o kilka rozmiar≤w zbyt obszernym kombinezonie, w zbyt du┐ych butach o szerokich, metalowych nosach i trzymaj▒c w ┐ylastych rΩkach d│ugie kleszcze, zdejmowa│ z ta╢moci▒gu pieca piΩciokilowe bry│y m│ot≤w. Godzina po godzinie, dzie± po dniu, robi│ to z mozo│em, wolno, znacznie wolniej ni┐ nale┐a│o, st▒d te┐ nikt w fabryce nie rozumia│, dlaczego w│a╢ciwie przyjΩto go do pracy i co wiΩcej, nie wyrzucono jeszcze na ulicΩ. Chyba tylko przez lito╢µ, szeptano.
Najbardziej irytowa│ Chrystus WaniΩ. Wania mia│ to nieszczΩ╢cie, ┐e urodzi│ siΩ ambitny, a pracowaµ musia│ do pary z Chrystusem - po drugiej stronie pieca, do kt≤rego wk│ada│ ┐elazne bry│y m│ot≤w. Nie mo┐na powiedzieµ, ┐e by│ g│upi; na przerwach w fabrycznej kantynie rozprawia│ ┐ywo o polityce i sporcie, interesowa│ siΩ histori▒ i literatur▒, czym bez w▒tpienia zadziwia│ swoich wiernych a cierpliwych s│uchaczy. Mia│ przy tym du┐e │adne oczy, rumian▒ twarz, by│ ros│y i silny, co tylko dodawa│o mu uroku. Jednak gdy stawa│ przy piecu, wstΩpowa│ w niego jaki╢ oszala│y potw≤r, kt≤remu nie m≤g│ i chyba nie chcia│ siΩ oprzeµ. Z dziko╢ci▒ w oczach wyjmowa│ m│oty z drucianego kojca, dwa-trzy za jednym razem i ciska│ je do paszczy hucz▒cego pieca jak styropianowe cegie│ki. Co kilka minut uwa┐nie spogl▒da│ na zegarek, liczy│ sekundy i m│oty, kalkuluj▒c w ten spos≤b wykonane m│otogodziny i u╢miecha│ siΩ rado╢nie, ilekroµ wysz│o mu, ┐e w ci▒gu ostatnich piΩciu minut pobi│ o dwa m│oty rekord sprzed poprzednich piΩciu minut. Jednak┐e gdy wynik oblicze± okazywa│ siΩ gorszy, najpierw robi│ siΩ bardzo powa┐ny i widaµ by│o, ┐e my╢li, potem smutnia│, by wreszcie ze zdwojon▒ energi▒, rado╢nie i lekko ciskaµ kolejne m│oty. Mo┐na powiedzieµ, ┐e pora┐ki mobilizowa│y go do jeszcze wiΩkszego wysi│ku. Ludzie co prawda czasami m≤wili mu, ┐eby siΩ nie wyg│upia│, ┐e nie o ilo╢µ, lecz o jako╢µ w tej pracy chodzi, ┐e fabryka zdoby│a ╢wiatow▒ renomΩ w│a╢nie dziΩki sta│ej i wysokiej jako╢ci i dlatego jego, Wani, najwy┐sz▒ powinno╢ci▒ jest dbaµ o jako╢µ. Szydercy dodawali, ┐e tytu│u przodownika pracy i tak nie dostanie, lecz on nie dawa│ siΩ przekonaµ; wiedzia│, ┐e jest w fabryce najlepszy i nawet mia│ po temu wyra╝ne dowody. Mianowicie ilekroµ zdarza│o siΩ jakie╢ pilne zam≤wienie, na przyk│ad seria m│ot≤w dla oddzia│≤w kwatermistrzowskich wojsk l▒dowych Arabii Saudyjskiej, boss zwraca│ siΩ z pro╢b▒ o pomoc nie do kogo innego, jak w│a╢nie do niego. Po prostu tylko jemu m≤g│ powierzyµ tak odpowiedzialne, o znaczeniu strategicznym zadanie. Oczywi╢cie, by│by Wania jeszcze lepszy, gdyby nie ten nieszczΩsny Chrystus po drugiej stronie pieca, kt≤ry nigdy nie m≤g│ nad▒┐yµ.
Pocz▒tkowo Wania prosi│ i przekonywa│, u┐ywaj▒c jak najbardziej logicznych i rzeczowych argument≤w:
- Przecie┐ obu nas wyrzuc▒ - t│umaczy│ b│agalnym g│osem. - Ty nie wiesz, Chrystus, ty jeste╢ nowy. W tej fabryce, tak jak w ┐yciu, licz▒ siΩ tylko najlepsi. Je╢li nie jeste╢ najlepszy, jeste╢ na ulicy i na twoje miejsce przychodzi najlepszy.
Ale g│uchy na wszelki g│os rozs▒dku, Chrystus zawsze ko±czy│ rozmowΩ prosz▒c o drobn▒ po┐yczkΩ na bochenek chleba i pude│ko margaryny, bo rzekomo od kilku dni nic nie jad│. A Wania czego jak czego, ale po┐yczania pieniΩdzy to nie znosi│.
- PieniΩdzy, dziewczyny i samochodu nie po┐yczam - odpowiada│ zdenerwowany i chc▒c nie chc▒c, odchodzi│ nie za│atwiwszy sprawy.
Pr≤bowa│ tak┐e nak│oniµ bossa, aby ten wyrzuci│ Chrystusa z pracy albo przynajmniej, w przypadku gdyby by│o to dla fabryki niewskazane, przesun▒│ go na inne, bardziej odpowiednie dla jego tΩ┐yzny fizycznej - w tym miejscu drwi▒co siΩ u╢miecha│ - stanowisko pracy. Ale boss, z sobie tylko wiadomych i doprawdy niejasnych powod≤w, r≤wnie┐ pozostawa│ g│uchy. Widaµ - pomy╢la│ w ko±cu Wania - co╢ musi byµ w tym Chrystusie takiego, ┐e nikt nie chce siΩ go pozbyµ. Wtedy postanowi│ siΩ z nim ostatecznie i po mΩsku rozm≤wiµ.

Czwartki by│y w fabryce dniem szczeg≤lnie wa┐nym, gdy┐ boss rozdawa│ koperty. Ju┐ od rana praca sz│a jako╢ sprawniej, ludzie zdawali siΩ byµ pogodniejsi i weselej ni┐ zwykle pr≤bowali ┐artowaµ, nawet huk maszyn wydawa│ siΩ cichszy, a od≤r spalonego oleju mniej dusz▒cy, nawet s│o±ce wpada│o przez zadymione szybki w blaszanym dachu ja╢niej i rado╢niej, niczym promyki nadziei.
Wani tak┐e udziela│a siΩ podnios│a atmosfera tego dnia - lubi│ czwartki. Gdy tylko dostawa│ do rΩki kopertΩ, a odbywa│o siΩ to podczas przerwy na lunch, rzuca│ wszystko i bieg│ do ubikacji, by schroniony w kabinie przed ludzkim w╢cibstwem, ogl▒daµ i liczyµ ╢wie┐utkie banknoty. Nie by│ chciwy, by│ oszczΩdny. Lubi│ dotykaµ wypuk│ego druku, czytaµ napisy, lubi│ szelest najlepszej jako╢ci papieru. »y│ skromnie, wynajmowa│ ma│y pokoik u starej kobiety, kt≤ra bra│a niedrogo, gdy┐ - Wania to w zasadzie rozumia│ - nie ujawnia│a dochod≤w w corocznym zeznaniu podatkowym. W fabryce nie zarabia│ wprawdzie du┐o, ale i tak by│ bogaty, prawdopodobnie najbogatszy ze wszystkich, je╢li wzi▒µ pod uwagΩ jego m│ody wiek i nied│ugi sta┐ pracy, przeliczony na m│otogodziny. NastΩpnie, nacieszywszy siΩ widokiem tygodniowej sumki, a w│a╢ciwie us│yszawszy d╝wiΩk syreny w hali, oznajmiaj▒cy koniec przerwy, bieg│ do pieca i do ko±ca dnia ciska│ m│oty my╢l▒c o tym, z jakim szacunkiem spojrzy na niego kasjerka w banku, gdy zobaczy powiΩkszony stan konta. Tego czwartku postanowi│ jednak zmieniµ rutynΩ i zaprosi│ Chrystusa na symboliczne piwo do pobliskiego pubu. Musia│ to w ko±cu zrobiµ, tak d│u┐ej byµ ju┐ nie mog│o.
Chrystus, o kt≤rym m≤wiono, ┐e jest alkoholikiem, chΩtnie przysta│ na zaproszenie. Od dawna dokucza│a mu samotno╢µ, czΩsto miewa│ drΩcz▒ce lΩki egzystencjalne, waha│ siΩ d│u┐ej ┐yµ, wiΩc mo┐e - pomy╢la│ - rozmowa z Wani▒, kt≤ry na og≤│ klepie trzy po trzy, nie bardzo siΩ nad tym zastanawiaj▒c, oka┐e siΩ do pewnego stopnia po┐yteczna. Mo┐e niezm▒cone samozadowolenie bij▒ce z tego p≤│ch│opaka-p≤│mΩ┐czyzny przyniesie odpowied╝ na dot▒d retoryczne pytania o sens ┐ycia, ci▒g│o╢µ czasu, przemijanie, spok≤j duszy w ╢wiecie zwyrodnia│ym w przemocy i totalnie wyzutym z prawdziwych warto╢ci? W ka┐dym razie nie zaszkodzi napiµ siΩ po pracy piwa.
Gdy zawy│a ostatnia syrena i stanΩ│y maszyny i piece, w hali nasta│a niemal idealna cisza. Ludzie pobiegli do szatni, niekt≤rzy zrzucili brudne kombinezony, kobiety fartuchy, inni tylko wyszarpnΩli z metalowych szafek swoje puste, foliowe torby z supermarketu i wszyscy stanΩli w nerwowej kolejce do zegara, aby odbiµ karty. Chrystusowi wydawa│o siΩ to irracjonalne, albowiem uwa┐a│, ┐e ┐ycia cz│owieka nie mo┐na mierzyµ fabrycznym zegarem i tekturow▒ kart▒; zawsze wychodzi│ na samym ko±cu, protestuj▒c w ten spos≤b przeciwko upodleniu jednostki ludzkiej w ╢wiecie patologicznej technokracji. Wania przeciwnie, by│ przekonany, ┐e szybki bieg do zegara w celu natychmiastowego odbicia karty jest jak najbardziej uzasadniony, poniewa┐ zwlekanie, jak to robili niekt≤rzy, stanowi│o nieuczciwo╢µ wobec pracodawcy, a ponadto by│o niepotrzebnym marnotrawieniem czasu.
- To niewa┐ne - argumentowa│ teraz, stoj▒c obok Chrystusa - ┐e pracodawca nie p│aci za ani jedn▒ minutΩ po ostatniej syrenie, niezale┐nie od tego, jak p≤╝no odbije siΩ kartΩ. Wa┐ne jest, ┐eby nie oszukiwaµ, bo oszukuj▒c mo┐na │atwo straciµ zaufanie pracodawcy, na kt≤re tak ciΩ┐ko siΩ pracowa│o.
- Wobec tego na co komu te karty? - zapyta│ Chrystus.
- Chrystus! Jak to, na co? Te karty to podstawowa sprawa w naszej fabryce!
Tak dyskutuj▒c znale╝li siΩ na utulonej w wiosennym s│o±cu ulicy i wkr≤tce doszli do naro┐nego pubu. W ╢rodku panowa│ p≤│mrok rozja╢niany czerwonawym ╢wiat│em lamp, zawieszonych na d│ugich sznurach nad stolikami i rozlega│y siΩ d╝wiΩki spokojnej, popowej muzyki. Mimo wczesnej pory by│o ju┐ parΩ os≤b. Barman leniwie przeciera│ szklankΩ bia│ym rΩczniczkiem, jaki╢ mΩ┐czyzna wbija│ bia│e, mocne zΩby w potΩ┐ny kawa│ befsztyku, kto╢ inny pochyla│ siΩ i buja│ nad sto│em bilardowym. Przy kontuarze, skryte za szklanicami piwa, u╢miecha│y siΩ dwie znajome z fabryki twarze.
- Drogo tu? - zapyta│ Wania, rozgl▒daj▒c siΩ po sali, jak gdyby spodziewa│ siΩ, ┐e z kt≤rej╢ strony nadleci kamie±.
- Nic siΩ nie przejmuj, ja stawiam - odpar│ Chrystus i zam≤wi│ dwa piwa, jedno ciemne, bezalkoholowe, drugie jasne, pe│ne.
- A co ty, nie bΩdziesz pi│? - zdziwi│ siΩ Wania.
- Nie, ja ostatnio tylko ciemne - zmusi│ siΩ do u╢miechu Chrystus.
Usiedli przy stoliku w k▒cie sali i przez chwilΩ w milczeniu gasili pragnienie. Wania pierwszy otar│ usta wierzchem d│oni; mia│ minΩ su│tana.
- Wiesz, w│a╢ciwie to chcia│em pogadaµ - zacz▒│ nie╢mia│o, szukaj▒c w my╢lach odpowiednich s│≤w. - Chodzi o tΩ pracΩ. Widzisz, na pewno s│ysza│e╢, ┐e boss chce mnie zrobiµ swoim pomocnikiem. To cholernie odpowiedzialna praca i, boss mi jeszcze nie m≤wi│, ja sam wiem, ja siΩ nadajΩ. Widzisz, to jest taka u nas hierarchia - ustawi│ palce na blacie stolika, po czym drug▒ rΩk▒ zacz▒│ je kolejno przestawiaµ - robotnik, pomocnik bossa, boss, dyrektor, w│a╢ciciel. Jak boss odejdzie - zgi▒│ jeden palec - to wiesz kto bΩdzie bossem? A jak dyrektor odejdzie?
- A jak w│a╢ciciel? - Chrystus pomimo ca│ej swojej │agodno╢ci nie m≤g│ siΩ powstrzymaµ.
- No w│a╢nie. Ty siΩ ╢miejesz, ale tak jest. Taki jest porz▒dek... Tylko ┐e... no, g│upia sprawa... Ty siΩ albo musisz zmieniµ, albo... Zrozum mnie dobrze, ja muszΩ dostaµ tΩ pozycjΩ. Ty mi stoisz na przeszkodzie. Albo siΩ zmienisz, albo musisz odej╢µ - te ostatnie s│owa wypowiedzia│ ju┐ bez wahania.
- W jakim sensie mam siΩ zmieniµ? - Chrystus zainteresowa│ siΩ rozmow▒, gdy┐ zwr≤ci│y jego uwagΩ pewne aspekty filozoficzne tego zagadnienia, kt≤re mog│y okazaµ siΩ kluczowe dla istoty cz│owiecze±stwa Wani.
- W sensie wydajno╢ci pracy powiniene╢ siΩ zmieniµ. Ty mi obni┐asz moj▒ wydajno╢µ i przez to nara┐asz moj▒ reputacjΩ. A na to nie mogΩ pozwoliµ.
- C≤┐, tak zwana reputacja cz│owieka jest pojΩciem wzglΩdnym i zale┐y od rozmaitych czynnik≤w kulturowych. Na przyk│ad aleksandryjskie kurtyzany cieszy│y siΩ najwy┐sz▒ reputacj▒ wsp≤│czesnych, a dzisiaj kobieta piΩkna, zmys│owa, kt≤ra uprawia pos│ugΩ seksualn▒, jest w spo│ecze±stwie napiΩtnowana. Lecz nie zmienia to faktu, ┐e w│a╢nie spo│ecze±stwo wraz z demokratycznym reprezentantem, jakim jest parlament, nie tylko korzysta z jej us│ug, ale przede wszystkim to ono je stwarza. Inny przyk│ad: poeci. Staro┐ytny Rzym, Hellada, Mezopotamia, Chiny - poeci byli w│adcami i dusz▒ narod≤w. Albo wsp≤│cze╢ni naukowcy. Jak▒ rolΩ odgrywa│a nauka w ╢redniowiecznej rzeczywisto╢ci? Naukowc≤w palono na stosach. Jak▒ odgrywa obecnie, jak▒ zajmie w przysz│o╢ci? Jeste╢my ╢wiadkami budowania siΩ fundament≤w spo│ecze±stwa scjentystycznego, w kt≤rym naukowcy zajm▒ miejsce polityk≤w i wojskowych, tak jak niegdy╢ oni zajΩli miejsce poet≤w. Sam widzisz, ┐e reputacja i w og≤le ta ca│a obyczajowo╢µ, to opium dla mas, aby nimi │atwiej sterowaµ.
- No, tak, zgadzam siΩ, ale ja chcΩ mieµ tΩ pozycjΩ. Mnie interesuje moje... - chcia│ powiedzieµ, ┐ycie, lecz pomy╢la│ przez chwilΩ i poprawi│ siΩ: - Mnie interesuje moja egzystencja teraz i tutaj.
Chrystus zrobi│ weso│▒ minΩ. Poci▒gn▒│ d│ugi │yk piwa i powiedzia│:
- Nigdy nie osi▒gniesz szczΩ╢cia, je╢li bΩdziesz ┐y│ tylko ┐yciem doczesnym. »ycie doczesne jest marne i nic nie znaczy, a na pewno nic nie znaczy twoja wzglΩdnie dostrzegana reputacja. Co ma znaczenie, to reputacja wzglΩdem samego siebie, to, czy ty sam siebie szanujesz. I tu zasadza siΩ sedno twojego losu: chcesz tej pozycji, bo chcesz byµ szanowany, bo tylko wtedy ty sam bΩdziesz siΩ szanowaµ. A jako zwyk│y robotnik czujesz siΩ niedoceniony, niedowarto╢ciowany.
- Przecie┐ to normalne, ┐e chcΩ i╢µ w g≤rΩ, tym bardziej ┐e boss widzi, ┐e siΩ nadajΩ.
- Ach, ty nic nie rozumiesz. Dla ciebie wchodzenie na coraz wy┐sze poziomy spo│eczne jest celem samym w sobie, podczas gdy w istocie to w│a╢nie spo│ecze±stwo umieszcza ciΩ na takim poziomie, na jakim ciΩ widzi, przewa┐nie zreszt▒ na najni┐szym, ┐eby trzymaµ ciΩ nisko przy ziemi. W≤wczas spo│ecze±stwo czuje siΩ bardziej dowarto╢ciowane. »yj▒c dla spo│ecze±stwa, ┐yjesz ┐yciem fa│szywym, ┐yjesz nie dla siebie, lecz na pokaz, cieszysz siΩ ┐yciem nie swoim, lecz ┐yciem pokazanym.
- A ty nie masz takiej potrzeby? Nie chcesz, ┐eby ciΩ... w│a╢nie spo│ecze±stwo umie╢ci│o? No, chyba nie masz, bo jak ty wygl▒dasz? Twoja broda... twoje w│osy... Jeste╢ spo│ecznie odra┐aj▒cy. I w og≤le nie umiesz pracowaµ. Gdyby to ode mnie zale┐a│o, dawno bym ciΩ zwolni│.
- Broda te┐ nie zawsze by│a spo│ecznie odra┐aj▒ca. Dla mnie wa┐ne jest osi▒ganie coraz wy┐szych poziom≤w rozwoju wewnΩtrznego, dla mnie istotne jest to, jak ja postrzegam ╢wiat, a nie, jak ╢wiat postrzega mnie. Dla mnie najwa┐niejsze jest poznanie, kt≤re jest fundamentem cz│owiecze±stwa. A zreszt▒ sp≤jrz na to obiektywnie: obaj jeste╢my nic nie znacz▒cymi elementami w ┐yciu spo│ecznym, powiedzmy, ┐e w tej fabryce. Umrzesz, spo│ecze±stwo nawet nie zauwa┐y, odejdziesz z fabryki, m│oty bΩdzie robiµ kto╢ inny.
- To odejd╝, skoro nie jest to dla ciebie wa┐ne, bo dla mnie jest. Musisz odej╢µ. Nie potrzebujemy filozof≤w, tylko wydajnej pracy. Wcze╢niej czy p≤╝niej i tak ciΩ wyrzuc▒, zobaczysz. Tylko ┐e przez ciebie mog▒ wyrzuciµ i mnie.
- Wcze╢niej czy p≤╝niej, cha, jak to brzmi. Wcze╢niej czy p≤╝niej, drogi przyjacielu, wszyscy p≤jdziemy do piachu i tyle po nas zostanie co kupa ko╢ci. Tak naprawdΩ ┐ycie nie ma sensu - Chrystus zamilk│ nagle i sposΩpnia│. Poczu│, ┐e zaczyna go przejmowaµ lΩk egzystencjalny. W gruncie rzeczy zazdro╢ci│ Wani jego prostoty my╢lenia i, co tu du┐o m≤wiµ, prostoty ┐ycia. Je╢li kt≤ry╢ z nich mia│by kiedykolwiek osi▒gn▒µ szczΩ╢cie, to pewnie by│by to Wania. By│oby to g│upie szczΩ╢cie, niepe│ne, ╢lepe, fa│szywe, ale daj▒ce spok≤j sko│atanej ╢wiadomo╢ci. - PrzyniosΩ jeszcze piwa - powiedzia│ po chwili.

Siedzieli ju┐ do╢µ d│ugo, Chrystus mia│ mΩtne oczy i d│ugie usta, gdy┐ jednak zdecydowa│ siΩ na mocniejsze piwo, a Wania ╢mia│ siΩ z byle powodu i wlepia│ krowie oczy w jedyn▒ obecn▒ na sali kobietΩ. Muzyka gra│a teraz g│o╢no, przyby│o go╢ci i od zapachu piwa i dymu z papieros≤w zrobi│o siΩ duszno. Wania z coraz wiΩkszym trudem rozumia│ rozlewaj▒ce siΩ w ustach s│owa Chrystusa, wiΩc gdy dostrzeg│ wchodz▒cego z dworu KrygΩ, weso│o zacz▒│ machaµ rΩk▒.
Kryga pracowa│ kiedy╢ w fabryce, lecz zwolni│ siΩ, bo za│o┐y│ w│asny biznes. Jaki, tego nie chcia│ powiedzieµ. Jednak widocznie dobrze sobie radzi│, gdy┐ ubrany by│ jak z ┐urnala, mia│ z│oty sygnet osiemnastokaratowy i gruby │a±cuch na szyi, do kompletu. Wani szalenie imponowa│a jego przedsiΩbiorczo╢µ; jeszcze w fabryce wymy╢li│ spos≤b, ┐eby za jednym poci▒gniΩciem drutu przy prasie, kt≤r▒ obs│ugiwa│, jednocze╢nie zamkn▒µ ochronn▒ siatkΩ i zwolniµ peda│ pneumatyczny. DziΩki tej metodzie napracowa│ siΩ mniej, a zrobi│ wiΩcej, z po┐ytkiem dla siebie i fabryki. Lecz p≤╝niej przyszed│ jaki╢ cz│owiek z biura, obejrza│ maszynΩ i kaza│ drut odczepiµ, ┐e niby to by│o niebezpieczne. Kryga chcia│ nawet sw≤j pomys│ opatentowaµ i sprzedaµ fabryce, ale w│a╢nie wtedy zacz▒│ chodziµ ko│o biznesu i d│ugo ju┐ nie popracowa│.
- No, i jak tam? - poda│ rΩkΩ Wani i nie czekaj▒c na odpowied╝, powiedzia│: - Ty wiesz, co te cholery w banku mi porobi│y? Plastyk mi nie dzia│a. Ty sobie wyobra┐asz idiot≤w? Do jutra nie mam dostΩpu do pieniΩdzy. Rozumiesz, co za bank, nie mogΩ wybraµ moich w│asnych pieniΩdzy. Po┐ycz mi na piwo, bo parno jak w kotle, chyba bΩdzie padaµ.
- Wy siΩ znacie? - Wania po│o┐y│ d│o± na ramieniu Chrystusa.
- Co, ja Chrystusa nie znam? - za╢mia│ siΩ g│o╢no Kryga. - Ty po┐ycz, Chrystus, na piwo, jutro siΩ spotkamy, to ci oddam.
- Drogi przyjacielu, po┐yczy│em tobie ze trzy razy na w≤dkΩ i mi nie odda│e╢, a zatem co wskazuje na to, ┐e oddasz mi tym razem? - wyrecytowa│ Chrystus.
- Cz│owieku, jak Boga kocham, zapomnia│em. No, gdybym po┐yczy│ na samoch≤d, to co innego, ale te parΩ groszy? Ja mam tak▒ g│owΩ do pieniΩdzy - pokaza│ rΩkami jak▒ - ale do du┐ych pieniΩdzy, do du┐ych. A propos, mam parΩ but≤w do sprzedania, nie chcecie kupiµ? Brazylijskie.
- Po ile? - uda│ ciekawo╢µ Wania.
- Jak dla ciebie, po p≤│ ceny. Daj trzy tysi▒ce zaliczki i jutro ci, rozumiesz, dostarczΩ do domu, jak kr≤lowi.
- Trzy tysi▒ce? To ile masz tych but≤w?
- A, no kontener mi siΩ trafi│, ile chcesz. Ty Chytrus, cha, cha, cha, co ja m≤wiΩ, Chytrus, Chrystus, we╝┐e przynie╢ to piwo, bo chyba tu zaraz padnΩ, tak mnie suszy.
Chrystus wsta│ i do╢µ niepewnym krokiem uda│ siΩ do baru. Wani zrobi│o siΩ nagle przykro. Spojrza│ pod sto│em na swoje twarde od odcisk≤w d│onie. Taki Kryga to dopiero ma ┐ycie. No, ale trzeba przyznaµ, ┐e g│owΩ do interes≤w te┐.
- No, co tam, w fabryce? Stary jeszcze ┐yje? - rzuci│ Kryga, rozgl▒daj▒c siΩ po sali za Chrystusem.
- »yje, ┐yje. Ma mnie awansowaµ na pomocnika. Tylko ┐e mi Chrystus przeszkadza.
- Co, on te┐ karierΩ robi? - za╢mia│ siΩ Kryga.
- Nie, tylko ┐e mi reputacjΩ psuje - Wania zacz▒│ zwierzaµ siΩ ze swych zmartwie±, a gdy sko±czy│, zapyta│: - Nie wymy╢li│by╢, jak siΩ go pozbyµ? Strasznie mi zale┐y na tej pozycji.
- Nie takie rzeczy siΩ robi│o. Chrystusa to spokojnie, rozumiesz, mo┐na wys│aµ do domu wariat≤w albo zamkn▒µ gdzie╢ na parΩ dni, to go sami z roboty wyrzuc▒ za nieobecno╢µ. Zreszt▒ mam lepszy pomys│, ale trzeba bΩdzie trochΩ zap│aciµ ch│opakom, no, jakie╢ p≤│tora tauzena. No, chyba tyle masz, nie?
- Jasne, ┐e mam - rozpromieni│ siΩ Wania, lecz zaraz spochmurnia│. - A nie mo┐na inaczej, bez pieniΩdzy?
W tym momencie wr≤ci│ do stolika Chrystus, wiΩc rozmowa zako±czy│a siΩ sekretn▒ wymian▒ spojrze±. Postawi│ na stole trzy du┐e szklanki piwa.
- Macie, pijcie, a ty Kryga, pamiΩtaj, ┐e Chrystus nie jest chytry - zanurzy│ usta w pianie i opr≤┐ni│ spor▒ czΩ╢µ szklanki; ╢wiat wirowa│ coraz szybciej.

Gdy opu╢cili pub, na dworze by│o ju┐ ciemno. Ich rozgrzane do krwistej czerwono╢ci twarze owia│ przyjemny, ch│odny wiaterek wiosennej nocy. Kryga bez chwili wytchnienia perorowa│ o swoich interesach, Wania s│ucha│ z rozdziawionymi ustami, pocieraj▒c kciukiem spracowane d│onie, Chrystus by│ prawie nieprzytomny i z trudem utrzymywa│ r≤wnowagΩ cia│a, jak gdyby d╝wiga│ na swych galaretowatych nogach ogromny w≤r, balansuj▒c nim na wszystkie strony. Jak to w takich sytuacjach czΩsto bywa, ┐egnali siΩ p≤╝niej d│u┐szy czas, wyznaj▒c sobie bezgraniczn▒ przyja╝±, ob│apuj▒c siΩ, ╢lini▒c wzajemnie policzki, chuchaj▒c sobie w nosy ┐o│▒dkowym oddechem i snuj▒c odwa┐ne plany na wsp≤ln▒ przysz│o╢µ. Po czym, a┐eby zrewan┐owaµ Chrystusowi poniesione koszty, um≤wili siΩ na spotkanie nastΩpnego dnia o tej samej porze i w tym samym miejscu, i ka┐dy poszed│ w swoim kierunku.
Nazajutrz Chrystusa nie by│o w fabryce. Wania szala│ jak zwykle przy piecu i poniewa┐ z drugiej strony boss postawi│ m│odego, silnego ch│opaka, mo┐na by│o spr≤bowaµ pobiµ wszystkie rekordy na raz. Jednak┐e z ka┐d▒ up│ywaj▒c▒ godzin▒ Wania coraz bardziej markotnia│. Niedospana noc i nadmiar alkoholu, do kt≤rego jego organizm nie by│ szczeg≤lnie przyzwyczajony, wywo│ywa│y lodowaty pot i tΩtni▒cy b≤l g│owy. Ponadto im dok│adniej przypomina│ sobie wczorajsze rozmowy, tym gorzej czu│ siΩ psychicznie; mia│ wyrzuty sumienia, ┐e naci▒gn▒│ biednego w ko±cu Chrystusa na bezsensowne i kosztowne pija±stwo, lecz nade wszystko martwi│a go jego nieobecno╢µ w pracy oraz s│owa Krygi, ┐e ma jaki╢ tajemny pomys│. Im d│u┐ej o tym rozmy╢la│, tym bardziej stawa│ siΩ podejrzliwy i niespokojny. Mo┐e rzeczywi╢cie Kryga wynaj▒│ kogo╢, a┐eby porwaµ lub pobiµ Chrystusa i teraz on, Wania, bΩdzie musia│ zap│aciµ p≤│tora tysi▒ca? A je╢li Chrystusowi sta│o siΩ co╢ z│ego i teraz on i Kryga p≤jd▒ do wiΩzienia? OdpΩdza│ czarne my╢li, t│umacz▒c sobie, ┐e takie chuchro, jak Chrystus, na pewno le┐y w │≤┐ku i nie ma nawet si│, by wstaµ po szklankΩ wody.
Tak czy owak, ten dzie± ci▒gn▒│ siΩ w niesko±czono╢µ i gdy wreszcie zawy│a syrena, Wania popΩdzi│ co tchu na um≤wione spotkanie w pubie, a nastΩpnie, poniewa┐ nikt siΩ nie zjawi│, pobieg│ do domu, w kt≤rym Chrystus wynajmowa│ pok≤j. Lecz i tam go nie by│o, a gospodyni nic nie wiedzia│a, mo┐e tylko z wyj▒tkiem tego, ┐e w│a╢nie dzisiaj nale┐y jej siΩ op│ata za pok≤j. Pogna│ wiΩc do domu wsp≤lnych znajomych, potem do kolejnego i do jeszcze innego, obszed│ wszystkie puby, w kt≤rych Chrystus najczΩ╢ciej przebywa│, szuka│ go po ca│ym mie╢cie, lecz wszystko nadaremnie. Pyta│ tak┐e o adres Krygi, lecz wszΩdzie, gdzie powi≤d│ go ╢lad, dowiadywa│ siΩ, ┐e owszem, mieszka│ taki, ale znikn▒│ przed tygodniem, przed miesi▒cem, przed rokiem, nie zap│aciwszy dzier┐awy i - co gorsza - po┐yczywszy wcale niema│e kwoty pieniΩdzy.
WaniΩ zaczΩ│a opΩtywaµ panika, ba│ siΩ a┐ do b≤lu i im d│u┐ej pozostawa│ w niszcz▒cych szponach strachu, tym bardziej siΩ ba│. Ba│ siΩ odpowiedzialno╢ci za to, co zrobi│ i o czym pomy╢la│. Ba│ siΩ o Chrystusa i o siebie, ba│ siΩ Krygi i jego "ch│opak≤w". Ba│ siΩ o p≤│tora tysi▒ca i o pozycjΩ pomocnika bossa. Ba│ siΩ wreszcie tego, co powiedzia│ w pubie i ba│ siΩ siebie samego. Wieczorem, gdy wyczerpany do granic wytrzyma│o╢ci wr≤ci│ do swojego pokoju, ba│ siΩ samotno╢ci i nadchodz▒cej nocy, a tak┐e tego, ┐e siΩ boi, bo przecie┐ je╢li siΩ ba│, to musia│ mieµ jaki╢ pow≤d. Ba│ siΩ zatem tak┐e abstrakcyjnego powodu. Panika zwolna przemienia│a siΩ w ob│Ωd, wiΩc czuj▒c coraz wyra╝niej, ┐e odchodzi od zmys│≤w, zacz▒│ wszystkie fakty analizowaµ od pocz▒tku:
- Chrystus jest alkoholikiem, tak? Tak - m≤wi│ g│o╢no do siebie. - Nie musia│ upiµ siΩ w pubie, tak? Tak. Ale poniewa┐ to zrobi│, sam ponosi odpowiedzialno╢µ, tak? Tak. Kryga, czy spowodowa│ znikniΩcie Chrystusa, czy te┐ nie, r≤wnie┐ sam ponosi odpowiedzialno╢µ, tak? Tak. Ja ponoszΩ odpowiedzialno╢µ za to, co zrobi│em, a ┐e w│a╢ciwie niczego z│ego nie zrobi│em, nie ponoszΩ ┐adnej odpowiedzialno╢ci, tak? Nie. Jestem winny? Tak. Bo je┐eli Chrystus nie ┐yje, winΩ ponosz▒ wszyscy, kt≤rzy do tego dopu╢cili. S▒d, egzekwuj▒cy prawa stanowione, uniewinni mnie, to pewne, ale do ko±ca ┐ycia bΩdΩ czu│ siΩ winny. A mo┐e Chrystus postanowi│ odej╢µ, ┐eby nie psuµ mi reputacji, przecie┐ w│a╢nie o to go prosi│em. A je┐eli wpad│ pod samoch≤d, pod poci▒g, pod tramwaj? Je╢li by│a to ╢mierµ przypadkowa? M≤g│ tak┐e przewr≤ciµ siΩ i rozbiµ g│owΩ, m≤g│ nawet pope│niµ samob≤jstwo, przecie┐ zdrowy na umy╢le to on ca│kiem nie by│. Nie by│? Nie jest?
Oszo│omiony swoimi my╢lami, Wania pobieg│ do telefonu i nerwowo ╢limacz▒c palcem po ksi▒┐ce, wydzwania│ po wszystkich szpitalach, lecz nigdzie Chrystusa nie by│o. W ko±cu postanowi│, ┐e p≤jdzie na komisariat policji i wszystko powie. Wszystko - to znaczy co? »e Chrystus jest alkoholikiem i nie przyszed│ do pracy? Tylko tyle naprawdΩ wiedzia│. Policja go wy╢mieje i wypΩdzi za drzwi. Policja ma powa┐niejsze sprawy na g│owie ni┐ znikniΩcie jakiego╢ Chrystusa, kt≤ry byµ mo┐e wcale nie znikn▒│, lecz ukry│ siΩ, by zakpiµ z Wani, by ukaraµ go za grzeszne my╢li, by pognΩbiµ moralnie, zniszczyµ, zniweczyµ jego dobre samopoczucie i wysokie mniemanie o sobie. Wszak sam m≤wi│, ┐e spo│ecze±stwo trzyma cz│owieka na najni┐szym poziomie, nisko przy ziemi, a┐eby ono samo lepiej siΩ czu│o. Z drugiej strony, on sam m≤wi│, ┐e je╢li umrzesz, spo│ecze±stwo nawet nie zauwa┐y. To znaczy, ┐e nie bΩdzie wiedzia│o, i┐ umar│e╢, czyli w oczach spo│ecze±stwa bΩdziesz ┐y│ nawet wtedy, gdy umrzesz. Chyba ┐e spo│ecze±stwo znajdzie twoje martwe cia│o... Mo┐e wiΩc Chrystus pope│ni│ samob≤jstwo i ukry│ cia│o, ┐eby spo│ecze±stwo go nie znalaz│o - w oczach spo│ecze±stwa ┐y│by wiecznie. Chrystus by│ wariatem, wiΩc m≤g│ co╢ podobnie idiotycznego wymy╢liµ. By│? Jest? Mo┐e chcia│ osi▒gn▒µ szczΩ╢cie wieczne, o kt≤rym ci▒gle my╢la│? W Boga nie wierzy│, bo m≤wi│, ┐e zostanie z nas kupa ko╢ci. Nic nie wspomina│ o duszy i raju. Wierzy│ w spo│ecze±stwo, kt≤rego jednocze╢nie nie akceptowa│, a to jest niebezpieczne. Pragn▒│ zmieniµ spo│ecze±stwo, jednocze╢nie w to nie wierz▒c - by│ mΩczennikiem spo│ecze±stwa i samego siebie. WaniΩ nagle zadziwi│y jego w│asne my╢li, poczu│ lΩk egzystencjalny. A mo┐e wszystko, co m≤wi│ Chrystus, to prawda?
Tej nocy ╢ni│y mu siΩ koszmary: Chrystus z fabryki bij▒cy krzy┐em Jezusa Chrystusa, spo│ecze±stwo anio│≤w i diab│≤w bij▒ce zgodnie brawo, on, Wania, wbijaj▒cy fabrycznym m│otem z│oty gw≤╝d╝ w serce Jezusa, Kryga biegaj▒cy wok≤│ konaj▒cego cia│a, z krawieck▒ miar▒, jak groteskowy w│a╢ciciel zak│adu pogrzebowego, w czarnym, kusym garniturze. Przebudziwszy siΩ rano, spocony, zmΩczony, nieuczesany, rozogniony, popΩdzi│ do ko╢cio│a i znalaz│szy siΩ w konfesjonale, powiedzia│ przez kratkΩ do ksiΩdza:
- Ojcze, Chrystus znikn▒│! Szuka│em go wszΩdzie, lecz nigdzie go nie ma.
- Synu, co ty m≤wisz? Zagubi│e╢ siΩ w tym szalonym ╢wiecie, potrzebujesz pomocy. Chrystus jest w tobie, otw≤rz serce, a uka┐e siΩ tobie, tak jak ukazuje siΩ wszystkim, kt≤rzy w niego wierz▒.
- Ostatni raz widzia│em go w czwartek przed pubem. By│ pijany, ledwie sta│ na nogach. Poszed│ do domu, lecz nie doszed│. Ojcze, ja siΩ bojΩ, ┐e on pope│ni│ samob≤jstwo... »e zabi│ siΩ przeze mnie, bo prosi│em, ┐eby odszed│.
- Blu╝nisz, synu. Chrystus w og≤le nie pije. Odpocznij, jeste╢ zmΩczony, zgubi│e╢ drogΩ, ale Chrystus ci pomo┐e, pom≤dl siΩ w ciszy, pomy╢l o nim. On jest w tobie. Czy± dobro, b▒d╝ pomocny, s│u┐ Bogu i ludziom. Nie odmawiaj, gdy prosz▒, rzucaj chlebem, gdy rzucaj▒ kamienie, nie kradnij, nie cudzo│≤┐, nie wywo│uj imienia...
- Gospodyni te┐ go szuka, nie zap│aci│ za pok≤j!
- Gospodyni niech te┐ siΩ pomodli, przy╢lij j▒ do nas, my jej pomo┐emy. I ona go znajdzie. I ona tak┐e.
- Co teraz bΩdzie? Ja siΩ bardzo bojΩ. Czy ju┐ zawsze bΩdΩ ┐y│ w strachu i w drΩcz▒cej winie?
- Czego siΩ boisz? Strach nie jest grzechem, strach jest pokut▒ za winy. Dobrze, ┐e do nas przyszed│e╢. Nie jeste╢ sam. Jeste╢ w domu Chrystusa.
- To on tu jest? Przyprowad╝ go, ojcze, proszΩ, b│agam, ja ju┐ d│u┐ej nie mogΩ...
- Jest, synu, jest. Zaraz go zobaczysz, ale pozw≤l, ┐e przyprowadzΩ kogo╢, kto ci tak┐e pomo┐e, dostaniesz zastrzyk i zaraz poczujesz siΩ lepiej. Przyrzeknij mi jednak, ┐e ju┐ nigdy nie bΩdziesz grzeszyµ.
- Przyrzekam. Przyrzekam. Nie chcΩ ju┐, aby Chrystus odszed│, niech bΩdzie, jaki jest, ale niech siΩ uka┐e, niech mnie d│u┐ej nie drΩczy. Ja mam lΩki!
- Egzystencjalne? Chrystus te┐ je ma. Ka┐dy ma lΩki egzystencjalne, o ile je sobie u╢wiadomi. To nie grzech, to pokuta. Zaczekaj tu na mnie, przyprowadzΩ Chrystusa, p≤jdΩ po pomoc. Pom≤dl siΩ.
Za kratk▒ nasta│a cisza. Wania my╢la│ i modli│ siΩ naprzemian. A mo┐e modli│ siΩ my╢l▒c lub my╢la│ modl▒c. A mo┐e modlitwa jest my╢leniem? Mo┐e my╢lenie jest modlitw▒? Co siΩ sta│o? Co zasz│o? ªwiat, dot▒d taki prosty i uporz▒dkowany, nagle sta│ siΩ zawi│y, niejasny, niepewny, przewr≤ci│y siΩ jak klocki wszystkie warto╢ci: fabryczny zegar, tekturowe karty, broda Chrystusa, z│oty │a±cuch Krygi...
Ksi▒dz nie wraca│, Chrystusa nie by│o, czas up│ywa│. Nagle otworzy│y siΩ drzwiczki, wpad│a smuga ╢wiat│a i w jej promieniach ukaza│a siΩ, jak ╢wiΩta, u╢miechniΩta twarz Krygi.
- Kryga, co zrobi│e╢ z Chrystusem?
- Ty, cz│owieku, bardzo ╝le wygl▒dasz. Ty ╝le siΩ czujesz? Ludzie m≤wi▒, ┐e biegasz po mie╢cie jak oszala│y i krzyczysz, ┐e nie ma Chrystusa. Czy jeste╢ chory?
- Kryga, przyznaj siΩ, ja wiem, ┐e go zabi│e╢!
- Cz│owieku, ty oszala│e╢, ciebie trzeba zamkn▒µ. Ty musisz siΩ wyleczyµ.
- Pili╢my razem w pubie, ty, ja i Chrystus. Dok▒d potem poszed│e╢?
- Jak to dok▒d? Do domu.
- S▒ ╢wiadkowie, barman, Chrystus kupowa│ piwo, ta kobieta, dwaj ludzie z fabryki. Wszyscy widzieli. Zabi│e╢ Chrystusa! Tacy ludzie jak ty, wyzuci z prawdziwych warto╢ci, nikczemni, podli mordercy...
- Szalony! Oszala│, nic wiΩcej! Wariat! Og│upia│! Ty id╝ lepiej do psychiatry. Ja nie mam czasu na twoje fanaberie, ja mam interes na g│owie, ja siΩ spieszΩ.
Wania poderwa│ siΩ na r≤wne nogi i rzuci│ siΩ na KrygΩ. Ten uskoczy│ w bok, lecz potkn▒│ siΩ i upad│ na posadzkΩ. Wania dopad│ go i zacz▒│ dusiµ, krzycz▒c na ca│y g│os, g│os odbija│ siΩ echem w ko╢cielnej ciszy:
- Zabi│ Chrystusa! Zabi│ Chrystusa! Zabi│ Chrystusa!
Twarz Krygi zrobi│a siΩ sina, oczy nabieg│y krwi▒, na skroniach wyst▒pi│y ┐y│y. »elazne palce szale±ca mia┐d┐y│y krta±. Nadbieg│ ksi▒dz, doskoczyli ludzie, ksiΩdza przewr≤cili, ramiona odci▒gnΩ│y opΩtane cia│o. Nadjecha│a karetka i wbiegli sanitariusze. Wsp≤lnymi si│ami obezw│adniono WaniΩ, zwi▒zano go w kaftan, skrΩpowano rΩce, wywleczono z ko╢cio│a jak worek zmielonego miΩsa. Ksi▒dz podni≤s│ siΩ z pod│ogi, otrzepa│ sutannΩ, mia│ dr┐▒ce rΩce.
- ReputacjΩ mi psuje! Sekciarze przeciwko ko╢cio│owi! Spo│ecze±stwo przeciwko sekciarzom! - krzycza│, a g│os jego grzmia│ gro╝nie i surowo. Ludzie rozsunΩli siΩ na boki i spogl▒dali z coraz wiΩksz▒ niepewno╢ci▒ to na ksiΩdza, to na wci▒┐ szarpi▒cego siΩ w kaftanie WaniΩ, to zn≤w na KrygΩ, kt≤ry sta│ jak ra┐ony piorunem i patrzy│ w jasno╢µ dnia, bij▒c▒ z dworu przez drzwi ╢wi▒tyni.


WaniΩ zwolniono ze szpitala po kilku dniach, zalecaj▒c odpoczynek i kuracjΩ przeciwko nie tyle chorobie, co stanowi ╢wiadomo╢ci ogarniΩtej Depresj▒ Naszych Czas≤w. Wr≤ci│ do fabryki, gdzie nadal wrzuca│ do pieca ┐elazne m│oty, lecz robi│ to jako╢ ospale, mechanicznie, bez serca. Nie by│ ju┐ najlepszy, nie bi│ rekord≤w, nie przelicza│ m│ot≤w i sekund na m│otogodziny. Ogarnia│y go coraz wiΩksze w▒tpliwo╢ci, nie pragn▒│ ju┐ mieµ tej pozycji pomocnika bossa, nie biega│ w czwartki do ubikacji, nie cieszy│ go stan konta w banku, nie widzia│ w spojrzeniu kasjerki niczego poza uprzejm▒ obojΩtno╢ci▒. Coraz czΩ╢ciej miewa│ lΩki egzystencjalne, zastanawia│ siΩ nad sensem ┐ycia, waha│ siΩ ┐yµ. Ca│ymi dniami rozmy╢la│ o Chrystusie, lecz im d│u┐ej to trwa│o, tym mniej rozumia│. Potajemnie, staraj▒c siΩ nie zwracaµ na siebie niczyjej uwagi, prowadzi│ prywatne dochodzenie. Owszem, wszyscy potwierdzili zdarzenia zaistnia│e w pubie, lecz nikt nie interesowa│ siΩ dalszym biegiem wydarze±. ZnikniΩcia Chrystusa nikt nie zauwa┐y│. Nawet policjant, do kt≤rego zwr≤ci│ siΩ Wania sk│adaj▒c zg│oszenie o zaginiΩciu, zachowa│ siΩ ca│kiem obojΩtnie. P≤╝niej, co pewien czas wzywano go wprawdzie do prosektorium, lecz ┐adne ze zw│ok, kt≤re mia│ rozpoznaµ, nie by│y cia│em Chrystusa. Co pewien czas znajdywano zw│oki brodatych, chudych mΩ┐czyzn, to nad rzek▒, to przy torze kolejowym, to w lasku na obrze┐ach miasta, lecz byli to zwykli miejscy pijacy, przewa┐nie bezdomni, niepracuj▒cy, najczΩ╢ciej wywodz▒cy siΩ z aspo│ecznych, patologicznych ╢rodowisk kryminogennych, kt≤rymi spo│ecze±stwo interesowa│o siΩ tylko o tyle, o ile byli niebezpieczni. Z czasem w og≤le przestano go wzywaµ i w powodzi bie┐▒cych wydarze±, w szale±stwie pΩdz▒cych dni i miesiΩcy zapomniano o ca│ej tej sprawie. Dopiero po wielu latach Wania przeczyta│ w gazecie, ┐e porz▒dkuj▒cy stare, opuszczone ╢mietnisko buldo┐er odkopa│ przypadkiem wyschniΩty szkielet cz│owieka. Wania pomy╢la│ o wci▒┐ tkwi▒cych w jego pamiΩci, wci▒┐ pulsuj▒cych w skroniach, wci▒┐ prawdziwie brzmi▒cych s│owach Chrystusa: tyle po nas zostanie co kupa ko╢ci.

Rafa│ Klunder, Gold Coast, lipiec 1999






Czas utworzenia pliku: niedziela 11 lipca 1999 roku. Godzina 13:36:05.






Aby przeczytaµ komentarze juror≤w dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)