Framzeta
Pismo SF FRAMLING. Numer 5 [pa╝dziernik-listopad 1999]

Poprzednia strona Spis tre╢ci NastΩpna strona


Janusz A. Urbanowicz

Poranne s│o±ce

Kierowca by│ niezadowolony. Chcia│ szybko przemkn▒µ przez Pozna±, a utkn▒│ na obwodnicy na kilka godzin, prawie do zmroku. Po wyrwaniu siΩ z permanentnego korka jecha│ szybko, choµ wiedzia│, ┐e nie nadrobi ju┐ straconego czasu. By│ dobrym kierowc▒, p│ynnie wyprzedza│ jad▒ce na wsch≤d TIR-y. Po godzinie w│▒czy│ radio, czu│ siΩ ju┐ trochΩ zmΩczony i zacz▒│ obawiaµ siΩ za╢niΩcia, kiedy droga opustoszeje. Mia│ nadziejΩ dojechaµ do celu przed drug▒ w nocy.

Oko│o p≤│nocy zasn▒│ na kilka sekund. Kiedy broda opar│a mu siΩ o pier╢, ockn▒│ siΩ, samoch≤d jecha│ ╢rodkiem szosy, wyr≤wna│, z przeciwka nic nie jecha│o, odetchn▒│ z ulg▒. SiΩgn▒│ do radia, chc▒c zwiΩkszyµ g│o╢no╢µ; niewyra╝ny kszta│t wypad│ z zaro╢li na szosΩ, za│opota│ w ╢wietle reflektor≤w, noga kierowcy zareagowa│a sama, cisn▒c hamulec. Fakt, ┐e ten samoch≤d nie ma ABS, kierowca u╢wiadomi│ sobie, gdy wozem zarzuci│o. Kszta│t odbi│ siΩ od atrapy ch│odnicy i potoczy│ siΩ po nawierzchni.

Samoch≤d zatrzyma│ siΩ uko╢nie, zagradzaj▒c oba pasy ruchu. Kierowca d│u┐sz▒ chwilΩ nie reagowa│. Z g│ow▒ opart▒ o zag│≤wek patrzy│ w sufit; czu│ ╢ciekaj▒cy po ca│ym ciele pot i nie m≤g│ zebraµ my╢li. Wreszcie wysiad│ z samochodu, wyj▒│ z baga┐nika apteczkΩ oraz latarkΩ i skierowa│ siΩ w stronΩ niewyra╝nego cienia majacz▒cego w rozproszonym ╢wietle reflektor≤w.

Z bliska kszta│t sta│ siΩ le┐▒cym na boku cz│owiekiem w d│ugim p│aszczu, rozrzucone dooko│a g│owy w│osy musia│y siΩgaµ poni┐ej │opatek, kiedy sta│. Kierowca delikatnie przekrΩci│ go na plecy, bezskutecznie usi│uj▒c przypomnieµ sobie kurs pierwszej pomocy i wygl▒d pozycji, w jakiej powinno siΩ uk│adaµ rannego. Kiedy cia│o opad│o na plecy, g│owa zakoleba│a siΩ bezw│adnie. Z uszu le┐▒cego ciek│a krew. Kierowca za╢wieci│ mu latark▒ w twarz, w zmΩtnia│e oczy, w rozwarte usta. I zemdla│.

Nocny dy┐urny w prosektorium nie by│ cz│owiekiem wra┐liwym. Kiedy╢ by│, ale lata pracy uodporni│y go. Z marno╢ci cia│a ludzkiego zdawa│ sobie doskonale sprawΩ, ogl▒da│ ju┐ chyba wszystko, co tylko cz│owiekowi mo┐na zrobiµ - ludzi wieszanych, zastrzelonych, otrutych, spalonych, µwiartowanych, a nawet jednego ┐ywcem nadjedzonego - przez innych ludzi. W ostatnich latach poruszony by│ tylko raz, po "przyjΩciu i wpisaniu do ewidencji" cz│owieka spalonego w transformatorze, │ukiem elektrycznym. Od tego dnia zacz▒│ piµ na s│u┐bie. Po kryjomu, zazwyczaj niewiele. Na szczΩ╢cie gdy przywieziono mu kolejne cia│o z wypadku, by│ trze╝wy, ostatnio stara│ siΩ ograniczaµ. úapiduchy z pogotowia przywie╝li "paczkΩ" tu┐ przed pierwsz▒, wpakowali na w≤zek, podpisali papiery i powiedzieli, ┐eby nie odwoziµ klienta do lod≤wki, bo zaraz ma przyjechaµ kto╢ na sekcjΩ. Dy┐urny popuka│ siΩ tylko w g│owΩ - jakiemu patologowi chcia│oby siΩ wstawaµ o tej porze, a pacjent przecie┐ mo┐e spokojnie poczekaµ do rana. Ale nie zd▒┐y│ nawet w oddali ucichn▒µ silnik sanitarki, kiedy portiernia obwie╢ci│a przez telefon nadej╢cie patolog≤w. Nie zd▒┐y│ nawet obejrzeµ pacjenta, musia│ przej╢µ do nich przez ca│y budynek, nie byli z tego szpitala, ale mieli od policji pisemny nakaz sekcji. Wprowadzi│ ich do swojego kr≤lestwa. Kazali mu wypakowaµ cia│o i zawie╝µ do sali sekcyjnej. Rozpi▒│ zamek plastikowego worka i os│upia│. W szeroko otwartych ustach nieboszczyka l╢ni│y biel▒ trzycentymetrowe k│y. Oczy mia│y pionow▒, koci▒ ╝renicΩ. Patologowie pocmokali i zabrali siΩ do rzeczy. Dy┐urny nie m≤g│ przeboleµ ┐e musi pilnowaµ kantorka, ale zaraz przywie╝li mu nastΩpnego "pacjenta" i znowu mia│ wiele papier≤w do wype│nienia.

Po trzech godzinach patologowie wyszli, przecieraj▒c oczy. Dy┐urny patrzy│ na nich wyczekuj▒cym wzrokiem.

- Zwyczajny wariat, ┐adna sensacja, m≤wiΩ panu - odezwa│ siΩ starszy lekarz. Patrz pan - wyci▒gn▒│ plastikowy woreczek. - Soczewki kontaktowe i sztuczne zΩby, takie nak│adki na prawdziwe. Dobrze odrobione, chyba przez jakiego╢ protetyka.

- S│ysza│em o tym wcze╢niej, ale nie s▒dzi│em, ┐e zobaczΩ takiego na ┐ywo. Wariaci, co sobie takie zΩby robi▒ i oczy, ┐eby wampiry udawaµ. Co za ludzie... I przez takiego z │≤┐ka mnie po nocy wyci▒gaj▒, ┐e niby jaka╢ sensacja. - Drugi lekarz ziewn▒│ i zdj▒│ p│aszcz z wieszaka. - BΩdziemy szli, dobranoc.

- Dobranoc.

I ju┐ ich nie by│o.

Dy┐urny przetoczy│ w≤zek z cia│em do du┐ej sali, nazywa│ j▒ "sk│adowiskiem". Popatrzy│ jeszcze raz na zw│oki. Oczy mu siΩ klei│y; niech druga zmiana wsadzi wariata do lod≤wki. Wr≤ci│ do kantorka, dopi│ resztΩ herbaty i spr≤bowa│ wyci▒gn▒µ siΩ jako╢ na krze╢le. Mo┐e uda siΩ z│apaµ godzinkΩ snu przed ko±cem dy┐uru. W≤zek z cia│em sta│ przy wschodniej ╢cianie, tu┐ pod wielkim, zamalowanym do po│owy bia│▒ farb▒ oknem. S│o±ce wzesz│o oko│o pi▒tej rano. ªwiat│o odbi│o siΩ od bia│ego sufitu, od wy│o┐onych kafelkami ╢cian. Dy┐urny nie przykry│ cia│a wychodz▒c. W ciszΩ "sk│adowiska" wdar│o siΩ delikatnie, prawie nies│yszalne skwierczenie. O╢wietlone r≤┐owym blaskiem poranka cia│o rozpada│o siΩ w proch.


Poprzednia strona Spis tre╢ci NastΩpna strona