INNE POCZTâ•™WKI
WYPRAWA MORZE  KORTEZA  ( 39 )   Yvonne Szymanski
WCZORAJ    7 lipca 97 (poniedzialek)    JUTRO
Rano sie uspokoilo wiec w droge. Juz przy Punta Buffo zaczelo znowu wiac. Na odcinku jednak do Puertositos nie ma zadnej oslony. Goly brzeg zwirowo-kamienisty. Wiatr hulal i swiszczal a my nie mielismy wyjscia, powoli posuwalismy sie na polnoc. Zauwazylismy tez, ze wyraznie zmieniaja sie fronty pogody. Doslownie jak nozem ucial nagle powialo suchym zarem z pustyni, a po mili znowu powietrze zrobilo sie wilgotne i gorace. Dotarlismy w koncu do Puortositos z nadzieja, ze tu zostaniemy na noc. Jednak miejsce to nas zawiodlo. Zatoka bardzo plytka i przez to z lamiacymi sie falami. Nie bylo mowy aby do niej wplynac. Teraz to juz zdecydowanie tylko na polnoc. Wiedzielismy, ze bez wzgleu na pogode musimy dotrzec do San Felipe. Mamy 50 mil czyli kolo dwoch godzin plyniecia. Po drodze tylko piaszczyste plaze. Kompletnie nic aby sie schowac. Wiatr spory, ale na szczescie nie bardzo silny. To co bylo grozne i naprawde sciskalo mi serce i doprowadzalo do drzenia kolan to swells. Tu byly juz 20 stopowe. W pewnym momencie na horyzoncie, kolo Punta Santa Maria, zobaczylismy jakby pas czegos bialego. Nie wiedzielismy co to. Poniewaz ciagnelo sie to cos od brzegu w glab myslelismy, ze moze to rybacy rzucaja sieci. Dopiero jak podplynelismy nieco blizej wlos nam sie zjezyl. To przewalaly sie te 20 stopowe fale. Byla to lacha. Piotr momentalnie skrecil w glab morza, aby ja oplynac. Gdybysmy sie tam dostali nie ma sily, byloby po nas. Zwalkowaloby lodz na miazge, a i z nami tez mogloby byc krucho. Na szczescie udalo sie. Ja doslownie drzalam z przesrazenia, a i Piotr zrobil sie jakis szary. Widac i jemu strach zajrzal w oczy. Rzadko to sie zdarza, zdalam wiec sobie sprawe, ze naprawde bylo bardzo blisko od nieszczescia. Juz nie zwracalismy nawet uwagi na to, ze kilkakrotnie woda wdzierala sie na poklad. Chcielismy byc jak najdalej od tego miejsca. Wplynelismy do portu w San Felipe naprawde wykonczeni ze szczescia, nawet padlismy sobie w ramiona. Uff, juz po wszystkim. Dokonalismy tego co zamierzalismy. Pokonalismy trase ktorej nikt dotychczas nie zrobil. Na jednej lodzi i jednym ciagiem. Padalismy na nos, ale i zarazem czulismy satysfakcje z naszego wyczynu. Teraz juz tylko zaladowanie lodzi na przyczepe i droga do domu. Na razie jednak bylismy w porcie w San Felipe (30:59',62N i 114:49',36W). Znajduje sie on kilka mil na poludnie od miasta. Polozony jest fatalnie, bo na plytkim piaszczystym brzegu narazonym na duze fale i odplywy. Wybor miejsca podyktowany byl zyczeniem gubernatora, ktory po drugiej stronie miasta, gdzie bylby idealny port, postawil sobie rezydencje. Widok na port nie byl mu mily, wiec zbudowano go tu. Sam port to prostokat kruszonych glazow tworzacych falochron. Tworza one czworobok 500 na 500 metrow z wejsciem po srodku. Jest jedno nabrzeze przeznaczone dla kutrow rybackich. Nie ma zadnych przystani dla mniejszych lodzi. Musza one stac na kotwicy w obrebie falochronu w poludniowo-wschodniej czesci. Zreszta staly tu trzy jachty. Rzucilismy kotwice kolo nich i wyszlismy na lad. To wyjscie zreszta wiazalo sie z wspinaczka po glazach falochronu. Z portu do miasta nie ma zadnej komunikacji. Nie bylo tez taxi. Zaczepilismy wiec przed kapitanatem portu kierowce ciezarowki, ktory akurat ruszal. Jechal do miasta wiec zabral nas. Najpierw do ciezarowki i przyczepy. Przede wszystkim czy sa cale. Byly jak je zostawilam. Pokryly sie jedynie kurzem. Teraz trzeba naprawic ciezarowke. Jest przeciez zderzak do przyspawania i biegi, ktore nie dzialaja. W przydroznej wypozyczalni ATV dowiedzielismy sie gdzie jest jakis dobry mechanik i do niego. Niestety nie okazal sie dobry i nie potrafil naprawic. Zawiozl nas jednak do swego kolegi o imieniu Efrain. Wypytalismy go o wybory prezydenckie, przedstawil nam swoja wersje korupcji meksykanskiej. Byl podniecony tym ze po raz pierwszy od 90-ciu lat PRI przegralo. Nie bylo sie co dziwic jako ze prezydent dal noge do Irlandii. Jak wielu naszych rozmowcow jest pelen uznania dla Ernesto Colossio, zamordowanego w Tijuanie 2 lata temu. Nie sadzi by to wlasnie Salinas przygotowywal go na prezydencki fotel przez niego wygrzany. I ze to wrogowie Salinas go usuneli. Mowil biegle po angielsku, wiec wartko toczy sie rozmowa. Przyspawal zderzak, naprawil biegi, niestety tymczasowo, bo jego zdaniem wymagaja wiekszej naprawy, i ciezarowke mielismy z glowy. Wpadlismy jeszcze do piekarni no i na kolacje. Z pelnym brzuchem polazilismy po uliczkach miasteczka. Glowny przymorski deptak tetni zyciem. Masa roznych kaferje i barow, z kazdego gra muzyka. Na ulicach sporo ludzi z czego wiekszosc Amerykanie. Gdy tak lazilismy tak zaczepil nas jeden z naganiaczy do miejscowych resortow. Oferowal tanie wakacje. Nas to nie interesuje ale pogadac mozna. Zwierzyl sie nam, ze pracowal kiedys na lotnisku w Cabo San Lucas, ale zostal zwolniony. Nie powiedzial za co. Mowil jeszcze duzo o marihuanie podejrzewamy ze sobie cpal. Naszym zdaniem chyba to wlasnie byl powod jego "awansu". Tak dlugo z Carlosem gadalismy, ze zrobilo sie pozno. Ruszylismy wiec do portu. Zaparkowalismy ciezarowke pod latarnia przy portowym sklepiku i na lodz. Ciemnosci potworne. Mozna bylo jednak dostrzec, ze cos nie jest tak z woda. Nie ma jej. Port wysechl. Wszystkie kutry stojace za dnia przy nabrzezu, gdzies znikly. Zaczelismy sie denerwowac, ze moze lodz stoi na kamieniach falochronu. Gdy do niej dotarlismy okazalo sie, ze jednak jest na wodzie ale zejscie do niej bedzie karkolomne. Woda spadla 24 stopy. Ostroznie wiec zlazilismy po sliskich kamieniach. Gdy juz w koncu dotarlismy do lodzi z sasiedniego trimaranu odezwal sie jakis facet. Zaprosilismy go wiec na pogaduszki. Zawsze jestesmy ciekawi ludzi. Nowy znajomy ma na imie Buck, lat 48 a z wygladu 68. Jest z Denver, pochodzi z Teksasu, i mieszka tu w porcie juz szesc lat. Rzucil w diably urzednicza prace w firmie sadzacej drzewa i przeniosl sie tu. Bez grosza oszczednosci, czyli musi konkurowac z tubylcami o prace. Prowadzi razem z kolega firme dostarczajaca podniet przyjezdnym Gringom. Latem wynajmuje lodz z soba jako obsluga, a zima pojazdy pustynne do zwiedzania okolicznych terenow. Twierdzi, ze takie zycie mu odpowiada mimo, ze musi nieustannie zabiegac o klientow. Podobnie jak Dave zyje za $3000 rocznie. Wiekszosc wydaje na piwo. Zapiera sie ze nie dokucza mu samotnosc. Mowi, ze ma mase znajomych i ludzi chetnych do rozmowy. Sam jak sie okazalo tez jest rozmowny, bo poszedl dopiero po 2-giej w nocy.
JUTRO