INNE POCZTâ•™WKI
WYPRAWA MORZE  KORTEZA  ( 22 )   Yvonne Szymanski
WCZORAJ    20 czerwca 97 (piatek)    JUTRO
Dzisiaj postanowilismy nie plynac rano a poczekac, az fale sie uspokoja. O swicie odplynely zaglowki. Zostaly tylko dwa luksusowe jachty i my. Obserwowalismy wiec je, bo co poza plawieniem sie w wodzie bylo do roboty. Omalze jednoczesnie z kazdego z nich odplynal na plaze ponton. Byl w nim mlody facet, porucznik, ktory prowadzil i starszy jako pasazer. Oba pontony plynely w to samo miejsce na plazy. Starsi faceci wysiedli, uscisneli sobie dlonie i poszli spacerkiem po plazy. Pontony z porucznikami natychmiast odplynely. Po pewnym czasie jeden ze spacerujacych kiwnal i z jednej lodzi znowu wyplynal ponton. Wystawil na brzeg "cooler" i odplynal. Dwaj starsi faceci wyjeli butelke jakiegos trunku i dwa kieliszki. Wypili, uscisneli sobie dlonie i teraz z drugiego jachtu wyplynal ponton. Jeden z facetow wsiadl i odplynal. Jego jacht "Don Isaac" z Mazatlan (ladowy Meksyk) natychmiast zapuscil silniki i wyplynal z zatoczki. Gdy on zniknal drugi facet wrocil na swoja lodz (byla z Cabo San Lucas) i po godzinie rowniez zniknal. Wygladalo to zupelnie jak z filmu, gdy to wielcy gangsterzy w teatralny sposob dziela swoje terytorium, wystawiaja kontrakt na niewygodnego, czy dobijaja targu. Nikt nic nie widzi i nie wie. My zreszta, jak by sie kto pytal, tez nic nie widzielismy. To tylko od slonca tak majaczymy. W koncu i my ruszylismy w droge. Fale ustaly. Plynelismy wiec z przyjemnoscia, co rusz stajac w ladnych miejscach. A to aby cos zjesc, a to aby sie wykapac. Tak zszedl nam dzien. Gdy trzeba bylo szukac miejsca na noc nagle okazalo sie, ze nic odpowiedniego nie ma. Probowalismy w kilku miejscach, ale zadne nie bylo wystarczajaco osloniete od wiatru i ewentualnych fal. W koncu zastala nas noc. W pewnym momencie wladowalismy sie nawet do zatoczki, tak plytkiej i kamienistej, ze tylko porysowalismy lodz. Musielismy ja sciagac kaleczac sobie przy tym nogi. W koncu juz po ciemku stanelismy przy plazy gdzie bylo kilka pang, a na brzegu slady rybackiej osady. Casa Blanca nazywa sie to miejsce. Pewnie od widniejacych na ladzie olbrzymich ruin, swietnej kiedys, posiadlosci. Wyszlismy z zalozenia, ze tu chyba bedzie spokojnie skoro sa rybacy. Gdy szarpalismy sie z kotwica jeden z rybakow nawet nam pomogl zaczepiajac ja o pniak na ladzie. Gdy juz sie z tym uporalismy i usiedlismy aby odpoczac, nagle z morza na pelnym gazie podplynela do nas panga z dwoma mezczyznami. Pijani byli zdrowo. Cos krzyczeli i belkotali. Zrozumielismy, ze domagaja sie piwa. Znamy juz kilka slow. a "serwesa" czyli piwo jest jednym z nich. Nie mielismy. Usilowalismy im to wytlumaczyc. Ale gadaj tu z pijanymi. Nawet gdy nie ma bariery jezykowej dogadanie sie jest nie mozliwe. W koncu nasi napastnicy zaczeli sie denerwowac nie na zarty. Zrozumielismy, ze zaczynaja grozic, ze jak nie damy tego co chca to uszkodza lodz. Z pijanymi nigdy nie wiadomo. Jeden z nich nawet zaczal walic piescia w panel sloneczny. Trzeba bylo cos im dac. Wyciagnelam wiec kupiony jeszcze w La Paz pomaranczowy, slodki jak diabli likier. Widac bylo, ze butelka jest z jakims alkoholem. Wzieli ja i mruczac cos pod nosem i odplyneli do brzegu. Slodki likier powinien ich szybko powalic. Jesli nie, moga sie tak rozsierdzic ze wroca na plaze i odetna nam kotwice. Co pewien czas budzilam sie w nocy by sprawdzajac czy nie wrocili i z zemsty nie zrobili nam krzywdy. Ale nie, widac pomaranczowy likier scial ich z nog.
JUTRO