INNE POCZTâ•™WKI
WYPRAWA MORZE  KORTEZA  ( 18 )   Yvonne Szymanski
WCZORAJ    16 czerwca 97 (poniedzialek)    JUTRO
Obudzilismy sie zziebnieci i pokryci rosa. Naprawde jestesmy zaskoczeni. Zamiast cieplej to zimniej. Okazuje sie, ze czym dalej na poludnie tym zimniej. Diabli wiedza dlaczego. O 8-mej spotkalismy sie na plazy z Jose. Tym razem byl po cywilnemu. Widac nie wypadalo urzedowej osobie wozic benzyny w beczkach. Piotr razem z nim pojechal po benzyne, a ja jak zwykle zostalam na lodzi. Obserwowalam jak kilku meksykanczykow starannie grabilo plaze z wyrzuconych w nocy zielsk morskich. Przygotowywali ja dla turustow, glownie amerykanskich. Tankowanie jak zwykle z beczki przez rurke, ktora Jose, jak i inni zreszta, zasysaja lykajac troche benzyny. Po tej czynnosci przycumowalismy lodz na plazy i zamierzalismy pojsc do miasta. Wowczas podeszlo dwoch meksykanczykow. Jeden elegancko na bialo ubrany urzednik portowy a drugi tlumacz. Urzedas spytal sie czy zalatwilismy juz wszystkie formalnosci w emigracji. Na nasze zdziwione miny stwierdzil, ze bez tego to nie mozemy wyjsc na lad. Piotr odpowiedzial mu na to, ze juz te formalnosci zrobilismy duzo wczesniej w Mexicali, gdzie ladem przekraczalismy granice suwerennych krajow i ze nigdy nie opuscilismy 12 milowego pasa meksykanskich wod terytorialnych. Nie wiem jak to sie mierzy jako ze nie raz, przecinajac glebokie zatoki, mielismy ze 30-ci mil do brzegu. Teraz z kolei urzednik sie zdziwil i nie mogl uwierzyc, ze my spuscilismy lodz w San Felipe i morzem doplynelismy az do La Paz, cale 800 mil. Z uznaniem pokiwal glowa stwierdzajac, ze o czyms takim jeszcze nie slyszal. Aby jednak zachowac powage zazadal rejestracje lodzi. Dalam mu wiec koperte. Wyciagnal papierek, popatrzyl na niego i oddal. Zyczyl nam milego pobytu w miescie i zniknal. Dopiero gdy sobie poszli zagladnelam do koperty i okazalo sie, ze byla tam jedynie rejestracja przyczepy, ktora stoi w San Felipe. Rejestracji lodzi brak. Domyslam sie, ze na granicy celnik meksykanski nam ja podwedzil. Pewnie aby przewiezc jakas kradziona lodz. No trudno. W domu trzeba bedzie zrobic kopie. Po tych drobnych formalnosciach nareszcie ruszylismy na miasto. Jak dwa lata temu ruch duzy. Masa samochodow przepycha sie waskimi uliczkami, trabia i piszcza. Na chodnikach zwykly ruch duzego miasta. Odwiedzilismy katedre z 1720 roku. Kupilismy pieczywo. Dlugo szukalismy spozywczego sklepu. Zaczepiani ludzie niestety znaja tylko hiszpanski, ktory znamy tyle co Lacine, czyli pojedyncze slowa. Lazac tak trafilismy na "Baja Internet Caffe". Okazalo sie, ze stalo tam kilka komputerow i mialy podlaczenie do sieci. Wlasciciel znal angielski i wytlumaczyl nam gdzie jest sklep spozywczy w stosunku do serwera internetowego. Kupilismy pieczywo, jakies dziwne likiery, maslo warzywa i objuczeni zmierzalismy w strone plazy.
Na jednej z uliczek natrafilismy na dobrze wygladajaca restauracyjke. Zapachy rozchodzily sie smakowite az slinka ciekla. No wiec skusilismy sie. Wzielismy cos co zwie sie "Milanesa". Byly to smazone wieprzowe plasterki miesa z frytkami, salata i tradycyjna meksykanska brazowa fasola ugotowana na miazge. Wrabalismy wszystko ze smakiem, poza fasola, ktora kojarzy nam sie jednoznacznie. Objedzeni dotarlismy w koncu do lodzi. Byl odplyw wiec znow siedziala na piachu. Jak czesto nam sie zdarzalo nie przewidzielismy, ze bedzie az tak duzy. Przy pomocy plazujacego sie meksykanczyka z rodzina udalo nam sie zepchnac lodz i odplynelismy. Ja chcialam plynac juz na polnoc i na noc zostac gdzies na Isla del Espiritu Santo a Piotra ciagnelo dalej na poludnie. Chcial koniecznie zobaczyc co sie zmienilo w Bahia de Los Muertos (23:59',51N i 109:49',59W) i u poznanego przez nas dwa lata temu Russa. Oczywiscie Piotr postawil na swoim. Poplynelismy. Po chwili wiatr zaczal sie wzmagac. Rozpetalo sie prawdziwe pieklo. Fale robily sie coraz wieksze, az przy Punta Arena de la Ventana stalo sie to czego najbardziej sie obawialismy. Olbrzymia fala uderzyla w dziob, wgniotla barierke, wygiela bramke i wdarla sie na poklad. W mgnieniu oka lodz nabrala wody i zaczela tonac. Woda na pokladzie przygniotla ja. Bylo jej sporo, na tyle duzo, ze ja siedzialam po pas w wodzie. Piotr staral sie jak mogl aby nastepna fala nas nie zalala i silnik nie zgasl. To oznaczaloby koniec. Szalejace fale jak nic wywrocilyby lodz, zgasily silnik, i jedynie musielibysmy myslec o ratowaniu naszych zywotow. Niesterowna lodz moglaby zdryfowac na pelne morze, lub roztrzaskac sie o przybrzezne skaly. Ja w tym czasie momentalnie otworzylam tylna bramke. Troche sie z nia musialam mocowac bo napor wody byl duzy, ale sie udalo. Woda wartkim strumieniem wyplynela zabierajac ze soba kilka drobiazgow z pokladu i lodz sie uniosla. Najkrytyczniejszy moment byl za nami. Ominelismy tez nieszczesny przyladek. Trzeslam sie jak galareta. Nie byl to jednak koniec. Stale nie bylo miejsca aby stanac. Musielismy plynac dalej do Bahia de Los Muertos. Tam jedynie jest zaciszna zatoka dajaca wytchnienie. Dziesiec mil dalej cali mokrzy i zmeczeni dotarlismy do schronienia. Po rzuceniu kotwicy dlugo dygotalam i nie moglam sie uspokoic. Bylismy naprawde o krok od nieszczescia. Teraz trzeba bylo suszyc co sie da. Szczegolnie spiwory i poduszki, bo noc juz sie zblizala Pakowanie w worki niewiele dalo. Nie mielismy tez zadnego suchego ubrania. Na szczescie bylo cieplo wiec to nie tragedia. Wieczorem tuz przed zmrokiem przyplynal duzy czarterowy jacht motorowy. Luksusowy, jeden z tych zabierajacych 6-ciu pasazerow i 2-wie osoby obslugi. Najprawdopodobniej na ryby, lub nurkowanie. $1000 na 5 dni od lebka. Sprawnie rzucil kotwice sto metrow od nas i wylaczyl oba silniki. Zadnego ruchu jednak na nim nie bylo widac tylko szumial generator. Wygladal jak widmo. W pewnym momencie uslyszelismy przez radio rozmowe jego kapitana z Russem.
  • Czesc Russ, jestesmy z powrotem
  • Czesc, braly ryby?
  • O nie, tylko jeden marny tunczyk
  • Taki to dzis dzien.
  • Tak, jeden z naszych gosci ucierpial na domniemany zawal.
  • (chwila ciszy)
  • Co ty mowisz? Czy to znaczy ze nie zyje?
  • Tak. Jutro przed switem wyruszamy do La Paz by oddac cialo. Dziekujemy za goscine.
Jak sie potem dowiedzielismy szlag trafil 52-letniego programiste z San Jose, ktoremu lekarz polecil sie zrelaksowac i pojechac na ryby. Teraz wolalby zjesc te rade. Poczulismy sie naprawde jak w zatoce zmarlych. My ledwo uszlismy z zyciem, a tuz obok lezy trup. Lornetka sprawdzilismy, ze faktycznie w pontonie na dziobie lezy jakis sporych rozmiarow pakunek zawiniety w ciemny brezent. Pewnie polozyli tam nieszczesnego pasazera, z dala od pozostalych zywych pod pokladem. Kapitan bedzie mial nie lada klopot z wladzami jako ze wyjdzie na jaw podczas przesluchania, ze to nie goscie byli na pokladzie, lecz placacy klienci. Transakcja na pewno miala miejsce w Stanach, wiec nic sie dowiesc nie da, a ile da sie zaszkodzic bedzie zalezalo od stosunku kapitana do La Pazkich wladz portowych i pewnie wysokosci wreczonej im lapowki. Bahia de Los Muertos jest ostatnia oslonieta zatoka na zachodnim brzegu Morza Korteza. Trzydziesci mil dalej na poludnie zaczyna sie jedyna na nim rafa koralowa. Na niej tez konczy sie Morze Korteza. Z jakis powodow wszystkie rafy koralowe sa na wschod od masy ladowej.
JUTRO