INNE POCZTOWKI
WYPRAWA MORZE  KORTEZA  ( 2 )  Yvonne Szymanski
WCZORAJ    31 maja 97 (sobota)    JUTRO
Obudzilismy sie o swicie no i do pracy. Szybko Piotr uporal sie z paskiem. Wlozyl naladowany akumulator. Bez problemu zapalil ciezarowke. Juz sie zaczelam cieszyc, ze wszystko poszlo jak z platka. Za wczesnie jednak. Stalismy na dosc miekkim zwirze. Piotr wlaczyl naped na cztery kola i usilowal wyjechac. Cofnac sie nie dalo bo bylo lekkie wzniesienie i w przyczepie wlaczaly sie automatycznie hamulce. Za zadne skarby nie potrafilismy dojsc jak ten patent wylaczyc. Do przodu tez nie mozna bylo bo teren sie zwezal wiec nie sposob bylo zawrocic. Kilka razy probowal ale tylko ciezarowka sie bardziej zarywala. W koncu cos zgrzytnelo i wysiadl 4x4. No wiec za narzedzia i pod ciezarowke. Piotr dlubal i dlubal. Cos zgrzytalo i rzezilo az w koncu udalo mu sie na drut ustawic biegi na 4x4 aby wyjechac. Kilka razy odczepialismy przyczepe i powolutku udalo sie ja obrocic i wyrwac z dolkow. W koncu wyciagnelismy ja na asfalt. Przy tym szarpaniu ciezka przyczepa wysunela lewa strone zderzaka. Wygladal jakby mial sie lada moment oderwac. No ale ten krotki odcinek do San Felipe da sie dojechac. Do tego i z biegami klopot. Jedziemy na niskim biegu z napedem na cztery kola. Wolniutko wiec jak zolwie dojechalismy do San Felipe.

Rekomendowana rampa znajdowala sie w motelu El Cortez. Za spuszczenie licza $10. Okazala sie ona jednak do niczego. I to podczas przyplywu. Na wysokim piaszczystym brzegu kawalek wylanego betonu przysypanego piaskiem. Ni przypial ni przylatal, nawet nie siegal linii wody. O spuszczeniu wiec naszej lodzi nie ma mowy. Na szczescie gdy przygotowywalismy sie mimo wszystko, no bo niby jakie inne wyjscie bylo, podszedl do nas jeden z obserwujacych nas gringo i powiedzial, ze nieco dalej jest inna rampa, duzo lepsza. Kamien spadl nam z serc. Wiec pojechalismy tam. Jej wspolrzedne to 31D01'33''N i 114D50'00''W. Za spuszczenie licza taniej bo $5 i do tego cala betonowa. Wprawdzie waska, ale do samej wody. Szybko wiec przerzucilismy wszystkie nasze bagaze na lodz i spuszczamy. W tym momencie nadbiegl jakis meksykanczyk i lamana angielszczyzna spytal sie czy mamy pozwolenie. Oczywiscie nie mielismy. Odeslal nas do biura. Poszlam tam po spuszczeniu lodzi. Nikogo nie bylo. Dlugo czekalam, pukalam i lazilam po wszystkich pomieszczeniach, gdyz staly otworem. Po pewnym czasie, gdy juz chcialam odejsc zjawil sie ten sam Meksykanczyk i powiedzial, ze to on wydaje pozwolenia. No coz, chcial papierkowa robote. Bylo jej co nieco. Dlugi formularz. Wypisalam wiec wszystkie rubryczki, uiscilam $5 oplaty, postawilam ciezarowke z przyczepa w bezpiecznym, jak mnie zapewnil miejscu (miedzy wysypiskiem smieci a stara rozwalona buda) i odplynelismy.

Zaczelismy wiec nasza morska czesc przygody. Ruszylismy na poludnie. Okolo pierwszej morze zaczelo sie jednak marszczyc. W przesmyku miedzy skalistym brzegiem i pierwszym pasmem pieciu wysp powial silny wiatr i zrobily sie fale. Rozpryskujaca sie o dziob woda zaczela nam zalewac poklad. Wszystkie rzeczy staly sie mokre. Zapowiadalo sie wiec, ze bedzie to wyprawa pelna przygod skoro juz w pierwszy dzien Neptun dal nam do zrozumienia kto tu rzadzi. Dotarlismy jednak do pierwszego zaplanowanego miejsca czyli Bahii San Luis Gonzaga.
Bylismy tam umowieni z naszym znajomym Peterem Knollem i jego zona Maria. Oni przyjechali ciezka zwirowa droga i byli juz tu przez tydzien. Wlasnie zbierali sie do wyjazdu. Chcielismy wiec zdazyc. Bardzo sie ucieszyli, ze jestesmy. Pogadalismy troszke i poszlismy do jedynej restauracji "Alfonsina" (29D47'23''N i 114D23'61''W). Mielismy opory z kosztowaniem potraw glownie z powodu balaganu i brudu a przede wszystkim z powodu braku biezacej wody. Jedzenie jednak okazalo sie nie tylko smaczne ale i nieszkodliwe. Zemsta Montezumy nas nie dopadla. Noc zastala nas siedzacych na tarasie przy plazy. Tu napatoczyl sie pijany "redneck" z El Cento. Belkotal cos o lapaniu krabow na "chlor" i smazeniu ryb owinietych w boczek. Gdy uslyszal ze przyplynelismy z San Felipe i plyniemy dalej do Cabo San Lucas naraz wytrzezwial i z szacunkiem okrzyknal nas "thrill seekers".

To nam jeszcze raz uzmyslowilo ze tego jeszcze nikt nie zrobil. Zadna lodz z masowo produkowanych tzw. "Pleasure Crafts" nie ma dosc duzego baku na to by pokonac odleglosci miedzy portami, gdzie mozna kupic paliwo. To nie Stany gdzie benzyna jest co 50 mil. Nasz bak wazy pol tony, gdy wypelnia go 150 galonow paliwa i to starcza przy pelnym obciazeniu na 200 mil. Nastepna przeszkoda jest odleglosc, prawie 1000 mil w jedna strone. Do tego trzeba miec czas, szczescie i zaparcie. Piotr dostal urlop stosujac taktyke, "jesli ty nie potrafisz, to ja podejme decyzje za Ciebie". Przed wyjazdem wreczyl dwa papiery. Jeden podanie o urlop lacznie z bezplatnym, drugi to wymowienie. Do wyboru. Gdy wrocil spozniony do pracy okazalo sie ze mu za caly ten urlop zaplacono i tak jak o chorobie wenerycznej, nikt na ten temat juz slowa nie powiedzial. Szczescie trzeba sobie wydedukowac. Nie nalezy sie pchac na otwarta wode gdy nadchodzi huragan. To dla naszej lodzi smierc, chyba ze akurat bedziemy w dobrze oslonietej zatoce lub porcie. Nalezy sluchac radia i obserwowac niebo. Sezon na tropikalne huragany zaczyna sie w czerwcu i trwa do listopada. Szczegolnie cenny jest "Chubasco Net" na 7,294 MHz low SSB o 7:30 PST. Jest po angielsku, a prowadza go emerytowani HAMowie mieszkajacy nad morzem Korteza. Po ciemku, przyswiecajac sobie szperaczem i latarkami zakotwiczylismy sie w pobliskiej kamienistej zatoczce, gdzie spedzilismy nasza pierwsza noc.
JUTRO