[Date Prev][Date Next][Thread Prev][Thread Next][Date Index][Thread Index]

Nosferatu is dead.



    Kilka dni temu dowiedziałem się, że Tomasz Beksiński,
Nosferatu", odebrał sobie życie w Wigilię 1999 roku. Niewątpliwie
dla nas jest to niepowetowana strata. Był pierwszym człowiekiem,
który zainteresował się propagowaniem muzyki gotyckiej w Polsce.
Poza tym dziennikarz, tłumacz. To była jego decyzja i wypada ją
uszanować.
    W styczniowym "Tylko Rocku" ukazał się jego "Testament".
Może nie wszyscy będą mogli zapoznać się z tym tekstem.
Dlatego też przytoczę go tu w całości. Chyba jesteśmy mu coś
winni. Tekst ten jest naprawdę wart zapoznania się z nim, wyjaśnia
motywy tego niezrozumiałego kroku.


"    Kocia łapa, stalowy pazur
     Neurochirurg krzyczy nienasycony
     U zatrutych wrót paranoi
     Schizofrenik 21 wieku

    Trzydzieści lat temu zniekształcony głos Grega Lake'a obwieścił
apokalipsę zaćpanemu światu słodko pogrążonemu w bezmiarze
psychodelii. Powszechnie wiadomo, że choremu polepsza się tuż
przed śmiercią. Niesamowity rozkwit artystyczny na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był początkiem końca. "This
is the end, beautiful friend" - śpiewał Jim Morrison i ochoczo
podążył w ślady Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Gdy niespełna 10
jesieni później słowom tym towarzyszyła szerokoekranowa
eksplozja napalmu w wietnamskiej dżungli ("Apocalypse now",
directed by Francis Ford Coppola), rozpoczęła się agonia świata.
    Opowieści z krypty przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc
w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na
plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny" (vide Piękni dwudziestoletni
Marka Hłasko). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty
do filmu "Carrie 2". To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych
hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie niczego
nowego. Kręcą więc remaki i rozciągają prastare pomysły niczym
kura smarki, żeby zbić trochę kasy na sprawdzonym tytule.
Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi "Hamleta 2" (bo czemu nie?). Ta durna
Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga. Zdaje się, że nawet
kupili prawa do naszego "Kilera" ! Przed rokiem sprofanowali
poczciwą japońską Godzillę, w dodatku przyprawiając napisy
końcowe rapowaną wersją "Kashmiru". Jimmy Page sprzedał dupę
półgłówkom w przydużych szortach i rozsznurowanych trampkach.
Podobnym smrodem jedzie z końcówki prawie każdego filmu
("Event Horizon", "Posse", a ostatnio "Wild, Wild West") - ale
kretyński teledysk z udziałem aktualnej "gwiazdy" musi promować
dzieło, bo szczeniaki nie pójdą do kina. W dodatku nie można
nigdzie kupić płyt z właściwą muzyką filmową. Nowa moda to
"music inspired by the movie", czyli zbiór koszmarnych piosenek w
ogóle nie występujących w obrazie.
    Poza tym przemoc w przeciętnym "rozrywkowym" filmie
osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się
załatwić bez kopania w szczękę i strzelania na oślep z pistoletów
maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych
faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce'a Lee
("Matrix"). W kick-boxingu chyba jedyna nadzieja na przyszłość
wszechświata doczesnego i następnego: archanioły i diabły w
"Armii Boga" też wbijają sobie wiarę do łba metodami
wychowanków klasztoru Shaolin. Może w tym szaleństwie
rzeczywiscie jest metoda? Może warto się zapisać na kurs, żeby
potem jednym kopem w skropiony tanią wodą kolońską tyłek posłać
kogoś aż na Cypr?
    Tymczasem XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już
rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne,
publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond ma
być Murzynem! Skończyła się telewizja (reklamy różnych
elegancko opakowanych  gówienek co chwila gwałcą nasze oczy i
uszy). Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot). Moda
przyprawia o dreszcz zgrozy i obrzydzenia (gwoździe w nosie).
Niby-telewizyjne ekraniki podłączone do tajemniczych skrzynek
nadzorują nasze życie. Całe zastępy zgarbionych i
człekokształtnych małp non stop surfują po Internecie. Najkrótsza
droga do czyjegoś serca (?) nie prowadzi już przez żołądek, ale
przez komputer. Zostajemy w nim zredukowani do "dot-com" i
zamknięci w cyberprzestrzeni, aż ktoś wciśnie klawisz enter,
ponieważ "lubi czytać nasze listy". Nie ma już miłości. Przegrywa z
techniką albo zoofilią. Skończyły się bezpieczne spacery po
mieście i osiedlu (agresywne prymitywy bawią się w Stevena
Seagala). Bloki mieszkalne zaczynają przypominać twierdze z
domofonami i nie działającymi zamkami cyfrowymi. Trędowaci
sięgają po władzę. "The fate of all mankind is in the hands of fools",
ostrzegał Greg Lake w "Epitafium". Wygląda na to, że na zamku
Karmazynowego Króla pracował wyjątkowo dobry astrolog...

    Nasienie śmierci, ślepa chciwość
    Głodujące dzieci na żer poetów
    Może nie liczyć na żadne spełnienie
    Schizofrenik 21 wieku...

    Cóż mogę jeszcze dodać? Spokojnie piętnowałem otaczający
nas montypythonowski świat ostrzem sarkastycznej satyry, aż
nagle ktoś zwrócił mi uwagę, że Monty Python zamienił się w
taniec śmierci ("Everyone I Love Is Dead"). To prawda. Za bardzo
zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym pułkownik Kurtz. Może
przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej krypty. Może
ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia. Ale niczego nie
żałuję. Bywają sytuacje, w których niczym bohater opowiadania
Roberta Gravesa - człowiek ma ochotę wrzasnąć. Najbardziej
brzydzi mnie hipokryzja i  zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety
brutalne "Odpieprz się", niż pokrętne teksty w stylu "Kochanie,
może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju i został
tam, bo pokój nie lubi być pusty". Wolę, żeby mój wróg nie robił na
innych dobrego wrażenia, powołując się na przyjaźń, którą sam
zdradził. Jeśli kogoś wkurzyłem swoim pisaniem, pewnie ma coś
na sumieniu. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Nie ja pierwszy
posłużyłem się skrawkami swojego życia w charakterze materii
twórczej. Zrobił to Fish ("Kayleigh","Incubus"); Peter Hamill dprawił
serię egzorcyzmów nad końcem pewnego związku, realizując
album "Over", John Lennon ostro dołożył McCartneyowi w "How do
you sleep?"; wspomniany wyżej Fish wyrównał piosenką rachunki z
dyrektorem EMI ("Tongues"); zaś Roger Waters wypruł sobie
zgorzkniałe serce na płycie "The Pros And Cons Of Hitchhiking"
("Po co przedłużać agonię? Każdy musi umrzeć!") oraz krytycznie
skomentował twórczość A.Lloyda Webera w utworze "It's A
Miracle". Gdybym żył sto lat wcześniej i miał do czynienia z
człowiekiem honoru, zamiast pióra wybrałbym pistolety o świcie.
Choć pióro tnie ostrzej od miecza...
    "This is the end, my only friend". Opada kurtyna miłosierdzia na
koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może
być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku
gorszemu idzie. "Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkosci może
mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego
miliona lat?" - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu
sobie odpowiedział: "Żadnej". Zatem nie pozostaje nic innego jak
odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść,
pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem. Spójrzmy więc wstecz i
wspomnijmy to, dla czego było warto żyć. "Kruk" Edgara Allana
Poe. "Zamek Karmazynowego Króla". 17 minuta "Ech" Pink Floyd.
James Bond. "Nights In White Satin" The Moody Blues. "Adagio"
Albinioniego. "Kobieta Wąż" ("The Reptile") w kwietniu 1970 roku -
seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem
się na horrorze. "Atom Heart Mother". "Andante z Tria Es-dur"
Schuberta. "Tom and Jerry". Coca-cola i ketchup. Rzygający
grubas w "Sensie życia wg Monty Pythona". "Czas apokalipsy".
Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał "Lawendy"
"tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w
westernie "Joe Kidd". "O Fortuna" - pierwsza pieśń z "Carmina
Burana" Carla Offa. "Twin Peaks". Wizyta w Domu Kobiety Węża
(Oakley Court pod Londynem). wzruszenie, gdy przyszło mi
zapowiedzieć koncert Petera Hamilla w Filharmonii Pomorskiej w
Bydgoszczy 14.10.1995. "Miłość w czasach zarazy" Marqueza.
"Lost Highway". Noc i poranek 31 maja 1998...
    Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu.
Pora umierać.

                                        TOMASZ  BEKSIŃSKI (1958-1999)"



    No cóż, trudno się nie zgodzić z większością zarzutów,
zawartych w tym tekście.
    Można mieć jedynie nadzieję, że:
        LIFE  IS  ONLY  THE  BEGINNING...

Puchacz.