Legal_banner.jpg (8271 bytes)

Jacek Egoya Laskowski
MILKNIENIE

     Iskra Bo┐a

    Wszelkie znaki na niebie i ziemi
    te widzialne i niewidzialne
    te s│yszalne i nies│yszalne
    te tykalne i nietykalne
    m≤wi▒.
    M≤wi▒ o potrzebie
    o konieczno╢ci
    o celowo╢ci naszego kontaktu.
    M≤wi▒ o naszych my╢lach
    czarnych jak niebo w nocy
    o naszych czynach
    plugawych i
    o naszych sercach
    brocz▒cych
    z braku mi│o╢ci.

 

 

 

 

    Transcendentalny taniec

    Jak wytrawny rze╝biarz
    przygryzaj▒c wargΩ
    t│oczy d│uto w rytm
    kszta│t≤w modela
    tak wzrokiem biegnΩ
    po Tobie objΩtej ramieniem
    s│odkiego oneiros
    Krok po kroku nabieram podejrze±
    ┐e najlepszy nawet szkic
    Twego uciele╢nionego bytu
    by│by ska┐ony
    niezgrabno╢ci▒ trzech wymiar≤w
    Dociera do mnie, ┐e pojΩcia
    naszego jΩzyka nie oddaj▒ w pe│ni
    istoty tego, co mam na my╢li,
    widz▒c ocean wzburzony
    p│on▒cych ┐ywym ogniem w│os≤w
    To bΩdzie okrutnie naturalne, gdy kiedy╢
    w pl▒sach
    przybΩd▒ po Ciebie bratnie Anio│y.


    Kamienio│om

    Kamieniom sprawia│ bΩdΩ imiona:
    Temu dam Miko│aj, Temu Orfeusz
    a Tamtemu wiΩkszemu Norbert na przyk│ad.
    Tym dam Izydor, Kamil i Aleksander.
    Wszystkim dam po jednym, r≤┐nym imieniu.
    I po imieniu Je wszystkie zawo│am
    i poprowadzΩ
    i cisnΩ na g│owy tych,
    kt≤rzy po Nich deptaj▒
    bez s│owa przeprosin.


    * * *

    I zn≤w ka┐▒ nam i╢µ
    z rΩkoma podniesionymi,
    ze wzrokiem wbitym w piΩty
    tych, co przed nami,
    w nieznajomym kierunku
    i niewiadomym celu,
    tylko dlatego, ┐e m≤wimy inaczej,
    innego mamy boga,
    zachowujemy inaczej,
    inaczej czujemy.
    A oni? Zapytani dlaczego,
    nie bΩd▒ potrafili odpowiedzieµ,
    mimo, ┐e przecie┐ s▒ lepsi,
    m▒drzejsi, silniejsi.
    A ja?
    Obym nigdy nie musia│ pisaµ: NIE!
    Obym zawsze pisa│: TAK!



    Podstawy

    NiedomkniΩciem ust w chwili konieczno╢ci
    wszystko obr≤ci│em w perzynΩ.
    Misternie tkane popo│udnie sta│o siΩ grobem dnia.
    Z ust dolatywa│ i psu│ b│onΩ na sprawnym dot▒d bΩbenku,
    gwar niezatartych wspomnie±,
    kt≤re w pustce wieczora, echem odbite
    goni│y swe ogony i targa│y siΩ za kud│y.
    Ciekawo╢ci▒ syci│a mnie my╢l o poranku
    dnia nastΩpnego. Przewr≤ci│em pok≤j
    na drugi bok i odlecia│em.
    Wznosz▒ca siΩ na oparach s│≤w
    niezachwiana budowla my╢li zapewnia│a
    mi spok≤j i odpoczynek. Puszczone luzem fagocyty
    rozpierzch│y siΩ po ╢cianach, suficie, pod│odze.
    Sta│em siΩ bezbronny jak dziecko i tak niewinny.
    W pierwszej chwili nie mog│em skojarzyµ kszta│tu,
    przedstawionego mi przez zaryglowane powieki.
    Dopiero w po│▒czeniu ze spokojnym oddechem da│o
    siΩ wy│uskaµ najpierw kontur, potem ca│▒ Jej postaµ.
    Odgarn▒│em zu┐yte powietrze z twarzy,
    pochwyci│em siΩ kurczowo brzytwy
    i wybieg│em wytyczaµ teren pod budowΩ nowego,
    bezpieczniejszego gniazda.


    Twej, Twoich, Twych, Twoje, Tw▒, Tob▒

    Powsta│em z ob│ok≤w
    by p│awiµ siΩ w Twej ╢linie
    po│ykaµ Twoich por≤w
    wydzieliny liche
    smakowaµ codziennie
    Twych trud≤w s│ony owoc
    popijaµ Twoje zdrowie
    krwi▒ Tw▒ jak przestw≤r modr▒
    by spalaµ siΩ jak magnez
    w tlenie Twych wyziew≤w
    i lizaµ Twoje stopy
    co z Tob▒ B≤g wie gdzie s▒
    by dra┐niµ podniebienie
    nabrzmia│ym mym jΩzykiem
    i wgryzaµ siΩ w pachwiny
    Twych marze± o mΩ┐czy╝nie.


    Wiersz po omacku pisany

        Krzy╢kowi G.


    Zdecydowany pokochaµ j▒ za mrugniΩcie okiem
    nie bΩdΩ
    Zdecydowany na mata w szachu
    nie bΩdΩ
    Zorientowany w semantyce jej ruch≤w
    nie bΩdΩ
    Nape│niony nadziej▒ na lepsze jutro
    nie bΩdΩ
    Sko│owany obrotem planety
    nie bΩdΩ
    Zach│y╢niΩty wolno╢ci▒ w granicach
    nie bΩdΩ
    SzczΩ╢liwy w╢r≤d nieszczΩ╢liwych
    nie bΩdΩ
    W pe│ni ╢wiadomy swych czyn≤w
    nie bΩdΩ
    ...
    BΩdΩ deezerteereeem !!!


    Hint

    Rozlu╝nij siΩ cz│owieku albowiem
    przejebane bΩd▒ dni ┐ywota Twego.
    Amen.


    Fatum

    Gdy oto pojawi siΩ przed tob▒ ╢wiate│ko
    w tunelu, na niebie, w my╢li
    i gdy dzie± dniem nie jest,
    a noc noc▒, jak wolisz.
    Gdy deszcz padaj▒c pr≤szy ╢niegiem,
    wiatr mg│▒ zawodzi, a s│oneczne promienie
    tn▒ do krwi policzki,
    i my╢lisz, ┐e nie ┐yjesz, ┐e ┐yjesz
    wiesz dopiero wtedy.
    Gdy samotno╢µ pokazuje wielki, czerwony jΩzor,
    g│owa boli, a smak poszed│ sam do restauracji.
    Kiedy rodzina przechodzi jak przechodzie±
    a przyjaci≤│ imion nie pamiΩtasz,
    gdy dom wydaje smutny jΩk staroci
    i kurzem kichaj▒c wymiotuje ciΩ na zewn▒trz,
    gdzie i tak nie wiesz w kt≤r▒ stronΩ;
    kochaj, drap tynk ze ╢cian paznokciami i p│acz,
    oto nadchodzi.


    Poranek

    Obudzi│ mnie krzyk pe│en przera┐enia
    i strachu zaczerpn▒wszy
    serce biµ ra╝niej zaczΩ│o.
    Zanurzony w jeszcze gΩstym sosie snu,
    nie potrafi│em dociec ╝r≤d│a ani celu
    tego przeklΩtego wrzasku.
    Zebrawszy w sobie niedobitki wieczornych si│,
    w dwuszeregu je ustawi│em
    i wsp≤lnymi si│y zerwawszy zas│ony powiek
    oczom naszym ukaza│ siΩ ╢wit.
    S│o±ca nie╢mia│e zagrania w szkle
    nie wzbudza│y jeszcze odruch≤w niechΩci,
    za to ch│≤d bez lito╢ci pa│aszowa│ resztki sennego ognia.
    Nieopodal okna, w p≤│mroku nagich konar≤w
    stroi│ piΩkne pi≤ra i ha│a╢liwy instrument
    gawron, czarny jak noc.


    Przemy╢lenia oczekuj▒cego

    T│uste krople deszczu padaj▒ ciΩ┐ko
    jak ┐o│nierze na pierwszej linii frontu.
    Byµ kropl▒, upa╢µ z wysoka
    i zostaµ bohaterem.
    Obserwowaµ dzieci ze szkolnej wycieczki stoj▒ce pod Pomnikiem
    Nieznanej Kropli Deszczu.
    Patrzeµ na czyste go│Ωbie
    brudz▒ce wszystko dooko│a.
    Na ga│▒zkΩ oliwn▒,
    oliwΩ dolewan▒ do ognia.
    Ognia! û krzyczy w ka┐dej sekundzie
    kilka setek ┐o│nierzy.
    To nie tak. Co╢ nie tak.
    TIC-TAC i tylko dwie kalorie.
    Jedna piΩµsetna dziennej racji
    diety cud.
    A cud siΩ nie chce zdarzyµ.


    Fin de siΘcle

    Ju┐ prawie nabra│em przekonania,
    ┐e dzi╢ s│o±ce nie wzejdzie,
    gdy wzesz│o.
    Mo┐e jutro...
    Sen sprawia coraz wiΩksz▒ przyjemno╢µ.
    Uzale┐nia.
    Huragany mno┐▒ siΩ i powielaj▒,
    kopuluj▒ z trzΩsieniami ziemi
    i erupcjami wulkan≤w.
    ú▒cz▒ i przenikaj▒ z przybrze┐nymi sztormami
    i powodziami w g│Ωbi l▒du.
    A oczy coraz bardziej piek▒.
    Powieki klej▒ siΩ niepostrze┐enie.
    G│owa powoli opada, opada, opada...


    M

    Ot, nie lubi kompromis≤w,
    ug≤d, um≤w, nie do ko±ca szczero╢ci,
    nie do ko±ca uprzejmo╢ci.
    Nie lubi czu│o╢ci zbyt daleko posuniΩtych,
    bo to tylko fizyka, bo to tylko biologia,
    bo dzie± ko±czy siΩ noc▒ i choµ ka┐dy jest pewien,
    ┐e rano bΩdzie rano, to ona wie, ┐e to nie do ko±ca pewne.
    Pszczo│a, kt≤ra kwiat pyli
    nie my╢li o mi│o╢ci, ona j▒ tworzy.
    To tak, jakby po│kn▒µ n≤┐ kuchenny
    i spodziewaµ siΩ
    znalezienia go w odchodach.
    ChcΩ po│kn▒µ sklep z no┐ami
    i niczego siΩ nie spodziewam.


    Rozstanie

        przed Ni▒ na kolanach


    B≤g podni≤s│ zmΩczon▒ g│owΩ,
    spojrza│ z ┐alem i rzek│:
    Niech siΩ dzieje.
    I uni≤s│ d│o± brat na brata,
    pola│y siΩ krew i pot,
    zwierzΩ straci│o g│os, a noc
    sta│a siΩ d│u┐sza ni┐ dotychczas.
    Sen przynosi│ koszmary, kt≤re
    za dnia nawet parali┐owa│y my╢li.
    Ogie± zacz▒│ sw≤j trawienny taniec,
    daj▒c ciep│o i ╢mierµ, lament i │zy,
    kt≤re wartkim p│yn▒c strumieniem,
    nie t│umi│y po┐ogi, - by│y oliw▒.
    W jednej chwili wszystko stanΩ│o
    pod znakiem zapytania.
    Nikt nie by│ pewien.
    »ycie zatrzyma│o siΩ w biegu,
    nie wiedz▒c gdzie skierowaµ
    swe zwΩglone cia│o.
    Czas zwolni│, niemal zasn▒│.
    Powoli opadaj▒cy popi≤│
    pokry│ wszystko szczelnie
    i nikt
    i nic
    nie zdradza│o,
    ┐e kiedykolwiek
    kwit│a tutaj
    MIúOª╞


    A spoczynkiem nam niech bΩdzie krzy┐a westchnienie

    Poruszaj▒c siΩ tam i siam
    wahad│o nie zastanawia siΩ nad miar▒
    swego ramienia,
    d╝wigaj▒c nim bry│Ω ┐elaza,
    kt≤ra z nadziej▒ oczekuje
    ko±ca czasu.
    Sam sobie nie t│umaczy wiatr
    potrzeby rozdmuchiwania
    niewa┐nych spraw do rangi
    miΩdzynarodowych konferencji
    na najwy┐szym szczeblu drabiny nieporozumie±.
    B│Ωdne ko│o, tocz▒c siΩ
    po rozwidleniu dr≤g,
    bezwiednie trafia na w│a╢ciwy szlak prowadz▒cy donik▒d.
    Kr▒┐▒c w╢r≤d mokrade│
    ludzkiej krzywdy sobie wyrz▒dzanej
    zastanawiam siΩ, kiedy wskaz≤wki
    chorych z przemΩczenia zegar≤w
    napluj▒ na bia│e cyferblaty,
    wypn▒ siΩ z rubinowych │o┐ysk
    i p≤jd▒ w tan
    z trzecim wymiarem.


    Wiersz pod wp│ywem ognia pisany

    Sk▒po odziane panny pojawiaj▒ siΩ
    pojedynczo na ulicach
    i w parkach.
    Za oknem wybrzmiewa
    pierwsza nuta burzowego adagio.
    Szum nadchodz▒cej fali deszczu
    pr≤buje burzyµ harmoniΩ grzmot≤w,
    jest coraz cieplej,
    wyzwolone z kryszta│u s│o±ce posuwa siΩ coraz dalej.
    Wiosna!
    Przed godzin▒ w p│omieniach
    zata±czy│o kilka pomiot≤w mroku,
    miΩkki wiatr tuli│ do twarzy
    zbyt d│ugie w│osy.
    Teraz nie s│ychaµ ┐adnych niepo┐▒danych odg│os≤w:
    nikt nie je╝dzi po ulicy
    nikt nie wierci otwor≤w w ╢cianie
    nikt nie klepie kosy
    nikt nie trzepie dywanu
    Jest godzina pierwsza dwadzie╢cia
    i kilka pustych butelek po piwie.
    Zewsz▒d dociera zapach wilgotnej,
    jeszcze nie spalonej
    ziemi.
    Zza horyzontu pozwala siΩ s│yszeµ
    (zwykle nies│yszalny)
    pog│os parowego silnika.
    Rechot ┐ab z pobliskiego stawu
    robi za t│o dla sekcji rytmicznej
    zmartwychwsta│ej lokomotywy.
    Wyrwane ze snu pojedyncze sol≤wki
    nocnych ╢piewak≤w
    nadaj▒ m│odej nocy
    rumie±c≤w zawstydzonej dziewicy.
    Gdzieniegdzie srebrzy siΩ cisza,
    czasem zakwili nagle przebudzony
    dzienny lotnik.
    Wdychaj▒c ostatnie hausty
    wczorajszego powietrza,
    szukam w my╢li opisu obecnej ciemno╢ci.
    Granatowy mrok,
    oblewaj▒c siΩ to purpur▒ to p▒sem,
    przeorywanym zewsz▒d zamglon▒ ┐≤│ci▒ b│yskawicy,
    dodaje powagi moim rozmy╢laniom.
    Bezsilne klapsy dopiero co narodzonych kropel
    dowodz▒ niewinno╢ci,
    gloryfikuj▒ czysto╢µ,
    brak odpowiedzialno╢ci
    i brak jej potrzeby.
    Przeszywane b≤lem ognia niebo krzyczy z rozkoszy,
    po┐oga wzbija siΩ wysoko i przypieka najbli┐sze nimbusy.
    Chaos wiosennej burzy buduje porz▒dek chaotycznej duszy.
    Ka┐dy element ma przeznaczone miejsce,
    ka┐de miejsce jest zarezerwowane.
    Tykanie zegara mog│oby zgubiµ
    ten zegarmistrzowski │ad.
    BΩd▒c blisko my╢lami
    kr▒┐Ω w innym wymiarze,
    przemijanie porzuca w▒tek i zastyga...
    Wtem
    rozpalony do bia│o╢ci szczyt niebios
    imploduje z impetem.
    Od│amki rani▒ oczy i serce,
    b≤l przenika razem z krwi▒ do innych organ≤w,
    zrozumienie rozszerza pole swojego destrukcyjnego dzia│ania.
    Jak burza.
    K│adzie potΩ┐ne drzewa,
    podnosi inne.
    PragnΩ staµ siΩ celem Gromow│adnego,
    zapu╢ciµ korzenie,
    piµ deszcz,
    chwytaµ gwiazdy w konary,
    poj▒µ mowΩ nieba, ╢piew przestworzy.


    Wyzby│em siΩ niedom≤wie±

    Fragmenty my╢li wol▒ bez│adnie kr▒┐yµ w ja╝ni
    nie daj▒c siΩ ogarn▒µ, zaw│adn▒µ chc▒ swym tw≤rc▒
    i pchaj▒c go pod poci▒g, pod lufΩ i truciznΩ
    czekaj▒

    Rozdrapa│em stare rany, szukaj▒c b≤lu.


    A by│o tak

    Palcowanie ust nabrzmia│ych
    ╝renic │uk, powiek b│ysk
    wtopiµ siΩ wraz
    promieniem
    w zapomniane
    ucha rejony
    niezmierzone po│acie
    g▒szczu naszych
    pierwszych dni.


    Kosmogonia

    Powodem, przez kt≤ry zamiast i╢µ teraz
    obok drΩczonego Chrystusa
    siedzΩ
    jest zmΩczenie ogl▒daniem
    dzie│a stworzenia.
    Podnoszenie kamieni te┐ mi nie wysz│o.
    Za kilka srebrnik≤w sprzeda│bym
    choµby brata.
    Lewa p≤│kula odmawia pos│usze±stwa
    prawa nie dzia│a ju┐ dawno.
    Coraz rzadszy potok foton≤w
    po przebyciu o╢miominutowego spaceru
    ze s│o±ca do mej twarzy
    ma jeszcze tyle si│y
    by wymusiµ na mnie zamkniΩcie oczu.
    Otwarcia ich bojΩ siΩ
    jak otwarcia zabli╝nionych ran.
    I niech w to wszystko
    przypierdoli
    przelatuj▒cy nieopodal okruch gwiazdy.
    Niech resztΩ poch│onie kosmiczny py│
    i spr≤bujmy od nowa
    z rozwag▒
    namys│em
    dok│adnie
    ustawiµ kamie± na kamieniu.


    Targowaµ siΩ, targn▒µ

    Dzi╢ wybuch│ kolejny
    miΩdzynarodowy konflikt na tle
    polityczno-ekonomicznym
    sprawy zasz│y za daleko
    przela│a siΩ krew
    posypa│y siΩ s│owa
    na pobojowisku nie pozosta│a ┐ywa dusza
    gdy przyby│ sp≤╝niony radiow≤z
    w sprawie b≤jki
    na placu targowym
    Wietnamczyka z Rumunem


    Krzy┐owanie

    Pod nieobecno╢µ rozs▒dku
    tarzam siΩ w le╢nej gΩstwinie
    i nim ktokolwiek mnie dojrzy
    obrastam najpierw p▒kami,
    p≤╝niej li╢µmi, i mniejszymi ga│Ωziami.
    W ko±cu pokrywam siΩ kor▒, mchem, porostami,
    sztywniejΩ, lekko przyginam, wabiΩ korniki lub mr≤wki.
    Gdy skrada siΩ kto╢ objuczony pod│o╢ci▒,
    zrzucam mu k│ody pod nogi
    i z│owrogo poskrzypujΩ.
    Czasem puszczam pΩdy
    i balansujΩ na wietrze,
    gdy czekam rannej rosy.
    Innym razem strz▒sam li╢cie setkami,
    by daµ schronienie choremu je┐owi.
    Jestem.
    I proszΩ mnie zostawiµ
    w tym miejscu.
    Jestem Wam potrzebny.
    Nie tylko na opa│.








    Puszcza siΩ
    szybko
    rozk│ada
    nogi
    w niej
    gubiΩ







    Dni, godziny, minuty

    Podnios│em z ulicy ╢pi▒c▒ g▒sienicΩ.
    Przechadzaj▒cej siΩ po d│oni
    przyjrza│em, pomrucza│em, pokiwa│em g│ow▒.
    Dobi│em do portu pobocza,
    gdzie z│o┐y│em j▒ na prosz▒cej d│oni li╢cia │opianu.
    Podskakuj▒c niemal oddali│a siΩ rado╢nie.
    Patrzy│em jak topnia│a w szmaragdowym g▒szczu,
    a chcia│a wtopiµ siΩ w asfalt,
    pod│o┐yµ ┐yciu jedn▒ z wielu n≤g.
    Tylko dlaczego do tej pory
    nikt jej powiedzia│,
    ┐e kiedy╢ wypiΩknieje?


    Ponad w▒tpliwo╢µ

    Taka oto sytuacja,
    podchodzΩ do Niej znienacka
    i znienacka zagadujΩ:
    - Deszcz.
    Ona, jakby z ulg▒ nieskromn▒:
    - Tak, te┐ lubiΩ.
    I teraz:
    Czy to znaczy, ┐e ju┐ zawsze
    bΩdziemy siΩ gubiµ we mgle
    i odnajdywaµ w kroplach?


    Zamykam oczy, smakujΩ wiecz≤r

    W radiu nocna audycja muzyczna
    zu┐ywa po cichu g│o╢niki
    Niewyspana jeszcze
    nie na miejscu o tej porze roku
    µma zamiata kurz spod lampki sto│owej
    Budzik dawno przesta│
    znu┐ony
    spacerowaµ po pokoju
    Zbyt dalekie by realne
    szczekanie ps≤w-str≤┐≤w
    nasi▒ka nocn▒ wilgoci▒
    i opatruje sko│atane skronie
    Cel gonitwy rumieni▒c siΩ ze wstydu
    szuka jakichkolwiek
    argument≤w za
    Odsuwam krzes│o od biurka,
    obok po╢ciel kreuje najbli┐sz▒ przysz│o╢µ
    Zamieram
    Ale┐ │upie mnie w plecach,
    ale to nie od zmaga± z grawitacj▒,
    nie od upadku, nie.
    Ci▒┐y mi krzy┐,
    szrama po orΩ┐u bratob≤jcy
    i kilka lichych ┐eber,
    nie nadaj▒cych siΩ na kobietΩ.


    Sonet pierwszy - zamglony

    Bez bzu zastyg│y wazon z trwog▒
    zrzuca│ sw≤j cie± z wysoka sto│u
    Pod kartk▒ skryty le┐a│ b│ogo
    Z dawna zgubiony li╢µ jesionu

    Na cichej wiatru firan fali
    niemy siΩ motyl lekko wznosi
    Nie przyjdzie dzisiaj, jutro, wcale
    Nikt mu b│Ωkitu ju┐ nie zwr≤ci

    I zostaµ w sobie tylko znanym
    cezur▒ twardo wp≤│ uciΩtym
    s│owie, co znaczy wszystko jedno

    To bΩdzie wyb≤r wy╢mienity
    przetrwaµ za p│ugiem w skibach liter
    maj▒c tak s│abe, wci▒┐ s│absze tΩtno


    Za przyk│ad

    Pod S│o±ca brzuchem zawi╢niemy wysoko
    jak skowronki wolni
    a ludzie spogl▒daj▒c ku niebu
    w zadumie
    pokiwaj▒ g│owami
    äEch, skowronkiö pomy╢l▒
    i wzlec▒.


    I rzek│

    W podniebnych harc≤w moich biegi
    W pomiΩdzy d│oni Jego cienie
    me zapomnienie

    Czy mam ju┐ m≤wiµ trwaµ do s│o±ca
    co przepe│nionym ╢wiat│a brzegi
    pucharu siΩga?

    Tak, to milczenie setk▒ ogni
    eksploduj▒cy nocnym echem
    │adujΩ werset

    I On zaniesie po horyzont
    p│aczem siΩ wielkim ╢wiat zatrzΩsie
    raz siedem, siedem.


    Felczer

    NajchΩtniej w jakiej╢
    sprzyjaj▒cejchwili
    przy okazji siΩ nadarzaj▒cej
    (choµ mi obca medycyna
    tak tradycyjna jak i nie)
    bym zbada│ manualnie
    ?retkowsk▒


    Drogi i ╢cie┐ki. Sprawy wa┐kie.

    To przykre, gdy wypada werbalizowaµ
    skrzypienie kolana, b≤l zΩba, wylatuj▒ce w przestrze± w│osy.
    Nieprzyjemnie jest s│uchaµ gulgotu krzywd
    nieprawid│owo zaadresowanych, bez znaczka i adresu
    zwrotnego.
    ZeschniΩty w skwarze letniego parapetu
    kaktus prΩ┐y siΩ w zachwycie
    nad swym losem,
    bije pok│on firanom targaj▒c je kolcami, gdy nie patrz▒.
    Wszystko jest zadziwiaj▒ce dla niemowlΩcia,
    co pierwszy raz spojrzy bystrym okiem. Nie przestaje zerkaµ,
    choµ obraz taranuje przerostem tre╢ci.
    A przecie┐ ma tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia,
    pocz▒wszy od pos│uchania wszystkich p│yt Nicka CaveÆa,
    turlania siΩ w polnym deszczu w╢r≤d opar≤w ozonu.
    A┐ po zsiorbywanie kropel, s│odkich jak mi≤d, rosy
    z ramion wskazanej przez los.
    A┐ do spaceru po linie przerzuconej
    przez kanion wyuzdanych min gro┐▒cych runiΩciem
    w przepa╢µ, mo┐e na dno.
    A┐ po nocleg w miejscach bezsennych, gdzie ka┐de mrugniΩcie
    okiem jest jak wej╢cie w ┐ar pieca hutniczego.
    Poprzez rzut w d≤│ wodospadu, sp│yniΩcie rzek▒ do uj╢cia,
    i wyl▒dowanie w oceanie niebytu.
    A najlepiej smakuj▒ w maju truskawki w ╢mietanie,
    z odrobin▒ cukru wedle gustu i smaku.


    Meandry duszy

    Mam ciche marzenie
    skryte w g│Ωbi ducha
    wyp│ywa ze mnie czasem
    ustami na wiatr rzucam
    s│owa
    kt≤rych kanty rani▒ bezlito╢nie
    stoj▒cych w ich zasiΩgu
    pod murem mojej z│o╢ci.
    Mam ciche marzenie
    rozwi▒┐e ka┐dy problem
    trzymane w zanadrzu
    na czarnych godzin moment.
    Marzenie - panaceum
    w skuteczno╢µ wierzΩ tego,
    by ka┐dy m≤g│
    raz jeden w ┐yciu
    bezkarnie
    zabiµ
    bli╝niego.


    Szczodrobliwo╢µ

    Cumulus przytacha│ od wschodu
    baga┐ smutnych do╢wiadcze±.
    Podzieli│ siΩ nimi z ka┐dym.


    Lot nad bezludnym gniazdem

    Ludzka Normalno╢µ zadr┐a│a w posadach,
    skrusza│y jej w▒t│e fundamenty, przechyli│a siΩ jak
    ra┐ona piorunem brzoza i zawis│a
    w pr≤┐ni retorycznego pytania.
    Sens nie musi byµ celem, nie powinien byµ.
    Wyrazy ubrane w zdania nios▒ tre╢ci
    i tak zale┐ne od kontekstu. Nie pro╢ciej
    by│oby zrzuciµ baga┐ spakowanych w interpunkcjΩ s│≤w
    i nabrawszy entropii w usta daµ siΩ ponie╢µ
    szumowi morza li╢ci, nawa│nicy nie spΩtanych my╢li?
    Postawiony naprzeciw swego odbicia w lustrze
    strojΩ g│upie miny. Nikt mnie nie widzi,
    nikt nie wie, nikt siΩ nawet nie domy╢la,
    ┐e nie jestem ca│kiem normalny.


    Takie chwile nieszczeg≤lne

    Czasem cierpiΩ na przebrzmiewaj▒ce pustostany.
    Wyrasta mi taki na czole czy skroni
    i niczym usun▒µ siΩ nie zgadza.
    Zanurzam ca│▒ twarz w kadzi wyobra╝ni
    i czekam na ukojenie. Przychodzi prΩdzej
    lub p≤╝niej, lecz w stopniu nieznacznym pomaga.
    PiΩtno zostawia na zawsze
    ten stan niewype│nienia.
    PijΩ wtedy wiΩcej lemoniady wspomnie±
    i jem marmoladΩ fantazji,
    d│awi▒c siΩ │akomstwem swym i pazerno╢ci▒.
    WstrzymujΩ na czas jaki╢ tok przemiany materii
    i proces wydalania. úykam powietrze zach│annie
    jak biedny uczniak na przerwie w szkolnej ubikacji.
    Wtedy stan nasycenia osi▒ga zadowalaj▒cy poziom,
    ciut
    powy┐ej zera.
    Wype│niam sob▒ puste framugi ust
    i staµ mnie ju┐
    na bezkompromisowe spluniΩcie
    w taflΩ ciemno╢ci.


    B│Ωdy

    S│owo ma tΩ wadΩ, ┐e nigdy nie mo┐na
    byµ pewnym, czy przypadkiem nie znaczy
    tego, od czego nale┐y uciekaµ.

    S│owo ma tΩ warto╢µ, ┐e mo┐na je
    pu╢ciµ mimo uszu, a ono zastygnie
    w skamielinie pod╢wiadomo╢ci na zawsze.

    I przyjdzie czas bez tlenu, s│owo zacznie broczyµ.

    Nie mo┐na nie patrzeµ widz▒c, mo┐na
    nie widzieµ patrz▒c. Nie wiedzieµ czemu.

    P≤jdΩ do Niej zaraz i powiem:
    äNie garb swego cienia,
    przecie┐ patrzΩ i widzΩ jak cierpiszö
    Tymczasem czekam, wa┐Ω s│owa.


    Koleje nie┐elazne (Popowowi)

    Siedzimy na wysokiej ga│Ωzi,
    nogi swobodnie kolebi▒ siΩ na wietrze,
    w dali, pod nie otynkowan▒ ╢cian▒ lasu,
    szczerzy krwio┐ercz▒ paszczΩ my╢liwska ambona.
    - Ud│aw siΩ - my╢lΩ i snuje plany nocnej eskapady,
    kt≤r▒ kto╢ ochrzci p≤╝niej s│owem: wandalizm.
    Po prawej stronie lasu, w cieniu iglak≤w,
    przycupn▒│ sarni kozio│ek, puszczaj▒c co chwila zaj▒czki
    lustrem bia│ej sier╢ci i a┐ prosi, by mu sypn▒µ
    s≤l na zgrabny ogon. Przetaczam wzrok po gΩstwinie
    w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego. Gdy ju┐ to dostrzegam,
    kozio│ odbijaj▒c siΩ na swych biegunach, znika w zaro╢lach
    i tyle go widzia│em.
    Ze wschodu, bardziej pieszczotliwy ni┐ powa┐ny,
    zefir pr≤buje przestraszyµ nas
    trzepotem spragnionych li╢ci.
    W╢r≤d palczastych ga│Ωzi panoszy siΩ bez celu
    chmara bezimiennych owad≤w poprzetykana
    tu i ≤wdzie bezwstydno╢ci▒ dojrza│ych czere╢ni.
    Wo± trawy spowijaj▒cej pie± naszego drzewa,
    odgradza nas od tera╝niejszo╢ci kurtyn▒ niepamiΩci.
    Przep│ywam bezg│o╢nie z konaru na konar,
    szukaj▒c miejsca z jeszcze lepszym widokiem.
    Dyskretnie zrywam i ┐ujΩ z namaszczeniem pojedyncze li╢cie,
    przepraszaj▒c dotykiem za ten odruch
    nieuzasadnionej niczym drapie┐no╢ci.
    Po chwili w│osy prosz▒ │odygi do ta±ca
    i przy akompaniamencie
    nieco silniejszych podmuch≤w wiatru
    ca│e drzewo zaczyna bujaµ siΩ w rytmie
    nie rozszyfrowanego dot▒d ┐ycia.
    W│a╢nie chyli│a siΩ szala niebotycznych zmaga±
    k│Ωbiastego rycerza ze smogiem szarej postury,
    gdy temu odros│y niespodziewanie
    wszystkie g│owy i si│Ω ich skumulowa│
    w zdradliwym sztychu.
    Paladyn zachwia│ siΩ, zawis│ na moment, drgn▒│
    i znienacka grzmotn▒│ b│yskawic▒
    w dzwonnicΩ pobliskiego ko╢cio│a.
    Pioru±ski huk d│ugo jeszcze pa│aszowa│ wnΩtrzno╢ci dzwonu.
    Cisza, kt≤ra zaleg│a, zdawa│a siΩ siΩgaµ widnokrΩgu,
    za kt≤rym pragnΩ│o ukryµ siΩ spocone ze strachu s│o±ce.
    Dopiero oberwana chmura, spadaj▒c na │eb, na szyjΩ,
    sp│uka│a nas z drzewa
    i zanosz▒c strugami deszczu, poprzez ka│u┐e i b│oto,
    prosto w gardziel wyg│odnia│ej ziemi,
    przywr≤ci│a wszystko do pionu.


    Po drugiej stronie barykady

    Teraz, kiedy mnie nie ma
    i ╢mia│o mogΩ powiedzieµ
    co my╢lΩ
    to powiem:
    "postanowi│em zostaµ poet▒"
    i zacznΩ od tego:
    moim oczom, uszom i jΩzykowi
    nadam cech nadludzkich
    wzrok wΩ┐a
    s│uch nietoperza
    komunikatywno╢µ niemowlΩcia.
    I jeszcze my╢lom moim
    jask≤│czej zwinno╢ci i polotu.
    úatwo╢µ ciΩ┐kiego ┐ycia,
    tak mi teraz potrzebn▒
    tu gdzie jestem
    i tam gdzie mnie nie ma.
    Oraz harmoniΩ -
    dodam ╢wiatu harmonii i │adu,
    niech d≤│ nie pcha siΩ na wierzch
    niech czarne nie pyszni siΩ blaskiem
    niech Ona Ni▒ bΩdzie zawsze
    niech woda wszΩdzie.
    ªci╢lej rzecz bior▒c
    chcΩ co╢ dobrego zrobiµ
    ze z│ego,
    bo po co komu bΩdΩ potrzebny,
    gdy tylko bΩdΩ.
    Choµby i wszΩdzie.
    Byµ.



Dotar│e╢ tutaj czytelniku (znak ┐e╢ wytrwa│y niebywale) i pewnie chcia│by╢ co╢ powiedzieµ, skomentowaµ, skrytykowaµ. ProszΩ zatem pisaµ na podane na pocz▒tku tej strony adresy, czekam.




UWAGA
Niejaki Jacek Podsiad│o do ko±ca roku ma zamiar z│o┐yµ i wydaµ pierwszy numer pisma "Studnia". Ja bΩdΩ to pismo sk│ada│ i czΩ╢ciowo wp│ywa│ na jego wygl▒d i zawarto╢µ. Je╢li masz co╢ do przekazania ludzko╢ci, a nie masz takiej mo┐liwo╢ci pisz do mnie. Po analizie byµ mo┐e Twoje texty pojawi▒ siΩ w "Studni". Opr≤cz text≤w pismo bΩdzie zawiera│o CD, na kt≤rym tak┐e miejsce czeka na Twoj▒ muzΩ.
Pozdrawiam serdecznie

        Egoya

lato'2000

Je╢li, drogi czytelniku, chcia│by╢ nabyµ tomik w formie papierowej wraz ze ╢wietnymi grafikami(jak ta z ok│adki), kt≤rych tu brak, ╢lij kopertΩ A5 (taki format ma tomik) wraz ze znaczkami na │▒czn▒ warto╢µ 3,6 PLN (2,4 PLN za tomik, reszta poczta):

Jacek Laskowski
49-247 Strzeg≤w 22


Je╢li chcesz dodatkowe info pisz na:

egoya@poczta.onet.pl

Tomik rozprowadza tak┐e Schopen (jest autorem grafik) w formacie A5 (2,4 PLN):

Mariusz Rymarczyk
ul. Widnichowska 5/34
07-300 Ostr≤w Mazowiecka