Transcendentalny taniec
Jak wytrawny rze╝biarz
przygryzaj▒c wargΩ
t│oczy d│uto w rytm
kszta│t≤w modela
tak wzrokiem biegnΩ
po Tobie objΩtej ramieniem
s│odkiego oneiros
Krok po kroku nabieram podejrze±
┐e najlepszy nawet szkic
Twego uciele╢nionego bytu
by│by ska┐ony
niezgrabno╢ci▒ trzech wymiar≤w
Dociera do mnie, ┐e pojΩcia
naszego jΩzyka nie oddaj▒ w pe│ni
istoty tego, co mam na my╢li,
widz▒c ocean wzburzony
p│on▒cych ┐ywym ogniem w│os≤w
To bΩdzie okrutnie naturalne, gdy kiedy╢
w pl▒sach
przybΩd▒ po Ciebie bratnie Anio│y.
Kamienio│om
Kamieniom sprawia│ bΩdΩ imiona:
Temu dam Miko│aj, Temu Orfeusz
a Tamtemu wiΩkszemu Norbert na przyk│ad.
Tym dam Izydor, Kamil i Aleksander.
Wszystkim dam po jednym, r≤┐nym imieniu.
I po imieniu Je wszystkie zawo│am
i poprowadzΩ
i cisnΩ na g│owy tych,
kt≤rzy po Nich deptaj▒
bez s│owa przeprosin.
* * *
I zn≤w ka┐▒ nam i╢µ
z rΩkoma podniesionymi,
ze wzrokiem wbitym w piΩty
tych, co przed nami,
w nieznajomym kierunku
i niewiadomym celu,
tylko dlatego, ┐e m≤wimy inaczej,
innego mamy boga,
zachowujemy inaczej,
inaczej czujemy.
A oni? Zapytani dlaczego,
nie bΩd▒ potrafili odpowiedzieµ,
mimo, ┐e przecie┐ s▒ lepsi,
m▒drzejsi, silniejsi.
A ja?
Obym nigdy nie musia│ pisaµ: NIE!
Obym zawsze pisa│: TAK!
Podstawy
NiedomkniΩciem ust w chwili konieczno╢ci
wszystko obr≤ci│em w perzynΩ.
Misternie tkane popo│udnie sta│o siΩ grobem dnia.
Z ust dolatywa│ i psu│ b│onΩ na sprawnym dot▒d bΩbenku,
gwar niezatartych wspomnie±,
kt≤re w pustce wieczora, echem odbite
goni│y swe ogony i targa│y siΩ za kud│y.
Ciekawo╢ci▒ syci│a mnie my╢l o poranku
dnia nastΩpnego. Przewr≤ci│em pok≤j
na drugi bok i odlecia│em.
Wznosz▒ca siΩ na oparach s│≤w
niezachwiana budowla my╢li zapewnia│a
mi spok≤j i odpoczynek. Puszczone luzem fagocyty
rozpierzch│y siΩ po ╢cianach, suficie, pod│odze.
Sta│em siΩ bezbronny jak dziecko i tak niewinny.
W pierwszej chwili nie mog│em skojarzyµ kszta│tu,
przedstawionego mi przez zaryglowane powieki.
Dopiero w po│▒czeniu ze spokojnym oddechem da│o
siΩ wy│uskaµ najpierw kontur, potem ca│▒ Jej postaµ.
Odgarn▒│em zu┐yte powietrze z twarzy,
pochwyci│em siΩ kurczowo brzytwy
i wybieg│em wytyczaµ teren pod budowΩ nowego,
bezpieczniejszego gniazda.
Twej, Twoich, Twych, Twoje, Tw▒, Tob▒
Powsta│em z ob│ok≤w
by p│awiµ siΩ w Twej ╢linie
po│ykaµ Twoich por≤w
wydzieliny liche
smakowaµ codziennie
Twych trud≤w s│ony owoc
popijaµ Twoje zdrowie
krwi▒ Tw▒ jak przestw≤r modr▒
by spalaµ siΩ jak magnez
w tlenie Twych wyziew≤w
i lizaµ Twoje stopy
co z Tob▒ B≤g wie gdzie s▒
by dra┐niµ podniebienie
nabrzmia│ym mym jΩzykiem
i wgryzaµ siΩ w pachwiny
Twych marze± o mΩ┐czy╝nie.
Wiersz po omacku pisany
Zdecydowany pokochaµ j▒ za mrugniΩcie okiem
nie bΩdΩ
Zdecydowany na mata w szachu
nie bΩdΩ
Zorientowany w semantyce jej ruch≤w
nie bΩdΩ
Nape│niony nadziej▒ na lepsze jutro
nie bΩdΩ
Sko│owany obrotem planety
nie bΩdΩ
Zach│y╢niΩty wolno╢ci▒ w granicach
nie bΩdΩ
SzczΩ╢liwy w╢r≤d nieszczΩ╢liwych
nie bΩdΩ
W pe│ni ╢wiadomy swych czyn≤w
nie bΩdΩ
...
BΩdΩ deezerteereeem !!!
Hint
Rozlu╝nij siΩ cz│owieku albowiem
przejebane bΩd▒ dni ┐ywota Twego.
Amen.
Fatum
Gdy oto pojawi siΩ przed tob▒ ╢wiate│ko
w tunelu, na niebie, w my╢li
i gdy dzie± dniem nie jest,
a noc noc▒, jak wolisz.
Gdy deszcz padaj▒c pr≤szy ╢niegiem,
wiatr mg│▒ zawodzi, a s│oneczne promienie
tn▒ do krwi policzki,
i my╢lisz, ┐e nie ┐yjesz, ┐e ┐yjesz
wiesz dopiero wtedy.
Gdy samotno╢µ pokazuje wielki, czerwony jΩzor,
g│owa boli, a smak poszed│ sam do restauracji.
Kiedy rodzina przechodzi jak przechodzie±
a przyjaci≤│ imion nie pamiΩtasz,
gdy dom wydaje smutny jΩk staroci
i kurzem kichaj▒c wymiotuje ciΩ na zewn▒trz,
gdzie i tak nie wiesz w kt≤r▒ stronΩ;
kochaj, drap tynk ze ╢cian paznokciami i p│acz,
oto nadchodzi.
Poranek
Obudzi│ mnie krzyk pe│en przera┐enia
i strachu zaczerpn▒wszy
serce biµ ra╝niej zaczΩ│o.
Zanurzony w jeszcze gΩstym sosie snu,
nie potrafi│em dociec ╝r≤d│a ani celu
tego przeklΩtego wrzasku.
Zebrawszy w sobie niedobitki wieczornych si│,
w dwuszeregu je ustawi│em
i wsp≤lnymi si│y zerwawszy zas│ony powiek
oczom naszym ukaza│ siΩ ╢wit.
S│o±ca nie╢mia│e zagrania w szkle
nie wzbudza│y jeszcze odruch≤w niechΩci,
za to ch│≤d bez lito╢ci pa│aszowa│ resztki sennego ognia.
Nieopodal okna, w p≤│mroku nagich konar≤w
stroi│ piΩkne pi≤ra i ha│a╢liwy instrument
gawron, czarny jak noc.
Przemy╢lenia oczekuj▒cego
T│uste krople deszczu padaj▒ ciΩ┐ko
jak ┐o│nierze na pierwszej linii frontu.
Byµ kropl▒, upa╢µ z wysoka
i zostaµ bohaterem.
Obserwowaµ dzieci ze szkolnej wycieczki stoj▒ce pod Pomnikiem
Nieznanej Kropli Deszczu.
Patrzeµ na czyste go│Ωbie
brudz▒ce wszystko dooko│a.
Na ga│▒zkΩ oliwn▒,
oliwΩ dolewan▒ do ognia.
Ognia! û krzyczy w ka┐dej sekundzie
kilka setek ┐o│nierzy.
To nie tak. Co╢ nie tak.
TIC-TAC i tylko dwie kalorie.
Jedna piΩµsetna dziennej racji
diety cud.
A cud siΩ nie chce zdarzyµ.
Fin de siΘcle
Ju┐ prawie nabra│em przekonania,
┐e dzi╢ s│o±ce nie wzejdzie,
gdy wzesz│o.
Mo┐e jutro...
Sen sprawia coraz wiΩksz▒ przyjemno╢µ.
Uzale┐nia.
Huragany mno┐▒ siΩ i powielaj▒,
kopuluj▒ z trzΩsieniami ziemi
i erupcjami wulkan≤w.
ú▒cz▒ i przenikaj▒ z przybrze┐nymi sztormami
i powodziami w g│Ωbi l▒du.
A oczy coraz bardziej piek▒.
Powieki klej▒ siΩ niepostrze┐enie.
G│owa powoli opada, opada, opada...
M
Ot, nie lubi kompromis≤w,
ug≤d, um≤w, nie do ko±ca szczero╢ci,
nie do ko±ca uprzejmo╢ci.
Nie lubi czu│o╢ci zbyt daleko posuniΩtych,
bo to tylko fizyka, bo to tylko biologia,
bo dzie± ko±czy siΩ noc▒ i choµ ka┐dy jest pewien,
┐e rano bΩdzie rano, to ona wie, ┐e to nie do ko±ca pewne.
Pszczo│a, kt≤ra kwiat pyli
nie my╢li o mi│o╢ci, ona j▒ tworzy.
To tak, jakby po│kn▒µ n≤┐ kuchenny
i spodziewaµ siΩ
znalezienia go w odchodach.
ChcΩ po│kn▒µ sklep z no┐ami
i niczego siΩ nie spodziewam.
Rozstanie
B≤g podni≤s│ zmΩczon▒ g│owΩ,
spojrza│ z ┐alem i rzek│:
Niech siΩ dzieje.
I uni≤s│ d│o± brat na brata,
pola│y siΩ krew i pot,
zwierzΩ straci│o g│os, a noc
sta│a siΩ d│u┐sza ni┐ dotychczas.
Sen przynosi│ koszmary, kt≤re
za dnia nawet parali┐owa│y my╢li.
Ogie± zacz▒│ sw≤j trawienny taniec,
daj▒c ciep│o i ╢mierµ, lament i │zy,
kt≤re wartkim p│yn▒c strumieniem,
nie t│umi│y po┐ogi, - by│y oliw▒.
W jednej chwili wszystko stanΩ│o
pod znakiem zapytania.
Nikt nie by│ pewien.
»ycie zatrzyma│o siΩ w biegu,
nie wiedz▒c gdzie skierowaµ
swe zwΩglone cia│o.
Czas zwolni│, niemal zasn▒│.
Powoli opadaj▒cy popi≤│
pokry│ wszystko szczelnie
i nikt
i nic
nie zdradza│o,
┐e kiedykolwiek
kwit│a tutaj
MIúOª╞
A spoczynkiem nam niech bΩdzie krzy┐a westchnienie
Poruszaj▒c siΩ tam i siam
wahad│o nie zastanawia siΩ nad miar▒
swego ramienia,
d╝wigaj▒c nim bry│Ω ┐elaza,
kt≤ra z nadziej▒ oczekuje
ko±ca czasu.
Sam sobie nie t│umaczy wiatr
potrzeby rozdmuchiwania
niewa┐nych spraw do rangi
miΩdzynarodowych konferencji
na najwy┐szym szczeblu drabiny nieporozumie±.
B│Ωdne ko│o, tocz▒c siΩ
po rozwidleniu dr≤g,
bezwiednie trafia na w│a╢ciwy szlak prowadz▒cy donik▒d.
Kr▒┐▒c w╢r≤d mokrade│
ludzkiej krzywdy sobie wyrz▒dzanej
zastanawiam siΩ, kiedy wskaz≤wki
chorych z przemΩczenia zegar≤w
napluj▒ na bia│e cyferblaty,
wypn▒ siΩ z rubinowych │o┐ysk
i p≤jd▒ w tan
z trzecim wymiarem.
Wiersz pod wp│ywem ognia pisany
Sk▒po odziane panny pojawiaj▒ siΩ
pojedynczo na ulicach
i w parkach.
Za oknem wybrzmiewa
pierwsza nuta burzowego adagio.
Szum nadchodz▒cej fali deszczu
pr≤buje burzyµ harmoniΩ grzmot≤w,
jest coraz cieplej,
wyzwolone z kryszta│u s│o±ce posuwa siΩ coraz dalej.
Wiosna!
Przed godzin▒ w p│omieniach
zata±czy│o kilka pomiot≤w mroku,
miΩkki wiatr tuli│ do twarzy
zbyt d│ugie w│osy.
Teraz nie s│ychaµ ┐adnych niepo┐▒danych odg│os≤w:
nikt nie je╝dzi po ulicy
nikt nie wierci otwor≤w w ╢cianie
nikt nie klepie kosy
nikt nie trzepie dywanu
Jest godzina pierwsza dwadzie╢cia
i kilka pustych butelek po piwie.
Zewsz▒d dociera zapach wilgotnej,
jeszcze nie spalonej
ziemi.
Zza horyzontu pozwala siΩ s│yszeµ
(zwykle nies│yszalny)
pog│os parowego silnika.
Rechot ┐ab z pobliskiego stawu
robi za t│o dla sekcji rytmicznej
zmartwychwsta│ej lokomotywy.
Wyrwane ze snu pojedyncze sol≤wki
nocnych ╢piewak≤w
nadaj▒ m│odej nocy
rumie±c≤w zawstydzonej dziewicy.
Gdzieniegdzie srebrzy siΩ cisza,
czasem zakwili nagle przebudzony
dzienny lotnik.
Wdychaj▒c ostatnie hausty
wczorajszego powietrza,
szukam w my╢li opisu obecnej ciemno╢ci.
Granatowy mrok,
oblewaj▒c siΩ to purpur▒ to p▒sem,
przeorywanym zewsz▒d zamglon▒ ┐≤│ci▒ b│yskawicy,
dodaje powagi moim rozmy╢laniom.
Bezsilne klapsy dopiero co narodzonych kropel
dowodz▒ niewinno╢ci,
gloryfikuj▒ czysto╢µ,
brak odpowiedzialno╢ci
i brak jej potrzeby.
Przeszywane b≤lem ognia niebo krzyczy z rozkoszy,
po┐oga wzbija siΩ wysoko i przypieka najbli┐sze nimbusy.
Chaos wiosennej burzy buduje porz▒dek chaotycznej duszy.
Ka┐dy element ma przeznaczone miejsce,
ka┐de miejsce jest zarezerwowane.
Tykanie zegara mog│oby zgubiµ
ten zegarmistrzowski │ad.
BΩd▒c blisko my╢lami
kr▒┐Ω w innym wymiarze,
przemijanie porzuca w▒tek i zastyga...
Wtem
rozpalony do bia│o╢ci szczyt niebios
imploduje z impetem.
Od│amki rani▒ oczy i serce,
b≤l przenika razem z krwi▒ do innych organ≤w,
zrozumienie rozszerza pole swojego destrukcyjnego dzia│ania.
Jak burza.
K│adzie potΩ┐ne drzewa,
podnosi inne.
PragnΩ staµ siΩ celem Gromow│adnego,
zapu╢ciµ korzenie,
piµ deszcz,
chwytaµ gwiazdy w konary,
poj▒µ mowΩ nieba, ╢piew przestworzy.
Wyzby│em siΩ niedom≤wie±
Fragmenty my╢li wol▒ bez│adnie kr▒┐yµ w ja╝ni
nie daj▒c siΩ ogarn▒µ, zaw│adn▒µ chc▒ swym tw≤rc▒
i pchaj▒c go pod poci▒g, pod lufΩ i truciznΩ
czekaj▒
Rozdrapa│em stare rany, szukaj▒c b≤lu.
A by│o tak
Palcowanie ust nabrzmia│ych
╝renic │uk, powiek b│ysk
wtopiµ siΩ wraz
promieniem
w zapomniane
ucha rejony
niezmierzone po│acie
g▒szczu naszych
pierwszych dni.
Kosmogonia
Powodem, przez kt≤ry zamiast i╢µ teraz
obok drΩczonego Chrystusa
siedzΩ
jest zmΩczenie ogl▒daniem
dzie│a stworzenia.
Podnoszenie kamieni te┐ mi nie wysz│o.
Za kilka srebrnik≤w sprzeda│bym
choµby brata.
Lewa p≤│kula odmawia pos│usze±stwa
prawa nie dzia│a ju┐ dawno.
Coraz rzadszy potok foton≤w
po przebyciu o╢miominutowego spaceru
ze s│o±ca do mej twarzy
ma jeszcze tyle si│y
by wymusiµ na mnie zamkniΩcie oczu.
Otwarcia ich bojΩ siΩ
jak otwarcia zabli╝nionych ran.
I niech w to wszystko
przypierdoli
przelatuj▒cy nieopodal okruch gwiazdy.
Niech resztΩ poch│onie kosmiczny py│
i spr≤bujmy od nowa
z rozwag▒
namys│em
dok│adnie
ustawiµ kamie± na kamieniu.
Targowaµ siΩ, targn▒µ
Dzi╢ wybuch│ kolejny
miΩdzynarodowy konflikt na tle
polityczno-ekonomicznym
sprawy zasz│y za daleko
przela│a siΩ krew
posypa│y siΩ s│owa
na pobojowisku nie pozosta│a ┐ywa dusza
gdy przyby│ sp≤╝niony radiow≤z
w sprawie b≤jki
na placu targowym
Wietnamczyka z Rumunem
Krzy┐owanie
Pod nieobecno╢µ rozs▒dku
tarzam siΩ w le╢nej gΩstwinie
i nim ktokolwiek mnie dojrzy
obrastam najpierw p▒kami,
p≤╝niej li╢µmi, i mniejszymi ga│Ωziami.
W ko±cu pokrywam siΩ kor▒, mchem, porostami,
sztywniejΩ, lekko przyginam, wabiΩ korniki lub mr≤wki.
Gdy skrada siΩ kto╢ objuczony pod│o╢ci▒,
zrzucam mu k│ody pod nogi
i z│owrogo poskrzypujΩ.
Czasem puszczam pΩdy
i balansujΩ na wietrze,
gdy czekam rannej rosy.
Innym razem strz▒sam li╢cie setkami,
by daµ schronienie choremu je┐owi.
Jestem.
I proszΩ mnie zostawiµ
w tym miejscu.
Jestem Wam potrzebny.
Nie tylko na opa│.
Puszcza siΩ
szybko
rozk│ada
nogi
w niej
gubiΩ
Dni, godziny, minuty
Podnios│em z ulicy ╢pi▒c▒ g▒sienicΩ.
Przechadzaj▒cej siΩ po d│oni
przyjrza│em, pomrucza│em, pokiwa│em g│ow▒.
Dobi│em do portu pobocza,
gdzie z│o┐y│em j▒ na prosz▒cej d│oni li╢cia │opianu.
Podskakuj▒c niemal oddali│a siΩ rado╢nie.
Patrzy│em jak topnia│a w szmaragdowym g▒szczu,
a chcia│a wtopiµ siΩ w asfalt,
pod│o┐yµ ┐yciu jedn▒ z wielu n≤g.
Tylko dlaczego do tej pory
nikt jej powiedzia│,
┐e kiedy╢ wypiΩknieje?
Ponad w▒tpliwo╢µ
Taka oto sytuacja,
podchodzΩ do Niej znienacka
i znienacka zagadujΩ:
- Deszcz.
Ona, jakby z ulg▒ nieskromn▒:
- Tak, te┐ lubiΩ.
I teraz:
Czy to znaczy, ┐e ju┐ zawsze
bΩdziemy siΩ gubiµ we mgle
i odnajdywaµ w kroplach?
Zamykam oczy, smakujΩ wiecz≤r
W radiu nocna audycja muzyczna
zu┐ywa po cichu g│o╢niki
Niewyspana jeszcze
nie na miejscu o tej porze roku
µma zamiata kurz spod lampki sto│owej
Budzik dawno przesta│
znu┐ony
spacerowaµ po pokoju
Zbyt dalekie by realne
szczekanie ps≤w-str≤┐≤w
nasi▒ka nocn▒ wilgoci▒
i opatruje sko│atane skronie
Cel gonitwy rumieni▒c siΩ ze wstydu
szuka jakichkolwiek
argument≤w za
Odsuwam krzes│o od biurka,
obok po╢ciel kreuje najbli┐sz▒ przysz│o╢µ
Zamieram
Ale┐ │upie mnie w plecach,
ale to nie od zmaga± z grawitacj▒,
nie od upadku, nie.
Ci▒┐y mi krzy┐,
szrama po orΩ┐u bratob≤jcy
i kilka lichych ┐eber,
nie nadaj▒cych siΩ na kobietΩ.
Sonet pierwszy - zamglony
Bez bzu zastyg│y wazon z trwog▒
zrzuca│ sw≤j cie± z wysoka sto│u
Pod kartk▒ skryty le┐a│ b│ogo
Z dawna zgubiony li╢µ jesionu
Na cichej wiatru firan fali
niemy siΩ motyl lekko wznosi
Nie przyjdzie dzisiaj, jutro, wcale
Nikt mu b│Ωkitu ju┐ nie zwr≤ci
I zostaµ w sobie tylko znanym
cezur▒ twardo wp≤│ uciΩtym
s│owie, co znaczy wszystko jedno
To bΩdzie wyb≤r wy╢mienity
przetrwaµ za p│ugiem w skibach liter
maj▒c tak s│abe, wci▒┐ s│absze tΩtno
Za przyk│ad
Pod S│o±ca brzuchem zawi╢niemy wysoko
jak skowronki wolni
a ludzie spogl▒daj▒c ku niebu
w zadumie
pokiwaj▒ g│owami
äEch, skowronkiö pomy╢l▒
i wzlec▒.
I rzek│
W podniebnych harc≤w moich biegi
W pomiΩdzy d│oni Jego cienie
me zapomnienie
Czy mam ju┐ m≤wiµ trwaµ do s│o±ca
co przepe│nionym ╢wiat│a brzegi
pucharu siΩga?
Tak, to milczenie setk▒ ogni
eksploduj▒cy nocnym echem
│adujΩ werset
I On zaniesie po horyzont
p│aczem siΩ wielkim ╢wiat zatrzΩsie
raz siedem, siedem.
Felczer
NajchΩtniej w jakiej╢
sprzyjaj▒cejchwili
przy okazji siΩ nadarzaj▒cej
(choµ mi obca medycyna
tak tradycyjna jak i nie)
bym zbada│ manualnie
?retkowsk▒
Drogi i ╢cie┐ki. Sprawy wa┐kie.
To przykre, gdy wypada werbalizowaµ
skrzypienie kolana, b≤l zΩba, wylatuj▒ce w przestrze± w│osy.
Nieprzyjemnie jest s│uchaµ gulgotu krzywd
nieprawid│owo zaadresowanych, bez znaczka i adresu
zwrotnego.
ZeschniΩty w skwarze letniego parapetu
kaktus prΩ┐y siΩ w zachwycie
nad swym losem,
bije pok│on firanom targaj▒c je kolcami, gdy nie patrz▒.
Wszystko jest zadziwiaj▒ce dla niemowlΩcia,
co pierwszy raz spojrzy bystrym okiem. Nie przestaje zerkaµ,
choµ obraz taranuje przerostem tre╢ci.
A przecie┐ ma tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia,
pocz▒wszy od pos│uchania wszystkich p│yt Nicka CaveÆa,
turlania siΩ w polnym deszczu w╢r≤d opar≤w ozonu.
A┐ po zsiorbywanie kropel, s│odkich jak mi≤d, rosy
z ramion wskazanej przez los.
A┐ do spaceru po linie przerzuconej
przez kanion wyuzdanych min gro┐▒cych runiΩciem
w przepa╢µ, mo┐e na dno.
A┐ po nocleg w miejscach bezsennych, gdzie ka┐de mrugniΩcie
okiem jest jak wej╢cie w ┐ar pieca hutniczego.
Poprzez rzut w d≤│ wodospadu, sp│yniΩcie rzek▒ do uj╢cia,
i wyl▒dowanie w oceanie niebytu.
A najlepiej smakuj▒ w maju truskawki w ╢mietanie,
z odrobin▒ cukru wedle gustu i smaku.
Meandry duszy
Mam ciche marzenie
skryte w g│Ωbi ducha
wyp│ywa ze mnie czasem
ustami na wiatr rzucam
s│owa
kt≤rych kanty rani▒ bezlito╢nie
stoj▒cych w ich zasiΩgu
pod murem mojej z│o╢ci.
Mam ciche marzenie
rozwi▒┐e ka┐dy problem
trzymane w zanadrzu
na czarnych godzin moment.
Marzenie - panaceum
w skuteczno╢µ wierzΩ tego,
by ka┐dy m≤g│
raz jeden w ┐yciu
bezkarnie
zabiµ
bli╝niego.
Szczodrobliwo╢µ
Cumulus przytacha│ od wschodu
baga┐ smutnych do╢wiadcze±.
Podzieli│ siΩ nimi z ka┐dym.
Lot nad bezludnym gniazdem
Ludzka Normalno╢µ zadr┐a│a w posadach,
skrusza│y jej w▒t│e fundamenty, przechyli│a siΩ jak
ra┐ona piorunem brzoza i zawis│a
w pr≤┐ni retorycznego pytania.
Sens nie musi byµ celem, nie powinien byµ.
Wyrazy ubrane w zdania nios▒ tre╢ci
i tak zale┐ne od kontekstu. Nie pro╢ciej
by│oby zrzuciµ baga┐ spakowanych w interpunkcjΩ s│≤w
i nabrawszy entropii w usta daµ siΩ ponie╢µ
szumowi morza li╢ci, nawa│nicy nie spΩtanych my╢li?
Postawiony naprzeciw swego odbicia w lustrze
strojΩ g│upie miny. Nikt mnie nie widzi,
nikt nie wie, nikt siΩ nawet nie domy╢la,
┐e nie jestem ca│kiem normalny.
Takie chwile nieszczeg≤lne
Czasem cierpiΩ na przebrzmiewaj▒ce pustostany.
Wyrasta mi taki na czole czy skroni
i niczym usun▒µ siΩ nie zgadza.
Zanurzam ca│▒ twarz w kadzi wyobra╝ni
i czekam na ukojenie. Przychodzi prΩdzej
lub p≤╝niej, lecz w stopniu nieznacznym pomaga.
PiΩtno zostawia na zawsze
ten stan niewype│nienia.
PijΩ wtedy wiΩcej lemoniady wspomnie±
i jem marmoladΩ fantazji,
d│awi▒c siΩ │akomstwem swym i pazerno╢ci▒.
WstrzymujΩ na czas jaki╢ tok przemiany materii
i proces wydalania. úykam powietrze zach│annie
jak biedny uczniak na przerwie w szkolnej ubikacji.
Wtedy stan nasycenia osi▒ga zadowalaj▒cy poziom,
ciut
powy┐ej zera.
Wype│niam sob▒ puste framugi ust
i staµ mnie ju┐
na bezkompromisowe spluniΩcie
w taflΩ ciemno╢ci.
B│Ωdy
S│owo ma tΩ wadΩ, ┐e nigdy nie mo┐na
byµ pewnym, czy przypadkiem nie znaczy
tego, od czego nale┐y uciekaµ.
S│owo ma tΩ warto╢µ, ┐e mo┐na je
pu╢ciµ mimo uszu, a ono zastygnie
w skamielinie pod╢wiadomo╢ci na zawsze.
I przyjdzie czas bez tlenu, s│owo zacznie broczyµ.
Nie mo┐na nie patrzeµ widz▒c, mo┐na
nie widzieµ patrz▒c. Nie wiedzieµ czemu.
P≤jdΩ do Niej zaraz i powiem:
äNie garb swego cienia,
przecie┐ patrzΩ i widzΩ jak cierpiszö
Tymczasem czekam, wa┐Ω s│owa.
Koleje nie┐elazne (Popowowi)
Siedzimy na wysokiej ga│Ωzi,
nogi swobodnie kolebi▒ siΩ na wietrze,
w dali, pod nie otynkowan▒ ╢cian▒ lasu,
szczerzy krwio┐ercz▒ paszczΩ my╢liwska ambona.
- Ud│aw siΩ - my╢lΩ i snuje plany nocnej eskapady,
kt≤r▒ kto╢ ochrzci p≤╝niej s│owem: wandalizm.
Po prawej stronie lasu, w cieniu iglak≤w,
przycupn▒│ sarni kozio│ek, puszczaj▒c co chwila zaj▒czki
lustrem bia│ej sier╢ci i a┐ prosi, by mu sypn▒µ
s≤l na zgrabny ogon. Przetaczam wzrok po gΩstwinie
w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego. Gdy ju┐ to dostrzegam,
kozio│ odbijaj▒c siΩ na swych biegunach, znika w zaro╢lach
i tyle go widzia│em.
Ze wschodu, bardziej pieszczotliwy ni┐ powa┐ny,
zefir pr≤buje przestraszyµ nas
trzepotem spragnionych li╢ci.
W╢r≤d palczastych ga│Ωzi panoszy siΩ bez celu
chmara bezimiennych owad≤w poprzetykana
tu i ≤wdzie bezwstydno╢ci▒ dojrza│ych czere╢ni.
Wo± trawy spowijaj▒cej pie± naszego drzewa,
odgradza nas od tera╝niejszo╢ci kurtyn▒ niepamiΩci.
Przep│ywam bezg│o╢nie z konaru na konar,
szukaj▒c miejsca z jeszcze lepszym widokiem.
Dyskretnie zrywam i ┐ujΩ z namaszczeniem pojedyncze li╢cie,
przepraszaj▒c dotykiem za ten odruch
nieuzasadnionej niczym drapie┐no╢ci.
Po chwili w│osy prosz▒ │odygi do ta±ca
i przy akompaniamencie
nieco silniejszych podmuch≤w wiatru
ca│e drzewo zaczyna bujaµ siΩ w rytmie
nie rozszyfrowanego dot▒d ┐ycia.
W│a╢nie chyli│a siΩ szala niebotycznych zmaga±
k│Ωbiastego rycerza ze smogiem szarej postury,
gdy temu odros│y niespodziewanie
wszystkie g│owy i si│Ω ich skumulowa│
w zdradliwym sztychu.
Paladyn zachwia│ siΩ, zawis│ na moment, drgn▒│
i znienacka grzmotn▒│ b│yskawic▒
w dzwonnicΩ pobliskiego ko╢cio│a.
Pioru±ski huk d│ugo jeszcze pa│aszowa│ wnΩtrzno╢ci dzwonu.
Cisza, kt≤ra zaleg│a, zdawa│a siΩ siΩgaµ widnokrΩgu,
za kt≤rym pragnΩ│o ukryµ siΩ spocone ze strachu s│o±ce.
Dopiero oberwana chmura, spadaj▒c na │eb, na szyjΩ,
sp│uka│a nas z drzewa
i zanosz▒c strugami deszczu, poprzez ka│u┐e i b│oto,
prosto w gardziel wyg│odnia│ej ziemi,
przywr≤ci│a wszystko do pionu.
Po drugiej stronie barykady
Teraz, kiedy mnie nie ma
i ╢mia│o mogΩ powiedzieµ
co my╢lΩ
to powiem:
"postanowi│em zostaµ poet▒"
i zacznΩ od tego:
moim oczom, uszom i jΩzykowi
nadam cech nadludzkich
wzrok wΩ┐a
s│uch nietoperza
komunikatywno╢µ niemowlΩcia.
I jeszcze my╢lom moim
jask≤│czej zwinno╢ci i polotu.
úatwo╢µ ciΩ┐kiego ┐ycia,
tak mi teraz potrzebn▒
tu gdzie jestem
i tam gdzie mnie nie ma.
Oraz harmoniΩ -
dodam ╢wiatu harmonii i │adu,
niech d≤│ nie pcha siΩ na wierzch
niech czarne nie pyszni siΩ blaskiem
niech Ona Ni▒ bΩdzie zawsze
niech woda wszΩdzie.
ªci╢lej rzecz bior▒c
chcΩ co╢ dobrego zrobiµ
ze z│ego,
bo po co komu bΩdΩ potrzebny,
gdy tylko bΩdΩ.
Choµby i wszΩdzie.
Byµ.