By Mamut Cztery czołgi typu "Predator" wyjechały z bocznej ulicy. Prowadzone we wzorowej kolumnie, stanowiły chlubę całej żandarmerii. Ich piaskowej barwy, wypucowane "na glanc" pancerze błyszczały niepewnie w południowym słońcu. Stanowiło to swoisty kontrast dla zniszczonej dzielnicy miasta, która przypominała teraz strefę wojenną. Swoją drogą, dzielnica BYŁA strefą wojenną. Sztabs-kapitan spojrzał z ponurą satysfakcją na swych podopiecznych. Ubrani w khaki mundury żołnierze przemykali między zabudowaniami, szu kając dogodnych pozycji do umiejscowienia stanowisk ogniowych. Setka piechurów, cztery czołgi i dwa transporety opancerzone - mała armia sztabs-kapitana Morlowe'a, jednego z ostatnich "prawdziwych trepów". Jego mała, murzyńska armia zlożona jedynie z "cz arnych braci". Cool. Morlowe rozejrzał się po zniszczonym skrzyżowaniu, nie opodal którego stał. Asfalt w wielu miejscach był po prostu stopiony od gradu pocisków, podobnie odłamki granatów - znaczyły ulicę dymiącymi wyrwami. Kilkutonowe czołgi, które ni edawno przejechały tędy, także zrobiły zrobiły swoje. Sztabs-kapitan wypluł pozostałości swego grubego cygara, uśmiechnął się. "Pustynne Szczury walczą. Pokój." głosił napis, który malował sprayem na ścianie jeden z jego ludzi. Dowódca postawił kołnierz swej upstrzonej plamkami kamuflarzu kurtki. Jego oddział - Pustynne Szczury - charakteryzował się totalną niespójnością w umundurowaniu. Jedyną wspólną cechą ludzi należących do jednostki były dopasowane pagony. Morlowe wycofał się w cień rzucany przez z niszczony wieżowiec. Zadarł do góry głowę, ciężkie bloki betonu zwisały na stalowych drutach, kołysząc się niebezpiecznie. Odwrócił się. Zmierzał w jego stronę oficer łącznościowy. - Sir, potrzebny raport! Transmisja od Węża Legionu! Morlowe wzdrygnął się. Wiedział, że przeprowadzana przez niego operacja jest ważna, ale transmisja od Węża oznaczała nielichą aferę. - Gdzie, panie Smith? - odpowiedział na salut młodszego żołnierza. - Proszę za mną, sir. To niedaleko - Smith wskazał prowizoryczne stanowisko łącznościowe za betonowym załomem. - Szybko się uwinęliście. Czy Cage dopilnował wszystkiego? - Tak, oczywiście, sir - odparł zapytany. Przeszli przez ulicę. Teraz Morlowe zmuszony był już biec, Smith miał bowiem dłuższe nogi i szybciej nimi przebierał. Po chwili sztabs-kapitan siedział już przy wideofonie. - Sektor - zerknął na mapę - ósmy. Oddział Pustynne Szczury - Czarne Komando. Melduje się sztabs-kapitan Peter Morlowe. - zameldował się przełożonemu. - Przyjęte - na ekranie pojawiła się twarz Węża Legionu, Madine. - Bądźcie pozdrowieni, Morlowe. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - Nie, sir. - Jak wygląda status? - Sir, wplątaliśmy się w nie lada kabałę. Nie dość, że wozów nie możemy odnaleźć, trafiliśmy w sam środek wojny gangów! Sir. - dodał po chwili z szacunkiem. - Sektor ósmy, mówicie? - widać było, że Madine wpisuje coś na stojącej obok konsoli. - Tak. Cztery jednostki od południowej rampy, sir. Przez chwilę panowała cisza. - Obawiam się, iż w obecnej chwili nie możemy wam pomóc. Nie sięgamy tam, moi ludzie pracują już nad wysłaniem odpowiedniego pisma do burmistrza. To nie nasza jurysdykcja, Morlowe. Nie obawiajcie się, to tylko kwestia... Jego dalsze słowa zostały zagłuszone przez potężną eksplozję. Morlowe rzucił słuchawkę. Biegł od swych ludzi. Na ziemi leżało już piętnastu jego ludzi. Jeden z "Predatorów", obrzucony "koktajlami Mołotowa", płonął jaskrawym ogniem. Z pomiędzy budynków wybiegali ludzie wyposażeni w półautomatyczne karabiny WK4. Mała armia sztabs-kapitana pozostawała w rozsypce. N a polu bitewnym panował totalny chaos połączony z dezorganizującym horrorem. - Trzymać szyk! - wrzasnął na całe gardło Morlowe. - Szyk! Yuri!!! Wezwij obsługę nazie... Tuż obok niego eksplodował pocisk moździerzowy. Ciało dowódcy wyrzuciło w powietrze. Gdy upadło, sztabs-kapitan już nie żył. John Hopper patrzył się w mętne wody rzeki. Oparty o podporę mostu, kontemplował zerwanie swego ostatniego związku. Na tym polu nigdy specjalnie mu się nie układało - podobnie jak ostatnio, trzy ostatnie odeszły od niego, w gruncie rzeczy, przez głupstwo . Nie chciał tego roztrząsać. Zgasił papierosa i wyrzucił niedopałek za siebie. Było zimno, okoliczne latarnie pozostawały wspomnieniem. Tu, w slumsach, mało kogo obchodziło oświetlenie. Ludzie skupieni wokół płonących śmietników i beczek, oddawali się j edynej przyjemności - narzekaniu. Smutne, czyż nie? - Życie nie jest sprawiedliwe? - Hopper chuchnął na zgrabiałe palce. Temperatura wynosiła dwa stopnie powyżej zera. Wiedział, że już niedługo będzie jeszcze zimniej. Dlatego właśnie cieszył się ostatnimi "plusowymi" dniami. Mimo wszystko, jak na gust sierżanta grupy porządkowej Legion, było za zimno. Wsadził dłonie do kie szeni swej długiej, zielonej kurtki i poszedł w stronę najbliższej stacji metra. Mijał ich wszystkich. Twarze zwrócone w jego stronę z niejaką zawiścią, groźne pomruki, nienawistne spojrzenia. Swoją drogą, nie dziwił się, ale też i nie współczuł. Hopper zawsze twierdził, że lumpy, kloszardzi i tzw. jednostki nie należące do społeczeń stwa byli sami sobie winni. Tak został wychowany, narkomani, Słabi, wreszcie bezdomni - nie potrafią tworzyć zdrowego kręgosłupa społeczności. Można im pomagać.... Hopper otrząsnął się. W ciągu ostatnich kilku chwil zdążył sobie kilka razy zaprzeczyć. Postawił kołnierz i przyśpieszył kroku. Pager nie odpowiadał. Nick Graveman odłożył słuchawkę i zaklął cicho. Do Hoppera usiłował dodzwonić się już od pół godziny. Wyszedł z budki telefonicznej i rozejrzał się po ulicy w poszukiwaniu samochodu. Minął przechodzących ludzi i wsiadł do auta. - No i - spytał znudzonym głosem siedzący za kierownicą porucznik Elias. - No i nic. Kur**, ale ziąb! - młodszy żołnierz trzasnął drzwiami - Słuchaj, Harry, trzeba będzie tam do niego pojechać. No słuchaj, przepraszam. Taki rozkaz. - Spoko, stary. - Jeep z napędem na cztery koła ruszył. Zaczynał padać deszcz. Na szybie osiadały pierwsze krople wody. Graveman otworzył drzwi i wszedł do środka. Warsztat naprawczy starego Mosze Blumeiera zionął gorącem pracujących maszyn i przytłaczającą wonią spalarki. Nick przeszedł pomiędzy stołami i podnosnikami i udał się po skrzypiących schodach na górę. Nigdy ni e lubił domu, w którym mieszkał Hopper. Mimo, iż John nie miał do niego żadnych zastrzeżeń, Gravemanowi stary Żyd wydawał się nieco dziwny. Kiedy wdrapał się na górę, był już porządnie zmęczony. Mieszkał w nowoczesnym budownictwie, gdzie brak windy był rzeczą nie tyle karygodną, co absurdalną. Natomiast dwupiętrowy dom Hoppera takowej nie posiadał. Sierżant Graveman zastukał do drzwi. Odrapane z resztek niebieskiej farby wyglądały paskudnie. Przez chwilę na korytarzu panowała cisza, przerywana jedynie głośnymi uderzeniami kropli o szyby budynku. - Wlazł! - usłyszał Graveman. Otworzył odrażające drzwi i wkroczył do środka. Hoppera zastał w takiej pozycji, jak zawsze. John leżał na łóżku, leniwie oglądając telewizję. Często zastanawiał się nad tym, czy Hopper prowadzi jakiekolwiek życie osobiste, prywatne. - Yo, bracie. Johnny uniósł do góry opartą dotąd na brzuchu dłoń. - Co porabiasz? Hopper podniósł się do pozycji siedzącej. Wyglądał gorzej, niż Graveman przypuszczał. Miał na sobie jedynie niebieskie szorty i szarą, szorstką bluzę. Do tego kilkudniowy zarost i potargane włosy. - Jak widzisz, stary. Obijam się. Czego chcesz? - Jesteś nam potrzebny w Czwartym, brachu. Co ty na to? Sierzant Hopper wzruszył ramionami. - Spoko. Daj mi się tylko umyć. Boooing... Graveman wzruszył tylko ramionami. Sięgnął po pilota od telewizora, a Hopper poczłapał do łazienki. Łatwo poszło, pomyślał. Widać, że Johnny'emu brakowało zajęć - nigdy nie był chętny do roboty wieczorami. Nick zmienił stację. Jednym uchem przysłuchując się stacji muzycznej, rozejrzał się po mieszkaniu przyjaciela. Marzenie większości nastolatków? Pod ścianą ogromny telewizor o walcowatym ekranie, sprzęt HI-FI wysokiej klasy, półki uginające się pod różnymi rzeczami. Gdyby nie była to tak zagracona kawa lerka, Nick gotów byłby w niej zamieszkać. Nie było tak. Po piętnastu minutach byli już na dole. Deszcz wzmagał się, gdy prawie biegli do samochodu. Hopper usiadł z tyłu i podał rękę Eliasowi. - Cześć, Harry. - ich uścisk był mocny. Zdecydowany. - John. Samochód ruszył w stronę Czwartego Posterunku Legiou. Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. Dopiero gdy wyjeżdżali na autostradę, odezwał się Elias. - John, nie pytasz, po co tam jedziemy? Hopper splótł palce. - Podejrzewam, że wiecie tyle, co ja. - To znaczy nic - wtrącił Graveman. - Fakt. Wiesz, widziałem wreszcie "Wściekłe Psy". - No i? - rozmowa ożywiła się. - Bardzo to średnie. Wiesz, Tarantino świetnie buduje nastrój, ale nie podzielam euforii, jaka wszystkich ogarnia. Rozumiesz? - Uhm... To znaczy nie. Słuchaj, czy ty aby na pewno widziałeś ten film? Gadasz jakbyś widział jedynie fragment. - Rzecz gustu - wtrącił Elias. Porucznik postanowił nie zatrzymywać się przed wejściem na komisariat, tylko pojechał od razu na kryty parking. Godzina 21:43. Leje jak z cebra, w dodatku wieje wiatr. W taką pogodę najchętniej zaszyłby się z żoną gdzieś przy kominku... Ona, zaledwie o d wa lata młodsza od niego brunetka, w swym kremowym swetrze, w którym zawsze tak świetnie wygląda. Tak się rozmarzył, że nie zauważył nawet, gdy szli w stronę windy. Z zamyślenia wyrwał go dopiero dzwonek nadjeżdżającej platformy. Wziął głęboki oddech. Wraz z Gravemanem i Hopperem musiał stawić się u bezpośredniego przełożonego, Greeda. Nigdy nie lubił specjalnie tych wizyt. Greed był bowiem masywnym gburem o postępu jącej łysinie. Palił tanie cygara i zawsze unosiła się wokół niego jakże zatęchła atmosfera piwa i potu. Zastukali do drzwi. Prawie tradycyjnie już na korytarzu przez chwilę panowała prawie idealna cisza, zniknęła ułamek sekundy po tym, jak tylko usłyszano głos mówiący "Wejść". - Wejść! Elias nacisnął na klamkę i w towarzystwie dwóch Legionistów wkroczył do środka. Biuro Greeda wyglądało lepiej, niż można było się po nim spodziewać. Przede wszystkim te dwadzieścia kilka metrów kwadratowych zostało wreszcie porządnie zagospodarowane. Po chwili kolejna niespodzianka - w pokoju prócz Greeda siedzieli jeszcze Wąż Legionu Madine oraz etatowy Uberhacker, Annesen. Szaleniec. - Hare Kriszna! - Annesen skoczył do Eliasa i uścisnął mu serdecznie dłoń. - Nie nazywaj mnie tak, Annesen - warknął Elias. Zachowanie informatyka wytrącało go z równowagi. Dwudziestoletni Albert Annesen uznany został za "cudowne" dziecko raczej przez przypadek. Mimo, iż na komputerach znał się dość dobrze, to tzw. Bon Ton się go nie imał. Długie, powiązane w dreaddy czarne włosy opadały ciężko na biały szpitalny fartuch. P oza tym kończący się w okolicach ud T-Shirt z nieodłącznym napisem ŻYCIE NIE ŻYJE, rażąco zielone spodnie trzyczwarte i wiśniowego koloru brudne glany tworzyły klimat zgoła odmienny od poważnego. Fakt faktem, iż większość ludzi w firmie przyzyczaiła się do idiotycznego sposobu bycia dzieciaka i nie stawał się on już tak częstym tematem żartów. - Spoko - Uberhacker (miał to wypisane na plecach kitla) zwrócił się do sierżantów. - Cześć. - wrócił na miejsce. Madine obserwował to z niejakim rozbawieniem. Dla człowieka "z góry" zachowania Alberta były cokolwiek osobliwe. Swoją drogą, cała działająca pod batutą Annesena, sekcja informatyczna zachowywała się podobnie. I wszyscy słuchali Nine Inch Nails. - Starczy tych żartów - mruknął Greed. - Przejdźmy do rzeczy. Madine? Wąż uśmiechnął się ponuro. - Sprawa wygląda nie najlepiej. Wszyscy wiemy - zapalił papierosa - o przechwyconych w sektorze ósmym wozach bojowych "Tapir-5". Co gorsza, na pokładzie każdego z nich są... może były pociski "Igor". Mieliśmy na nie namiar i Czarne Komando zostało wysłan e, by je przejąć. Cztery "Predatory", stu piechurów i trochę innych rzeczy... Oto ich ostatnia transmisja. Nacisnął guzik na konsoli przy biurku Greeda i na ekranie stojącego pod ścianą telewizora pojawił się obraz. Zakurzona twarz Morlowe'a ukazała się na pierwszym planie. Tuż za nim stał Smith, oficer łącznościowy. Dowódca był wyraźnie zmęczony, mroźne powietrze i ciężka trasa osłabiły silnego żołnierza. - Sir, wpakowaliśmy się w nie lada kabałę. Nie dość, że wozów nie możemy odnaleźć, to wpakowaliśmy się w sam środek wojny gangów! Sir. Elias przysłuchiwał się temu w milczeniu. Powiódł wzrokiem po pozostałych. Madine gładko ogolony i ostrzyżony oficer koło czterdziestki. Czysty mundur i nieco pedantyczny sposób bycia wyróżniał go z towarzystwa. Za jego przeciwstawieństwo uznać można był o Greeda. Mężczyzna, którego stopnia nie znał nikt, ubrany w brązowe spodnie i białą, przepoconą koszulę w zamyśleniu gryzł cygaro. Graveman przeczesywał swe ciemne włosy palcami i co chwila klął ordynarnie. Żylasty Elias nie zdradzał żadnych emocji. Z k olei Hopper wydawał się być zadowolony. Po jego twarzy błąkał się uśmieszek, nie zniknął on nawet wtedy, gdy na ekranie pojawiły się pierwsze eksplozje. Wydawałoby się, iż wszystko to zdążył już przewidzieć. Madine wstał i zgasił telewior. Był dość blady. - Panowie - zaczął. - Rozumiecie chyba naszą sytuację. Musicie odzyskać pociski z pojazdów i wrócić z nimi do odpowiedniego podsektoru. Jeżeli odnajdziecie kogoś z Czarnego Komanda, sprowadźcie do nas. Jakieś pytania? Graveman podniósł rękę. - Ile osób, sir? - Z racji ostatniej waszej akcji w hotelu, grupa sierż. Hoppera przestała istnieć. Fakt faktem, że zależy nam na jak najmniejszym rozgłosie, ważne jest, by wzięło udział jak najmniej osób. Dlatego dowództwo powierzam porucznikowi Eliasowi. Prócz waszej t rójki pojedzie jeszcze hmm... Samobójcza Grupa pod waszym bezpośrednim dowództwem. Podkreślam jednak, szefem jest Elias. - Dziękuję, sir. - Nick stuknął obcasami. - Jeżeli to wszystko, nie możemy puścić tam większej niż ta grupy. Składa się na to kilka rzeczy: Primo, nikt nie może dowiedzieć się o zagrożeniu. Secundo, wiecie jak usytuowany jest sektor ósmy. Mamy do niego dojście jedynie od południa. Wszystkie inne proste kontrolowane są przez Syndykat. Hopper wstał. - Kto będzie kontrolował przepływ danych? Madine spojrzał na Greeda, który wzruszył ramionami. - Annesen, a kto? Wszyscy i tak na chorobowym! - żąchnął się. Odpowiedział mu zduszony chichot Gravemana. - Kiedy... - potarł nos Hopper. - ruszamy? - Już. Teraz. Nie marszcz pingwina. 22:56. Drzwi rozsunęły się z sykiem. Przez chwilę słychać było jedynie łoskot wirujących łopat helikoptera. Dopiero później odezwał się Hopper: - Na trzy wybiegamy w szyku i rozstawiamy sprzęt! Jessup, trzymaj się mnie. Pamiętajcie, jeżeli zauważycie czyjąś obecność, powiadomcie najpierw mnie! Zrozumiano? - Tak jest! - sześciu żołnierzy odpowidziało mu zgodnym chórem barytonów. - OK. Raz!... - Hopper spojrzał na rozpościerającą się wokół ścianę deszczu. - Dwa!... Trzy! Sześciu ciężkozbrojnych kolesi opuściło wnętrze helikoptera. Hopper uderzył trzy razy wnętrzem dloni w ścianę wehikułu, po czym sam wyskoczył. Jego stopy wbiły się kilka centymetrów w grząkim gruncie. Sierżant zdjął z pleców karabin szturmowy i przykucną ł. Spojrzał na niebo. W atramentowo czarną noc odlatywały właśnie dwa helikoptery, na ziemię spadały ciężkie, zimne krople. Świetnie. Kątem oka ujrzał biegnących w stronę zabudowań Eliasa i Gravemana. Powinien zrobić to samo. Jeśli chce przeżyć. Dłuższe pozostawanie na otwartym terenie może się źle odbić na zdrowiu, ciało Hoppera zawsze źle znosiło ołów. Sierżant zebrał się w sobie i przygarbiony ruszył wzdłuż błotnistej ścieżki. Podczas biegu rozglądał się na boki. Po wewnętrznej stronie jego czarnej, plastikowej przyłbicy hełmu przewijały się kolumny liczb, swe domysły snuł skaner. Minął cztery sprasowane samochody i wysokim skokiem przesadził leżącą w poprzek jego trasy belkę. Wreszcie dobiegł do pierwszych zabudowań. Tam też się zatrzymał. Przez ch wilę stał nieruchomo, pozwalając, by jego oddech się uspokoił i wrócił do normalnego rytmu. Poprawił pod brodą taśmę podtrzymującą hełm na głowie. Osunął się na ziemię. Hopper czuł się bardzo zmęczony, źle przygotował się do tego biegu. Zarówno psychiczn ie jak i fizycznie. Odkaszlnął i podniósł głowę. Szedł do niego Graveman. - Coś kiepsko wyglądasz, brachu. Hopper podrapał się po nie ogolonej szczęce. - Może? Coś znaleźliście? - Nic. Chodź, będzie transmisja od Annesena. Sierżant podniósł się i poczłapał ciężko za przyjacielem. Na ekranie pojawiło się logo Legionu. Potem kolejno błyskały złote litery. Przez chwilę komputer buczał, wreszcie na ekranie pojawiła się twarz Annesena. - Cześć, moi drodzy - obraz pojawiał się z sekundowym opóźnieniem, dlatego też ruchy warg informatyka nie współgrał z wypowiadanymi przez niego kwestiami. - Gdzie jesteście? Graveman przeczesał palcami swe bujne włosy. - Dwie minuty biegu, na północ od strefy zrzutu. Już wiesz? Przez chwilę panowała cisza. Annesen patrzył na mapę. Po chwili odwrócił się i szepnął coś do stojącego za nim mężczyzny, którego twarz po chwili pokazał się na ekranie. - Cześć, tu Denning. Słuchajcie, zgodnie z tym co mówicie, jesteście w podsektorze G5. Zgadza się? Graveman skinął na Jessupa. Chłopak pochylił się nad elektroniczną mapą. - Dziesięć-Cztery, zakodowane! Hopper pochylił się nad komputerem. - Annesen, zapamiętaj sobie jedno: Jeśli choć raz spróbujesz twoich głupich żartów, to mnie popamiętasz, brachu. - zagroził. - Spoko, wodzu! - nie widać było, aby Uberhacker specjalnie się tym przejął. Sierżant spuścił głowę. Podszedł do niego Elias. - Koniec rozmów. Graveman, załatwiaj szybciej. Nie ma czasu. - Tak jest, sir. - Nick przyłożył dwa palce do czoła. - Albert, co dalej? Odpowiedział mu Denning: - Udacie się dalej na północ. Po pół godzinie powinniście znaleźć się w miejscu ostatniego raportu Morlowe'a. Stamtąd poprowadzi was dalej czujnik. To wszystko. Koniec transmisji. Graveman wyłączył komputer. - Słyszeliście go! Raz, raz! - krzyknął Elias. - Hannes, Rukov idziecie przodem razem z Hopperem! Graveman z Marleyem i Hevakerem pójdziecie w straży tylnej. Bishop i Jessup ze mną. Szyk bojowy! Ruszyli. Deszcz powoli przestawał padać. Mimo tej poprawy, żołnierze szli w milczeniu, nie wykazując dobrego humoru. Karabiny wzniesione do strzału nie przydawały tematów do rozmów. Poza tym, każdy doskonale znał swój cel. Wykonać misję, przeżyć. Nic więcej, nic mniej. Bez wyrzutów sumienia, bez żalu. Wykonać, przeżyć, zapomnieć. Takie proste? Biorąc pod uwagę potencjalne niebezpieczeństwa, nie. Legioniści przedzierali się przez dżunglę kabli, betonowych słupów i drutów. Zarówno Rukov jak i Hannes okrutnie się p ocili. Obaj kaemiści wyposażeni byli w podwójnej grubości zbroje i najcięższy sprzęt. W obecnych warunkach nawet oni nie wytrzymywali. Pierwszy zobaczył to Hopper. Żołnierz zatrzymał się i przykląkł na jedno kolano. Uniósł do góry broń, nakazując wstrzymanie marszu. - Rukov - szepnął - osłaniaj mnie z prawej. Hannes, stań za tamtym załomem. Elias?! Porucznik podbiegł do niego i padł na ziemię. Hopper spojrzał na swe odbicie w przyłbicy dowódcy. Zarośnięty zabójca? - Proszę o pozwolenie, Harry. - sprawdził zawartość magazynka. - Samodzielna akcja?! - prawie krzyknął Elias. - To szaleństwo... Hmm... Poczekaj, rozstawię ludzi. Sierżant skinął głową. Potem ujrzał kątem oka Gravemana i Marleya biegnących do najbliższego budynku. Hevaker przyczołgał się prawie w jego stronę. - John. Uważaj, OK? - Spoko. Jak ustalił Elias? - Właśnie z tym przychodzę. Będę dwa metry za tobą. Graveman i Jimmy będą ubezpieczali cię z o, tamtych okien. Kaemiści są już na pozycjach. - A Elias? - O niego się nie bój. Idź już. Hopper poprawił ochraniacze i wstał. Zdecydowanym krokiem przeszedł w stronę pola bitwy. Odbezpieczył karabin. Przez chwilę zastanawiał się nad swą śmiercią, jaka mogłaby być. Czuł jednak, że na placu nie ma nikogo. Ile to już minęło od momentu jego przy stąpienia do Legionu? Uniósł do góry prawą rękę i zagwizdał przejmująco. Po chwili ów drgający dźwięk podchwycił Graveman. Hopper obrócił się w miejscu i rozłożył na boki ręce. Wolną dłoń zwinął w pięść i uniósł ją nad głowę. Gwizd wzmagał się, gdyż podchwycili go także inni żołnierze. Nikt nie wiedział, czemu właśnie tak Legion sygnalizował zajęcie danego sektora. Ostatnimi czasy wiele ideałów upadało, wraz z szeroko pojętym rozwojem korupcji i zgnilizny. Być może w oczach tych ludzi, patetycznych wojowników rządu, anonimow ych piechurów owe zachowanie miało jeszcze jakieś moralne podstawy. - Czy dużo nam jeszcze zostało? - Elias spojrzał na tlące się ciało jednego z Pustynnych Szczurów. - Powiedz mi John, czy to już koniec? Hopper milczał. Jego ciało pozbawione zostało uczuć już dawno. Pozostawała jedynie nienawiść. Czysta, nieskrępowana nienawiść do wszystkiego, co stawało mu na drodze. Nawet tak zaprawiony w bojach żołdak jak on nie potrafiłby stawić czoła temu okrucieńst wu wyniszczającej wojny domowej. Walczyć z dawnymi przyjaciółmi... Hopper stawił temu czoła. Przegrał. Po jego pierwszym zadaniu pozostawała niemiła pamiątka w postaci ciągnącej się od pachwiny do piersi blizny. - Hopper, ilu jeszcze? Sierżant zawiesił karabin na ramieniu i oparł się o na wpół strzaskaną ścianę. - Nie wiem, stary... Sądzę jednak, że ta ofensywa się przeciągnie. I to mocno. - Dlaczego? - Po prostu wiem. - To nie odpowiedź - Elias wdrapał się na wrak "Predatora". - O, kurwa! Matkojebca... Spójrz na to! Sierżant posłusznie zbliżył się do przełożonego i spojrzał ponad płonącą wieżyczką czołgu. W gigantycznym leju po bombie znajdował się beznogi korpus jednego ze Szczurów. Ruszał się. - Matkojebca - powtórzył bezbarwnym głosem Elias, po czym zeskoczył z kadłuba. Jego stopy zaryły głęboko w miałkim koksie i porucznik na chwilę stracił równowagę. Przed upadkiem uratował go jego własny karabin, który krótkim pchnięciem wbił w ziemię. - Wezwij Bishopa, Johnny. I chodź za mną! Hopper sięgnął do stalowego boku swego hełmu aby uaktywnić komunikator. - Bishop, tu sierżant Hopper. Brachu, pozwól tu ale szybko. Widzisz mnie? Odbiór. - pomachał do stojącej na środku placu postaci rycerza rządu. - Tak jest, sir. Czy to wszystko? Odbiór. - Nie, wykonać. Bez odbioru. Sierżant zsunął się ostrożnie po stromym zboczu. Gdzieniegdzie z koksu i piachu wystawały fragmenty stalowych szkieletów konstrukcji. Gdy tylko znalazł stabilniejsze podłoże, Hopper pośpieszył do pochylającego się nad ciałem Eliasa. - No i jak?! - krzyknął, nie przerywając biegu. - Żyje! - odparł tryumfalnie porucznik. Pustynny Szczur otworzył oczy i splunąl krwią. Jego wzrok był mętny i już na pierwszy rzut oka widać było, że niedługo opuści niegościnny padół ziemski. Zacisnął pięść na stalowym napierśniku Eliasa. - Która... jednostka? - Leż spokojnie. Sanitariusz jest już w drodze. Jesteśmy oddziałem łączonym, ale wszyscy pochodzimy z czwartego posterunku. Mamy tu lidera grupy Busta, Samobójczą Grupę, Gravemana, a ja jestem potucznik Elias. Matkojebca... - Posłuchaj mnie, bracie żołnierzu. Rozpieprzyli cały oddział. Dwa "Predatory" eksplodowały jednocześnie. Stałem pięćdziesiąt metrów stąd, kiedy wybuchła bomba. Urwało mi nogi? - Tak, bracie. Jak się nazywasz? - Jestem Ramirez Smith, oficer łącznościowy. Ehehe! - Gdzie Bishop? - warknął do Hoppera Elias. W tym samym momencie sanitariusz pochylił się nad Murzynem. Otworzył walizkę i wyjął z niej małą latarkę. Poświecił nią w oczy Smithowi i zaklął cicho. Na jego wysokim czole perliły się krople potu i deszczu. - Będzie trochę bolało. Jak się nazywasz? - wyjął strzykawkę i napełnił ją. - Ramirez Smith. Uuuch! Lekarz nie wyciągał igły z resztek nogi Ramireza. - Jakiej muzyki słuchasz, Ramirez? - docisnął tłok. - Uuuch... ale boli, chłopie. Trip-Hop, pojmujesz? - Taa, a ja tam wolę muzykę poważną - Bishop wyjął igłę i fachowo zawiązał opaskę anty-infekcyjną. - To powinno wystarczyć. Smith zapadł w niespokojny sen. Bishop spojrzał na Eliasa i Hoppera. - Przenieście chłopaka na placa. Do reszty Grupy... No, już! Rycerze posłusznie podnieśli ciało Szczura i poczęli mozolnie wspinać się po zboczu leja. Znów zaczynało padać. Gdy wspinali się w stronę wraku "Predatora", Elias nagle zapytał: - Czy jest jakaś nadzieja, Bishop? - Nadzieja jest zawsze, dopóki pacjent żyje. Taka jest lekarska etyka. Mężczyzna w szarym garniturze i czarną teczką w dłoni zatrzymał się przy drewnianym pomoście. Nawet w nocy, w powietrzu unosił się smród gnijących ryb, ciszę skutecznie zagłuszał krzyk mew. Mężczyzna w szarym garniturze zawsze dbał o siebie. Nie palił, a alkohol zawsze używał w ilościach śladowych. Przed szkodliwymi promieniami słonecznymi jego oczy chroniła para ciemnych okularów. Przypruszone szlachetną siwizną włosy nosił obcięte krótko, powodowało to, iż twarz jego wydawała się być bardziej niż w rz eczywistości wydłużona. Mężczyzna w szarym garniturze rozejrzał się po otaczających doki budynkach. W świetle nielicznych latarni zniszczone, sypiące się rudery rzucały podłużne cienie na cuchnący chodnik, drewniany pomost, wreszcie wodę i unoszące się na jej powierzchni rybackie kurty. Mężczyzna wyjął z kieszeni garnitura maleńki telefon komórkowy i wstukał na konsoli kombinację cyfr. - O? Już jesteście. - udał zdiwienie na dźwięk głosu jego rozmówcy. - To ja, wasz zbieg. Jeśli snajper dobrze się ustawił, to miło. Radzę wam nie strzelać. Serio. - spojrzał na rząd okien ciągnących się na drugim piętrze rudery. Uśmiechnął się i zgasił t elefon. W tym samym momencie znajdujące się nad wejściowymi drzwiami do domu okno eksplodowało tysiącem odłamków szkła i drewna. Wypadł z niego wyjący z bólu mężczyzna. Do uszu mężczyzny w szarym garniturze dobiegł odgłos łamanych kości. Schował telefon do kiesz eni i szybkim krokiem udał się wzdłuż ulicy. Graveman kopnął w sosnowe drzwi. Zamek ustąpił i do pokoju wbiegli Hevaker i Marley. - Czysto - mruknął Graveman i podszedł do okna. Żołnierze rozluźnili mięśnie i uśmiechnęli się nerwowo. Na ich zachowanie wpływało połączenie desczowej pogody, późnej pory oraz mnóstwa trupów w okolicy. Rycerze zaczęli szeptać między sobą. Sierżant wyjrzał na plac i odezwał się do komunikatora. - Johnny, tu Nick. - wolną ręką oparł się o parapet. - U nas czysto. Znaleźliście coś? Odbiór. - Chodźcie na plac >>TRZASK<< bioru. Nick dał rycerzom znak do odwrotu. Nie chciało mu się gadać. Zastanawiał się, co znaleźli Hopper i Elias. Denerwowały go leżące wszędzie trupy i pragnął jak najszybciej się stąd wynieść. Mało obchodził go fakt, iż Samobójcza Grupa to jego przyjaciele - o d momentu wylądowania czuł się nie najlepiej. Być może spowodował to telefon od Anny. Jak to było? Siedział wtedy w domu, wsłuchując się w padający deszcz. Zawsze w taką pogodę nastawiony był pokojowo, prawie melancholijnie. Miał zamiar wstać i zobaczyć, czy nie ma go na zewnątrz, kiedy zaterkotał telefon. - Halo? - spytał zachrypniętym głosem Graveman. - Cześć, Nickolas. - od razu rozpoznał swą byłą żonę, Annę. - Witaj. - usiłował skupić się na jej głosie. Deszcz wydał mu się nagle tak głośny, myśli przelatywały przez głowę z denerwującym szumem. Ścisnął palcami nasadę nosa. - Podpisałeś papiery, Nickolas? - Tak. Nie, poczekaj... Miałem zamiar. Zrobię to. Jesteś pewna, że tego chcesz? Możemy spróbować jeszcze raz... - prawie ją błagał. - Nickolas, mówiliśmy o tym już wiele razy. Nie! Co? Myślisz, że powiesz "Aniu, bydlak jestem" i ja do ciebie wrócę? Nickolas, to nie wystarczy. Nic nie wystarczy. Skurwiel byłeś, jesteś i bedziesz. Skurwiele się nie zmieniają, Nickolas. A ty do tego jes zcze pijesz. Mój adwokat będzie o ciebie za dwie godziny. Przyjdzie po papiery. Cześć. - Cześć - rozłączyła się. Graveman pozostał jeszcze przez chwilę przy aparacie. Delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i pochylił głowę. Podniósł telefon i przyjrzał mu się. Czemu tak bardzo kojarzył mu się zawsze z nią? Cisnął nim o ścianę. Aparat upadł na ziemię, karbidowa obu dowa zapobiegła uszkodzeniu. - Ja cię kocham! - krzyknął i upadł ciężko na podłogę. - Jak mam ci to powiedzieć? Jak mam cię przeprosić? Telefon zadzwonił znowu. Tym razem był to Elias. - Nickolas? - z zamyślenia wyrwał go spokojny głos Bishopa. Graveman spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i zacisnął palce na stalowym ramieniu sanitariusza. - Nie najlepiej wyglądasz, Nick. Chodź ze mną. - sierżant posłusznie poszedł za młodszym stopniem żołnierzem w stronę stojących nie opodal Eliasa i Hoppera. - Co tam, Harry? - spytał, widząc ułożone na stercie gruzu ciało. Odpowiedział Bishop: - Sprawa wydaje się być prosta. Bomba neutronowa, tak sądzę. Widzisz, o tu - wygląda, jakby została odgryziona. Elias spojrzał z niesmakiem na Szczura. Chłopak zmarł najprawdopodobniej w czasie transportowania. Przez chwilę majaczył nawet o nowej broni, która zabija w niespotykany dotąd sposób. Potem umilkł. Do Hoppera podszedli Rukov i Hannes. Sierżant już wcześniej zauważył, iż prócz Gravemana, wszyscy członkowie Samobójczej Grupy odnoszą się do niego z zimną rezerwą. Prawie z dystansem. - Hopper, znaleźliśmy Morlowe'a. Lepiej, żebyście to zobaczyli. - splunął Hannes. - Poczekaj chwilę - sierżant odwrócił się i skinął na Eliasa i Gravemana. Elias zawołał Hevakera i Marleya. - Panowie, zostaniecie tu. Zabunkrujcie się w jakimś bezpiecznym miejscu, z którego będziecie mogli wszystko widzieć. Liczę na was. - Tak jest, sir! - Marley stuknął obcasami i obaj żołnierze odmaszerowali. Porucznik pokiwał głową i poszedł za resztą oddziału. Po chwili przyłączył się do niego Jessup, najmłodszy z grupy. - Panie poruczniku, transmisja do pana. - rzekł, podając mu miniaturowy monitor. - Dziękuję, Łącznościowy - Elias zerknął na ekran. Logo Legionu zwirowało. Potem kolejno pojawiły się złote litery, wreszcie ekran rozbłysł i pojawiła się twarz Annesena. - Cześć, Elias. - Cześć, Albert. Co chcesz? - Co znaleźliście? Elias podniósł czarną przyłbicę i pozwolił, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności. - Pustynne Szczury wybite do nogi. Rukov odnalazł Morlowe'a, chcemy to zobaczyć na własne oczy. Jeden ze Szczurów żył jeszcze, kiedy go odnaleźliśmy. Najprawdopodobniej wśród nas są spiskowcy. Jeżeli Smith mówił prawdę, kontynuowanie misji nie ma, rozumi esz, sensu. Z jego relacji bitwy wynika, że dwa pociski zostały już wykorzystane. Nie chcę tracić ludzi dla jednego granatu. Macie jeszcze na nie namiar? - Mówiłem ci już, - Annesen poskrobał się po brodzie. - że namiar mamy jedynie na "Igor Dwa". I to bardzo słaby. Póki co, musicie kontynuować misję. W każdym razie - rozłożył niepewnie ręce - popytam się. - Człowieku! Ty wiesz, co tu się działo? Szczury wybite! My tu, kurwa, wsparcia potrzebujemy! Jessup, zrób transfer danych nt zdjęć stąd. Robiłeś, prawda? - Tak jest, sir. - Łącznościowy wstukał coś na konsoli prawego przedramienia. - Elias, przepraszam - nic nie mogę zrobić. Kontynuujcie misję. Przysłanie posiłków niemożliwe. - Annesen był wyraźnie zdenerwowany swą funkcją. - Rozumiem wasz żal, mówiłem: zrobię co w mej mocy. Stary, już idę do Greeda. Pokój. - Jak to: kontynuujcie misję?! - krzyknął Elias. Porucznik był wściekły, zgrzytał zębami i warczał na każdego, kto wszedł mu w drogę. - Mówiłem ci, że nie ma szans. - Graveman wzruszył ramionami i rutynowo sprawdził stan magazynka. - Annesen obiecał, że pogada z szefostwem... No, Harry - nie patrz tak na mnie! Annesen obiecał, to przecież blacha, stary. Normalnie bank! Elias warknął coś niewyraźnie. Wydawał się być podłamany. Nie podzielał entuzjazmu młodszego kolegi i czuł, że wszyscy idą na pewną śmierć. Czemu było się wszak dziwić? Z pewnych względów zarówno Arcyprałat jak i reszta dowództwa nie życzyła sobie jakieg okolwiek rozgłosu - kwestia posiłków wydawała się być jasna. Porucznik kroczył pewnie po piaszczystej drodze, prowadzony przez Rukova i Hannesa. Nie powiedział im, jednakże wszyscy wiedzieli. Nietrudno było wyczytać to z grymasów Eliasa i zmieszanej miny niedoszłego mediatora, Gravemana. Jedynie Hopper wydawał się być spokojny w swej postawie. Pełen zdecydowania. Prawie determinacji. Wyglądało, jakby doświadczony żołnierz zdążył już dawno wykonać swój rachunek sumienia i przygotować do nieuniknionego sp otkania z Kostuchą. Porucznik splunął na ziemię. Droga wydawała mu się długa i trudna. Podobnie jak życie wielu z jego podopiecznych. Z rozmyślań wyrwał go chrapliwy okrzyk Hoppera. Pobiegł tam bez namysłu. Ściana pozostawała właściwie nie tknięta, jeśli nie liczyć liczącej jakieś cztery metry długości i trzy szerokości wyrwy na jej środku. Tuż obok drzwi zwisała bezwładnie obuta w ciężkiego glana noga. Mimo wzmagającego się deszczu resztki nogawki nadal si ę tliły, a skóra na nodze skwierczała i dymiła. Trochę wyżej, tam, gdzie wyrwa była najgłębsza i najbardziej poszarpana znajdował się tatar. Wymieszana, skłębiona i bezbożnie porozciągana, bezkształtna masa mięśni, tłuszczu oraz kości bardzo powoli zsuwa ła się po nierównej, acz stromej nawierzchni. Głowy nie próbowali nawet odnaleźć, wiedząc, iż nie natrafią na nią w promieniu piętnastu metrów. Jasne było, że Morlowe'a wykończono "Igorem". Bishop podszedł do ciała sztabs-kabitana i bez przekonania pocią gnął za fragment nogi. Z głośnym chrupnięciem kikut odłączył się od reszty ciała. - Definitywnie "Igor". Widzisz to zwapnienie? Rozchodzi się od wewnątrz. Tego nie spotyka się przy zwykłach neuronowcach, czyż nie? - pokazał Eliasowi ociekający krwią fragment. - O, a tu typowe dla "Igora" skurczenie poprzeczne żyłek... Horror. A jak bo li... Elias spojrzał na swoich ludzi. Doskonale znał potęgę pocisku, wiedział, do czego można go wykorzystać. Bał się. Obawiał się o bezpieczeństwo swoje, żony, wreszcie - oddziału. Jeżeli komukolwiek udałoby się stworzyć replikę "Igora", ktoś stałby się bardz o potężny. Spojrzał błagalnie na Gravemana, tamten wzruszył tylko ramionami. - Przysłanie posiłków niemożliwe. Szczegóły nieznane. Hopper uniósł do góry rękę. - Stać i tak nie ma po co, prawda? Albert miał rację, misję wykonać musimy, inaczej dowództwo nie przyśle nam transportu... Cóż za różnica, kiedy zginiemy? Elias... Ty dowodzisz. - Słuchaj, czy wiesz co ode mnie wymagasz? - odparł Elias. - Wymagasz ode mnie, bym wysłał dziewięciu ludzi na prawie pewną śmierć. To nie jest proste! - A wiesz, co może się stać, jeśli zawiedziemy? To nasza funkcja, nasz praca! Przysięgałeś wierność, wiedziałeś na co się godzisz! - Misja będzie wykonana - Graveman odwrócił się i odszedł wzdłuż zniszczonej ulicy. - Z tobą, lub nie. - Elias? - spytał Hopper. Milczenie. - Jeśli jesteśmy wystarczająco dobrzy, przeżyjemy. Elias? Elias podniósł głowę. - Ruszamy! Za pięć minut na placu! - krzyknął. Przez następne godziny wędrowali w milczeniu. Pełni niemej, fanatycznej wręcz determinacji podążali za dzierżącym czujnik Gravemanem. Przez czas ich podróży ku nieznanemu zdążyło się nieco rozpogodzić. Atramentowe niebo rozświetlały niezliczone gwiazdy, tworząc fantastyczne wzory. Legioniści nie kryli się ze swą obecnością; czujniki wskazywały zupełny (poza rycerzami) brak istot żyjących, a droidy bojowe nie nadawały się na działanie na tym terenie... Z przodu, tuż za Gravemanem szli kaemiści - Rukov i Hannes. Środkiem podążał dowódca oraz oficer łącznościowy i sanitariusz. Straż tylną stanowili Hopper, Hevaker oraz Marley. Mimo znaczącej poprawy pogody, żołnierze milczeli. Słowa Eliasa utkwiły wszystkim głęboko w pamięci, nie pozwalając na chwilę wewn ętrznego spokoju. Krajobraz zmienił się trochę. Na gorsze. Żołnierze nie lawirowali już pomiędzy zniszczonymi wieżowcami, tylko poruszali się po otwartym terenie. Terenie pełnym wyrw, dołów i wypełnionych wodą oraz błotem rowów. Gdzieniegdzie leżały cuchnące stery odpadkó w różnego pochodzenia. Najbardziej irytowały jednak wraki pojazdów. Jakże dobitne świadectwo rabunkowej polityki człowieka wobec jego jedynej planety! Atmosfera w Czwartym Łączonym była nerwowa. Mimo wyraźnych sygnałów czujnika, każdy, najmniejszy nawet hałas powodował szczęk odbezpieczanej broni i krótkie, gardłowe komendy. Morale. Fajne słowo... Konfrontacja z wrogiem nastąpiła wczesnym rankiem. Nad ziemią unosiła się gęsta mgła, a powietrze nasycone było gęstym tonem nadciągającej bitwy. Elias skinął na Jessupa. Tamten bez słowa nadał dowództwu meldunek odnośnie spodziewanego przechwycenia prot otypu. Wg Annesena, za półtorej godziny nadlecieć miały dwie jednostki Ewaku - transportery powietrzne. Na znak Eliasa uprzednio przygotowane flary wystrzeliły w szare niebo. Będąc w powietrzu, eksplodowały, i z nieba spadły z trzaskiem tysiące iskier. Strefę działań wojennych rozświetliło ostre, czerwonawe światło. Czwarty Łączony z krzykiem zbiegł ze str omego zbocza. Żołnierze dość chaotycznie przyjęli pozycje bojowe i poczęli okrążać stojący samotnie wóz bojowy "Tapir-5". Wg wskazań czujnika, właśnie w nim znajdował się prototyp pocisku "Igor". Graveman uniósł głowę i rozejrzał się. Między wrakami samochodów naprzeciwko niego znajdował się mężczyzna. Wzmocnił kontrolę wzroku w swej przyłbicy. Odbierany przez niego obraz zmienił się, nabrał zielonkawego odcienia i żołnierz widział teraz wszystko pokryte schematyczną siatką. Zapobiegało to omyłkom spowodowanym chociażby refleksom światła. Sierżant wytężył wzroku. Mężczyzna. Wzrost: 170-175 cm. Waga: 80-90 kg. Wiek: 30-40 lat. Graveman wyskoczył z rowu, w którym siedział i pognał w stronę najbliż szej sterty gruzu. W tym samym momencie mężczyzna podniósł się i wycelował w jego stronę półautomatyczną strzelbę. Graveman zastygł w bezruchu. - Kim jesteś? - mężczyźni celowali do siebie ze swych broni. - Art, a ty - facet ze strzelbą ubrany był w czarny skórzany płaszcz, grube, drelichowe, czarne spodnie i czarną kamizelkę kulodporną. Na głowie prócz czarnych okularów miał zawiązaną czerowną bandanę. - Jestem sierżantem Legionu. Rzuć broń. - Graveman usiłował odnaleźć swych kolegów, jednakże bitwa rozgorzała na dobre. Co dziwne, Czwarty Łączony natknął się na mały oddział syndykatu i, co nie stanowiło odstępstwa od zasad, nie było to spotkanie pokojo we. - Nie sądzę, abyś miał nade mną przewagę - splunąl Art. - Tak? - Uhm. Wstawaj. - rzucił. Graveman wstał, nie opuścił jednak broni. - Jestem szalony. Grave... - nacisnął spust. Kamizelkę na korpusie mężczyzny przeorało kilka serii z broni automatycznej. - ...Man - dokończył sierżant. Postanowił nie poprawiać wyroku strzałem w głowę. Zaczynał się starzeć. - Flanka! - Hopper przydusił faceta kolanem, po czym zmiażdżył mu głowę kolbą broni. Hevaker posłusznie wywalił magazynek, strzelając po goleniach nadbiegających mężczyzn. Tamci zwinęli się z jękiem, a żołnierz Samobójczej Grupy skosił podbiegł w ich stronę. Elias dobiegł do drzwi wozu i z hukiem otworzył je. Pocisk znajdował się w środku. Pieczęć nienaruszona, wszystkie kable podłączone pozostawały do kapsuły. Porucznik pochylił się nad błyszczącym cygarem i zaczął przygotowywać pocisk do transportu. Do fur gonetki wbiegł Marley. - Hevaker nie żyje, Bishop zajmuje się właśnie Hannesem. Poza tym wszystko dobrze. Szkoda chłopaka... Poruczniku, widziałem transportery. Zaraz tu będą. Elias zaklął cicho. - Dobra, jaki status? - Wróg w odwrocie, sir. Gotów do odwroty? - Tak, zbierzcie oddział. Przygotujcie się do ewakuacji. Odmaszerować. - Tak jest! Wraz z Bishopem, niósł Graveman broczącego krwią kaewmistę. Była to, na szczęście, powierzchowna rana. Nadal wyglądał jadnak groźnie, a Hannes oddychał chrapliwie. W odstępie kilku metrów, biegli za nimi Rukov i Jessup jako ich "straż tylna". Hopper podb iegł do Marleya i klepnął go w ramię. - Gdzie Elias?! - starał się przekrzyczeć łoskot wirników transportera. - W wozie! Kazał mi wracać, zaraz będzie! - rozmowę skutecznie uniemożliwiał huk pokładowych karabinów maszynowych, które stanowiły ochronę dla wycofującego się wojska. - I ty go posłuchałeś? Chodź ze mną! Ruszyli w stronę przewróconego wozu. Elias leżał na plecach, ciężko oddychając. - Ale to ciężkie! Dobrze, że jesteście... Hopper, podnieś to z tamtej strony. Dobrze. Marley, tak? Ubezpieczaj nas. Cholera, pospiesz się! Nie mam zamiaru tu dłużej zostać! Mężczyźni opuścili pojazd i ruszyli mozolnie w stronę prawie startującego transportera. - Szybciej - Marley strzelił urywaną serią w stroną wycofujących się wrogów. Większość z nich była prawie nie uzbrojona - ich ekwipunek stanowiły pistolety, strzelby, ale też i kije, noże, pałki... Szalony idealizm. Nick nie pamiętał jak pocisk znalazł się na pokładzie. Pochylał się wówczas nad rzężącym Hannesem i niewiele rozglądał się na boki. Pomagał Bishopowi zatamować krew rannego. Gdy podniósł głowę, transporter wzbijał się właśnie w powietrze. Poszukał wzroki em Hoppera. Siedział tuż obok i zdejmował hełm oraz ochraniacze. Graveman spojrzał na sanitariusza. - Dzięki, już mi pomogłeś. Teraz daj mi dokończyć samemu - odparł medyk i zajął się rozpinaniem znajdującego się pod pancerzem munduru. Sierżant Hopper zerknął z ukosa na przyjaciela. - Widziałeś ich? - spytał. - Zastanawiałeś się, o co im chodzi? Przecież wiedzą, że nie mają szans. Zupełnych. A mimo to, walczą. Zastanawiałeś się, o co im chodzi? Graveman zdjął stalowe rękawice, zsunął z głowy hełm i oparł się ciężko o zimną ścianę kabiny. Transporter wyrównał lot, pozostawiając za sobą ósmy sektor. Zaśmiał się cicho i odpowiedział: - Przeze mnie droga w miasto utrapienia, Przeze mnie droga w wiekuiste męki, Przeze mnie droga w naród zatracenia. Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwłodna, Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna; Starsze ode mnie twory nie istnieją, Chyba nieczyste - a jam niepożyta! Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją... styczeń 1997