Magazyn ESENSJA nr. 1 (I)
październik 2000





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Esensja rozmawia z Piotrem W. Cholewą
  Czuję się rozpieszczany

        Piotr W. Cholewa jest jednym z najlepszych polskich tłumaczy (m.in. seria Terry'ego Pratchetta o "Świecie Dysku" i powieści Orsona Scotta Carda), aktywnym fanem, członkiem Śląskiego Klubu Fantastyki, redaktorem naczelnym Miesięcznika ŚKF, internautą, uczestnikiem grup dyskusyjnych. Już wszystko to powoduje, ze warto z nim porozmawiać, ale bezpośrednią przyczyną przeprowadzenia wywiadu było otrzymanie przez Piotra Nagrody Elektrybałta dla najlepszego tekstu publicystycznego opublikowanego w sieci w roku 1999, za "Trzeba jednak coś wiedzieć" (Magazyn Fantastycznie!)
Piotr W. Cholewa
Piotr W. Cholewa

Esensja: W Usenecie jesteś znany ze swoich błyskotliwych jednolinijkowych ripost. Czy też w ten sposób będziesz odpowiadał na pytania w naszej rozmowie?

Piotr W. Cholewa: Przesadziłeś, mam wrażenie, i z tym 'znanym', i z 'błyskotliwymi', i z 'jednolinijkowymi'. To nie jest tak, że siedzę i myślę - jak tu błyskotliwie i krótko zripostować. Jak się rozmawia z inteligentnymi ludźmi, to czasem wystarczy jedno zdanie, więc po co pisać więcej?

Oczywiście, w niektórych kwestiach jedno nie wystarcza. Poza tym to jest tak, ze zaczynałem pisać na liście sf-f, jak jeszcze przychodziło na nią 30 listów dziennie. Odbierałem mailowo. Potem ich było coraz więcej, a ja wciąż nie chciałem się od tego maila odkleić. Dopiero kiedy raz się wypisałem na wakacje, po powrocie zostałem już przy newsach. Ale pozostało mi stare przyzwyczajenie: ja ciągle ściągam wszystkie listy z listy i wszystkie je czytam. W dodatku nie układam ich wątkami, tylko po datach. A jak się czyta dużo listów i na sporo odpowiada, to człowiek musi czytać szybko i pisać krótko. Taka ewolucja w działaniu.
Jak widzisz, w naszej rozmowie odpowiadam więcej niż jednolinijkowo.

Esensja: Ostatnio otrzymałeś Nagrodę Elektrybałta, nagrodę Konfederacji Fantastyki Rassun, rok wcześniej Golema na Krakonie. Jeszcze wcześniejszych nagród nawet nie miałem siły szukać, bojąc się, ze pominę którąś z ważniejszych. Czy nie czujesz się rozpuszczany przez fandom? Jak ty to robisz?

Piotr W. Cholewa: Jak to robię, że się nie czuję? To proste. Z natury rzeczy uważam, że wszystkie nagrody i tak mi się należą, więc jak je dostaję, to właśnie objawia się sprawiedliwość...

A poważnie. Golema w Krakowie dostałem razem z Elą i myślę, że to głównie jej zasługa. Ja jej zwykle pomagam, więc jakoś tak jesteśmy kojarzeni razem (razem jako działacze fandomowi). Pomysły i idee są jej. A ja się załapałem po znajomości.

Nagroda Rassuna to inna sprawa, bo była indywidualna. Za tłumaczenia i wkład w fantastykę... Tłumaczeń mam sporo, miałem szczęście robić niezłe książki, więc może coś w tym jest (choć gdyby nie ja, zrobiłby je ktoś inny i też by było). Sam nie wiem. Ucieszyłem się strasznie.

Nagrody Elektrybałta dalej właściwie nie rozumiem. Wiesz, kiedy już ją dostałem, przeczytałem sobie jeszcze raz ten tekst, który został wyróżniony. I kurczę, nie wiem, co w nim takiego "najlepszego", żeby aż nagrodę.

Owszem - dalej poważnie - czuję się trochę rozpieszczany. Ostatnio jakiś taki okres nastał. Staram się, żeby mi nie odbiło z zachwytu nad sobą (zapewniam cię, że nie jest to specjalnie trudne - mam w zanadrzu kilka argumentów, które znakomicie wspomagają poczucie skromności; nie zdradzę ich, oczywiście).

Esensja: Jesteś aktywnym fanem, aktywnym uczestnikiem grup dyskusyjnych, prowadzisz jeden z najciekawszych fanzinów - Miesięcznik ŚKF, no i przede wszystkim jesteś tłumaczem. Jak udaje ci się to wszystko godzić? Zapytam też trochę mniej serio - czy czasami przez twoją aktywność fandomową nie musimy dłużej czekać na kolejne książki ze Świata Dysku, czy też opowieści o Alvinie?

Piotr W. Cholewa: Musimy, musimy... Nie tylko przez to. W końcu nie tylko Pratchetta tłumaczę. Ale rzeczywiście, fandom zajmuje czas. Nie jakieś długie okresy, ale trochę tu, trochę tam, tu się wyjeżdża, tam robimy seminarium, Miesięcznik musi wyjść na czas... Jest jeszcze lista, która też zajmuje sporo czasu, o czym już mówiłem. Ale to jest tak, że jeśli tłumaczę (przykładowo, podaję liczbę z sufitu, bo to się zmienia bardzo mocno) dwie strony na godzinę, to w ciągu dniówki ośmiu godzin mógłbym zrobić szesnaście stron, tzn. 80 tygodniowo i Pratchetta przez miesiąc. Ale po trzech godzinach już patrzeć nie mogę w ekran i tylko szukam jakiegoś pretekstu, żeby zrobić coś innego. A czasem wypadnie mi dzień, dwa... A czasem w ogóle nie mogę się zabrać do roboty. I tak leci.

Ale z drugiej strony, gdyby wychodził jeden Świat Dysku miesięcznie, życie byłoby nieciekawe.

Esensja: Jak to się stało, że zostałeś tłumaczem? O ile mi wiadomo, kształciłeś się w zupełnie innym kierunku.

Piotr W. Cholewa: W jedynie słusznym kierunku. Skończyłem matematykę (uniwersytecką), zrobiłem doktorat, przez długie lata pracowałem na uniwersytecie. W tym czasie (przed doktoratem) trafiłem do Klubu (ŚKF) na samym początku jego istnienia. Oczywiście każdy klub musi mieć fanzin, a że znałem angielski, więc w drugim fanzinie przetłumaczyłem opowiadanko (bodaj "Na zewnątrz" Bradbury'ego). Jakoś wyszło, więc kiedy zaczęły się "Fikcje", tłumaczyłem już w miarę regularnie (tzn. opowiadanie na dwa miesiące). Ale wciąż była to raczej ciekawostka.

Któreś z opowiadań nie zmieściło się w "Fikcjach" i prezes OŻW Kasprowski oddał je Leszkowi Jęczmykowi, który wtedy prowadził dział fantastyki w "Problemach". Spodobało mu się (bardzo byłem dumny) i wydrukował. To był mój prawdziwy debiut. Ale żeby człowieka zauważyli, trzeba było dopiero druku w "Fantastyce" - zrobiłem im jakiegoś Howarda o Kullu. A że fantasy wtedy dopiero wchodziła na rynek i była bardzo, bardzo popularna, to jakoś sobie wyrobiłem nazwisko. Wtedy Mirek Kowalski (wówczas w Iskrach) zaproponował mi tłumaczenie tych zeszycików - nie tych czarnych, tylko tych z serii "Magia i Miecz", czy może "Mieczem i Magią"... Tam robiłem Howarda. A potem dostałem prawie równocześnie propozycje na "Dziwnego Johna" Stapledona dla wyd. Śląsk i na drugi tom Amberu Zelazny'ego dla Iskier. Tak się zaczęło.

Z czasem matematyka zajmowała mnie coraz mniej, a fantastyka coraz bardziej. I jeszcze bardziej. I jeszcze... Aż się całkiem przestawiłem.

Esensja: Czy tłumaczysz tylko pisarzy czy powieści, które ci się podobają, czy także takie, których lektura nie sprawia ci przyjemności? Czy możesz sobie wybierać, co chcesz tłumaczyć? Masz kontakty z pisarzami zagranicznymi - a może to oni wybierają ciebie?

Piotr W. Cholewa: Odpowiem tak: rzadko tłumaczę książki, które mi się nie podobają. Zdarza się, ale naprawdę rzadko. Czyli właściwie tłumaczę takie, które mi się podobają...

Nie, nie mogę sobie wybierać. Mogę tylko odmawiać, jeśli nie chcę. Inna sprawa, że też rzadko. W tych wydawnictwach, z którymi pracuję, wiedzą, co lubię i jeśli chcą mi coś dać, to wybierają coś sensownego. Nie z sympatii, ale w końcu wiadomo, że jak mi się coś podoba, to przetłumaczę lepiej.

Nie, na ogół nie mogę sobie wybierać. Nie mogę np. iść do wydawcy i powiedzieć "Chętnie zrobiłbym dla was to i to", bo mi odpowiedzą "Przykro nam, ale nie mamy praw do tej książki i nie wiemy, kto ma" albo "Ta książka nie mieści się w planach naszej firmy przez najbliższe lata". Albo prawa do niej ma ktoś, z kim akurat nie mam kontaktu, kto ma swoją ekipę tłumaczy i nie jest zainteresowany.

Jeśli mi na czymś bardzo zależy, staram się wspominać o tym w możliwie wielu miejscach (np. "Ach, chętnie bym przetłumaczył Egana"). I liczę na to, że wiadomość ta dotrze do odpowiedniego wydawcy, który - kiedy przyjdzie mu wydawać Egana - sobie o mnie przypomni.

Zachodni pisarze nie wybierają tłumaczy - przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Kontakty mam z kilkoma, ale raczej towarzyskie niż zawodowe. Dlatego np. mogę czasem zapytać, o co chodziło w tekście. Rzadko to robię, ale ważna jest sama świadomość, że jakby co, to mogę.

Esensja: Jesteś weteranem polskiego Usenetu fantastycznego. Jak tam trafiłeś? Jak wspominasz początki fantastycznych dyskusji internetowych?

Piotr W. Cholewa: Weteran... strasznie poważnie to zabrzmiało. Ja już nie całkiem pamiętam, kiedy to było. W każdym razie zaczynałem jeszcze w DOSie. Mieliśmy w pracy komputer z DOSem (386?) i taki program, Menuet. Obsługiwał pocztę, ale miał jeszcze grupy dyskusyjne. Sprawdziłem, co to, a to okazało się strasznie ciekawe. Przez jakiś czas ciągnąłem różne amerykańskie listy fandomowe.

Po jakimś czasie Piotr Staniewski zawiadomił mnie, że powstała polska lista dyskusyjna (pl.listserv.sf-f). Zapisałem się z radością. I tak poszło.

Potem dostaliśmy telefon (bo kiedy zacząłem mieszkać tu, gdzie mieszkam, to nie było telefonu, co pewnie trudno sobie wyobrazić) i zacząłem działać z domu. Jeszcze potem TPSA uruchomiła swój numer, co było jeszcze wygodniejsze, bo na Uniwersytet nie zawsze mogłem się dodzwonić. I tak jakoś wyszło... Sam nie wiem.

A jak było na początku? Tak samo jak teraz. Od zawsze były dyskusje o dyskusjach nie na temat i o zmienianiu tematów postów, a uprzejmość i zasady rozmowy... Tyle że było mniej listów. I chyba bardziej wszyscy się znali (nie fizycznie, tylko listowo). Kilka razy zdarzały się okresy, kiedy nadchodziła fala jakichś strasznie agresywnych "nowych". To znaczy nowi przychodzili stale, ale agresywni jakby falami. W końcu niektórzy się pacyfikowali, inni odchodzili. I tak uważam, ze lista sf-f jest najlepsza. Z prawie każdym zdążyłem się już pokłócić i pogodzić...

Esensja: Prowadzisz Miesięcznik ŚKF-u. Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu dobrego fanzinu, a co sprawia największą satysfakcję? Jak udaje ci się zdobywać autorów i teksty?

Piotr W. Cholewa: Satysfakcję sprawia, jak się ukazuje kolejny numer. I drobne udoskonalenia. Miesięcznik zaczął się dość awaryjnie. Padły "Fikcje", ludzie w Klubie nie mieli informacji, więc powołaliśmy Miesięcznik. Prowadziłem go z moim przyjacielem Piotrem "Raku" Rakiem, a może to on ze mną. To miały być cztery strony A5 z informacjami o decyzjach zarządu, o konwentach, o programie działalności Klubu. Jakoś tak. Za każdym razem, kiedy zmienialiśmy program do składu, Miesięcznik wyglądał lepiej i to nas naprawdę cieszyło. Potem zmieniliśmy drukarkę. Potem był grubszy. I grubszy (aż do momentu, kiedy trzeba go było zszywać). Potem ksero dało możliwość koloru (tzn. jednego koloru, bo pojawiły się kolorowe tonery, więc można było zrobić winietkę na zielono). Potem wymyśliliśmy okładkę (to był numer 100) - tzn. nie wymyśliliśmy, bo co to za pomysł, ale pojawiła się taka możliwość. A ostatnio kolor...

Ważnym i satysfakcjonującym krokiem było wejście w sieć (na początku Miesięcznik pojawił się w FIDO, w wersji czysto tekstowej). Potem było lepiej i lepiej. Oczywiście, pierwszy raz wstawiając Miesięcznik na stronę Klubu nie zdawałem sobie sprawy, co sobie biorę na głowę. Ale jakoś leci i mam nadzieję, ze jakoś pokonałem notoryczne spóźnienia.

A z bardziej merytorycznych rzeczy, cieszyli mnie coraz to nowi autorzy. Oczywiście, znacznym sukcesem było pozyskanie Rafała Ziemkiewicza, choć nie jest to wyłącznie nasza zasługa. Skarbem jest Tadeusz Olszański (choć tolkienista), bo dużo czyta i jest skłonny o przeczytanych książkach pisać, w dodatku rozsądnie.

Jak zdobywam autorów? Prośbą, groźbą, czasem stawianiem piwa... Sieć bardzo pomaga, bo pula osób dostępnych (dostępnych marudzeniu) znacznie wzrosła. Trzeba mieć trochę szczęścia. Na przykład jakimś cudem byłem pierwszy do Alexa i obsadziłem stanowisko pijawy czyli wyzyskiwacza. Innym jest już ciężko. To nie jest takie trudne, ludzie zwykle nie odmawiają, jeśli się ich poprosi. Grzecznie. Ale z naciskiem. Hm...

Za to teraz pojawiła się konkurencja i firmy biją się o dobrych recenzentów. Ale i recenzentów jest więcej. Ogólnie, staram się zachować profil Miesięcznika, trzymać się fantastyki, dbać o poziom merytoryczny, omijać teksty nie na temat. Dzięki temu - mam nadzieję - mam mały "elektorat negatywny". Nie ma wielu osób, które Miesięcznika nie lubią (choć nie wszyscy się z nim zgadzają). I na ogół nie odmawiają zamieszczenia tekstu.

Esensja: Oczywiście nie mogę nie zadać naszego sztandarowego pytania - co sądzisz o publikacjach sieciowych? Czy uważasz, że do pism sieciowych będą trafiały tylko teksty odrzucone przez bardziej prestiżowe pisma papierowe, a więc ich jakość na pewno będzie niższa, czy też to medium ma szanse stać się równorzędne dla pism tradycyjnych?

Piotr W. Cholewa: Ja zaczynałem na odwrót (tzn. od papieru), ale zdaję sobie sprawę, że sieć znacznie ułatwiła wydawanie fanzinu. Koszta są niższe... dzięki temu fanzinów pojawia się więcej niż kiedyś i to wielka zaleta (wada jest taka, że nie nadążam ich czytać). Myślę, że - ewolucyjnie - pojawiać się będzie mnóstwo fanzinów sieciowych, z których niektóre zejdą po kilku numerach (albo po jednym), ale te najlepsze zostaną. Już to widać - Fahrenheit, Framzeta czy Valetz to znakomite pisma. Niektórzy nie lubią czytać z ekranu i to nieco ogranicza krąg odbiorców. Ale nie myślę, żeby to była wielka przeszkoda (można sobie w końcu wydrukować te teksty). Pewnie pojawią się inne. Są biuletyny informacyjne, jak Miesięcznik właśnie albo Fantastycznie! - to już czyta się łatwiej, bo sama goła informacja jest jakby prostsza w odbiorze z monitora niż literatura.

Czy teksty odrzucone przez pisma papierowe? Wiesz, ja wciąż uważam, że pisma sieciowe to fanziny. I dobrze jest, kiedy początkujący pisarz startuje w fanzinach (tłumaczy też to dotyczy, grafików itd.). Wtedy ma czytelników, którzy z przyjemnością wytkną mu każdy błąd (dla jego dobra, oczywiście). Taka szkoła każdemu się przyda. I jak ktoś poterminuje trochę w fanzinach, to startuje dalej, do pism profesjonalnych. Fanziny sieciowe mają tę zaletę, że czyta je więcej ludzi nie tylko z kręgu najbliższych znajomych (kiedy ktoś pisze np. opowiadanko ze świata gry, koledzy-gracze nie powiedzą mu, że coś powinno być rozwinięte, bo znają ten świat; za to "obcy" czytelnicy powiedzą, a właściwie napiszą - to przykład, ale mniej więcej mówi, o co mi chodzi).

Natomiast czy pojawią się pisma internetowe, będące równorzędną konkurencją dla powiedzmy Fenixa czy NF? Na pewno kiedyś tak. Ale żeby ktoś w to wszedł na poważnie, trzeba by pewnie brać opłaty za czytanie. A to wymaga zmiany mentalności - u nas płacenie za rzeczy z sieci wydaje się jakoś nieprzyzwoite. Może to się zmieni. Albo - to też możliwe - reklama sieciowa będzie tak istotna i zacznie przynosić takie pieniądze, że pisma internetowe będą mogły nie brać pieniędzy od czytelników, a jednak płacić autorom. Zobaczymy. W każdym razie przyszłość należy do sieci.

Esensja: Dziękuje bardzo za wywiad.

W imieniu magazynu Esensja rozmawiał Konrad R. Wągrowski

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

56
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.