.iso/offline/es01/img/tab_top.gif) |
Ach, jakaż szkoda, że Kurosawa nie nakręcił żadnej anime.... Zupełnie inaczej patrzono by wówczas na japoński film rysunkowy, zapewne traktowano by go poważniej - przynajmniej filmy kinowe.
Nad anime ciąży bowiem to samo fatum, które podczas projekcji filmów made in Hollywood przyprawia o pianę na ustach europejskich krytyków filmowych. Zresztą zapewne przytrafia im się to nie tylko salach kinowych, ale także w domach podczas obiadu, gdy rzeczeni próbują (zakładam, że przynajmniej część z nich) obejrzeć telewizję. W telewizji bowiem przewalają się fale amerykańskich produkcji - od klasycznych seriali poczynając, poprzez sitcomy, filmy telewizyjne, aż do zdeklasowanych hitów wideo, które pod koniec żywota trafiają w pasma stacji TV. Przyznać trzeba, że produkcje te to żywy dowód prawa Sturgeona1, bowiem często są: tworzone na jedno kopyto, płytkie, zazwyczaj nudne i nieśmieszne - a przede wszystkim wtórne. Jednak, jak widać po wynikach kasowych amerykańskich obrazów kinowych, nie przekłada się to specjalnie na brak zaufania publiczności do sygnowanej przez Hollywood komercji. Prawdopodobnie dlatego, że Hollywood - a przez to amerykańskie kino - zaistniało w świadomości społecznej świata najpierw poprzez film kinowy, często jakościowo bez zarzutu.
Anime takiej szansy nie miało. Obecne od dłuższego czasu w sieciach TV całego świata, często stanowi właśnie japońskie wersje amerykańskiej komercyjnej pulpy. Bywa głupawe, nudne i często źle lub wręcz niedbale zrealizowane - czemu akurat trudno się dziwić, bo takie są prawa produkcji telewizyjnej. Niestety, zaistnienie w świadomości odbiorców poprzez takie produkcje spowodowało przyklejenie anime etykietki rzeczy w najwyższym stopniu pośledniej i dobrej dla przygłupów. W Polsce, kraju, w którym o przyklejenie etykietki jest łatwiej niż o zasiłek dla bezrobotnych, takie określenie wydaje się przywierać szczególnie silnie. Nie dosyć, że anime jest rysunkowe (a w Polsce, jak wiadomo, jeżeli coś jest rysowane, to jest dla dzieci), to jeszcze niekiedy obce kulturowo i unikające standardowych chwytów fabularnych, do których widz masowy za sprawą Hollywood nieźle już przywykł.
Nigdy nie doszłoby do takiej inflacji pojęcia anime, gdyby Kurosawa, po nakręceniu Kagemusha albo Ran, stworzył krótką etiudę w tej konwencji. Nikt nie śmiałby pisnąć słowa protestu, a być może zapobiegłoby to traktowaniu anime z uprzedzeniem.
W świetle powyższych faktów należy z uznaniem podejść do śmiałego czynu Vision która zdecydowała o rozpowszechnianiu w Polsce Księżniczki Mononoke. Być może odwagi do podjęcia takiej decyzji przydały sukcesy kinowych filmów Disneya oraz poczynania kreskówek braci Warnerów - oby tylko Mononoke zdołała z tej koniunktury skorzystać.
Tytułowa bohaterką tej uroczej anime jest San, nazwana księżniczką Mononoke, wychowana przez duchy lasu i żyjąca z nimi w psychicznej symbiozie. Fabularnie jednak ważniejszą postacią wydaje się książę Ashitaka, skażony złem, młodociany władca zapomnianego klanu Emishi. Reżyser Hiyao Miyazaki akcję swojej opowieści osadził w pogrążonej w chaosie wojen domowych, średniowiecznej Japonii, pełnej zwalczających się wzajemnie, lokalnych władców. Na tym tle poprowadził klasyczny wątek drogi, każąc skażonemu nienawiścią Ashitace szukać panaceum na ciążące nad nim przekleństwo. Książę wiedziony nadzieją podróżuje do miejsca, z którego klątwa się wywodzi, spotykając się po drodze ze ślepą furią wojny domowej oraz niejednoznacznymi - jak na anime przystało - nieznajomymi. Trafia do warowni lady Eboshi, silnej kobiety zdecydowanej zbudować własną potęgę w oparciu o muszkiety i wielką manufakturę produkującą żelazo. Wkrótce okazuje się, że Ashitaka staje pomiędzy nią a stworzeniami lasu, z którymi Eboshi toczy nieustanną, bezlitosną wojnę. Książę nie wie po której stronie się opowiedzieć - czy za naturą, czy cywilizacją. Pojawia się San, księżniczka Mononoke, czyniąc wybór księcia jeszcze bardziej złożonym. Rozpoczyna się dramatyczna rozgrywka, w której stawką jest przetrwanie jednej ze stron. Zakończenie filmu - patetyczne i, jak na mój gust, zbyt ekologistyczne2 - jest jednak niekonwencjonalne i dość zaskakujące. Może zdenerwować widza przyzwyczajonego do łatwego zgadywania kolejnych hollywoodzkich kalek fabularnych.
Cała historia przedstawiona w filmie jest spójna, bogata w - niestety często nieczytelne dla widza europejskiego - nawiązania do japońskiej mitologii, dopracowana. Cieszą oczy takie akcenty jak np. kodama, duszki drzew, pogodnie złośliwe, ciekawskie stworzenia, wilczyca Moro czy dzik Okkoto, robiący naprawdę wrażenie wcielenia siły i mocy lasu. Dopracowanie postaci w rzeczy samej udało się Miyazakiemu wybornie, wszyscy główni bohaterowie wcale nie sprawiają wrażenia tak sztucznych, jak zdaje się sugerować konwencja. Żyją, myślą, czasem potrafią zaskoczyć swoim spojrzeniem na świat. Za ich plecami widać drugi plan, również dopracowany, tętniący życiem i daleko bogatszy niż w większości produkcji animowanych świata. Ponadto Miyazaki nie stroni od brutalności, więc film powinien być raczej przeznaczony dla widzów od lat (co najmniej) 12. Jednak należy się spodziewać, że jako rysunkowy, automatycznie zostanie uznany za film dla dzieci.
W koncepcji artystycznej film także - moim zdaniem - wybija się na poziom co najmniej dorównujący produkcjom Disneya. Owszem, niekiedy niższy budżet zdaje się ograniczać możliwości twórcze realizatorów, niektóre plany pozostają zbyt statyczne, niektórym zbliżeniom jakby brak detali, niektóre ujęcia mogłyby być bardziej szczegółowe - ale nieliczne niedostatki kompensuje koncepcja wizualna. Pewne charakterystyczne cechy anime są w Mononoke ograniczone - np. słynne "oczy" mangowe są mniejsze i bardziej proporcjonalne, kreska oraz wypełnienia tła także wydają się bardziej konserwatywne. Jednak w moim odczuciu wizja nie cierpi przez to w żadnym stopniu - wszystko jest wyważone i oddane z odpowiednimi detalami. Na muzykę szczególnej uwagi nie zwróciłem, ale nie burzyła nastroju filmu, więc należy raczej zaliczyć ją na plus.
Nie wahałbym się nazwać rzeczy genialną, gdyby nie jeden problem. Zdarzyło mi się, podczas pobytu na Arraconie 2000 - polecam, świetna impreza - obejrzeć inny, wcześniejszy film Miyazakiego, Nausicaa. Oglądałem go w oryginale z angielskimi napisami na małym (21") telewizorze. Zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie i uważam go za świetny. Sęk w tym, że Księżniczka Mononoke niemal dosłownie powiela jego linię fabularną. Owszem, wprowadzono pewne zmiany, przeniesiono akcję w zupełnie inne realia, jednak wiele punktów kluczowych zostało żywcem skopiowanych z Nausicii. W moim odczuciu bardzo obniża to ocenę Mononoke, ponieważ oba te filmy sprawiają wrażenie tej samej historii opowiedzianej nieco inaczej. Przyznaję, że jednak są różne, ale zbyt wiele elementów wykazuje podobieństwa. Doprawdy trudno jest mi traktować je jako dwa oddzielne dzieła. Nausicaa według mnie była lepsza fabularnie i bardziej wymyślna, Mononoke jest bardziej statyczna, ale lepiej zrobiona i świetnie wpasowana w historię Japonii. Taki autoplagiat przyprawił mnie jednak, jako widza, o spory zawód.
W naszych kinach film pojawił się z angielskim dubbingiem (w którym wzięło udział wielu znanych aktorów - dość wymienić Gillian Anderson, Billy'ego Boba Thorntona czy Claire Danes). W Internecie rozległy się głosy, które sarkały na dubbing i postulowały oglądanie Mononoke w oryginalnym oryginale (tj. z japońskim dubbingiem). Osobiście przyznam, że nie ma to chyba aż takiego znaczenia - dużo bardziej filmowi Miyazakiego szkodzi w Polsce fakt, że... jest animowany. Ponadto sceptycznie stwierdzę, że z dubbingiem sprawa nie jest taka prosta, co miałem okazję zweryfikować oglądając Ghost in the Shell. Pewne partie dialogów po japońsku brzmią lepiej, ale inne (2501 rozmawiający z Motoko w Muzeum Historii Naturalnej) dużo, dużo słabiej. Być może w przypadku Mononoke sprawa wyglądałaby podobnie?
Pisząc o dubbingu nie sposób nie poruszyć sprawy tłumaczenia, bo i ono okazało się godne wzmianki. Mononoke Hime niniejszym okazuje się koronnym dowodem na to, że w Polsce tłumaczy się listy dialogowe filmów bez oglądania samych filmów. Kilkakrotne lapsusy w tłumaczeniu (m. in. słynne już "Bring her to me") zgrzytają w zębach jak tłuczone szkło. Ponadto w paru miejscach daje się zauważyć wykoślawianie sensu zdań lub wręcz niewytłumaczalna zmiana ich treści. Czyżby w Polsce filmy animowane - jak wiadomo, dla dzieci - przekazywano również do tłumaczenia osobom coraz młodszym i o coraz niższych umiejętnościach?
Na zakończenie pozwolę sobie film szczerze polecić. Zrobiony jest ze smakiem i znajomością rzeczy. Tematycznie wydaje się lżejszy niż na przykład wymieniany powyżej Ghost in the shell, jednak daje dużo radości i pozwala pojąć, do czego anime jest zdolna, gdy robiona jest fachowo, dokładnie i w sposób przemyślany. Czy przekona widzów, dotąd sarkających na pulpowe anime w TV? Trudno powiedzieć. Jestem w tym pesymistą. Jednak warto, by przeciwnicy anime dali choć spróbować się przekonać.
1 Prawo Sturgeona - sformułowane po raz pierwszy w latach sześćdziesiątych przez amerykańskiego pisarza sf Theodore'a Sturgeona. Podczas spotkania autorskiego jeden z fanów zarzucił mu, że pisze sf, "a przecież dziewięćdziesiąt procent sf to gówno". Odpowiedź brzmiała: "Ależ szanowny panie, dziewięćdziesiąt procent czegokolwiek to gówno."
2 ekologista - np. osoba, której wydaje się, ze działa dla ochrony środowiska likwidując elektrownie jądrowe, a klasyczne węglowe pozostawiając w spokoju;
Księżniczka Mononoke (Mononoke Hime)
reż. Hiyao Miyazaki, 1997
|
|
.iso/offline/es01/img/tab_bot.gif) |
|