SUPERMARATON KALISZ 100 km.

Autor: Micha│ Walczewski, Data: 10.01.2000

Rok 1996 by│ dla mnie bardzo ciekawym rokiem je┐eli chodzi o bieganie. By│ to pierwszy m≤j prawdziwy sezon startowy. Do tej pory startowa│em w maratonach dosyµ rzadko: jeden, dwa starty w roku, ale tym razem mia│em natchnienie: wystartowa│em w 5 maratonach, wiosn╣ pokona│em po raz drugi w ┐yciu opolski cross na 100 km., po drodze by│y dwa p≤│maratony i udzia│ w sztafecie 24-godzinnej w Warszawie. Jednak ca│y czas czu│em pewien niedosyt: brakowa│o mi zrealizowania jakiego£ prawdziwie nowego wyzwania. Rok siΩ ko±czy│, zbli┐a│ siΩ paƒdziernik, i w│a£nie wtedy za£wita│a mi w g│owie pewna my£l: pokonaµ kaliski Supermaraton. Wprawdzie 100 kilometr≤w tak jak ju┐ wspomnia│em pokona│em w ┐yciu dwukrotnie, ale by│y to zawody terenowe, na orientacjΩ, z limitem czasu 24 godzin. A Kalisz? Prawdziwy, ostry bieg. Non-stop asfalt, szosa, limit 11 godzin, jednym s│owem wyzwanie.

My£lΩ, ┐e mia│em du┐o szczΩ£cia i┐ pomys│ ten wpad│ mi do g│owy na 3 dni przed terminem zawod≤w û inaczej bym ca│╣ tΩ sprawΩ przemy£la│, i po zastanowieniu doszed│ bym do wniosku ┐e nie mam szans. To tak jak trzmiel: fruwa, choµ naukowcy twierdz╣, ┐e stosunek jego masy cia│a do powierzchni skrzyde│ mu na to nie pozwala. Ale on o tym nic nie wie i fruwa.

Tak wiΩc nie maj╣c czasu na zastanawianie siΩ nad swoimi szansami na uko±czenie biegu û spakowa│em siΩ, wsiad│em w poci╣g i ruszy│em w drogΩ. Pociesza│em siΩ tym, ┐e w ko±cu przebieg│em w sezonie ju┐ kilka wspomnianych maraton≤w, wiΩc trochΩ wybieganych kilometr≤w w nogach mam. Nie dopuszcza│em do siebie my£li, ┐e przecie┐ dwa tygodnie wcze£niej, w Maratonie Warszawskim uzyska│em w fatalnym stylu czas 4 godziny i 15 minut, a na mecie wygl╣da│em tak, jak 30 letni ma│y fiat po rajdzie Pary┐-Dakar.

W poci╣gu pozna│em rewelacyjn╣ dziewczynΩ. By│a mi│a, mi│a, │adna i ....mi│a. Ale poniewa┐ nie ona jest tematem opowie£ci, wiΩc zostawmy j╣ w spokoju. Przy okazji okaza│o siΩ, ┐e jadΩ poci╣giem z Wroc│awia nie do Kalisza, a do Koszalina. U£wiadomi│ mnie o tym dopiero konduktor. I ca│e szczΩ£cie û przesiad│em siΩ w Poznaniu, i na 15 minut przed zamkniΩciem biura zawod≤w by│em w Kaliszu. Szybki sprint û i oto stojΩ w kolejce oczekuj╣cych na zapisy. Niestety prze┐ywam kolejne za│amanie nerwowe, kiedy okazuje siΩ, ┐e mam ze sob╣ tylko tyle pieniΩdzy, aby starczy│o mi na drogΩ powrotn╣ do Opola. Rozpacz. Zw│aszcza ┐e startowe okazuje siΩ znacz╣co dro┐sze ni┐ w przypadku maraton≤w. Nocleg te┐ przyda│oby siΩ wykupiµ, ale ewentualnie prze£piΩ siΩ w parku. Z nadziej╣ przegl╣dam listΩ startow╣ w poszukiwaniu jakiej£ znajomej osoby, ale nic z tego û same obce nazwiska. Moj╣ ostatni╣ desk╣ ratunku s╣ organizatorzy û m≤wiΩ im jaka jest sprawa, czy m≤g│bym mo┐e zap│aciµ przekazem po powrocie do domu ? I my£lΩ, ┐e nikt z was nie zgadnie co siΩ sta│o: po kr≤tkim zastanowieniu organizatorzy decyduj╣ siΩ zezwoliµ mi na start ZA DARMO (!!!). Nie do£µ tego û proponuj╣ mi, ┐e pokryj╣ koszta mojego noclegu i wy┐ywienia. Kr≤tko m≤wi╣c: pe│ny sponsoring ! Dla mnie ! Zwyk│ego, szarego biegacza. Nie jakiego£ mistrza, wspania│ego, zaproszonego specjalnie na bieg zawodnika, ale prostego mi│o£nika sportu ! Stawiaj╣ tylko jeden warunek: mam przebiec. Nie wycofaµ siΩ. Nie za│amaµ. Przebiec.

Nie wiem, dlaczego tak post╣pili. Czy dlatego, ┐e zobaczyli we mnie wielk╣ chΩµ pokonania tego strasznego dystansu, czy te┐ dlatego, ┐e przekona│o ich to, ┐e jest to m≤j pierwszy raz. Nie wiem. Ale wiem, ┐e nigdy wcze£niej, i nigdy p≤ƒniej nie spotka│em siΩ z takim wspania│ym i wyrozumia│ym traktowaniem zawodnik≤w przez organizator≤w. My£lΩ, ┐e pod tym wzglΩdem stanowi╣ oni do dzi£ klasΩ sami dla siebie.

Po szczΩ£liwie zako±czonych perypetiach w biurze zawod≤w, trafiam na salΩ gdzie odbywa siΩ odprawa po│╣czona z konferencj╣ prasow╣. NastΩpna niespodzianka: konferencja jest dla wszystkich: nie tylko dla tych s│awnych, ale i dla maluczkich. Mo┐na poczuµ siΩ mistrzem, zreszt╣ wspania│a atmosfera nie ustΩpuje a┐ do zako±czenia zawod≤w û na ka┐dym kroku organizatorzy traktuj╣ wszystkich zawodnik≤w na r≤wni: nie ma lepszych, nie ma gorszych, s╣ tylko ci, kt≤rych czeka 100 kilometr≤w morderczego biegu. Nie koniec niespodzianek: obfita, fundowana dla wszystkich kolacja, i co£, co mnie ca│kowicie zaskakuje: wszyscy zawodnicy, kt≤rzy nie maj╣ w│asnego zmotoryzowanego wsparcia dostaj╣ swoich opiekun≤w, kt≤rzy bΩd╣ im towarzyszyµ na ca│ej trasie. Ich zadaniem jest pomagaµ zawodnikowi w transporcie po┐ywienia i od┐ywek, zapasowych komplet≤w ubra±, a co najwa┐niejsze û wspieraµ psychicznie. Ju┐ nied│ugo przekonam siΩ jak wielkie ma to znaczenie w tak d│ugim biegu: przy oko│o setce startuj╣cych ju┐ po 40 kilometrach biegnie siΩ praktycznie ca│kowicie samotnie û r≤┐nice miΩdzy biegaczami s╣ tak wielkie, ┐e ani przed sob╣, ani z ty│u nie widaµ innych startuj╣cych.

M≤j anio│ str≤┐ (jak go p≤ƒniej nazwΩ) zawozi mnie prywatnym samochodem do internatu, w kt≤rym nocujemy. Noc jest kr≤tka: start wyznaczony na godzinΩ 5:00 rano kilkadziesi╣t kilometr≤w od Kalisza wymusza pobudkΩ ju┐ oko│o godziny 3:00 w nocy. W pokoju, w kt≤rym nocujΩ, robiΩ siΩ malutki: sami mistrzowie, wszyscy z wynikami maraton≤w poni┐ej 3 godzin, nakoksowani do granic mo┐liwo£ci od┐ywkami, rozmawiaj╣ o metodach treningowych, o przebiegniΩtych kilometrach, o szansach na uko±czenie jutrzejszej setki. S│uchaj╣c ich dochodzΩ do wniosku ┐e nie mam szans. Oni, biegaj╣cy tygodniowo po 150 km czuj╣ respekt przed dystansem. A co mam czuµ ja: biegaj╣cy miesiΩcznie tyle co oni w tydzie±? W dodatku nieregularnie? Zaczyna do mnie docieraµ na co siΩ porwa│em û dwa tygodnie temu by│em trupem po przebiegniΩciu maratonu. Na wiosnΩ pokona│em 100 km w terenie, co zaje│o mi dwadzie£cia (!) godzin. A teraz mam zrobiµ tyle samo w jedena£cie ? Ale nic bo, grunt to siΩ nie poddawaµ. Przecie┐ organizatorzy na mnie postawili. IdΩ spaµ.

Budz╣ mnie dzwonki. Nie jakie£ tam bim-bam-bom, ale ostre, szkolne dzwonki na lekcjΩ. PatrzΩ na zegarek: 03:15. Moi mistrzowie ju┐ na nogach. Ju┐ objadaj╣ siΩ sacharoz╣. Ju┐ pij╣ prawie czyste elektrolity. Ju┐ siΩ rozci╣gaj╣. Chy│kiem, ┐eby nikt nie widzia│ mojej amatorszczyzny wcinam kupion╣ wczoraj tabliczkΩ czekolady.

Na dworze mr≤z. Wiadomo: paƒdziernikowe noce potrafi╣ byµ mroƒne. Wszyscy nasmarowani po uszy ma£ciami rozgrzewaj╣cymi wsiadaj╣ do podstawionego autobusu. A ja dalej wcinam t╣ moj╣ czekoladΩ i do│ujΩ siΩ coraz bardziej.

Na starcie jeste£my 4:45. Znajduje mnie m≤j opiekun, zabiera baga┐e, pyta kiedy ma mi dawaµ od┐ywki. Kiedy mu m≤wiΩ, ┐e czekoladΩ ju┐ zjad│em i nie mam nic wiΩcej, z wra┐enia otwiera szeroko oczy. Po chwili konsternacji obiecuje co£ za│atwiµ we w│asnym zakresie.

Startu nie zapomnΩ do ko±ca ┐ycia. Dooko│a pola ziemniak≤w pogr╣┐one w ca│kowitych ciemno£ciach. Prosta, asfaltowa droga, a na niej setka biegaczy. I drugie tyle samochod≤w, rower≤w, policyjnych radiowoz≤w, ekip telewizyjnych i radiowych, karetek pogotowia. Ta wielka kawalkada na strza│ startera rusza, przy w│╣czonych reflektorach, z wyj╣cymi syrenami, krΩc╣cymi siΩ £wiat│ami ostrzegawczymi. CzujΩ siΩ wielki. Poziom adrenaliny siΩga szczytu. Atmosfera jest niesamowita. »aden z maraton≤w nigdy nawet w czΩ£ci nie stworzy│ czego£ takiego. Wyj╣ca kolumna powoli rozci╣ga siΩ na kilka kilometr≤w, ale jest widoczna z daleka gdy┐ pierwsze kilometry biegn╣ przez olbrzymie, chyba PGRÆowskie pola. Tego siΩ nie zapomina.

Narzuci│em sobie ostry rygor. Wiedzia│em, ┐e tylko tak mam jak╣£ szansΩ na uko±czenie biegu: ka┐dy kilometr bΩdΩ pokonywa│ ┐≤│wim tempem w 6 minut. DziΩki temu na piΩµdziesi╣tym kilometrze powinienem byµ po 5 godzinach, co da│oby mi dodatkow╣ godzinΩ na kolejne 50 km., a wiadomo ┐e czym dalej tym gorzej. Jednocze£nie zdecydowa│em siΩ, ┐e je┐eli pierwsza po│owa dystansu zajmnie mi wiΩcej ni┐ 5 godzin to siΩ wycofam.

Pierwsze kilometry biegnΩ lekkim truchtem, wrΩcz na si│Ω zwalniaj╣c. Mijaj╣ mnie prawie wszyscy zawodnicy. Na 10 kilometrze jest ju┐ widno, za mn╣ widzΩ kilku biegaczy, dw≤ch biegnie razem ze mn╣. Ch│odne, orzeƒwiaj╣ce powietrze wp│ywa doskonale na samopoczucie, niestety na niekt≤rych za bardzo. Jeden z biegn╣cych ze mn╣ strasznie podekscytowany tym, ┐e w jego kategorii wiekowej jest tylko 4 zawodnik≤w (50-60 lat), decyduje siΩ zwiΩkszyµ tempo aby za│apaµ siΩ na pud│o. Chwali siΩ, ┐e jest to jego ju┐ 11 Supermaraton w Kaliszu i ┐e wszystkie sko±czy│. Namawia mnie do przy£pieszenia, jednak ja zaciskam zΩby i zostajΩ przy swoim wolnym tempie. Po 5 kolejnych kilometrach ju┐ go nie widzΩ û pogna│ przed siebie co si│ w nogach. ZobaczΩ go dopiero na 45 zrezygnowanego, siedz╣cego okrakiem na drodze i czekaj╣cego na autobus ôkoniec bieguö. Co£ mi siΩ wydaje, ┐e z tymi 10 przebiegniΩtymi setkami to lekko przesadzi│.

Podzieli│em sobie trasΩ na odcinki 10 kilometrowe, i staram siΩ trzymaµ za│o┐onego czasu. Robi siΩ coraz cieplej, oko│o 30 kilometra zdejmujΩ dresy. TrochΩ rzadko s╣ punkty ┐ywieniowe, co jakie£ 8 km. Poniewa┐ biegnie mi siΩ dobrze ustalam z moim opiekunem, ┐e bΩdzie mnie asekurowa│ od 50 kilometra, a teraz pojedzie poogl╣daµ czo│≤wkΩ. Kilometry lec╣ jeden za drugim, i zaczyna robiµ siΩ pustawo. BiegnΩ sam, kilkaset metr≤w przed sob╣ mam jakich£ dw≤ch biegaczy, za sob╣ nikogo. Ale powoli zbli┐am siΩ do 42 kilometra biegu: jest zaznaczony grub╣, czerwon╣ kresk╣. Sprawdzam czas: 4:08.To jest o 4 minuty szybciej ni┐ zak│ada│em. Jest to te┐ o 7 minut lepszy czas ni┐ wykrΩcony dwa tygodnie temu w maratonie warszawskim! Ile potrafi zrobiµ rozs╣dne roz│o┐enie si│! Zw│aszcza, ┐e ca│y czas czujΩ siΩ £wie┐o. Jednak osiem kilometr≤w dalej nogi zaczynaj╣ mi ci╣┐yµ: zaczynaj╣ siΩ schody. Podje┐d┐a do mnie opiekun i czΩstuje zdobytymi od┐ywkami û jestem mu wdziΩczny niewyobra┐alnie. Od p≤│metka zmienia│ radykalnie taktykΩ: poniewa┐ zosta│o mi 6 godzin i 10 minut (bieg│em trochΩ szybciej ni┐ w planach) postanawiam biec dalej tym samym tempem, ale dodatkowo na ka┐de 10 kilometr≤w przyznaje sobie 10 minut marszu z zapasowej godziny. W ten spos≤b zachowujΩ margines bezpiecze±stwa (owe 10 minut zarobionych na pierwszej po│≤wce trasy), jednocze£nie mog╣c trochΩ odpocz╣µ. Odpoczynki wygl╣daj╣ w ten spos≤b, ┐e zamiast biec idΩ szybkim tempem przez oko│o 150-200 metr≤w. Pozwala mi to na zrobienie 3-5 odpoczynk≤w co 10 km, jednak nied│ugo pojawia siΩ nowy problem: podbiegi. Nie s╣ one ani d│ugie, ani strome, jednak maj╣c w nogach ponad 60 kilometr≤w ka┐de, nawet minimalne wzniesienie, to dla moich n≤g Wielka G≤ra. Zmieniam wiΩc taktykΩ i pod ka┐de wzniesienie, hopkΩ czy choµby pag≤rek maszerujΩ sprawdzaj╣c ile tracΩ na to czasu. Wynik odejmujΩ od puli 10 minut, a dopiero to co zostanie rozdysponowujΩ na zwyk│y marsz po p│askim. Jako ┐e nie zostaje prawie nic, wiΩc przyjmujΩ ostateczn╣ zasadΩ: po p│askim i z g≤rki biegnΩ, pod g≤rkΩ marsz.

Na 70 kilometrze wysiada mi ju┐ ca│kiem psychika. Ponad siedem godzin biegu i walki z w│asnymi si│ami zaczyna mnie pogr╣┐aµ w umys│owym odrΩtwieniu. O ile nogi jeszcze jako£ biegn╣, to m≤zg popada w dziwny stan apatii, z kt≤rym nigdy wcze£niej siΩ nie spotka│em: jest mi obojΩtne co siΩ dzieje dooko│a, przestajΩ reagowaµ na b≤l cia│a, nie odzywam siΩ do opiekuna. Przemy£la│em ju┐ wszystkie ┐yciowe problemy, wspomnia│em wszystkie ciekawe przygody z ┐ycia, wszystkie kobiety. Ogarnia mnie pustka.

Na 75 kilometrze niespodziewany ratunek: na punkcie ┐ywieniowym odkrywam, ┐e zjedzona w ca│o£ci cytryna potrafi obudziµ zasypiaj╣cego tygrysa. Przez najbli┐sze kilka kilometr≤w zn≤w jestem rze£ki, choµ coraz bardziej zmΩczony. Z satysfakcj╣ jednak zauwa┐am, ┐e nadal trzymam siΩ czasu. Druga cytryna nie przynosi jednak takiego skutku jak pierwsza, i znowu powoli zapadam w letarg. úapiΩ siΩ ostatniej szansy û wybieram sobie na horyzoncie odleg│e punkty i staram siΩ do nich dobiec. Jeden punkt, drugi, po nich nastΩpne. I tak dalej, kolejne cele, kolejne zdobycze, kolejny las, kolejna wioska. Nogi mam jak dwa g│azy, ciΩ┐kie, obola│e, sztywne. Na osiemdziesi╣tym czwartym nie pociesza mnie nawet to, ┐e za mn╣ ju┐ dwa maratony. Ca│y czas nie wiem czy dobiegnΩ, ale ca│y czas trzymam siΩ czasu.

Odcinek do 90 kilometra to koszmar, kt≤rego nigdy nie chcia│bym powt≤rnie prze┐yµ. G│≤wnie od strony psychicznej czujΩ siΩ fatalnie û spr≤bujcie usi╣£µ na stacji kolejowej i przesiedzieµ tak 10 godzin. W╣tpiΩ, ┐eby wam siΩ to uda│o bez pomieszania zmys│≤w û ju┐ po 2 godzinach bΩdziecie mieli serdecznie do£µ nudy. A wyobraƒcie sobie tak╣ sam╣ sytuacjΩ, tylko ┐e dodatkowo musicie ca│y czas biec! Psychoza.

Ale oto 90 kilometr ! Do tej pory odlicza│em do mety dziesi╣tki kilometr≤w, a teraz ju┐ tylko jedno£ci! Sprawdzam czas: mam jeszcze 80 minut. Je┐eli nie dopadnie mnie jaki£ nag│y kryzys, lub niespodziewany uraz, to powinno siΩ udaµ. SzczΩ£liwy funduje sobie 20 minutowy marsz. Na 6-7 kilometr≤w przed Kaliszem niemi│a niespodzianka û ostatni odcinek obfituje w silne wzniesienia, kt≤re chc╣c nie chc╣c trzeba pokonaµ. Droga przechodzi w szerok╣, d│ug╣ czteropasm≤wkΩ, na kt≤rej ko±cu widzΩ ju┐ rogatki miasta. Daleko za mn╣ widaµ jakiego£ biegacza û bΩdzie mia│ problemy ze zmieszczeniem siΩ w limicie czasu. Jeszcze chwila i ju┐ jestem w mie£cie û ludzie na chodnikach, zatrzymany ruch samochodowy, policjanci na skrzy┐owaniach û wszystko to po to, ┐ebym m≤g│ biec bez przeszk≤d. Mimo potwornego zmΩczenia zaczynam stawiaµ d│u┐sze kroki, ┐eby nie okazaµ s│abo£ci patrz╣cym na mnie ludziom. Ostatni kilometr. BiegnΩ tak szybko, ┐e a┐ sam siebie zaskakujΩ. Rado£µ! Sza│! Koniec! Wreszcie koniec! Na rynku wpadam w szpaler kibic≤w i ze wzniesionymi rΩkoma wbiegam na metΩ. CieszΩ siΩ nie dlatego, ┐e pokona│em 100 kilometr≤w w czasie 10:49 ale dlatego ┐e to ju┐ koniec. W ko±cu koniec!

Organizatorzy │api╣ mnie i sadzaj╣ na fotel. Okrywaj╣ kocami i wrΩczaj╣ gor╣cy posi│ek. Udzielam wywiadu nawet nie wiem komu. Wszyscy mi gratuluj╣, dziΩkujΩ za dopuszczenie mnie do zawod≤w. Na minutΩ przed ko±cem czasu wpada biegacz, kt≤ry by│ za mn╣. Potem jeszcze jeden. I to ju┐ jest koniec. Zegar przekracza 11 godzinΩ zawod≤w. Prowadz╣ mnie do │aƒni, tam spotykam innych biegaczy. Organizatorzy pytaj╣, czy chcemy jeszcze trochΩ odpocz╣µ, czy te┐ mog╣ nas ju┐ zawieƒµ do internatu. Z internatu wioz╣ nas z powrotem na rynek, do ratusza. Tu nastΩpuje oficjalne zako±czenie, znowu dla wszystkich zawodnik≤w. Nie tylko tych pierwszych ale i ostatnich.

Ka┐dy z nich jest bohaterem. Bohaterem Kalisza.


Lista Artyku│≤w