Spis tre£ci Opowiadania

 

Robert 'Siwy' ªlisz

Zak│ad

La│o wprost cholernie. Ma│e, wredne, lodowate kropelki, porywane wiatrem, uderza│y z niespotykan▒ w╢ciek│o╢ci▒ w twarz. Listopadowe, wieczorne niebo by│o czarne jak smo│a. Nadchodzi│a Z│a Noc. Jestem pewny, ┐e to w│a╢nie w tak▒ pogodΩ nasze prababcie, grzej▒c siΩ przy piecach kaflowych, wymy╢la│y makabryczne opowie╢ci o duchach i zmorach.

Sta│em w samym ╢rodku wielkiej ka│u┐y, zwanej dla niepoznaki ulic▒ i zastanawia│em siΩ co robiµ dalej. Bo trochΩ g│upio by│o wracaµ. Nie │atwo jest siΩ poddaµ. Ale d│u┐ej tu nie wytrzymam.
Stefan mia│ racjΩ. A wydawa│o siΩ to takie proste.

W pierwszy dzie± poszed│em do parku. By│ mro╝ny, jesienny poranek a s│o±ce wspina│o siΩ mozolnie po bezchmurnym niebie. Usiad│em na │awce naprzeciw ma│ego jeziorka i gapi│em siΩ na k│Ωby pary wydobywaj▒ce siΩ z ust przechodni≤w. U╢miecha│em siΩ do nich, a oni przyspieszali kroku i mrucz▒c co╢ pod nosem, rzucali mi spojrzenia, jakich nie widzia│em ju┐ od wielu lat. Spojrzenia pe│ne pogardy i nienawi╢ci. Dawno tu nie by│em...

Tam gdzie mieszkam patrzymy sobie prosto w oczy. U╢miechamy siΩ do siebie. Bo dlaczego mieli by╢my siΩ nie u╢miechaµ?
Tutaj nikt nie patrzy obcym w oczy. Ka┐dy nieznajomy to potencjalny wr≤g. Tyle siΩ o tym ostatnio czyta. Dlatego trzeba zachowaµ dystans. Dlatego w windzie nale┐y spu╢ciµ oczy i unikaµ wzroku nieznajomych.

Wreszcie kto╢ odwzajemni│ m≤j u╢miech. Ma│a dziewczynka z piegowatym noskiem stanΩ│a przede mn▒ i wymachuj▒c czerwon▒ torebeczk▒ przygl▒da│a mi siΩ spod przymru┐onych powiek.

- ProszΩ pana...- zaczΩ│a
- S│ucham pani▒?
- ...dlaczego pan nie ma skarpetek?

Spojrza│em zak│opotany w d≤│ i zauwa┐y│em, ┐e pomiΩdzy zniszczonymi trampkami a przykr≤tkimi nogawkami postrzΩpionych spodni b│yszcz▒ w s│o±cu dwie, blade, ow│osione │ydki.

- Nie mam ich... poniewa┐ ich nie za│o┐y│em - odpowiedzia│em zgodnie z prawd▒.
- A dlaczego pan ich nie za│o┐y│? - spyta│a rozbawiona.
- Nie za│o┐y│em ich... poniewa┐ ich nie mam.
Dziewczynka roze╢mia│a siΩ rado╢nie.
- Przecie┐ trzeba mieµ skarpetki!
- Dlaczego? - zapyta│em zdziwiony.
- Dlatego... dlatego, ┐e wszyscy je maj▒.
- Ja ich nie mam.
Zak│opotana spu╢ci│a g│owΩ. Usiad│a obok mnie na │awce i westchnΩ│a:
- Ja te┐ nie.
Siedzieli╢my chwilΩ w milczeniu. Potem ona zerwa│a siΩ i krzyknΩ│a:
- MuszΩ ju┐ i╢µ! Do widzenia! - i pobieg│a w stronΩ starszej kobiety, kt≤ra wy│oni│a siΩ spomiΩdzy drzew. Po kr≤tkiej wymianie zda± kobieta chwyci│a dziecko mocno za rΩkΩ i odesz│a w stronΩ najbli┐szych zabudowa±, rzuciwszy mi uprzednio Spojrzenie.
Odpowiedzia│em u╢miechem. Ale tym razem przysz│o mi to z trudem.

Drugi dzie± nie by│ ju┐ taki │atwy. Po nocy przespanej na strychu w jakiej╢ odrapanej kamienicy przyszed│ zimny, pochmurny poranek. Snu│em siΩ ulicami przystaj▒c co jaki╢ czas, aby przetrzymaµ nawracaj▒ce ataki g│odu. Chyba pora co╢ zje╢µ.

Mimo, ┐e Stefan da│ mi dok│adne wskaz≤wki, ba│em siΩ tego jak ognia. Ale zdechn▒µ z g│odu to nie sztuka. By│oby to z mojej strony nieuczciwe i niehonorowe. W ko±cu on te┐ ryzykuje.
A wiΩc wszed│em do budki z napisem "Bar". W ╢rodku nie by│o wcale a┐ tak bardzo brudno. Min▒│em wszystkie trzy prze╢liczne, plastikowe stoliki, opar│em siΩ o ladΩ i pewnym g│osem za┐▒da│em kaczki ze ╢liwkami oraz butelkΩ bia│ego wina. Ale oni milczeli. My╢la│em, ┐e nie us│yszeli, wiΩc powt≤rzy│em jeszcze raz nieco g│o╢niej.
I wyrzucili mnie na ulicΩ.

Na szczΩ╢cie nie gonili mnie d│ugo. KrzyknΩli jeszcze co╢ o ┐artach ze Smolbyznesu, czy jako╢ tak. Nie wiem kto to taki, ale chyba w│a╢ciciel. Wra┐liwy facet, nie ma co.
Ale ze mnie dure±. KaczkΩ popija siΩ czerwonym winem!

Szczerze m≤wi▒c to nigdy jej nie jad│em. Ale czyta│em o tym w gazecie, kt≤r▒ ukrad│em pielΩgniarce. To ponoµ jedna z najpopularniejszych potraw na ╢wiecie. Mo┐e jest z ni▒ tak jak z moimi skarpetkami?

»eby nikogo wiΩcej nie uraziµ w nastΩpnym "Barze" nie opar│em siΩ ju┐ o ladΩ. Stan▒│em niepewnie przed m│odym mΩ┐czyzn▒, kt≤ry zapyta│ od razu:

- Czym mogΩ s│u┐yµ?
- A czym mo┐esz s│u┐yµ - zapyta│em ostro┐nie, ciesz▒c siΩ w duchu, ┐e to on jest teraz w k│opotliwej sytuacji. Ale je╢li nawet by│, to nie da│ tego po sobie poznaµ, bo zapyta│:
- Mo┐e byµ kaczka?
Poczu│em zimny dreszcz na plecach.
- A mo┐e byµ kaczka? - zapyta│em przera┐ony.
- Mo┐e byµ kaczka - odpowiedzia│ weso│o.
- Mo┐e byµ kaczka - odpowiedzia│em weso│o, po czym rado╢nie wgramoli│em siΩ na sto│ek. Wygl▒da na to, ┐e Smolbyznes mi przebaczy│. Ujmuj▒cy facet. I musi byµ znany w ca│ym mie╢cie. Bo niby sk▒d mogli tu wiedzieµ o kaczce?

Do popicia dosta│em piwo, bo na wino, jak powiedzia│, nie mieli koncesji. Zjad│em podw≤jn▒ porcjΩ, wypi│em dwie butelki i wyci▒gn▒│em te ma│e ╢mieszne blaszki, kt≤re Stefan nazywa│ pieniΩdzmi.
- Ile p│acΩ? - zapyta│em zgodnie z instrukcj▒
- DziewiΩµ piΩµdziesi▒t - odpowiedzia│.
Rzuci│em na ladΩ zawarto╢µ prawej kieszeni, w kt≤rej mia│em dziesiΩµ z│otych. M│ody mΩ┐czyzna zamy╢li│ siΩ przez chwilΩ, po czym z zagadkowym u╢miechem odda│ mi monetΩ piΩµdziesiΩciogroszow▒ i zapyta│ :
- Wr≤ci│e╢ na zawsze czy tylko na jaki╢ czas?

Nic nie odpowiedziawszy odwr≤ci│em siΩ w stronΩ drzwi i spiesznie wyszed│em.
Noc spΩdzi│em w mro╝nej piwnicy. Znalaz│em w k▒cie brezentow▒ p│achtΩ, kt≤r▒ siΩ przykry│em i tak le┐a│em prawie do rana. Nie mog│em d│ugo zasn▒µ, bo jedna my╢l nie dawa│a mi spokoju. Stefan mia│ racjΩ - tu nie da siΩ ┐yµ. Sk▒d taki cz│owiek znik▒d jak ja m≤g│by wzi▒µ mieszkanie i pieni▒dze? »eby ┐yµ musia│bym chyba tylko kra╢µ i spaµ w piwnicach. Ale ja nie chcΩ kra╢µ.
Nad ranem zasn▒│em. Zosta│o mi ju┐ tylko piΩµ dni.

Obudzi│ mnie siarczysty kopniak w ┐ebra. Zwin▒│em siΩ w k│Ωbek nie mog▒c z│apaµ tchu. NastΩpny kopniak trafi│ mnie w twarz. Zala│em siΩ krwi▒, ale uda│o mi siΩ podnie╢µ na nogi.

- Ty │achudro! Ju┐ ja ciΩ oduczΩ okradaµ piwnice! - wrzeszcza│ jak opΩtany │ysy pan po piΩµdziesi▒tce i ok│ada│ mnie piΩ╢ciami gdzie popad│o. Odepchn▒│em go w ko±cu i uciek│em schodami w g≤rΩ. Wybieg│em z bramy i skrΩci│em za r≤g budynku. Zatrzyma│em siΩ dopiero w parku. Zdyszany usiad│em na │awce i rozp│aka│em siΩ, a │zy miesza│y siΩ na twarzy z krwi▒, po czym spada│y w d≤│ wsi▒kaj▒c w zmarzniΩt▒ ziemiΩ.

Za co? Co ja takiego zrobi│em? Przecie┐ nic nikomu nie ukrad│em. Dlaczego ludzie potrafi▒ zmieniaµ siΩ nagle w potwory?

Otar│em twarz rΩkawem i szlochaj▒c po cichu my╢la│em o Zak│adzie. Jak dot▒d wygrywa│ Stefan. Wszystko co do tej pory powiedzia│ siΩ sprawdza│o. Ludzie tutaj nie lubi▒ tych, kt≤rzy inaczej m≤wi▒, inaczej my╢l▒ i wygl▒daj▒.

Nagle siΩ uspokoi│em. Co to za bzdury? Dlaczego siΩ tak rozklejam? Czy dlatego, ┐e jaki╢ facet, kt≤remu regularnie okradaj▒ piwnicΩ obi│ mi bu╝kΩ? Trudno mu siΩ dziwiµ. Ka┐dy by tak zrobi│. Stefan pewnie te┐. A mo┐e ryczΩ jak baba, bo to w│a╢nie ja chcia│bym wygl▒daµ, m≤wiµ i my╢leµ tak jak oni? A mo┐e po prostu jest zimno, wieje wiatr a ja nie widzia│em s│o±ca ju┐ od tygodni? A mo┐e wszystko na raz? Zreszt▒ na terapii grupowej m≤wili nam, ┐e trzeba siΩ rozklejaµ, ┐e to ┐aden wstyd.

Znowu by│em g│odny, ale tym razem wypraszano mnie z ka┐dego baru, do kt≤rego wszed│em, bo by│em brudny od krwi i b│ota, siny od zimna i ╢mierdz▒cy. Wreszcie po d│ugich poszukiwaniach znalaz│em budkΩ z zapiekankami, na kt≤re wyda│em wszystkie pieni▒dze z lewej kieszeni.
Najedzony i zmΩczony usiad│em pod jakim╢ sklepem na ruchliwej ulicy, spu╢ci│em g│owΩ i usn▒│em...

...sta│emwsamym╢rodkuzaczarowanegolasu
nimfyiwr≤zkifruwa│ynadmoj▒g│ow▒zostawiaj▒czasob▒ogonykolorowychgwiazd
elfynatomiastpodzwaniaj▒cz│otymidzwoneczkamizawieszonyminaszyi
przeskakiwa│ypoli╢ciachkoloruburgund
╢miej▒csiΩopΩta±czoistr▒caj▒cznichwodospadykryszta│owychkropel
poszed│emnapo│udniewstronycieplejszeodtychzkt≤rychprzybywa│em
afakt┐ezka┐dymkrokiemzbli┐amsiΩdopa│acuso±canapawa│mnierado╢ci▒iwiar▒...

Gdy otworzy│em oczy by│em nakryty ciep│ym kocem a przede mn▒ le┐a│a gar╢µ monet. Zdziwiony rozejrza│em siΩ dooko│a, ale ulica by│a prawie pusta. Podnios│em monety i w│o┐y│em je do prawej kieszeni.

Przez ca│▒ noc w│≤czy│em siΩ po mie╢cie ws│uchuj▒c siΩ w odg│osy ╢miech≤w i awantur. Szed│em ╢rodkiem ulicy a przeje┐d┐aj▒ce obok samochody, jak elfy we ╢nie, dzwoni│y dzwoneczkami zawieszonymi na szyi i ochlapuj▒c mnie kryszta│owym b│otem warcza│y opΩta±czo, przede mn▒ za╢ na cienkiej nitce horyzontu pojawia│ siΩ z wolna majestatyczny, czewono-z│oty pa│ac s│o±ca...

Gdy odzyska│em przytomno╢µ, le┐a│em na twardej wilgotnej posadzce w ciemnym zatΩch│ym pokoju. WszΩdzie wala│y siΩ porozrzucane szmaty, butelki po winie oraz puszki po konserwach. Panowa│ p≤│mrok i tylko przez malutkie okienko przy suficie wpada│y do ╢rodka promienie po│udniowego s│o±ca. Na przeciwko mnie siedzia│o co╢. Poniewa┐ co╢ mia│o oczy, przyj▒│em ┐e jest istot▒, kt≤ra widzi. A poniewa┐ widzi, to powinna ┐yµ, bo w innym przypadku widzenie by│oby bez sensu. Tak oto doszed│em do konkluzji, ┐e co╢ jest istot▒ ┐yw▒. Do nastΩpnej konkluzji dochodzi│em jednak bardzo d│ugo, bo jako╢ nie mie╢ci│o mi siΩ w g│owie, ┐e co╢ mo┐e byµ cz│owiekiem. Rozmiarem przypomina│o bowiem wyro╢niΩtego kota mojej dawnej przyjaci≤│ki, kszta│tem nie przypomina│o niczego, co do tej pory widzia│em, natomiast ewidentne posiadanie twarzy przemawia│o za gatunkiem homo sapiens. I w ten spos≤b, w miarΩ up│ywu czasu, co╢ stawa│o siΩ cz│owiekiem, a ja humanist▒.

- Nie mo┐esz tu d│u┐ej zostaµ - powiedzia│ pokurcz. Jego ma│e, pokrΩcone │apki przebiera│y nerwowo kikutkami paluszk≤w. - Musisz wr≤ciµ tam sk▒d przyszed│e╢ - m≤wi▒c to robi│ ╢mieszne grymasy, bo jego zdeformowane bliznami po oparzeniach usta nie mog│y wym≤wiµ niekt≤rych g│osek.
- Gdzie ja jestem? - zapyta│em niepewnie.
- A c≤┐ to za r≤┐nica? - zirytowa│ siΩ cz│owieczek - Im mniej wiesz, tym lepiej.
- Dlaczego?
- A c≤┐ to za r≤┐nica? - zn≤w zirytowa│ siΩ cz│owieczek - Wystarczy, ┐e by│e╢ tu trzy dni.
- Trzy dni ??? - zapyta│em z przera┐eniem. To znaczy, ┐e znowu siΩ zaczΩ│o! Mo┐e naprawdΩ powinienem wr≤ciµ? Ale co z honorem i ambicj▒? - Zosta│y mi jeszcze tylko dwa... - pomy╢la│em g│o╢no.
- Do czego? - zaciekawi│ siΩ karze│ek.
- A c≤┐ to za r≤┐nica? - zirytowa│em siΩ i wyszed│em.

ªwieci│o s│o±ce, niebo by│o b│Ωkitne, ale porywisty wiatr gna│ z zachodu czarne chmury i g│uche odg│osy burzy. Ulica pl▒ta│a mi siΩ pod nogami a ╢wiat wirowa│ z zawrotn▒ prΩdko╢ci▒ wok≤│ mojej g│owy. Obija│em siΩ to o ludzi, to o samochody. Honor i ambicja schowa│y siΩ do tylnej kieszeni spodni i tylko co jaki╢ czas wystawia│y z niej przera┐one g│≤wki krΩc▒c nimi z niedowierzaniem. Pora wracaµ. Przegram. Pora wracaµ. Ju┐ dawno przegra│em.

Wieczorem stan▒│em przed bram▒ Zak│adu. La│o wprost cholernie. Ma│e, wredne, lodowate kropelki, porywane wiatrem uderza│y z nies│ychan▒ w╢ciek│o╢ci▒ w twarz. Listopadowe niebo by│o czarne jak smo│a. Nadchodzi│a z│a noc...

Wr≤ci│em. Przegra│em. Za│o┐y│em siΩ ze Stefanem, ┐e wytrzymam tam tydzie±. O podwieczorek, bo nie mamy tu pieniΩdzy. Nie potrzebujemy ich. Za to mamy takich, kt≤rzy wiedz▒ za nas czego potrzebujemy. Przynajmniej tak im siΩ wydaje. My, ze Stefanem, potrzebowali╢my czego╢ wiΩcej. On nadziei, a ja wiary w siebie. W│a╢ciwie obaj przegrali╢my.

Po powrocie m≤j stan by│ bardzo z│y. By│em spl▒tany, a moje nieskoordynowane wymachy ko±czyn i piana na ustach zosta│y uznane za przejaw agresji i z│ej woli. Moja podr≤┐ by│a natomiast aktem niezdyscyplinowania i anarchii. Poddano mnie zatem elektrowstrz▒som, kt≤re mia│y r≤wnie┐, a mo┐e przede wszystkim, charakter dydaktyczny. Nie prze┐y│em. Nigdy nie mia│em g│owy do nauki.

A Stefan? C≤┐... poszed│ do jadalni i zjad│ dwa podwieczorki. A w nocy powiesi│ siΩ na klamce. Nigdy wiΩcej siΩ nie spotkali╢my. By│ moim jedynym przyjacielem. CzΩsto o nim my╢lΩ i wspominam nasze d│ugie nocne rozmowy do bladego ╢witu. Bardzo mi go brakuje...
W Zak│adzie chyba przejΩli siΩ naszym wystΩpkiem, bo od tamtego czasu przestali podawaµ podwieczorki. A mo┐e obaj wygrali╢my?

1998-2000

Na g≤rΩ strony