| |
![]() |
Zak│ad |
La│o wprost cholernie. Ma│e, wredne, lodowate kropelki, porywane wiatrem, uderza│y z niespotykan▒ w╢ciek│o╢ci▒ w twarz. Listopadowe, wieczorne niebo by│o czarne jak smo│a. Nadchodzi│a Z│a Noc. Jestem pewny, ┐e to w│a╢nie w tak▒ pogodΩ nasze prababcie, grzej▒c siΩ przy piecach kaflowych, wymy╢la│y makabryczne opowie╢ci o duchach i zmorach. Sta│em w samym ╢rodku wielkiej ka│u┐y, zwanej dla niepoznaki ulic▒ i
zastanawia│em siΩ co robiµ dalej. Bo trochΩ g│upio by│o wracaµ. Nie │atwo
jest siΩ poddaµ. Ale d│u┐ej tu nie wytrzymam. W pierwszy dzie± poszed│em do parku. By│ mro╝ny, jesienny poranek a s│o±ce wspina│o siΩ mozolnie po bezchmurnym niebie. Usiad│em na │awce naprzeciw ma│ego jeziorka i gapi│em siΩ na k│Ωby pary wydobywaj▒ce siΩ z ust przechodni≤w. U╢miecha│em siΩ do nich, a oni przyspieszali kroku i mrucz▒c co╢ pod nosem, rzucali mi spojrzenia, jakich nie widzia│em ju┐ od wielu lat. Spojrzenia pe│ne pogardy i nienawi╢ci. Dawno tu nie by│em... Tam gdzie mieszkam patrzymy sobie prosto w oczy. U╢miechamy siΩ do siebie.
Bo dlaczego mieli by╢my siΩ nie u╢miechaµ? Wreszcie kto╢ odwzajemni│ m≤j u╢miech. Ma│a dziewczynka z piegowatym noskiem stanΩ│a przede mn▒ i wymachuj▒c czerwon▒ torebeczk▒ przygl▒da│a mi siΩ spod przymru┐onych powiek. - ProszΩ pana...- zaczΩ│a Spojrza│em zak│opotany w d≤│ i zauwa┐y│em, ┐e pomiΩdzy zniszczonymi trampkami a przykr≤tkimi nogawkami postrzΩpionych spodni b│yszcz▒ w s│o±cu dwie, blade, ow│osione │ydki. - Nie mam ich... poniewa┐ ich nie za│o┐y│em - odpowiedzia│em zgodnie
z prawd▒. Drugi dzie± nie by│ ju┐ taki │atwy. Po nocy przespanej na strychu w jakiej╢ odrapanej kamienicy przyszed│ zimny, pochmurny poranek. Snu│em siΩ ulicami przystaj▒c co jaki╢ czas, aby przetrzymaµ nawracaj▒ce ataki g│odu. Chyba pora co╢ zje╢µ. Mimo, ┐e Stefan da│ mi dok│adne wskaz≤wki, ba│em siΩ tego jak ognia.
Ale zdechn▒µ z g│odu to nie sztuka. By│oby to z mojej strony nieuczciwe
i niehonorowe. W ko±cu on te┐ ryzykuje. Na szczΩ╢cie nie gonili mnie d│ugo. KrzyknΩli jeszcze co╢ o ┐artach ze
Smolbyznesu, czy jako╢ tak. Nie wiem kto to taki, ale chyba w│a╢ciciel.
Wra┐liwy facet, nie ma co. Szczerze m≤wi▒c to nigdy jej nie jad│em. Ale czyta│em o tym w gazecie, kt≤r▒ ukrad│em pielΩgniarce. To ponoµ jedna z najpopularniejszych potraw na ╢wiecie. Mo┐e jest z ni▒ tak jak z moimi skarpetkami? »eby nikogo wiΩcej nie uraziµ w nastΩpnym "Barze" nie opar│em siΩ ju┐ o ladΩ. Stan▒│em niepewnie przed m│odym mΩ┐czyzn▒, kt≤ry zapyta│ od razu: - Czym mogΩ s│u┐yµ? Do popicia dosta│em piwo, bo na wino, jak powiedzia│, nie mieli koncesji.
Zjad│em podw≤jn▒ porcjΩ, wypi│em dwie butelki i wyci▒gn▒│em te ma│e ╢mieszne
blaszki, kt≤re Stefan nazywa│ pieniΩdzmi. Nic nie odpowiedziawszy odwr≤ci│em siΩ w stronΩ drzwi i spiesznie wyszed│em. Obudzi│ mnie siarczysty kopniak w ┐ebra. Zwin▒│em siΩ w k│Ωbek nie mog▒c z│apaµ tchu. NastΩpny kopniak trafi│ mnie w twarz. Zala│em siΩ krwi▒, ale uda│o mi siΩ podnie╢µ na nogi. - Ty │achudro! Ju┐ ja ciΩ oduczΩ okradaµ piwnice! - wrzeszcza│ jak opΩtany │ysy pan po piΩµdziesi▒tce i ok│ada│ mnie piΩ╢ciami gdzie popad│o. Odepchn▒│em go w ko±cu i uciek│em schodami w g≤rΩ. Wybieg│em z bramy i skrΩci│em za r≤g budynku. Zatrzyma│em siΩ dopiero w parku. Zdyszany usiad│em na │awce i rozp│aka│em siΩ, a │zy miesza│y siΩ na twarzy z krwi▒, po czym spada│y w d≤│ wsi▒kaj▒c w zmarzniΩt▒ ziemiΩ. Za co? Co ja takiego zrobi│em? Przecie┐ nic nikomu nie ukrad│em. Dlaczego ludzie potrafi▒ zmieniaµ siΩ nagle w potwory? Otar│em twarz rΩkawem i szlochaj▒c po cichu my╢la│em o Zak│adzie. Jak dot▒d wygrywa│ Stefan. Wszystko co do tej pory powiedzia│ siΩ sprawdza│o. Ludzie tutaj nie lubi▒ tych, kt≤rzy inaczej m≤wi▒, inaczej my╢l▒ i wygl▒daj▒. Nagle siΩ uspokoi│em. Co to za bzdury? Dlaczego siΩ tak rozklejam? Czy dlatego, ┐e jaki╢ facet, kt≤remu regularnie okradaj▒ piwnicΩ obi│ mi bu╝kΩ? Trudno mu siΩ dziwiµ. Ka┐dy by tak zrobi│. Stefan pewnie te┐. A mo┐e ryczΩ jak baba, bo to w│a╢nie ja chcia│bym wygl▒daµ, m≤wiµ i my╢leµ tak jak oni? A mo┐e po prostu jest zimno, wieje wiatr a ja nie widzia│em s│o±ca ju┐ od tygodni? A mo┐e wszystko na raz? Zreszt▒ na terapii grupowej m≤wili nam, ┐e trzeba siΩ rozklejaµ, ┐e to ┐aden wstyd. Znowu by│em g│odny, ale tym razem wypraszano mnie z ka┐dego baru, do
kt≤rego wszed│em, bo by│em brudny od krwi i b│ota, siny od zimna i ╢mierdz▒cy.
Wreszcie po d│ugich poszukiwaniach znalaz│em budkΩ z zapiekankami, na
kt≤re wyda│em wszystkie pieni▒dze z lewej kieszeni. ...sta│emwsamym╢rodkuzaczarowanegolasu Gdy otworzy│em oczy by│em nakryty ciep│ym kocem a przede mn▒ le┐a│a gar╢µ monet. Zdziwiony rozejrza│em siΩ dooko│a, ale ulica by│a prawie pusta. Podnios│em monety i w│o┐y│em je do prawej kieszeni. Przez ca│▒ noc w│≤czy│em siΩ po mie╢cie ws│uchuj▒c siΩ w odg│osy ╢miech≤w i awantur. Szed│em ╢rodkiem ulicy a przeje┐d┐aj▒ce obok samochody, jak elfy we ╢nie, dzwoni│y dzwoneczkami zawieszonymi na szyi i ochlapuj▒c mnie kryszta│owym b│otem warcza│y opΩta±czo, przede mn▒ za╢ na cienkiej nitce horyzontu pojawia│ siΩ z wolna majestatyczny, czewono-z│oty pa│ac s│o±ca... Gdy odzyska│em przytomno╢µ, le┐a│em na twardej wilgotnej posadzce w ciemnym zatΩch│ym pokoju. WszΩdzie wala│y siΩ porozrzucane szmaty, butelki po winie oraz puszki po konserwach. Panowa│ p≤│mrok i tylko przez malutkie okienko przy suficie wpada│y do ╢rodka promienie po│udniowego s│o±ca. Na przeciwko mnie siedzia│o co╢. Poniewa┐ co╢ mia│o oczy, przyj▒│em ┐e jest istot▒, kt≤ra widzi. A poniewa┐ widzi, to powinna ┐yµ, bo w innym przypadku widzenie by│oby bez sensu. Tak oto doszed│em do konkluzji, ┐e co╢ jest istot▒ ┐yw▒. Do nastΩpnej konkluzji dochodzi│em jednak bardzo d│ugo, bo jako╢ nie mie╢ci│o mi siΩ w g│owie, ┐e co╢ mo┐e byµ cz│owiekiem. Rozmiarem przypomina│o bowiem wyro╢niΩtego kota mojej dawnej przyjaci≤│ki, kszta│tem nie przypomina│o niczego, co do tej pory widzia│em, natomiast ewidentne posiadanie twarzy przemawia│o za gatunkiem homo sapiens. I w ten spos≤b, w miarΩ up│ywu czasu, co╢ stawa│o siΩ cz│owiekiem, a ja humanist▒. - Nie mo┐esz tu d│u┐ej zostaµ - powiedzia│ pokurcz. Jego ma│e, pokrΩcone
│apki przebiera│y nerwowo kikutkami paluszk≤w. - Musisz wr≤ciµ tam sk▒d
przyszed│e╢ - m≤wi▒c to robi│ ╢mieszne grymasy, bo jego zdeformowane bliznami
po oparzeniach usta nie mog│y wym≤wiµ niekt≤rych g│osek. ªwieci│o s│o±ce, niebo by│o b│Ωkitne, ale porywisty wiatr gna│ z zachodu czarne chmury i g│uche odg│osy burzy. Ulica pl▒ta│a mi siΩ pod nogami a ╢wiat wirowa│ z zawrotn▒ prΩdko╢ci▒ wok≤│ mojej g│owy. Obija│em siΩ to o ludzi, to o samochody. Honor i ambicja schowa│y siΩ do tylnej kieszeni spodni i tylko co jaki╢ czas wystawia│y z niej przera┐one g│≤wki krΩc▒c nimi z niedowierzaniem. Pora wracaµ. Przegram. Pora wracaµ. Ju┐ dawno przegra│em. Wieczorem stan▒│em przed bram▒ Zak│adu. La│o wprost cholernie. Ma│e, wredne, lodowate kropelki, porywane wiatrem uderza│y z nies│ychan▒ w╢ciek│o╢ci▒ w twarz. Listopadowe niebo by│o czarne jak smo│a. Nadchodzi│a z│a noc... Wr≤ci│em. Przegra│em. Za│o┐y│em siΩ ze Stefanem, ┐e wytrzymam tam tydzie±. O podwieczorek, bo nie mamy tu pieniΩdzy. Nie potrzebujemy ich. Za to mamy takich, kt≤rzy wiedz▒ za nas czego potrzebujemy. Przynajmniej tak im siΩ wydaje. My, ze Stefanem, potrzebowali╢my czego╢ wiΩcej. On nadziei, a ja wiary w siebie. W│a╢ciwie obaj przegrali╢my. Po powrocie m≤j stan by│ bardzo z│y. By│em spl▒tany, a moje nieskoordynowane wymachy ko±czyn i piana na ustach zosta│y uznane za przejaw agresji i z│ej woli. Moja podr≤┐ by│a natomiast aktem niezdyscyplinowania i anarchii. Poddano mnie zatem elektrowstrz▒som, kt≤re mia│y r≤wnie┐, a mo┐e przede wszystkim, charakter dydaktyczny. Nie prze┐y│em. Nigdy nie mia│em g│owy do nauki. A Stefan? C≤┐... poszed│ do jadalni i zjad│ dwa podwieczorki. A w nocy
powiesi│ siΩ na klamce. Nigdy wiΩcej siΩ nie spotkali╢my. By│ moim jedynym
przyjacielem. CzΩsto o nim my╢lΩ i wspominam nasze d│ugie nocne rozmowy
do bladego ╢witu. Bardzo mi go brakuje... 1998-2000 |