Autor sam pisze o tek╢cie: To opowiadanie wyraznie wskazuje na moje zainteresowanie historia i moze byc wobec tego nieco nudne. Mimo to smiem twierdzic, ze takie strasznie zle nie jest. Dlatego wysylam. :) Korzystalem przy nim z pewnych stworzonych juz archetypow, ale mam nadzieje, ze nikt nie zarzuci mi powtarzania sie. Za ewentualne niescislosci historyczne - nie chcialem. Zreszta przeciez : HISTORIA I TAK JEST ZAWSZE NASZA WLASNA HISTORIA :)
Dzie± chyli│ siΩ ju┐ ku ko±cowi. S│o±ce zachodzi│o szybko nad tratowan▒ co dnia dziedzin▒ bawarskich namiestnik≤w ªw. Krzy┐a, jakby nie chcia│o, nie mog│o d│u┐ej patrzyµ na okrucie±stwo dnia. S│o±ce zachodzi│o krwawe jak pe│en w│asnego ┐ycia rubin na palcu w│adcy Ko╢cio│a Rzymskiego, a mo┐e jak ten z inkluzem, kt≤ry w swojej koronie zwyk│ nosiµ ksi▒┐Ω Palatynatu. S│o±ce zachodzi│o nad Alpami, dziel▒c dobΩ na dwie pory, tak jak dwie by│y strony konfliktu. Ale tak naprawdΩ s│o±ce zachodzi│o dla wielu po raz ostatni...
Nier≤wn▒, wyboist▒ drog▒, poro╢niΩt▒ rzadko kΩpkami trawy nie zdeptanej jeszcze ko±skim kopytem szed│, potykaj▒c siΩ nieznacznie, stary cz│owiek. Wygl▒da│ na samotnego wΩdrowca, choµ w niegdy╢ gΩsto i chΩtnie zaludnianej Bawarii - dzi╢ zrujnowanej d│ugotrwa│▒ wojn▒ - widok samotnego wΩdrowca by│ czym╢ obcym w krajobrazie. Nawet miejscowa ludno╢µ - a w│a╢ciwie ta jej czΩ╢µ, kt≤ra nie zosta│a wymordowana lub nie uciek│a wysoko w g≤ry - │▒czy│a siΩ w wiΩksze skupiska. Ba! Nawet po wodΩ do studni miejscowi chodzili parami. Cz│owiek ten szed│ od g≤r, dok│adnie z zachodu - kraju umieraj▒cego w mΩkach s│o±ca. Wspiera│ siΩ na kiju i maca│ nim czΩsto przed sob▒ drogΩ. Cz│owiek by│ ╢lepy. Ubrany by│ w star▒, workow▒ szatΩ i byle jak po│atan▒ opo±czΩ. Jedno oko przewi▒zane mia│ czarn▒, zaropia│▒ i brudn▒ opask▒, a jedna rΩka nosi│a ╢lady strasznych oparze±. Okaleczenia i u│omno╢ci sta│y siΩ czΩ╢ci▒ tej wojny. Jeszcze jedno wypalone lub wyk│ute oko, jeszcze jedno przegryzione b▒d╝ przeszyte strza│▒ gard│o, jeszcze jeden strzΩpek ludzkiej sk≤ry na mieczu nieznanego nikomu bli┐ej je╝d╝ca. Kalectwo kaza│o ludziom │▒czyµ siΩ w gromady, zbrojne hulajpartie, male±kie grupy, ┐yj▒ce gdzie╢ w niedostΩpnym lesie lub nad bagnami. Tylko ╢mierµ czyni│a ludzi samotnymi. A ten starzec ┐y│. I szed│ drog▒ zupe│nie sam. Przystan▒│ na chwilΩ, jakby nas│uchuj▒c, a mo┐e czuj▒c obc▒ lub przyjazn▒, znan▒ wo±. Ta wojna wyostrzy│a zmys│y. Ludzie stawali siΩ zwierzΩtami. Gorzej. ZwierzΩta nie zabija│y bez powodu. Ale zapach musia│ byµ obcy. W tej krainie, w tej wojnie, tej jesieni nadzwyczaj piΩknej nikt do ko±ca nie by│ znany nikomu. Tym bardziej nie by│ przyjacielem. Trzeba by│o siΩ │▒czyµ, aby przetrwaµ, ale nie wolno by│o nikomu ufaµ. Dawny przyjaciel by│ ju┐ obcym. Ale starczy nos wyczulony by│ na r≤┐ne zapachy, a jego cudem chyba wci▒┐ ca│a sk≤ra nigdy siΩ nie myli│a. Niedaleko musia│o siΩ paliµ ognisko. Niedaleko by│o ciep│o. Przy ognisku za╢ musia│o byµ jedzenie. Jego niebezpiecznie intensywna wo± zbyt szybko roznosi│a siΩ po okolicy. Niejedna szajka i niejeden nawet zaciΩ┐ny oddzia│ got≤w by│by sprawdziµ, kto ma na tyle odwagi, by wieczerzaµ, wyzywaj▒c otwarcie los. Ktokolwiek by to by│, czu│ siΩ wyj▒tkowo pewnie. Starzec skierowa│ siΩ wprost na wieczorne obozowisko. Mia│ je przed sob▒. Gdyby nie by│ ╢lepcem, zobaczy│by spor▒ polanΩ ozdobion▒ bia│ymi ska│kami i otoczon▒ cieniem gro╝nych drzew. Na polanie p│onΩ│y trzy ogniska, strzelaj▒c p│omieniami zaczepnie ku niebu i zapamiΩtale li┐▒c ustawione w stosy bierwiona i drewniane drzazgi. Wok≤│ ogniska siedzia│y zakapturzone postacie, ╢ci╢le opatulone w rycerskie i zb≤jeckie p│aszcze. Niekt≤rzy z obozowicz≤w drzemali pod drzewami z g│owami ton▒cymi w wysokiej trawie jak w b│ogich snach o w│asnej niewinno╢ci. Inni opierali g│owy o ramiona towarzyszy, ko│ysz▒c siΩ w snach przy ╢wietle i cieple. Niekt≤rzy rozmawiali cicho i nawet od czasu do czasu kto╢ pr≤bowa│ siΩ ╢miaµ. Jeszcze inni popijali wino z buk│ak≤w lub gry╝li suchary. Na ro┐nie - prowizorycznie zbudowanym a na ko±cu przyozdobionym ludzk▒ czaszk▒ - piek│o siΩ jakie╢ miΩso. Nietrudno by│o siΩ domy╢liµ, jakie. Tu, gdzie kiedy╢ pas│y siΩ liczne trzody, dzi╢ po┐ywiµ siΩ mo┐na by│o tylko konin▒. Kto╢ z gromady brzdΩka│ cicho na jakiej╢ resztce instrumentu, kt≤rej d╝wiΩk w czasach jej ╢wietno╢ci prawdopodobnie zabawia│ kt≤rego╢ z ksi▒┐▒t lub baron≤w. Obozuj▒cy nie wygl▒dali na zaciΩ┐nych. Absolutny brak wart, stra┐y i butna pewno╢µ siebie wskazywa│yby raczej na jakich╢ pospolitych rzezimieszk≤w. Na obecnym etapie dzia│a± wojennych trudno by│oby opieraµ os▒d na umundurowaniu. Tylko w pierwszych latach poszczeg≤lnych stadi≤w wojny znaki regularnych oddzia│≤w i wyr≤┐niki zaciΩ┐nych pozwala│y ustaliµ, w czyim imieniu walczy│ konkretny cz│owiek. P≤╝niej nie tylko zaciΩ┐ni, ale i regularne wojska zaczΩ│y zmieniaµ pan≤w i wodz≤w, szukaj▒c prawdy, gwa│tu, racji bytu lub zwyk│ego zysku. Nikt nie m≤g│ byµ ju┐ niczego pewien. Bawi▒cy na polanie jednak jak i na te realia wydawali siΩ byµ oddzia│em osobliwym. Jedni nosili barwne, jak gdyby przed kilkoma dopiero dniami zakupione kurty, oficerskie buty, kolorowe wstΩgi. Inni opatuleni byli jedynie w szarobure, brudne, jak gdyby pe│ne z│ych do╢wiadcze± p│aszcze. Twarze jednych uderza│y blado╢ci▒. Ich czarne w│osy i zaklΩs│e oczy wskazywa│y na s│owia±skie pochodzenie. Inni byli ogorzali, o twarzach smaganych wiatrem po│udnia. Inni jeszcze rudzi, nosili potargane lub starannie wypielΩgnowane, plecione w dwa warkocze brody. Przedziwny to by│ widok. Jak gdyby ludzie pod r≤┐nych sztandar≤w zasiedli razem do kolacji. Tu szwedzki potomek Wiking≤w, tu s│owia±ski Pomorzanin, tam w│oski papista i tam te┐ ubrany w czer± mroczny gnostyk z arabskiego Wschodu. Dawni znajomi, niedawni zagorzali wrogowie trwali jakby w p≤│╢nie, po│▒czeni nietypowym przymierzem. Bo te┐ nietypowi to byli ludzie. Wok≤│ ognisk zasiadali ci, kt≤rych zostawi│ w│asny oddzia│ - maruderzy. Gwarzyli z nimi cicho ci, kt≤rym brakowa│o okrucie±stwa we w│asnych oddzia│ach. MiΩdzy nimi pojawiali siΩ i znikali zwykli zab≤jcy i pospolici banici. Grzali siΩ przy ogniu zdrajcy i zdradzeni. To by│a wojna. A oni byli lud╝mi wojny. Tej wojny. I ka┐dej innej. Nie by│o w tym obozie nikogo, kogo wojna porwa│aby przypadkowo. Nie by│o nikogo, kogo los ╢lepy rzuci│by w wir okrucie±stwa i gwa│tu. Ci ludzie byli tu, bo nale┐eli do tej wojny. Byli jej czΩ╢ci▒ od samego pocz▒tku i oni albo im podobni mieli ╢wiadczyµ przy jej ko±cu. Psy wojny. Szakale nocy, drapie┐cy dnia. Bez pozor≤w. Bez pardonu. Bez nadziei. Bez uczucia. To byli ludzie swych w│asnych idei. Fanatycy wojny.
Na skraju polany sta│o drzewo. Jedna z jego ga│Ωzi siΩga│a w stronΩ ╢rodka polany i jakby dalej jeszcze - na zach≤d, gdzie kolejny raz we krwi tonΩ│o s│o±ce. Z ga│Ωzi zwisa│ bezw│adnie cz│owiek, ta±cz▒c swobodnie na delikatnym, jakby niedba│ym wietrze. JΩzyk mia│ wywalony. Oczy wysz│y mu prawie z oczodo│≤w - blade jak oczy zjawy. Powieszony cz│owiek by│ jakim╢ mnichem. Resztki habitu smΩtnie trzyma│y siΩ cia│a, pokaleczonego cia│a. Mnich musia│ zgin▒µ jeszcze tego dnia. Wystaj▒cy jΩzyk ╢wiadczy│ o tym, ┐e pr≤bowa│ co╢ powiedzieµ. Nie zd▒┐y│. A mo┐e w│a╢nie zd▒┐y│ i dlatego zgin▒│? Teraz to ju┐ chyba by│o bez znaczenia. Kap│an nie ┐y│. I bez znaczenia by│o to, czy w swoich codziennych kazaniach nawo│ywa│ do walki, nienawi╢ci, cierpienia przez z│o, czy mo┐e pozostawa│ cz│owiekiem prawym, pe│nym zrozumienia i pokory serca. Nic siΩ nie liczy│o. To tylko umar│ jeszcze jeden cz│owiek. Jeden z wielu.
To w│a╢nie zobaczy│by ╢lepiec, gdyby m≤g│ widzieµ. Ale on by│ przecie┐ ╢lepcem. I nie m≤g│. I mo┐e tak by│o lepiej. Z czasem cz│owiek potrafi siΩ przyzwyczaiµ ponoµ do wszystkiego. Do wszystkiego? Tak. Ci, kt≤rzy nie potrafili, odchodzili szybko w niebyt zapomnienia. Nie liczyli siΩ. Starzec stan▒│ u ko±ca drogi przy wylocie na polanΩ. Na jego widok poderwa│ siΩ jeden z ┐o│dak≤w.
- Hans! Kto╢ tam stoi! Donnerwetter! Wygl▒da jak upi≤r!
Starzec wygl▒da│ faktycznie jak zjawa lub widmo na tle poszarpanych g≤r, blado jeszcze ╢wiec▒cych blaskiem upad│ego s│o±ca.
- Uspok≤j siΩ, Taeve! Duch≤w nie ma. Prawda, Siron? - odburkn▒│ gniewnie postawny Niemiec w kolczej zbroi. Obok niego le┐a│ d│ugi, prosty miecz z krzy┐em papieskim wyrytym na rΩkoje╢ci. Zapytany, szczup│y cz│owiek o opalonej na ciemny br▒z twarzy by│ Arabem. Nosi│ czer± tak ciemn▒, ┐e a┐ granatow▒. Nie odpowiedzia│, a Niemiec burkn▒│ tylko jeszcze raz i obr≤ci│ siΩ leniwie na drugi bok.
- Wydaje siΩ, ┐e bΩdziemy mieli odrobinΩ rozrywki w tΩ cholern▒ noc. - rzek│ do siebie, patrz▒c w stronΩ nowo przyby│ej postaci. G│o╢no za╢ krzykn▒│ z miΩkkim, bawarskim akcentem
- Toess, Joepling! Ruszcie siΩ i sprawd╝cie, kto zacz i czy sam! BΩdzie nam dzi╢ baja│, dziad. Kto wie? Mo┐e nawet jak▒╢ piosnkΩ zna weso│▒?
ZagadniΩci chwycili w d│onie d│ugie, brzydko powykrzywiane, oburΩczne topory i podbiegli do ╢lepca. Jeden pchn▒│ go w stronΩ najbli┐szego ogniska; drugi znikn▒│ na chwilΩ w chaszczach przy drodze. Po kr≤tkiej chwili wr≤ci│. Wykona│ prawie niewidoczny ruch rΩk▒ i top≤r olbrzymiej wagi wyl▒dowa│ g│Ωboko w pniu po zwalonym drzewie, ca│kiem niedaleko g│owy tego, na kt≤rego wo│ano Hans, Ten poderwa│ siΩ w╢ciek│y na r≤wne nogi.
- M≤wi│em ci, ┐eby╢ tego nigdy nie robi│, Toess! - warkn▒│.
Toess by│ rudy, wysoki i bardzo barczysty. W jego oku na chwilΩ zab│ys│a iskra dzikiej rado╢ci.
- To tylko zabawa, Hans...i µwiczenie. Pomy╢l, co mog│oby siΩ staµ, gdybym wyszed│ z wprawy. - u╢miechn▒│ siΩ zjadliwie.
- Bawarczyk st│umi│ cisn▒ce siΩ na usta przekle±stwo.
- Jest sam? - spyta│.
- Wiking skin▒│ tylko g│ow▒. Ten, kt≤ry pierwszy siΩ odezwa│ - niski, krΩpy cz│owieczek o szczurzej twarzy - obszed│ ╢lepca wko│o, dotkn▒│ przepaski na jego oku, pomacha│ przed nim wydobytym nagle znik▒d sztyletem i rzuci│ kr≤tko :
ªlepiec.
Odszed│ szybko, jakby skradaj▒c siΩ, na bok. Sztyletem ostrzyµ zacz▒│ znaleziony gdzie╢ po drodze z miejsca na miejsce d│ugi patyk. Ten cz│owiek musia│ byµ z│odziejem. Jeszcze raz odezwa│ siΩ Hans :
- Dziadu! Rozumiesz nas? Mo┐esz m≤wiµ?
- ªlepiec pomamla│ chwilΩ i rzek│ bezb│Ωdnym niemieckim, choµ nieco siΩ zacinaj▒c :
- Panie! Jestem stary. Ca│y dzie± idΩ, a trzy dni w ustach nic nie mia│em. Dajcie siΩ trochΩ po┐ywiµ, a ubawiΩ Was bajaniem i pie╢niami, jakich jeszcze nie s│yszeli╢cie!
- S│yszeli╢cie, ch│opcy? BΩd▒ dzisiaj ╢piewy! BΩdzie gadka! Ka┐demu dziad dzi╢ ko│ysankΩ na dobranoc za╢piewa! - za╢mia│ siΩ Hans rubasznym ╢miechem. Zawt≤rowa│o mu kilka g│os≤w. Gdzie╢ po dalekim niebie przetoczy│ siΩ grzmot. Kto╢ rzuci│ w powietrze :
- Niech mu kto╢ utnie kawa│ek miΩsa i buk│ak z winem!
- Po chwili ju┐ spora gromada siedzia│a krΩgiem, patrz▒c jak ╢lepiec krztusi siΩ jedz▒c i pij▒c.
- Pij, dziadu! - Hans klepn▒│ ╢lepca po plecach. - U nas p│aci siΩ z g≤ry. Oto twoja zap│ata za bajanie. Ubawim siΩ, grosz jeszcze jaki╢ dostaniesz. Nudziµ siΩ poczniem, zadyndasz.
- Przez chwilΩ panowa│a cisza. Tylko ╢lepiec sapa│ g│o╢no wiedz▒c, ┐e kimkolwiek byli ci ludzie, nie ┐artuj▒. Wiedzia│, choµ nie m≤g│ widzieµ wisz▒cego na ga│Ωzi mnicha. Czu│ tylko napiΩcie i jakie╢ dziwne skupienie, unosz▒ce siΩ grub▒ mg│▒ nad tym dziwnym obozowiskiem. Jad│ d│ugo i popija│ obficie. Przy kt≤rym╢ przechyleniu buk│aka kto╢ podszed│ i wyrwa│ mu go z r▒k.
- Starczy ci, cz│ecze. Staremu tyle piµ nie zdrowo.!
Raz jeszcze tubalny ╢miech rozszed│ siΩ po polanie, rozbijaj▒c siΩ dopiero o okalaj▒ce teren drzewa. Dziad wytar│ wiΩc rΩce w │atana opo±czΩ i siΩgn▒│ do swego podr≤┐nego wora. Wyci▒gn▒│ z niego star▒ piszcza│kΩ, strugan▒ chyba przez nie wprawionego pastucha i zagra│ nagle weso│o a pewnie.
- Hej, wojacy! Bud╝cie Seana i Zeana! Niech co╢ nam zata±cz▒. Flamandowie ponoµ ╢wietnie ta±cz▒! - rzuci│ kto╢ z krΩgu szczekliwie.
- Lepsi oni ponoµ w ta±cu, gdy bezpiecznie wko│o. A gdy za╢ siΩ ciep│o robi, ze strachu oni w gacie sraj▒! - dorzuci│ inny - o wygl▒dzie alpejskiego g≤rala.
PofrunΩ│y w g≤rΩ czapki, kto╢ zar┐a│, na╢laduj▒c konia; ╢miechu by│o co niemiara. Nie wszyscy siΩ ╢miali. Kilku wiedzia│o, co siΩ stanie, je╢li bracia flamandzcy stan▒ do ta±ca.
Na polanΩ, robi▒c w powietrzu salta, wpadli Sean i Zean, ╢wiszcz▒c w powietrzu kr≤tkimi mieczykami. Machali nimi wok≤│ g│≤w i wywijali szerokie m│y±ce. Ca│y czas trzymali rytm wybijany na jakim╢ starym he│mie przez jednego z W│och≤w, akompaniuj▒cego fujarce ╢lepca.
- Szybciej graj, stary! »waweiej! Nasi bracia s▒ szybcy! Graj, a poka┐▒ nam taniec prawdziwy!
Fujarka gra│a coraz skoczniej i coraz skoczniej ta±czyli Flamandowie. Fujarka i jej melodia nabiera│y tempa, a wraz z ni▒ szybko╢ci w wirowaniu nabierali tancerze. Twarze wykrzywi│ im dziki grymas. ZapamiΩtali siΩ w ta±cu. I wygl▒dali teraz jak sama ╢mierµ, gdy rusza w codzienne tany wbrew ┐yciu. Melodia osi▒gnΩ│a szczyt i zamilk│a nagle. W martwej pozie przy ogniu stali nieporuszenie Flamandowie. Gwizdy i klaski umilk│y nagle. Wszystko dzia│o siΩ zbyt szybko. Ostatni▒ rzecz▒, jak▒ wszyscy dostrzegli, by│o wysokie podw≤jne salto obu tancerzy, wyci▒gniΩte na moment rΩce i dwa p│omienie biegn▒ce przez powietrze w noc. Ten, kt≤ry za┐artowa│ sobie by│ na temat tanecznych i wojskowych umiejΩtno╢ci Flamand≤w, bezg│o╢nie zwali│ siΩ na bok. Ostrza wyskoczy│y z pochew. Nasta│a chwila grozy i wahania. Ci, kt≤rzy poderwali siΩ nagle, teraz z oci▒ganiem usiedli z powrotem. Dwa kr≤tkie mieczyki wystawa│y z cia│a niefortunnego ┐artownisia. Jeden przeszed│ przez krta± i opar│ siΩ dopiero na rΩkoje╢ci. Drugi rozerwa│ klatkΩ piersiow▒ na wysoko╢ci serca. P│omienie odbija│y siΩ znowu od kling. Tancerze nie poruszali siΩ nadal. W ich rΩkach brakowa│o po jednym ostrzu. Jasnym by│o jednak, ┐e nikt nie bΩdzie szybszy, gdy bracia ponownie rozpoczn▒ sw≤j taniec. Milczenie przerwa│ smuk│y cz│owiek o oczach rysia i nosie or│a. SprΩ┐ystym krokiem podszed│ do Flamand≤w, spojrza│ na nich, a ci spokojnie odskoczyli w noc. Cz│owiek odezwa│ siΩ spokojnym, mocnym g│osem :
- Czy kto╢ jeszcze w▒tpi w taneczne umiejΩtno╢ci Flamand≤w?
- Odpowiedzia│a mu grobowa cisza.
- Bardzo dobrze. Nic nas nie │▒czy. Uznajecie moje przyw≤dztwo, bo tak jest wygodniej walczyµ i rabowaµ. Ale nie ufacie mi ni sobie wzajem, jak i ja wam nie ufam. Nasze obozowiska i nasze szeregi s▒ otwarte dla ka┐dego. I nie ma musu. Ka┐dy mo┐e w ka┐dej chwili odej╢µ! Sean i Zean zostaj▒. Je┐eli kto╢ siΩ z tym nie zgadza, jego decyzja, kt≤rej nikt nie bΩdzie kwestionowa│.
M≤wi▒cy by│ nieformalnym przyw≤dc▒. Nikt go nie wyznaczy│ i nikt nie by│ zobowi▒zany s│uchaµ jego polece±. Mia│ racjΩ. S│uchali, bo tak im by│o wygodniej. Gdy zacznie im przeszkadzaµ, zginie kiedy╢ - otwarcie wyzwany lub - co bardziej prawdopodobne - pchniΩty gdzie╢ na uboczu no┐em. Mo┐e zab≤jc▒ bΩdzie kt≤ry╢ z braci flamandzkich... Nie zastanawia│ siΩ teraz nad tym. Powiedzia│, co chcia│ powiedzieµ i odszed│ na bok. Oni i tak zrobi▒, co bΩd▒ chcieli. Kto╢ kaszln▒│ nerwowo, kto╢ kopn▒│ kawa│ek drzewa do ognia. Korzystaj▒c z nieuwagi ╢lepiec poci▒gn▒│ tΩgo z g▒siora, odsapn▒│ i czeka│.
- Opowiedz nam teraz, starcze historiΩ pe│n▒ zjaw, widm i potwor≤w! Niech noc zal╢ni ich moc▒! - krzykn▒│ kto╢ wreszcie.
Inni do│▒czyli do niego ze swymi ┐▒daniami :
- I jeszcze o bogactwie i zysku!
Inny domaga│ siΩ piΩknych kobiet, kto╢ inny jeszcze cienia tajemnicy. Zwalisty g≤ral z po│udnia skwitowa│ wszystko, m≤wi▒c :
- I niech B≤g i prawdziwa wiara zwyciΩ┐y!
Dziad chrz▒kn▒│ i rzek│ cicho :
- Trudne stawiacie zadanie, panowie wojacy. Ale postaram siΩ wszystkim Wam dogodziµ.
ChwilΩ zbiera│ siΩ w sobie, po czym rozpocz▒│ sw▒ opowie╢µ:
- Rozpoczyna│ siΩ nowy rok wiosn▒ wcze╢niejsz▒ ni┐ zwykle. Drzewa zieleni│y siΩ inaczej, bujniej, obficiej. Soczyste li╢cie i kolorowe kwiaty sk│ania│y swe u╢miechniΩte oblicza ku ludziom. Ci jednak zdawali siΩ nie dostrzegaµ nadzwyczajnego piΩkna wiosny. W ich sercach - w sercach braci w jednym narodzie, w jednej religii i w jednej kulturze - nasta│a sroga zima. Mr≤z sku│ spojrzenia, a ich przejmuj▒ce zimno nie ustΩpowa│o nawet ┐arowi ich wzajemnej nienawi╢ci. Urazy, bol▒czki i cierpienia zla│y siΩ w jedno wielkie morze roszcze± i wrogo╢ci. Rozpoczyna│a siΩ najd│u┐sza wojna czas≤w negacji i wiktorii. ªwiat zawirowa│ jak kolory na kole barw...
I opowiada│ im dziad o wojnie lat trzydziestu - wojnie, kt≤r▒ tak dobrze znali i kt≤ra ich wci▒┐ jeszcze ┐ywi│a. I s│uchali w milczeniu, choµ doskonale znali dzieje tej wojny. Nikt nie szepn▒│, gdy m≤wi│ o sporach miΩdzy Rzymem a Francj▒, po│udniem i p≤│noc▒ Niemiec, Rosj▒ i Szwecj▒, o wojnie krzy┐y, cmentarzy i s│≤w gro╝nych, bo ostrych jak smagniΩcie bicza. Nie szeptali, bo ka┐dy z nich walczy│ kiedy╢ po kt≤rej╢ stronie. S│uchali o kl▒twach nowo urodzonych protestanckich biskup≤w i anatemach papieskiego purpuratu. I nie przerywali, bo niejeden dawno ju┐ zosta│ wyklΩty. S│uchali o psiej wojnie ch│opskich powsta±c≤w i wojnie ksi▒┐▒t na p≤│nocy Niemiec. I nie wtr▒cali siΩ, bo niejeden walczy│ u ich boku, zanim zdradzi│, gdy upadali. I tylko jedno ich zdumia│o. ªlepiec ╢piewa│ o tym, ┐e maj▒ ci▒gle jeszcze wyb≤r; ┐e koniec wojny i okrucie±stwa le┐y w ich zasiΩgu i od nich tylko zale┐y. ªpiewa│, ┐e wystarczy pochowaµ urazy, zakopaµ zw│oki, usypaµ kopce i dojrzeµ do pokoju i jego stabilno╢ci. Ale oni zasnΩli. ªlepiec us│ysza│ chrapanie i ciΩ┐kie, miarowe oddechy. Dla tych ludzi nie m≤g│ nigdy zaistnieµ ┐aden pok≤j. Ich kr≤tkotrwa│e zdumienie zbyt szybko przesz│o w zwyczajne otΩpienie. Przestali s│uchaµ, bo nie chcieli us│yszeµ. Dla nich nie by│o ┐ycia poza wojn▒. Ona by│a ich sakramentem, a oni byli jej dzieµmi. A teraz spali. Tylko jeden nie spa│. Przys│uchiwa│ siΩ samotnie oparty o niewielk▒ ska│kΩ do ko±ca temu, co baja│ dziad. Przez jego twarz nie przebieg│ wtedy najmniejszy cie± emocji. Zbyt d│ugo uczy│ siΩ ten nigdy nie mianowany kapitan panowaµ nad sob▒. Zbyt d│ugo trwa│a ta wojna i zbyt wielkiej wymaga│a obojΩtno╢ci. Ale nale┐a│ on do ludzi silnych i odpornych. Kim╢ innym by│ naprawdΩ. Czym╢ innym by│ wyraz twarzy, spojrzenie bez emocji i zimna, kamienna maska, a czym╢ zupe│nie innym ten niewielki miΩsie± zwany g≤rnolotnie sercem. A to nie pozwala│o mu zasn▒µ wraz z innymi. Jeszcze nie ╢wita│o, a cz│owiek ten ci▒gle sta│ wpatrzony w noc, jakby czekaj▒c na powr≤t s│o±ca. Rozmy╢la│. Jak gdyby s│ysz▒c jego my╢li, nadszed│ chwiejnym i cichym krokiem starzec - ╢piewak.
- Panie oficyjerze... - rzek│ nie╢mia│o.
- Kto tu? - kapitan zosta│ obdarty z zas│ony rozmy╢lania zbyt gwa│townie. - A, to ty ╢lepcze. Przyszed│e╢ po obiecan▒ zap│atΩ. Dostaniesz j▒ rankiem, gdy wstanie nowy dzie±. Teraz daj spaµ!
- Ja nie o to - ci▒gn▒│ ╢lepiec. - A Wy, panie, i tak nie ╢picie.
- Sk▒d tobie to wiedzieµ, dziadku?
- To jakbym by│ tob▒. Twoje my╢li s│ychaµ w ca│ym lesie. S│ychaµ, jak walcz▒ w tobie. S│ychaµ zmagania buty, w│asnej dumy, dawnej idei, dzisiejszego pogl▒du i niepweno╢ci jutra. Czy nie jest tak, Gusarze?
- Kapitan poderwa│ g│owΩ:
- Sk▒d znasz moje imiΩ, cz│eku?!
ªlepiec za╢mia│ siΩ cicho i rzek│ :
- Ja wiele rzeczy znam, kapitanie. A od ciebie tylko zale┐y, czy jeszcze kto╢ poza mn▒ zapamiΩta to imiΩ.
Gusar obruszy│ siΩ gniewnie:
- Co ty pleciesz, dziadu! Jestem tu dow≤dc▒, bo oni tego chc▒. Kiedy╢ i ja chcia│em, bo cieszy│ gwa│t, rabunek, kradzie┐ chybka i walka ze ╢mierci▒ w parze. Moi ludzie to najwiΩksi wojacy, ale i najwiΩksi okrutnicy tej wojny. Nikt o nas nie napisze. Jeste╢my koszmarem i nim do ko±ca pozaostaµ musimy.
Dziad powiedzia│ cicho, lecz wyra╝nie, jakby upewniaj▒c siΩ, jakby pyta│ i jakby od tego co╢ mia│o zale┐eµ:
- Zastan≤w siΩ dobrze i odpowiedz. Czy tego w│a╢nie chcesz?
- Teraz to, czego ja chcΩ, ju┐ siΩ nie liczy. Czas siΩ sko±czy│.
- Rezygnujesz, kapitanie? Czy po to zginΩ│a twoja ┐ona i dziecko, aby╢ ty pozosta│ tym, kim jeste╢?
Ostry, wysadzany drogimi kamieniami sztylet wysun▒│ siΩ nieco ze sk≤rzanej pochewki.
- Sk▒d na bog≤w!? To ju┐ tak dawno... - jakby ze zniechΩceniem ale i b≤lem Gusar rzuci│ siΩ na swe le╢ne pos│anie. Po chwili jednak wznowi│ rozmowΩ :
- Co ty mo┐esz wiedzieµ o b≤lu i okrucie±stwie! Jeste╢ ╢lepcem! A moj▒ StokrotkΩ i ma│ego synka zamordowali na moich oczach...
- ...tacy jak ci tutaj, nieprawda┐? - doko±czy│ starzec. - Ja nie zawsze by│em ╢lepy, Gusarze.
Kapitan zbli┐y│ swoj▒ twarz do twarzy ╢lepca i szepn▒│ :
- Pom≤┐ mi zatem, je╢li potrafisz. Zbyt d│ugo ju┐ trwa ten koszmar. Zaczyna│em tΩ wojnΩ w papieskich barwach, wierz▒c w ideΩ obrony prawdziwej wiary. Gdy ju┐ ujrza│em ob│udΩ i zak│amanie, przysta│em do helweckich kalwinist≤w i ich niemieckich stronnik≤w; jako najemnik broni│em Konstancji. Tam zabi│em swego dawnego przyjaciela, takiego, kt≤ry nie zmieni│ strony. Gdy ujrza│em stosy ofiarne, na kt≤rych p│onΩli s▒dzeni za nieprawo╢µ wrogowie protestanta, uciek│em w lasy. Tam zobaczy│em swoj▒ szansΩ i znalaz│em ukojenie. Po co mi by│o my╢leµ o wielkiej polityce, immunitetach, nadaniach, ╢wiΩtych i sakramentach? Przysta│em do tych, kt≤rych tu widzisz - kwiatu odwagi i │otrostwa tej wojny. A oni uczynili mnie swoim wodzem. Wtedy zginΩ│a moja rodzina. Z g≤r nad wiosk▒ widzia│em, jak padaj▒ pod ciosami. Ich mordercy dawno ju┐ gryz▒ piach - nie umia│em wyrzec siΩ zemsty. Ale c≤┐ z tego, skoro, gdy by│em im potrzebny, zabrak│o mi chwilki czasu. Nie wiem ju┐ nawet, czy potrafiΩ byµ inny.
- ªlepiec wsta│ i rzek│ cicho, jakby metalicznie, nienaturalnie :
- W▒tpisz, a to wystarczy. DziΩki w▒tpliwo╢ciom, Gusarze, dostaniesz sw▒ szansΩ. Nie zmarnuj jej. Spojrza│ po ╢pi▒cych - Masz racjΩ. Dla nich ju┐ czas siΩ sko±czy│.
I znikn▒│ nagle Po prostu rozp│yn▒│ siΩ we mgle, jakby nigdy nie by│ go╢ciem w obozie. A Gusar usn▒│, jakby z nikim nie rozmawia│.
Nad obozowiskiem wstawa│ z moc▒ nowego dzie±. ªwiat│o╢µ rozla│a siΩ nad drzewami i ╢pi▒cymi, budz▒c ┐o│nierzy, z│odziei, najemnik≤w i zbir≤w zwyczajnych. Chyba jednak nie by│a to zwyk│a ╢wiat│o╢µ dnia - ta, kt≤r▒ ujrzeµ mieli pro╢ci i niepewni jutra mieszka±cy pobliskiej, ocala│ej z wojennej zawieruchy wioski. Bo to nie dzie± wstawa│ nad lasem. I ju┐ nigdy nie mia│ tu wstaµ dzie±. W krwawej │unie sta│ ze wzniesionym ponad g│owΩ mieczem wojownik. Nie pasowa│ sw▒ postaci▒ do czas≤w wieku XVII-go. G│owΩ mia│ odkryt▒. Przez tors przebiega│ pas, na kt≤rym zwyk│ spoczywaµ miecz. Kr≤tkie, obdarte spodnie zrobione by│y ze sk≤ry jadowitych wΩ┐y. Wysokie, ╢wietnie dopasowane buty z czarnej sk≤ry dope│nia│y reszty ubioru. Obcy by│ rudy, a jego d│ugie w│osy falowa│y na wietrze, kt≤ry nagle zapanowa│ nad os│oniΩt▒ przecie┐ drzewami polan▒. Twarz obcego by│a kamienn▒ mask▒. Kto╢ z ┐o│dak≤w krzykn▒│ :
- Kto╢ tu idzie! Sam chyba!
- Kto╢ odpowiedzia│ :
- Ja sprawdzΩ. Pewnie jeszcze jeden mi│o╢nik wojny.
Ruszy│ w stronΩ nieznajomego, wo│aj▒c z daleka :
- Witaj, bracie! Do│▒cz do nas i posil siΩ albo odejd╝, dop≤ki jeszcze mo┐esz!
Obcy nie odpowiedzia│. Sta│ tam, na skraju polany i milcza│. Opu╢ci│ tylko miecz. I czeka│. »o│dak szed│ nadal w jego stronΩ. Jaka╢ dziwna groza bi│a od nieznajomego. Na jego ramieniu usiad│ na chwilΩ sok≤│, po czym z krzykiem zerwa│ siΩ i zgin▒│ w przestrzeni ponad g│owami. Kto╢ w obozie mrukn▒│ :
- Dziwne. G│owΩ bym da│, ┐e to by│ sok≤│. Ale soko│y ponoµ nie lubi▒ rudzielc≤w, a ten tam to ani chybi jeden taki. Kim jest do cholery ten cz│owiek?
Jeden ze Szwed≤w obejrza│ siΩ zaciekawiony na nieznajomego. »aden miΩsie± nie drgn▒│ na jego twarzy, gdy m≤wi│ tonem pe│nym absolutnej rezygnacji :
- To ju┐. To by│oby na tyle. Ja ju┐ go kiedy╢ widzia│em. I modli│em siΩ, by nigdy go ju┐ wiΩcej nie ujrzeµ.
- Co ty pieprzysz, Roede!? To tylko jaki╢ prawie go│y pomyleniec. I w dodatku jest sam. - zazgrzyta│ g│os ubranego w brudny b│Ωkit najemnika.
- B▒d╝ cicho i pom≤dl siΩ do swojego Boga o szybk▒ ╢mierµ. To jest Kain. On jest ╢mierci▒. - odpowiedzia│ mocno Roede i siΩgn▒│ po sztylet. Ostrze wesz│o g│adko, dziurawi▒c tchawicΩ.
- Co on wyprawia?!? - krzykn▒│ ochlapany krwi▒ najbli┐ej stoj▒cy ┐o│dak.
Id▒cy na spotkanie nieznajomemu obejrza│ siΩ niepewnie, s│ysz▒c rzΩ┐enie umieraj▒cego Szweda. Wyci▒gn▒│ z pochwy miecz i spojrza│ w oczy obcego. I zamar│ w bezruchu, bo to by│y oczy ╢mierci. Obcy wykona│ kr≤tki, ale zwinny ruch mieczem. Klinga z sykiem przeciΩ│a b│yskawic▒ powietrze. Wojak pad│ bez g│osu na ziemiΩ. Jego osamotniona g│owa z oczami nadal pe│nymi strachu potoczy│a siΩ kilka metr≤w dalej. Obozuj▒cy podrywali siΩ kolejno na nogi, macaj▒c naprΩdce za swym mieczem, szpad▒, sztyletem. ªwisnΩ│y dwie strza│y wystrzelone przez dw≤ch r≤┐nych kusznik≤w. Nieznajomy wykona│ piruet, ostrze miecza zatoczy│o dwa p≤│okrΩgi. Strza│y upad│y bezsilnie w trawΩ. Kto╢ siΩgn▒│ po rusznicΩ. Obcy spojrza│ tylko na niego. Bro± wybuch│a w rΩkach celuj▒cego. Inny strzelec widz▒c, co siΩ sta│o, st│umi│ na ustach przekle±stwo, odrzuci│ pistolet i wyszarpn▒│ spod kurty rapier. Ze spokojem i wyrachowaniem profesjonalisty skoczy│ i ... sku│ powietrze w miejscu, gdzie przed chwil▒ sta│ jeszcze rudow│osy. Trafi│ w pr≤┐niΩ i zachwia│ siΩ zaskoczony.
- »aden cz│owiek nie m≤g│by byµ taki szybki. - pomy╢la│.
Sam czubek miecza przeci▒│ mu czΩ╢µ twarzy, szyjΩ i wyrysowa│ szramΩ przez pier╢. W│a╢ciciel rapiera pad│ z jΩkiem na cia│o tego, kt≤rego obcy dostrzeg│ chwilΩ wcze╢niej. A obcy szed│ ci▒gle przed siebie. W powietrzu wykwit│y cztery z│ote p│omienie. Przed nieznajomym stanΩli bracia flamandzcy. Rozpocz▒│ siΩ taniec. Cztery razy bracia sk│adali siΩ w ataku i cztery razy obcy wychodzi│ nie sparzony ╢mierciono╢nymi p│omieniami ostrzy. A potem tancerze zeszli ze sceny. Sean dosta│ w locie, jakby od niechcenia pchniΩtym wysoko w powietrze sztychem. Zean straci│, blokuj▒c cios rudego, czucie w obu rΩkach. W nastΩpnej chwili straci│ rΩce, a trzecie uderzenie zmasakrowa│o mu twarz. ªmierµ ta±czy│a lepiej. Srebrny p│omie± miecza coraz szybciej ci▒│ powietrze.
- Zajd╝cie go od ty│u! - krzykn▒│ ten, na kt≤rego m≤wiono Hans.
Kto╢ pr≤bowa│ pos│uchaµ. Krzykn▒│ i pad│ przeciΩty prawie na p≤│. ªwietliste smugi w powietrzu ci▒gnΩ│y za sob▒ jak niszczycielskie komety warkocze krwi. Potem nie by│o ju┐ krzyk≤w. Kolejni ginΩli w milczeniu. Czarno ubrany Arab dosta│ w brzuch. WnΩtrzno╢ci wyp│ynΩ│y szerokim strumieniem, brudz▒c zielon▒ trawΩ. Le┐a│ ju┐ z twarz▒ wykrzywiona brzydkim grymasem umieraj▒cego stary Hans. Jego krew - obficie rozlana wok≤│ - styg│a na bieli ska│y tu┐ obok jego g│owy. Nie pad│o ju┐ ┐adne s│owo. Przed tymi, kt≤rzy nie znali strachu, stanΩ│a ╢mierµ. I umierali w strachu. Ale i w milczeniu. Strach nie pozwala│ im wypowiedzieµ s│owa. Nigdy nie bali siΩ ╢mierci. Ale przed nimi ta±czy│ Kain. GinΩli ci, kt≤rzy ujrzeli go po raz pierwszy i ci, kt≤rym kiedy╢ da│ ju┐ szansΩ. Teraz ich czas siΩ sko±czy│. »aden cz│owiek nie m≤g│ przej╢µ przez te wszystkie parady i pchniΩcia i nie mia│ prawa zabijaµ przez te zas│ony. Ale na polanie ta±czy│ z noc▒ Kain. Polana pstrzy│a siΩ cisz▒ i kolorami p│aszczy i sukman barwionych szkar│atem krwi. Taeve, z│odziej o szczurzej twarzy z szale±stwem w oczach rzuci│ siΩ w las, gdzie drzewa zdawa│y siΩ dawaµ nadziejΩ. Rzucony z rozmachem miecz pofrun▒│ przez powietrze i przyszpili│ go do pnia. Ogie± pali│ siΩ nadal spokojnym p│omieniem na ╢rodku polany. Kain podbieg│ do drzewa, wyszarpn▒│ miecz i po raz ostatni wzni≤s│ go do ciΩcia. ªwiat│o ogniska odbija│o siΩ w jego nieludzkich oczach. Miecz opad│, lecz nie trafi│ na op≤r. Obcy po prostu nie uderzy│. Przed nim siedzia│ w kucki, patrz▒c bezmy╢lnie w dal, cz│owiek, kt≤ry jeszcze przed chwil▒ przewodzi│ tym ludziom. W trakcie walki dosta│ nasad▒ d│oni w podbr≤dek i pad│ nieprzytomny obok ognia. Teraz wzdrygn▒│ siΩ, choµ nadal patrzy│ szklanym wzrokiem.
- Kim jeste╢?
Obcy milcza│.
- Widzia│em, jak na tw≤j widok zabi│ siΩ Roede. On nie ba│ siΩ nawet ╢mierci. A m≤wi│, ┐e ty jeste╢ ╢mierci▒. Odpowiedz! Kim jeste╢?
Obcy u╢miechn▒│ siΩ blado i nieprzyjemnie :
- R≤┐nie mnie nazywaj▒. Nie jestem ╢mierci▒. Jestem tym, kt≤rego ╢mierµ nie mo┐e dosiΩgn▒µ, choµ idzie obok. Jestem wiecznym tu│aczem, skazanym na nie╢miertelno╢µ. Jestem strachem i marzeniem. Jestem tym, kt≤rego sama ╢mierµ siΩ boi.
- Gusar pokiwa│ g│ow▒.
- Dlaczego jeszcze ┐yjΩ?
Chwila milczenia.
- Obieca│em ci, kapitanie, ┐e dostaniesz swoj▒ szansΩ. - powiedzia│ po chwili nieznajomy.
- Przecie┐ ciΩ nie znam. Co ty mi mog│e╢ obiecaµ?
Na ramieniu obcego wyl▒dowa│ sok≤│. Przed Gusarem sta│ tylko stary ╢lepiec, kiwaj▒c siΩ na boki.
- Uratowa│ ciΩ brak pewno╢ci siebie i twoje w▒tpliwo╢ci. I jeszcze ta iskra nadziei, kt≤ra ci▒gle tli siΩ w tobie, a kt≤rej stara│e╢ siΩ wyprzeµ. Pozosta│e╢ z tym wszystkim cz│owiekiem. A teraz ┐egnaj! Mam nadziejΩ, ┐e nigdy siΩ ju┐ nie spotkamy.
Starzec odszed│ i rozp│yn▒│ siΩ w nocy.
A nad polan▒ nie wsta│ ju┐ nigdy dzie±.
M▒dre krΩgi milcz▒ na ten temat i nikt z uczonych nie wiedzia│ i nie wie nic o dzia│aniu partii pod wodz▒ kapitana Gusara. ImiΩ to pojawia siΩ jednak w jednej z monografii dotycz▒cych genezy pokoju z 1648 roku. Podobno za rad▒ prostego ┐o│nierza - niejakiego Gusara w│a╢nie - wycofa│ siΩ z dzia│a± wojennych ksi▒┐Ω Fryderyk, k│ad▒c jednocze╢nie kres wojnie lat trzydziestu.
Tekst pochodzi ze strony 5000s│≤w.
Prawa autora tekstu zastrze┐one.