Panthera - teksty


Panthera to oczywi╢cie pseudonim. Kontakt z autorem cxzaq12@polbox.com.

HOMO TONTO


ªwiat│o╢µ! O╢lepiaj▒cy blask. To s│o±ce promieniuj▒c mi prosto w twarz obudzi│o mnie do ┐ycia, przypominaj▒c, ┐e natura da│a mi cia│o i si│y, w│a╢nie po to bym aktywnie ┐y│. Bym uczestniczy│ w tym wielkim procesie obiegu materii, nieustannej zamianie tkanek martwych na ┐ywe i na odwr≤t. Czemu jednak tu i teraz. Czemu nie urodzi│em siΩ jakim╢ Murzynkiem, daleko st▒d, dawno temu. Zosta│em rzucony w konkretny punkt czasoprzestrzeni i bogowie patrz▒ jak gram swoj▒ rolΩ. A mo┐e tak bez celu, przez przypadek. S│o±ce ca│y czas intensywnie ╢wieci│o i nie zapowiada│o siΩ na wiΩksz▒ zmianΩ. Wsta│em wiΩc i przenios│em siΩ do cienia. Tutaj by│o ch│odniej i znacznie sympatyczniej. Ju┐ od trzech tygodni s│o±ce niemi│osiernie pali│o ziemiΩ, kt≤ra nie otrzyma│a w tym czasie ani kropli wody. Zbiory nie zapowiada│y siΩ wiΩc pomy╢lnie. ú▒ki te┐ by│y w tym roku bardzo ubogie i czΩsto musia│em przemieszczaµ siΩ z moim stadem w poszukiwaniu nowych trawiastych teren≤w. Wyj▒│em flet i zacz▒│em graµ. Co╢ w ko±cu trzeba robiµ. Owieczki rozlaz│y siΩ po ca│ej polanie i leniwie skuba│y suche ╝d╝b│a. Zapewne marzy│y o soczystych li╢ciach koniczyny czy te┐ o m│odziutkich kΩpkach wilgotnych traw. Dwa owczarki pilnuj▒ce stada po│o┐y│y siΩ w cieniu, na skraju polany i oszczΩdza│y si│y. Obserwowa│y jednak czujnie otoczenie, gotowe w ka┐dej chwili do reakcji. Dzie± mija│ spokojnie, tak jak wszystkie inne w ci▒gu ostatnich dw≤ch miesiΩcy. Gorzej zawsze by│o w nocy. O tej porze czΩsto z okolicznych las≤w wychodzi│y wilki i ┐adne stado nie mog│o czuµ siΩ bezpiecznie. Widocznie w lasach te┐ brakowa│o po┐ywienia. Trzeba by│o wiΩc czuwaµ, nieraz ca│▒ noc, rozpalaµ ogniska i p│oszyµ dzikie bestie, kt≤re czasem ╢mia│y zbli┐aµ siΩ bezczelnie blisko. Wcze╢niej pomaga│ mi jeszcze pastuch ze wsi, ale tydzie± temu wr≤ci│ do domu. Potrzebny by│ przy pracach polowych. Od tej pory muszΩ radziµ sobie samemu. We wsi wcale dobrze siΩ nie dzieje i stale brakuje r▒k do pracy. Jedni uciekaj▒ do miasta, szukaj▒c lepszego ┐ycia, inni umieraj▒. Na wiosnΩ by│a ma│a epidemia, umar│o sporo dzieci. P≤╝niej kilka os≤b wyko±czy│a praca na folwarku i w│asna bieda. W zasadzie g│odujemy wszyscy, ale jedni mniej, drudzy bardziej. To, co siΩ posieje, to w czΩ╢ci zabierze pow≤d╝ lub susza, lub szara±cza, czΩ╢µ zabiera dziedzic i wojsko, czΩ╢µ idzie dla ko╢cio│a, a reszty czasami ju┐ nie ma. Dlatego coraz wiΩcej ludzi ucieka ze wsi, bo je╢li lepiej im nie bΩdzie, to gorzej byµ te┐ nie mo┐e. S│o±ce ca│y czas ╢wieci│o, pozbawiaj▒c mnie woli dzia│ania. Ju┐ nawet graµ mi siΩ odechcia│o. Po│o┐y│em siΩ pod drzewem i zacz▒│em marzyµ o lepszym ╢wiecie. Mo┐e kiedy╢ w innym czasie i przestrzeni ludzie stworz▒ lepszy system, w kt≤rym nie bΩdzie ludzkiej krzywdy i cierpienia. Ludzie nie bΩd▒ siΩ wyzyskiwaµ nawzajem, ale bΩd▒ dbaµ te┐ o innych. Zamiast zawi╢ci oka┐▒ troskΩ, widz▒c w bli╝nich inn▒ postaµ samego siebie. Opanowa│ mnie b│ogi nastr≤j na pograniczu snu i jawy. By│o ciep│o i przyjemnie, ptaki weso│o ╢piewa│y... Obudzi│ mnie krzyk jakiego╢ ch│opca. Zobaczy│em go jak ucieka│, trzymaj▒c w gar╢ci kromkΩ chleba. ChwilΩ p≤╝niej z│apa│o go kilku m│odzie±c≤w. Wyrwali mu tΩ kromkΩ i zaczΩli biµ, przy okazji paskudnie wyzywaj▒c. Potem podzielili siΩ │upem, nie zwa┐aj▒c ju┐ na p│acz▒cego malca. S│o±ce chyli│o siΩ ku zachodowi, ale ca│y czas by│o bezchmurnie i ciep│o. Przespa│em widocznie dobre kilka godzin. By│em g│odny, bardzo g│odny. Nawet ju┐ nie pamiΩta│em ostatniego posi│ku. Wiedzia│em jednak, ┐e nie znajdΩ nic do jedzenia. Cokolwiek mog│oby chocia┐ udawaµ po┐ywienie, ju┐ na pewno zosta│o znalezione i zjedzone. Oficjalnie ka┐demu przys│ugiwa│ jeden posi│ek dziennie, lecz w praktyce tylko silniejsi i bardziej zach│anni mieli szansΩ co╢ dostaµ. I wiedzia│em, ┐e je╢li ja zjem wiΩcej, to kto╢ inny zje mniej. Popatrzy│em wok≤│, na setki mΩ┐czyzn ubranych w dziurawe pasiaki, przez kt≤re prze╢wieca│a ich chudota. Wszyscy byli wyg│odzeni i patrzyli otΩpia│ym, nic nie widz▒cym wzrokiem. Siedzieli apatycznie, jakby na co╢ czekaj▒c, czasami godzinami w og≤le siΩ nie poruszali. WiΩkszo╢µ z nich siedzia│a w tym zamkniΩciu ju┐ od wielu miesiΩcy, nie maj▒c pojΩcia, co dzieje siΩ z ich bliskimi, bΩd▒c stale g│odzeni i wyka±czani prac▒ fizyczn▒ i na dodatek z┐erani przez wiele chor≤b, o kt≤rych istnieniu nawet nie mieli pojΩcia. Przy ┐yciu trzyma│y ich resztki nadziei i atawistyczny instynkt przetrwania. Wtem zabrzmia│ obozowy dzwon, wzywaj▒cy na wieczorny apel. Wnet pojawi│o siΩ kilku komendant≤w z psami, kt≤rzy zaczΩli zaprowadzaµ porz▒dek. Wszyscy zostali╢my ustawieni w podw≤jnym szeregu i oczekiwali╢my na przybycie dow≤dcy obozu. Po jakim╢ kwadransie przyjecha│ wojskowym d┐ipem, razem ze swoj▒ nieod│▒czn▒ piΩcioosobow▒ eskort▒. Po oddaniu regulaminowych honor≤w i pozdrowie± z oficerami, stan▒│ przed nami i rozpocz▒│ przem≤wienie. M≤wi│ szybko i konkretnie. Poinformowa│ nas, o ile dobrze zrozumia│em jego niemczyznΩ, ┐e tego wieczoru baraki 3 i 5 p≤jd▒ pod prysznice, a baraki 1 i 2 bΩd▒ pracowaµ przy tak zwanych pracach ziemnych pod lasem. ChwilΩ p≤╝niej dow≤dca obozu odjecha│, a my zostali╢my podzieleni na dwie grupy. Ja nale┐a│em do baraku numer 5, wiΩc znalaz│em siΩ w grupie, udaj▒cej siΩ pod prysznice. Nikt, co prawda, nie mia│ chyba w▒tpliwo╢ci, jakie to "prysznice" na nas czekaj▒, jednak poza nielicznymi wyj▒tkami wiΩkszo╢µ przyjΩ│a to spokojnie. Kilku mΩ┐czyzn pr≤bowa│o oponowaµ. Chcieli uciekaµ, co╢ krzyczeli, lecz szybko zostali z│apani przez trzech stra┐nik≤w. Nasza grupa oko│o setki os≤b zosta│a zaprowadzona do obszernego pomieszczenia, gdzie siΩ rozebrali╢my i dostali╢my rΩczniki. NastΩpnie udali╢my siΩ do pawilonu z prysznicami. By│ straszny t│ok, gdy zamknΩli drzwi. Pomieszczenie by│o po brzegi wype│nione i wkr≤tce zaczΩ│o robiµ siΩ niesamowicie duszno. Wtedy otworzy│y siΩ zawory i wolnym strumieniem zacz▒│ wyp│ywaµ gaz. Wszystkich owionΩ│o to samo uczucie strachu. R≤┐nie jednak reagowali moi wsp≤│towarzysze. Niekt≤rzy spokojnie, apatycznie, inni chowali siΩ po k▒tach, pr≤buj▒c prze┐yµ kilka minut d│u┐ej, a niekt≤rzy zasysali gaz g│Ωboko w p│uca, chc▒c jak najszybciej pozbyµ siΩ tego koszmaru. Jeszcze inni, g│≤wnie wyznania moj┐eszowego, wnosili b│agalne modlitwy za swoje dusze. Kilka os≤b p│aka│o, kto╢ te┐ g│o╢no krzycza│. W miarΩ jak ╢miertelna chmura gazu obejmowa│a coraz wiΩkszy obszar, coraz wiΩcej os≤b traci│o przytomno╢µ, dostawa│o konwulsji i opada│o w agonii na pod│ogΩ. Coraz wiΩcej martwych cia│ k│Ωbi│o siΩ pod nogami tych dopiero umieraj▒cych. Przez niewielkie okienka tu┐ pod sufitem wpada│y ostatnie promienie zachodz▒cego s│o±ca. S│ychaµ te┐ by│o dobiegaj▒cy z zewn▒trz weso│y ╢piew ptak≤w. Nagle poczu│em ostry b≤l w p│ucach i zrobi│o mi siΩ czarno przed oczami. Poczu│em niesamowity b≤l pod czaszk▒. Niemal rozsadza│ mi g│owΩ, parali┐uj▒c my╢li. Straci│em r≤wnowagΩ, chyba upad│em. Potem by│o ju┐ tylko ciemno i cicho... Gdy odzyska│em przytomno╢µ by│a ju┐ noc. Niebo by│o bezchmurne i upstrzone tysi▒cami gwiazd. Czu│em przeszywaj▒cy b≤l w │opatce. Zobaczy│em nad sob▒ twarz Walecznego úosia. Pr≤bowa│ mnie podnie╢µ. Gdy zobaczy│, ┐e odzyska│em przytomno╢µ, zacz▒│ mi t│umaczyµ, ┐e musimy czym prΩdzej uciekaµ. Z wielkim b≤lem uda│o mi siΩ wstaµ. Pod nogami zobaczy│em ka│u┐Ω krwi. Pr≤bowa│em poruszyµ rΩk▒, ale okaza│o siΩ to niemo┐liwe. Ca│kowicie straci│em w niej czucie. Waleczny úo╢ te┐ by│ ranny. Nie by│o jednak czasu na rozczulanie siΩ. ZaczΩli╢my uciekaµ, wspieraj▒c siΩ nawzajem. Po chwili dobrnΩli╢my do d┐ungli. Otoczy│a nas gΩsta ro╢linno╢µ, zapewniaj▒c choµ trochΩ bezpiecze±stwa. W oddali s│ychaµ jeszcze by│o pojedyncze strza│y i choµ by│y coraz cichsze, nie zwalniali╢my kroku. Powoli zacz▒│em sobie przypominaµ zasz│e wydarzenia. To by│ ju┐ trzeci dzie± zwiadu, gdy natknΩli╢my siΩ na bandΩ bia│ych. By│o to ko│o osady s▒siedniego plemienia, lecz gΩste chmury dymu sugerowa│y, ┐e osada nale┐a│a ju┐ tylko do przesz│o╢ci. Jak siΩ okaza│o z ca│ego plemienia ocala│y tylko trzy osoby, w tym dwoje dzieci. Reszta zosta│a bezlito╢nie zabita i spalona, a naje╝d╝cy, podnieceni znalezionymi w osadzie z│otymi ozdobami, kierowali siΩ ju┐ w stronΩ nastΩpnych wiosek. Wtedy postanowili╢my zaatakowaµ. By│o nas, co prawda, oko│o dwa razy mniej, a przeciwnicy posiadali ziej▒ce ╢mierci▒ d│ugie fajki, je╝dzili na mustangach i mieli sk≤rΩ ze stali, nie mogli╢my jednak pozostaµ bezczynni. Najpierw ostrzelali╢my ich z │uk≤w. Strza│y najczΩ╢ciej odbija│y siΩ od nich, nie czyni▒c im wiΩkszej krzywdy, wiΩc zaatakowali╢my wrΩcz. By│ to jednak atak samob≤jczy, pozbawiony, jak siΩ okaza│o, sensu. WiΩkszo╢µ z nas zapewne odesz│a do krainy przodk≤w, a ja zosta│em ra┐ony niewidzialnym piorunem. Wtedy chyba straci│em przytomno╢µ, bo nastΩpne co pamiΩta│em, to gwia╝dziste niebo i twarz Walecznego úosia. Tymczasem dochodzili╢my ju┐ do naszej wioski. Ogniska by│y pogaszone ze wzglΩd≤w bezpiecze±stwa. WiΩkszo╢µ ju┐ spa│a, by│o ciemno i cicho, tak ┐e niewprawne oko nawet by wioski nie zauwa┐y│o. Udali╢my siΩ do chaty wodza. On jeszcze nie spa│, tylko prowadzi│ przyciszon▒ rozmowΩ ze starszyzn▒ i kilkoma bardziej do╢wiadczonymi wojownikami. W normalnych okoliczno╢ciach by╢my siΩ nie odwa┐yli wej╢µ do domu wodza bez specjalnego zaproszenia, ale tym razem chodzi│o o ┐ycie ca│ego plemienia. PrzyjΩto nas bardzo ┐yczliwie i od razu zaczΩto wypytywaµ o przebieg naszej misji. Zdali╢my szczeg≤│ow▒ relacjΩ i nalegali╢my, ┐eby czym prΩdzej uciekaµ, bo biali naje╝d╝cy prΩdzej czy p≤╝niej na pewno zaatakuj▒ nasz▒ wioskΩ. Okaza│o siΩ te┐, ┐e z naszej zwiadowczej grupy tylko my dwaj wr≤cili╢my. W≤dz zgodzi│ siΩ z nami, ┐e nie mieli╢my ┐adnych szans w otwartym starciu z wrogiem i wkr≤tce zapad│a decyzja o natychmiastowym spakowaniu naszych dobytk≤w i opuszczeniu wioski. Wszyscy zostali obudzeni i czym prΩdzej zabrali siΩ do pakowania najwa┐niejszych rzeczy. Nikt nie protestowa│, choµ wielki by│ ┐al opuszczaµ wioskΩ, w kt≤rej mieszka│o siΩ tyle lat. Trzeba by│o zostawiµ wiΩkszo╢µ naszych d≤br, znane i lubiane miejsca, wydeptane ╢cie┐ki. By│a jeszcze noc, gdy wyruszyli╢my w drogΩ. Pierwsi kroczyli mΩ┐czy╝ni, toruj▒c drogΩ w gΩstym poszyciu d┐ungli, potem kobiety i dzieci, zbite w gΩst▒ gromadkΩ, by siΩ nie zgubiµ w ciemno╢ci. Zosta│y te┐ wys│ane dwuosobowe patrole, maj▒ce zawiadamiaµ nas, o wszelkich niebezpiecze±stwach w okolicy. Wszystkie przedmioty d╝wigali╢my na plecach, co znacznie op≤╝nia│o marsz, wiΩkszo╢ci jednak nie da│o siΩ ze sob▒ zabraµ. Kierowali╢my siΩ na zach≤d, id▒c ca│y czas pod g≤rΩ, wzwy┐ stok≤w G≤r Pierzastych. By│o ciemno i z trudem przebijali╢my siΩ przez gΩst▒ d┐unglΩ, id▒c niemal na o╢lep i czΩsto potykaj▒c siΩ o wystaj▒ce korzenie i pl▒cz▒c siΩ w lianach i paprociach. Tempo zwalnia│y kobiety i dzieci, nieprzyzwyczajone do d│ugich marsz≤w i z trudem nad▒┐aj▒ce. Nikt jednak nie narzeka│, wiedz▒c ┐e tylko sprawna ucieczka mo┐e nas uratowaµ. Czemu jednak musieli╢my uciekaµ z ziem naszych przodk≤w. Czemu nie mieli╢my prawa wie╢µ spokojnego ┐ycia, nikomu nie szkodz▒c i nie bΩd▒c przez nikogo nΩkanym. Przyp│ynΩli na swoich potΩ┐nych statkach zza wielkiej wody i zabijali naszych czerwonych braci. Kto da│ im prawo rz▒dziµ na naszych ziemiach. Dlaczego zamiast ┐yµ w pokoju niszcz▒ i zabijaj▒. Jak d│ugo bΩdziemy musieli uciekaµ, by wreszcie znale╝µ miejsce, w kt≤rym mo┐na ┐yµ bez przemocy. By│o ciemno i cicho, tylko ptaki weso│o ╢piewa│y. Moja rana ca│y czas krwawi│a, a rΩki wcale nie czu│em. Stali╢my na wzg≤rzu i choµ by│o niemal ca│kowicie ciemno w oddali na wschodzie ujrzeli╢my krwaw▒ │unΩ. To s│o±ce wstaje. To resztki naszego dobytku p│on▒... By│em ju┐ bardzo zmΩczony. Musia│em widocznie upa╢µ, gdy┐ w ustach poczu│em piasek. ChwilΩ p≤╝niej us│ysza│em strza│ i poczu│em b≤l na plecach. Nie mia│em ju┐ si│y. Unios│em g│owΩ i ujrza│em porz▒dkowego z biczem przygotowanym do kolejnego uderzenia. By│ ╢wit, niebo by│o bezchmurne, s│ychaµ by│o weso│y ╢piew ptak≤w. Zebra│em wszystkie si│y i pr≤bowa│em wstaµ. Stan▒│em w szeregu i chwyci│em linΩ. By│o nas ponad setkΩ. Ka┐dy trzyma│ jedn▒ spo╢r≤d piΩciu grubych lin holowniczych i ci▒gn▒│ przed siebie, w stronΩ pustyni, gdzie ma powstaµ nowy pomnik bosko╢ci kr≤la. Choµ dzie± dopiero siΩ zacz▒│ by│o ju┐ ca│kiem ciep│o. Za kilka godzin bΩdzie upa│ nie do wytrzymania. Dlatego prace zaczynaj▒ siΩ tak wcze╢nie, zwykle jeszcze przed ╢witem, i trwaj▒ mniej wiΩcej do po│udnia. Potem s▒ wznawiane, gdy s│o±ce chyli siΩ ku zachodowi i upa│ staje siΩ nieco bardziej zno╢ny. Znowu us│ysza│em strza│ z bata. Tym razem jaki╢ stary Nubijczyk nie wytrzyma│ trudu i upad│. Porz▒dkowy zacz▒│ go kopaµ, nakazuj▒c natychmiast powstaµ i wr≤ciµ do roboty, ale on nie mia│ ju┐ si│y. Nawet nie broni│ siΩ, nie krzycza│, po prostu skona│, zostawiaj▒c nas samych z tym wielkim g│azem i d│ug▒ jeszcze drog▒ do przebycia. Ci▒gnΩli╢my bowiem kilkutonowy blok wapienny. Sun▒│ on na drewnianych p│ozach, ale wymaga│o to od nas niesamowitego wysi│ku. Smagani biczem i spiekani s│o±cem czΩsto przeklinali╢my t▒ ziemiΩ, padali╢my bez si│, nie chc▒c ani ┐yµ, ani umieraµ. Porz▒dku i harmonogramu rob≤t pilnowa│o u nas czterech porz▒dkowych, z czego jeden by│ pisarzem, jeden budowniczym, a dw≤ch pozosta│ych by│o ┐o│nierzami. Niedaleko widzieli╢my trzy grupy podobne do naszej, mocuj▒ce siΩ ze skalnymi sze╢cianami. Ponadto tysi▒ce, a mo┐e i dziesi▒tki tysiΩcy niewolnik≤w pracowa│o w kamienio│omach, w transporcie surowca ªwiΩt▒ Rzek▒ i na miejscu, ustawiaj▒c te gigantyczne kamienie obok siebie. A wszystko to po to, by zapewniµ nie╢miertelno╢µ imieniu w│adcy, by stawiµ pomnik jego wielko╢ci. Czy jednak jest on rzeczywi╢cie wielki. A mo┐e jest zwyk│ym cz│owiekiem, takim jak ja albo ten zmar│y Nubijczyk. Je╢li nie jest bogiem, to jakim prawem zmusza nas, takich jak on, do niewolniczej pracy, kt≤r▒ wiΩkszo╢µ przyp│aca ┐yciem i kt≤ra niczemu w zasadzie nie s│u┐y. Je╢li jednak jest bogiem, to jest te┐ nie╢miertelny i nie potrzebuje ┐adnych materialnych pomnik≤w. By│o ju┐ bardzo gor▒co. S│o±ce, stoj▒ce niemal w zenicie, niemi│osiernie pali│o. Roz┐arzony piasek piek│ nogi i ju┐ od dawna mia│em sucho w gardle. Rano dosta│em tylko ma│y kawa│ek zbo┐owego placka i kubek wody. Po po│udniu dostaniemy drugi posi│ek, zwykle nie r≤┐ni▒cy siΩ szczeg≤lnie od pierwszego. Te dwa posi│ki mia│y nam starczaµ na ca│y dzie± ciΩ┐kiej pracy i lepiej by│o nie narzekaµ. Znowu rozleg│ siΩ strza│ z bata. Tym razem nie by│ przeznaczony dla nikogo konkretnie, stanowi│ tylko zachΩtΩ do dalszego wysi│ku. By│o jednak jasne, ┐e tego bloku skalnego nie doci▒gniemy wcze╢niej ni┐ za trzy dni. Potem bΩd▒ czekaµ na nas nastΩpne, setki nastΩpnych i ca│a praca bΩdzie trwa│a jeszcze dobre kilka lat. Ka┐dy dzie± bΩdzie walk▒ o przetrwanie, starciem miΩdzy wol▒ prze┐ycia i mo┐liwo╢ci▒ prze┐ycia... Po│udnie ju┐ minΩ│o, ale ca│y czas by│o bezchmurnie, a ptaki weso│o ╢piewa│y. Kilkaset metr≤w ode mnie widaµ by│o niezliczone zastΩpy ludzkie, walcz▒ce w imiΩ cudzych idea│≤w. ªmierµ zbiera│a obfite ┐niwo, nie gardz▒c niczyim ┐yciem. Kilkaset tysiΩcy wiernych swojemu w│adcy pokornie godzi│o siΩ na oddanie ┐ycia, bΩd▒c tylko nic nie wartymi pionkami w jakiej╢ wielkiej grze. Coraz to nowe t│umy rusza│y do ataku pr≤buj▒c pokonaµ podobne uderzenia ze strony przeciwnej. Niestety musieli╢my siΩ wycofywaµ. To ju┐ trzeci dzie± tej wielkiej bitwy, a szala zwyciΩstwa ca│y czas przechyla│a siΩ to na jedn▒, to na drug▒ stronΩ. Przez dwa dni dzielnie stawiali╢my czo│a dwukrotnie silniejszej armii wroga, zadaj▒c jej dotkliwe straty. Jednak wieczorem, gdy okaza│o siΩ, ┐e amunicji starczy najwy┐ej na kilka godzin ostrza│u, zmuszony by│em podj▒µ decyzjΩ o wycofaniu siΩ. Nasze armie mia│y przej╢µ rzekΩ i skierowaµ siΩ na zach≤d, gdzie mogli╢my uzyskaµ zaopatrzenie w amunicjΩ, ┐ywno╢µ i nowych ludzi. Nad ranem nasz odwr≤t zosta│ zauwa┐ony przez armiΩ wroga, kt≤ra, nie wahaj▒c siΩ, od razu przyst▒pi│a do ataku. WiΩkszo╢µ naszego wojska zdo│a│a ju┐ przedostaµ siΩ po jedynym mo╢cie na drug▒ stronΩ rzeki, tylko nasze tylne stra┐e bohatersko stawia│y op≤r nieprzyjacielowi, broni▒c dostΩpu do mostu. Armie wroga zaciekle atakowa│y, lecz nasi ┐o│nierze nieugiΩcie os│aniali sob▒ nasz odwr≤t. Wtem rozleg│a siΩ straszliwa detonacja. Kilka minut p≤╝niej zjawi│ siΩ u mnie goniec z wie╢ci▒, ┐e pewien sier┐ant bez rozkazu prze│o┐onego wysadzi│ most w powietrze. Ciekawe, czy zdawa│ sobie sprawΩ implikacji swojego czynu. Czterdzie╢ci tysiΩcy naszych ┐o│nierzy, kt≤rzy nie zdo│ali jeszcze przeprawiµ siΩ na drugi brzeg, znalaz│o siΩ w ╢miertelnej pu│apce. Z jednej strony szturmowani przez piΩciokrotnie silniejsz▒ armiΩ wroga, z drugiej strony odciΩci od reszty naszego wojska rw▒cym nurtem rzeki. CzΩ╢µ z nich widz▒c beznadziejno╢µ sytuacji podda│a siΩ, inni walczyli do ko±ca, a jeszcze inni szukali ratunku w rzece. Niewielu z nich usz│o tego dnia z ┐yciem. To by│a straszna rze╝, a ja przygl▒da│em siΩ jej z drugiego brzegu. Nie mog│em nic zrobiµ, by im pom≤c, choµ by│em przecie┐ za nich odpowiedzialny. Wyda│em rozkaz szybkiego marszu drog▒ na zach≤d. Nie by│o jednak mo┐liwe zapomnienie o tych tysi▒cach nikomu niepotrzebnych ofiar z ludzi. »aden rozkaz tego nie zmieni i ┐adne nastΩpne zwyciΩstwa czy klΩski. Ich rodziny i przyjaciele bΩd▒ pamiΩtaµ... Czasem czyja╢ ╢mierµ lub cierpienie jest tylko kaprysem kogo╢ innego, czyj▒╢ zachciank▒ czy te┐ tylko przypadkiem, nieuwag▒. Ka┐dy wysoko ceni swoje ┐ycie, lecz ┐ycie innych ma ju┐ znacznie mniejsz▒ warto╢µ. Widzia│em tych dw≤ch walcz▒cych w dole. Kolejna walka i zmagania ze ╢mierci▒, znowu strach w oczach, znowu niewiadoma wyniku. Walczyli by prze┐yµ, nie by zabiµ, lecz jeden musia│ przegraµ, by drugi m≤g│ trwaµ dalej. Obaj byli m│odzi, zdrowi, dobrze zbudowani i tΩtni▒cy ┐yciem. W ich spojrzeniach i ruchach widaµ by│o niez│omn▒ wolΩ przetrwania, jakby mianiakalny up≤r istnienia. Prezentowali dwa r≤┐ne style walki. Jeden uzbrojony by│ w sieµ i tr≤jzΩbne wid│y, drugi natomiast mia│ kr≤tki miecz i tarczΩ. Obydwaj byli szybcy i zrΩcznie unikali cios≤w przeciwnika, jednocze╢nie efektownie atakuj▒c. Trudno by│o powiedzieµ, kt≤ry z nich by│ lepszy, gdy┐ obaj byli mistrzami w swojej kategorii. Walka trwa│a ju┐ ponad p≤│ godziny i powoli robi│a siΩ nu┐▒ca. By│o bezwietrznie i bardzo ciep│o, tak ┐e wkr≤tce napoje ch│odz▒ce cieszy│y siΩ wiΩkszym zainteresowaniem ni┐ zmagania tych dw≤ch m│odzie±c≤w w dole. Obaj byli ju┐ kilkakrotnie ranni. Zlani potem i krwi▒ ledwo trzymali siΩ na nogach. Widaµ by│o, ile wysi│ku kosztuje ich ta walka. W ka┐dy ruch wk│adali wszystkie swoje umiejΩtno╢ci, wyrobione przez d│ugie lata µwiczenia, i uzupe│niali nadziej▒, ┐e jeszcze raz uda im siΩ wygraµ. Zawodnik z sieci▒ i wid│ami po raz kolejny przypar│ swojego przeciwnika do ╢ciany na obwodzie areny i zaatakowa│ sieci▒. Tamten zrobi│ b│yskawiczny unik, lecz nie zauwa┐y│, ┐e atak by│ tym razem pozorny. Kolejnego uskoku ju┐ nie zd▒┐y│ wykonaµ, gdy┐ nagle zosta│ opΩtany sieci▒. Pr≤bowa│ siΩ jako╢ wydostaµ, dopad│y go jednak wid│y, zadaj▒c wiele ran i powalaj▒c na ziemiΩ. Chcia│ siΩ jeszcze jako╢ broniµ, ale by│ ju┐ bez szans. Zosta│ pokonany. Wszyscy bili brawo i krzyczeli. Widzia│em ten t│um, podniecony widokiem krwi, ciesz▒cy siΩ │adnym widowiskiem i ┐▒daj▒cy ╢mierci dla przegranego. I widzia│em jego, spΩtanego sieci▒, le┐a│ i obficie krwawi│. P│aka│, gdy zobaczy│ m≤j kciuk, skierowany w d≤│. ChwilΩ p≤╝niej po┐egna│ siΩ z ┐yciem. Przedstawienie by│o sko±czone, widownia zaczΩ│a robiµ siΩ pusta, wszyscy kierowali siΩ do wyj╢µ. Ja tymczasem wszed│em na marmurowe schody i zacz▒│em wspinaµ siΩ do g≤ry. Nie zwa┐a│em ju┐ na wo│ania z do│u. Chcia│em zobaczyµ zach≤d s│o±ca, spojrzeµ w b│Ωkitne niebo i w d≤│, na k│Ωbowisko ludzi i ich dom≤w. Nie mog│em ju┐ znie╢µ tego d│u┐ej. MΩczy│y mnie te wszystkie pytania i chcia│em znaµ odpowiedzi... Wchodzi│em coraz wy┐ej, w dole zosta│y ju┐ ostatnie ob│oczki, w g≤rze wisia│o granatowe niebo, ozdobione czerwon▒ │un▒ zachodz▒cego s│o±ca. Ca│y czas pi▒│em siΩ wy┐ej i wy┐ej, gdzie nie ma ju┐ ro╢linno╢ci, powietrze staje siΩ coraz bardziej zimne i rzadkie. Widzia│em ju┐ szczyt w oddali. Pokryty by│ ╢niegiem i osnuty lekk▒ mg│▒. Gdy zbli┐a│em siΩ do niego, s│ysza│em coraz wyra╝niejszy ╢piew ptak≤w. Nie mog│em w to uwierzyµ, by na tych wysoko╢ciach by│y jakie╢ ptaki i dodatku ╢piewa│y tak │adnie i weso│o. W ko±cu dotar│em na sam▒ g≤rΩ i zobaczy│em ICH przed sob▒. Byli wielcy, ja╢ni i czy╢ci, otuleni lekk▒, ╢wiec▒c▒ mgie│k▒. Stali nieruchomo w d│ugim rzΩdzie, patrzyli na mnie i milczeli. Zapyta│em ich, czemu to tak wszystko jest. I dlaczego nic nie robi▒. Wtedy wyst▒pi│ ten najstarszy i najwiΩkszy z bog≤w i rzek│:
TO WY CZYNICIE TEN ªWIAT - JEST TAKI, JACY WY JESTEªCIE - MO»ECIE BY╞ DOBRZY, ALE NIE CHCECIE.
Chcia│em dalej pytaµ, dowiedzieµ siΩ ca│ej reszty, poznaµ lekarstwo na wszystkie problemy, ale doszed│em do wniosku, ┐e to bez sensu, bo wiΩcej ju┐ siΩ nie dowiem. W zasadzie wszystko ju┐ dawno wiedzia│em, tylko nie umia│em siΩ z tym pogodziµ. Spojrza│em w d≤│ i zobaczy│em setki miast, miliony ludzi, ca│y ten ma│y ╢wiat, gdzie ╝li panuj▒ nad dobrymi, bo dobrzy nad z│ymi nie s▒ w stanie zapanowaµ. Widzia│em wszΩdzie cierpienie i g│upotΩ, wyzysk, nΩdzΩ i strach. Nie chcia│em ju┐ tam wracaµ. S│o±ce niemal ca│kowicie zasz│o, ca│y czas s│ychaµ by│o ╢piew ptak≤w. I poczu│em siΩ jakbym skoczy│ ze szczytu wie┐owca. Kilka sekund pe│nej wolno╢ci, choµ w rzeczywisto╢ci ╢ci╢le okre╢lona droga. Ostateczne uwolnienie siΩ od samego siebie, od w│asnych my╢li. ªwiat│o╢µ! O╢lepiaj▒cy blask... to droga do niesko±czono╢ci... nie, to kto╢ mi ╢wieci latark▒ w oczy... dla mnie to ju┐ koniec...
1


1








Aby przeczytaµ komentarze juror≤w dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)


Czas utworzenia pliku: poniedzia│ek, 9 sierpnia 1999 roku. Godzina 22:10:52.