CzΩ╢µ druga

Mi│o╢µ

Po prawej i lewej stronie przepraszaj▒ mnie drzewa. Na ╢rodku ci▒gle ta sama asfaltowa droga, s│abo o╢wietlona ulicznymi latarniami.

Ju┐ p≤│noc. Zn≤w powracam. Ulic▒ nadziei. Boso. Ogrzewam swoje zarosty zapachem nikotyny. Zn≤w noc. Co noc noc ponownie. Ciemno╢µ. Czer±. TonΩ w niej. Ka┐dej nocy czer± ma inny kolor. Czerwona czer±, granatowa czer±, b│Ωkitna czer±. W tΩ noc czer± jest niespodziewanie czarna. Kolor czerni nocy zale┐y od koloru b│Ωkitu dnia. A jaki by│ b│Ωkit tego dnia? Nie pamiΩtam... PamiΩtam tylko matkΩ m≤wi▒c▒ do mnie i przyjaciela, kt≤ry pragn▒│. PamiΩtam tak┐e, i┐ chcia│em porozmawiaµ z Panem Bogiem i ┐e wys│a│em do Niego kartkΩ imieninow▒. Zadzwoni│ wieczorem prosz▒c o parΩ groszy dla Ducha ªwiΩtego i obieca│ du┐o smutku. Chyba te┐ chcia│em siΩ zdobyµ na ogromny trud kochania. PamiΩtam kobietΩ, kt≤ra okry│a mi usta. Lecz nie pamiΩtam koloru dnia...

- Dobry wiecz≤r. PamiΩta mnie pan? ? przerwa│ kobiecy miΩkki g│os.

- Przepraszam bardzo, ale nie widzΩ w ciemno╢ciach. To znaczy widzΩ o wiele wiΩcej i lepiej.

- To dlaczego pan nie widzi, mnie?

- ...

- Jestem kobiet▒, kt≤r▒ pozna│ pan dzi╢ o godzinie 15:16 na...

- Przepraszam, ale muszΩ siΩ odpryskaµ.

- Nic nie szkodzi. ProszΩ bardzo, tu ma pan kubeczek po kefirze, kt≤rego przed chwil▒ wypi│am. ProszΩ oddaµ mocz do tego.

- Dobrze. Ale czy mo┐e go pani potrzymaµ? Chcia│bym jedn▒ rΩk▒ dotkn▒µ nieba...

- Jak▒ czer± dzisiaj mamy? ? spyta│a kobieta poznana o 15:16.

- Czarn▒.

- Niesamowite. A czy ja mog│abym jedn▒ rΩk▒ dotkn▒µ pa±skiej twarzy?

- Nie, nie twarzy. Nikt nie dotyka mojej twarzy.

- To mo┐e chocia┐ sumienia... ? zab│aga│a, a z oczu jej pop│ynΩ│y │zy.

I tak stoimy przy sobie. Ja trzymaj▒c jedn▒ rΩk▒ penisa wypr≤┐niaj▒cego siΩ do resztek kefiru, a druga za╢ dotykaj▒c nieba. Kobieta z 15:16 jedn▒ d│oni▒ trzyma kubek, a drug▒ pie╢ci moje sumienie. PatrzΩ w g│▒b ulicy, gdzie widaµ r≤wnolegle rozwarstwione bloki mieszkalne. S▒ obskurne. Latarnie najczΩ╢ciej zepsute. O╢wietla je tylko ╢wiat│o wydobywaj▒ce siΩ z kilku klatek i niekt≤rych mieszka±. Widocznie kto╢ uprawia seks albo czyta Konwickiego. Ulica rozkoszy. Moja ostatnia kobieta, kt≤ra nigdy nie by│a moja, nie by│a chyba nawet kobiet▒. A rozkosz? Wyp│ywaj▒c z po┐▒dania uczyni│a z ludzi zbrodniarzy. Wszyscy s▒ zbrodniarzami, poniewa┐ ja jestem zbrodniarzem. Jestem zbrodniarzem, gdy┐ wszystko dzi╢ jest zbrodni▒. A wszystko to ja...

Autodestrukcja - tak nazywa siΩ kobieta, z kt≤r▒ codziennie uprawia│em urozmaicony seks, kt≤r▒ zawsze biorΩ od ty│u, kt≤ra wysysa moja spermΩ do ostatniej kropli. Jest jeszcze druga. Nazywam ja Samotno╢µ. Ona pije ze mn▒ piwo. Nie lubi pianki, krwi i tych kilku sekund podczas gotowania wody. Jest jeszcze trzecia - Nadzieja. Ona najlepsza jest na noc.

Noc oczyszcza ma duszΩ. Jest muzyk▒, kt≤ra zszywa moje serce rozerwane za dnia przez kobiety, rozerwane za dnia przez ludzi. Lub rozrywa je jeszcze bardziej. Moja dusza jest napisan▒ przeze mnie tragedi▒, ┐ywio│em, z kt≤rym serce nie ma szans.

- Pan jest artyst▒ ? stwierdza pogodnym g│osem po│▒czonym z namiΩtnym szeptem kobieta z 15:16.

- Za d│ugo sikam?

- Nie. To pa±skie oczy. PiΩkne. Pan tak piΩknie na mnie patrzy.

- Przecie┐ i tak pani ich nie widzi.

- Ale czujΩ. CzujΩ, jak g│Ωboko pan we mnie patrzy. Pan mnie rozbiera wzrokiem. Pan widzi ca│e moje cia│o, moja duszΩ, obserwuje mnie od ╢rodka, zna moje my╢li i wszystkie moje zakamarki. Pana wzrok... Pan jest we mnie tak g│Ωboko...

- Jak ginekolog?

- G│Ωbiej. Jak B≤g.

- ...

- ...

- DziΩkuje, ju┐ sko±czy│em - powiedzia│em wyci▒gaj▒c pr▒cie z moczu zmieszanego z kefirem.

- Czy mogΩ wzi▒µ do buzi? - rzek│a 15:16.

- Co, penisa?

- Nie, oczy.

- Przepraszam, ale tak bardzo staram siΩ byµ wegetarianinem.

- ProszΩ, chocia┐ jedno oko - zaczΩ│a b│agaµ - tylko lekko wypieszczΩ ko±c≤wkΩ mego namiΩtnego jΩzyka. By│oby to jak... - zamy╢li│a siΩ - jak zbawienie...

Noc oczyszcza moja duszΩ, sk│ada serce, kt≤re co chwilΩ jest jeszcze bardziej w▒t│e. Czer± nocy jest mi siostr▒, a jej wiatr - bratem mym. Wiatr oczyszcza me sumienie, rozgrzesza mnie z dni niepokornych. Rozgrzesza mnie z wszystkich ludzi. Wszystkich rozgrzesza. Nie! To ja ich rozgrzeszam! Rozgrzeszam ich co noc. Nie mogΩ dopu╢ciµ do tego, aby przez wiele dni nazbiera│o siΩ tyle grzesznych plazm, kt≤re ca│kowicie pozbawi│yby mnie duszy, sumienia, serca i Nadziei.

- A co zrobimy z moim moczem? - zapyta│em.

- Je╢li pan pozwoli, wezmΩ go sobie do domu. Ja bardzo lubiΩ... ja muszΩ... Ja musze co noc przed spaniem przeprowadziµ analizΩ czyjego╢ moczu, bo - widzi pan - inaczej nie usnΩ. B│agam. ProszΩ pozwoliµ. Nigdy nie analizowa│am moczu...

- Artysty?

- W│a╢nie. Pan tak piΩknie patrzy... MogΩ panu wywr≤┐yµ przysz│o╢µ...

- Z oczy?

- Nie, z moczu.

- Co╢ mi siΩ zdaje, ┐e moja przysz│o╢µ jest ┐≤│ta. Pani jest wr≤┐k▒?

- Nie. Ka┐da dziewica to potrafi.

- Pani jest dziewic▒?

- Nie. Moja babka by│a.

- Dobranoc pani.

- Zaraz, a gdzie mam przes│aµ wyniki?

- Dobranoc. S│odkich sn≤w.

- Mistrzu...

Zbli┐aj▒c siΩ do budynku ledwo widzialnego w lekkiej smudze latarni, zauwa┐am psa siedz▒cego na ╢rodku chodnika i zgarbiona babuniΩ opart▒ o drzwi klatki schodowej. Widocznie w│a╢cicielka. Bardzo lubiΩ zwierzΩta, zawsze opowiadam im r≤┐ne historie. Rozmawiamy sobie o nieuda- nych pr≤bach egzystencji, o mi│o╢ci, o tych kilku sekundach, gdy gotuje siΩ woda... Lecz temu zadeklamuje Mickiewicza.

- "Pola│y siΩ │zy me czyste..." - zaczynam, gdy ten nagle rzuca siΩ na mnie, przewraca i wyrywa kawa│ miΩcha z mej │ydki. Moja krew bluzga po chodniku, a ja le┐Ω p≤│przytomny.

- Dlaczego to zrobi│e╢ piesku? Co ja ci zawini│em? - pytam retorycznie.

Ten milczy. Patrzy siΩ i popiskuje trochΩ. wydaje siΩ ┐a│owaµ teraz troszeczkΩ. Przez mg│Ω widzΩ podchodz▒ca do mnie garbat▒ staruszkΩ. Idzie o lasce, kt≤r▒ trzyma trzΩs▒c▒ siΩ rΩk▒, a nogi rozrzuca na wszystkie strony ╢wiata w paranoicznych spazmach. Kopie mnie trzy razy w g│owΩ i charczy:

- Ee, panie, ┐yjesz jeszcze?

- Nie wiem - odpowiadam zaµmiony.

Kopie nastΩpne kilka razy w g│owΩ i brzuch.

- A tera? - charczy.

- Teraz ju┐ nie - odpowiadam maj▒c nadziejΩ, i┐ babunie nie by│o w szkole, gdy pani m≤wi│a o objawach ╢mierci.

- Dobra - charczy ponownie i odchodzi szarpana przez spazmatyczne drgawki.

PodnoszΩ siΩ nieco i siadam. Staram siΩ nie wyµ z b≤lu i odej╢µ. A mo┐e nie. Mo┐e lepiej skorzystaµ z nadarzaj▒cej siΩ okazji wczesnej ╢mierci...

- To pani pies? - pytam ledwie ┐ywy.

Starucha odwraca siΩ, lecz widz▒c, i┐ ju┐ nie le┐Ω, nie podchodzi.

- A czyj mo byµ? - pyta retorycznie.

- Czemu mnie pogryz│?

- A bo jo wim...

- Widocznie nie lubi Mickiewicza...

- A gdzie un mieszka?

- W dupie - odpowiadam targniΩty przez nerwy.

- Gdzie?

- W dupie - ponawiam g│o╢niej.

- Ale pan nie wychowany.

- Pani za to ╢wieci przyk│adem.

- Bo widzisz pan, ja zawsze ┐y│a z pomagania ludziom.

- A czy kt≤ry╢ z nich prze┐y│?

- Co?

- Nie wa┐ne. On w╢ciek│y?

- Kto?

- Pies.

- Na kogo? - pyta zdziwiona.

Nic mnie ju┐ nie dziwi. OdchodzΩ.

- Mosz kawa│ek czekolady - charknΩ│a babcia.

- Nie chcΩ - odpowiadam wspieraj▒c siΩ o latarniΩ.

- Ja m≤wi│am do psa, kurde...

Korzystaj▒c z chwili skupienia psa nad smakiem czekolady staram siΩ odku╢tykaµ z miejsca nieszczΩ╢liwego wypadku. Nie s▒dzi│em nigdy, ┐e przyjdzie mi zdychaµ z powodu pogryzienia psa i pobicia przez pomagaj▒c▒ ludziom staruszkΩ.

- Ee, panie - krzycza│a za mn▒ ta stara wariatka - pan jest chuj. Ani dziΩkujΩ, ani dobranoc, ani przepraszam. Starcom, kurde, siΩ pomaga. Pan jeste╢ chuj.

Wszystko mam w dupie. Nic nie boli, gdy b≤l jest czym╢ normalnym i po pewnym czasie staje siΩ codzienno╢ci▒. Nic nie kusi bardziej, ni┐ piΩkna, m│oda, smutna, samotna kobieta, gdy staram siΩ uciec gdzie╢ zataczaj▒c i przewracaj▒c co parΩ krok≤w.

Rzygaµ mi siΩ chce - rzuci│a pijana postaµ piΩknej, jednorΩkiej dziewczyny wyskakuj▒c zza krzak≤w ze spuszczo- nymi spodniami i majtkami. Widocznie oddawa│a mocz. - Posz│am siΩ odpryskaµ i stwierdzi│am, ┐e chce mi siΩ rzygaµ. Kurwa, jak ja to wszystko...

- To niech sobie pani rzygnie.

- Kiedy nie mogΩ - zesmutnia│a wyra╝nie.

- A pr≤bowa│a╢ numerku z dwoma palcami? - w tym momencie zauwa┐y│em, i┐ pozosta│▒ rΩkΩ ko±czy d│o± zaopatrzona tylko w jeden palec. - ...yyy, to znaczy z palcem...

- úee - be│kota│a stoj▒c bezw│adnie jednorΩka, a po jej brodzie sp│ywa│y wymiociny, kt≤re przyozdabia│y bia│▒ bluzkΩ okrywaj▒c▒ piΩkne, jΩdrne piersi z bajecznie wielkimi sutkami.

- To ja ju┐ p≤jdΩ - przeprosi│em - nie bΩdΩ pani przeszkadza│.

- St≤j │ajdaku! - targnΩ│a na mnie drapi▒c siΩ palcem po │onowym zaro╢cie - Wszyscy jeste╢cie tacy sami!

W tym momencie odda│a na stoj▒co mocz i do╢µ p│ynnie siΩ spierdzia│a.

- Niech siΩ pani wali - powiedzia│em z zamiarem odej╢cia.

- Jak to? - zdziwi│a siΩ.

- Dupczy. Mi│o╢µ te┐ czasem bywa piΩkna. Przepraszam, ale muszΩ ju┐ i╢µ. Straszliwie mnie boli...

- A ja? - spyta│a smuc▒c siΩ.

- Niestety, proszΩ mi wybaczyµ, lecz nie mam ochoty na pani olane i zarzygane cia│o. Jak przypuszczam, pani zaraz siΩ zesra. Ojej, przepraszam, ┐e unoszΩ palec ku g≤rze. CzΩsto tak robiΩ. Zastanawiam siΩ wtedy, czy nie jestem Panem Bogiem.

- S│ysza│am, ┐e jest pan prorokiem i uzdrawia pan dusze. Widzi pan, moja babka jest jakby bez ducha.

- W takim razie nie mogΩ jej pom≤c.

- O Chryste! - krzyczy nagle i z wyba│uszonymi ga│ami przewala siΩ na beton, gdzie okrutnie dr┐y i maj▒c otwarte usta oddycha charcz▒co.

Jeszcze jedna piΩkna ksiΩ┐ycowa noc. Nie wr≤cΩ, p≤ki nie zatopiΩ swego jΩzyka w martwym │oju ksiΩ┐ycowych krater≤w. Nie wr≤cΩ, p≤ki nie pojmaj▒ ┐ywcem istoty mych sn≤w.

Ach, tu jest - jedyny list od ciebie, kt≤ry potarga│em i kt≤ry przyprawi│ mnie o nastΩpna szklan▒ kobietΩ. Niestety, w przyp│ywie ewokuj▒cej lito╢ci oraz chΩci ponownego upokorzenia siΩ, sklei│em ten papierowy rachunek twego sumienia. Nie pamiΩtam koloru twego dnia.

- Przepraszam, czy idΩ we w│a╢ciwym kierunku? - pytam.

- Tak, proszΩ do ko±ca tym korytarzem na lewo.

- A czyj to koniec bΩdzie?

Zamiast odpowiedzieµ, ujmuje moj▒ d│o± i przyciska do swojej podnieconej piersi. Ja za╢ drug▒ sw▒ d│oni▒ na jej │onie wyznaczam zbawienie.

- Jest jak w niebie - szepce dr┐▒cym g│osem z zamkniΩtymi oczyma. - Wiedzia│am, ┐e dzi╢ nas pan odwiedzi.

Tak, to ten list. I te "umar│e g│Ωbie"... I ta ziele±... I te s│owa: "s▒ takie mi│o╢ci, kt≤re trzeba zniszczyµ lub zmieniµ przynajmniej, nim one zniszcz▒ nas. (...) a ty, a ja... no c≤┐... wybacz, ale nie potrafiΩ zwi▒zaµ siΩ z cz│owiekiem, z kt≤rym chcia│abym byµ. czekam na Tego, bez kt≤rego nie bΩdΩ umia│a ┐yµ...".

No tak, reszta wiadoma. Zbyt jawnie siΩ za tym ukrywasz. Nagle m≤wisz: kocham ciΩ, ale... wyno╢ siΩ. Albo: id╝ do diab│a, ale nie martw siΩ - i tak ciΩ kocham.

Nie odnios│em ╢miertelnej rany, choµ blizna pozostanie na zawsze!

"Wybacz mi wszystkie te s│owa, kt≤re rani▒..." - oddajesz. O nie, to partia kart, do kt≤rej nie wchodzΩ...

Chyba jestem na miejscu.

- Czy to sala odlot≤w? - upewniam siΩ.

Tak, jestem na miejscu.

WchodzΩ unosz▒c siΩ prawie. Znam to miejsce, choµ chyba nigdy tu nie by│em. Z brzegu le┐y Niebieski. On nie potrzebuje wiele...

- Niebieski - pytam szeptem unosz▒c nieco jego g│owΩ - gdzie teraz jeste╢?

- W niebie - m≤wi u╢miechaj▒c siΩ przez sen - w niebie...

- WiΩc chyba gdzie╢ u mnie?

- Nie. Do ciebie wci▒┐ jeszcze tak daleko. Wci▒┐ zbyt nisko...

O tak, ju┐ czuje jej zapach, a odg│os jej krok≤w wzmaga pragnienie rozkoszy. Podchodzi i oddychaj▒c woni▒ sk≤ry mego karku pyta:

- Wiele pan dzi╢ potrzebuje, mistrzu?

Zaczynam natychmiast, niezwykle cicho, gdy┐ cisza w takim miejscu to warunek spe│nienia. Nigdy nie robili╢my tego tak, jak zrobimy to w tΩ noc. »adna noc w przysz│o╢ci nie uczyni nas jak ta, kt≤r▒ my uczynimy na kszta│t w│asnego sumienia.

Przynajmniej do jutra...

Tadeuszowi Konwickiemu



NEUROTYCZNI SZPIEDZY

Miejsce: dworzec kolejowy, poczekalnia dla kalek z mo┐liwo╢ci▒ adaptacji tw≤rczo-duchowej

Ja: ostatni przechodzie±, przypadkowy zreszt▒

21:20

Pomroki po ustach sp│ywaj▒ im razem ze ╢lin▒. Nikt nie u╢miecha siΩ do mnie. Trudno siΩ dziwiµ - ja r≤wnie┐ nie u╢miecham siΩ do nikogo. ChcΩ pokochaµ czyj▒╢ twarz. Uchwyciµ chocia┐ jedno spojrzenie i zatrzymaµ na zawsze.

- Przepraszam, czy pan pali? - spyta│ mnie trzΩs▒cy siΩ starzec.

- Nie, nie pale.

- Nawet papieros≤w?

- Nie palΩ w og≤le.

- A czy m≤g│by pan poczΩstowaµ mnie papierosem? - nalega│.

- Nie, nie palΩ.

- Ale o co panu chodzi z tym paleniem?! - rzuci│ nagle pluj▒c mi na ko│nierz.

- Bo siΩ pan pyta│... - odpar│em.

- O co?

- No, czy palΩ...

- A pan nie pali?

- Nie.

- To mo┐e kupiΩ sobie bu│kΩ i...

- Albo niech pan zatelefonuje do matki - poradzi│em.

- Pan zna moj▒ matkΩ? - spyta│ zdziwiony.

- Nie, a pan ja zna?

- Nie wiem...

I odszed│.

Widzia│em, jak u╢miechn▒│ siΩ kogo╢. Dlaczego nikt nie u╢miecha siΩ do mnie? Chocia┐ spojrzy, jak zwyk│o siΩ patrzeµ na m│od▒, delikatn▒, piΩkn▒ kobietΩ... Za┐y│em kolejn▒ niebole╢µ.

21:48

- Dokumenty proszΩ! - krzykn▒│ do mnie policjant, kt≤rego cia│o nie by│o bynajmniej kompletne.

- A co zrobi│em?

- Co pan zrobi│?

- Tak, co zrobi│em...

- Niebole╢µ.

Moja matka mia│a racje. Dawa│a mi chleb i by│o mi przy niej ciep│o. A tu prosz▒ mnie o dokumenty.

- Dlaczego ma pan w dowodzie zdjΩcie kobiety? - zapyta│ do╢µ kategorycznie.

- A wola│by pan patrzeµ na moj▒ twarz?

- ... - milcza│.

- No widzi pan...

- Czy pan zajmuje siΩ magia? - zapyta│ ponownie.

- Ja jestem magi▒.

- A czy ja mam szansΩ, ┐eby kiedy╢, w przysz│o╢ci, moja...

- Nie.

- Dlaczego?

- Nie jest pan Bogiem.

- A pan jest? - ci▒gle tylko pyta│ i pyta│.

- Tak, jestem - chyba i tak nie uwierzy.

- Wie pan co? Pa±ska matka mia│a racje. - m≤wi│ oddaj▒c m≤j dow≤d - Chleb, ciep│o i w og≤le...

- Sk▒d pan zna moj▒ matkΩ? ? spyta│em zdziwiony.

- Nie znam. A pan j▒ zna?

- Nie wiem...

- Do widzenia - snu│ odchodz▒c. - Ach, jeszcze jedno. Czy m≤g│by mi pan daµ to zdjΩcie z pa±skiego dowodu? - poprosi│ grzecznie.

- I co, bΩdΩ mia│ dow≤d bez zdjΩcia? - u╢miechn▒│em siΩ.

- Przecie┐ i tak nie by│o pa±skie. Ale mo┐emy siΩ wymieniµ. Ja w swym mam takie, proszΩ spojrzeµ.

- Ale... ale na tym zdjΩciu jest pochwa!

- A wola│by pan patrzeµ na moj▒ twarz?

- ... - milcza│em.

- No widzi pan...

- Dobrze, wymie±my siΩ. Co prawda dawno ju┐ nie widzia│em tak │adnej pochwy.

Powoli wytarga│em zdjΩcie ╢licznotki z mego dowodu osobistego i wymieni│em siΩ z jednorΩkim policjantem. Ten sapi▒c wcisn▒│ sw▒ rΩkΩ do lewego buta. Gdy j▒ wyci▒gn▒│, z ko±c≤wek palc≤w ╢cieka│a mu lepka ciecz.

- ProszΩ. Na to chwyta doskonale ? rzek│.

Rzeczywi╢cie. Pochwa pod moim nazwiskiem prezentowa│a siΩ wy╢mienicie. Znaki szczeg≤lne: nie ma.

- Ta pochwa szybko siΩ panu znudzi - zadeklamowa│.

- Jestem Bogiem.

- ... - milcza│.

- Bogu wszystko siΩ ju┐ znudzi│o...

- Przepraszam, czy mogΩ mieµ jedn▒ pro╢bΩ do pana?

- S│ucham - przytakn▒│em dziewiczo.

- Czy mo┐e pan siΩgn▒µ praw▒ rΩk▒ do mojej kieszeni od spodni?

Zrobi│em, jak prosi│. Wygl▒da│ na mi│ego faceta.

- A to czasami nie jest...

- Tak, to m≤j penis. Teraz proszΩ zacisn▒µ na nim d│o± i delikatnie, choµ dosyµ pewnie...

- Nie ma pan kobiety? - zapyta│em lito╢ciwie.

- Nie. Odchodz▒ gdy dowiaduj▒ siΩ, jak szybko psuj▒ mi siΩ zΩby. Poza tym podczas stosunku dostajΩ rozwolnienia. Przepraszam, czy m≤g│by pan troszeczkΩ szybciej... o, dziΩkujΩ. czy pan pali?

- Tak, oczywi╢cie.

- Zapalmy wiΩc...

Zapalili╢my. CzΩstochowa. Po╢pieszny.

22:06

- Przepraszam, kiedy pan siΩ raczy spu╢ciµ? Pytam, bo poci▒g... ? trochΩ siΩ niecierpliwi│em.

- Jeszcze tylko kr≤tk▒ chwilΩ. Jaki z pana dobry cz│owiek ? m≤wi│ sapi▒c coraz bardziej.

- M≤wi│em ju┐, jestem Bogiem...

- Jaki z pana dobry Pan B≤g. Czy zna pan co╢ z Mici±skiego? Przy nim doskonale szczytujΩ. Przepraszam, proszΩ ugniataµ nieco mocniej... o, dziΩkuje... i nieco szybciej...

Zrobi│em jak prosi│. wygl▒da│ na mi│ego faceta.

- "Idzie ╢wiΩta w aureoli z dzieci▒tkiem na rΩku zmar│em - ╝renice puste rozwar│em czuj▒c, ┐e nic ju┐ nie boli."

- Jezu!!! - krzykn▒│ krztusz▒c siΩ ╢lin▒ s│owo zaczarowane, magiczne.

Do jasnej cholery. To tak, jakbym wsadzi│ rΩkΩ w paczkΩ rozpuszczonej margaryny...

22:11

- DziΩkuje panu bardzo. To by│o bardzo mi│e z pa±skiej strony - pochwali│ mnie.

Podbieg│a do mnie bezdomna, brudna dziewczynka i ca│a dr┐▒ca zaczΩ│a zlizywaµ kapi▒c▒ z mych palc≤w lepk▒ substancjΩ.

Tak wiΩc dziΩkujΩ. My, wie pan, policjanci mamy do╢µ trudne ┐ycie. Ja, na przyk│ad, kiepsko ta±czΩ. Mo┐e zalaµ panu kawΩ?

- Tak, proszΩ.

- Jak pan s│odzi?

- Trzymaj▒c │y┐eczkΩ w prawej d│oni.

- Ale ile?

- Dos│ownie piΩtna╢cie sekund, na pewno nie d│u┐ej. Chocia┐ cukier mo┐e czasami byµ bardzo uparty. No, du┐o zale┐y te┐ oczywi╢cie od stanu termicznego substancji s│odzonej, a tak┐e od intensywno╢ci obrotowej narzΩdzia mieszaj▒cego.

- Pytanie tak zwane intelektualne: czyta│ pan "My╢li" Pascala? - zagadn▒│.

- Ja jestem Pascalem.

- "Kiedy zwa┐am kr≤tko╢µ mego ┐ywota wch│oniΩtego w wieczno╢µ bΩd▒c▒ przed nim i po nim, kiedy zwa┐am ma│▒ przestrze±, jak▒ zajmujΩ, a nawet, jak▒ widzΩ, przera┐am siΩ i dziwiΩ."

Bezdomna unios│a swoj▒ sp≤dnicΩ i moim palcem wype│ni│a swoje niedojrza│e jeszcze krocze.

22:19

- Tak mi siΩ mi│o tutaj z panem gawΩdzi. Niestety, jak m≤wiµ siΩ zwyk│o, s│u┐ba nie dru┐ba, a jak pan siΩ z pewno╢ci▒ domy╢li│, jestem tak zwanym str≤┐em prawa i bardzo ┐a│ujΩ, ale musze pana ukaraµ za zak│≤canie porz▒dku i demoralizacjΩ w miejscu publicznym. - a ton jego s│≤w zmienia│ siΩ na coraz bardziej stanowczy ? Przodem do ╢ciany, rΩce na kark, nogi szeroko!

- Ale ja jestem...

- Ja te┐. Od jutra.

Pomrok po ustach sp│yn▒│ mu razem ze ╢lin▒.

Nie uwierzy│.

MARYDIANE - »ONA MOJA, CZYLI ZATRACONA PRZYPOWIEª╞ NAGROBNA

?W zatraceniu dryfujΩ beztrosko
modlitwy nie odmawiam
zapomnia│em jak siΩ modliµ
(...)
nie ta±cz▒ pijane cienie
nie ta±cz▒ anio│owie
zapomnieli jak siΩ ta±czy"
Piotr Socha


I.

Ledwie ┐ywy wci▒┐ klΩczΩ przy wraku cia│a ukochanej przeze mnie. Wyje... S│owa modlitwy w syk przeistaczaj▒ siΩ niezmierny, kt≤ry powoli wyp│ywa z mej g│owy w postaci b≤lu i │ez. Boje siΩ... Strach czuje najwy┐szy. czasu nie mierzΩ. Tylko │kam i proszΩ Boga o... nie wiem co... o si│Ω chyba... ale o jak▒...

Przed oczami przekrwionymi zarysowuje siΩ obraz przeklΩty. Najmilsza sztywno le┐y na wznak. Praw▒ d│oni▒, zimn▒ jak g│az, przyciska g│owΩ moj▒ do piersi swej. Lew▒ za╢ jej d│o± w swoich ustach trzymam i g│aszczΩ, pieszczΩ. Ca│a dr┐y, a z ust jej najs│odszych krew up│ywa w postaci piany. Oddycha szybko, niepe│nie i ciΩ┐ko, oddech przerywa. Oczy, zapad│e i bia│▒ wydzielin▒ pokryte, wryte s▒ w sufit.

»ona moja umiera...

Umiera mi│a ma, z wraz z ni▒ ja, bogowie wszelacy, anio│owie, nadzieje, marzenia, szczΩ╢cie, chwile, ┐ycie ca│e.

»ona moja umiera...

Wydaj▒c z siebie pojedyncze d╝wiΩki cierpi i wiem, ┐e chce mi co╢ powiedzieµ, lecz te kr≤tkie tony, przypominaj▒ce skamlenie psa, s▒ jak wieczno╢µ ca│a. Po ka┐dym takim podnoszΩ sw▒ zmroczon▒ twarz i ╢cieraj▒c w│osami swymi zimny pot z jej czo│a szeptam resztk▒ g│osu mego cz│owieczego:

- Tak... to ju┐... ju┐ nied│ugo... jestem... ty moja... kocham ciΩ... na zawsze... od zawsze... ty moja... ja tw≤j... jestem... jestem tu... A g│os m≤j w oddech siΩ przeradza ciΩ┐ki, sapanie utrapione. Co chwilΩ ca│uj▒c j▒ po stopach i d│oniach, z wielkim szlochem proszΩ Boga o... nie wiem o co... nic ju┐ nie wiem... Wiem, ze umieram wraz z ni▒. Chc▒c nie wiem czego, unoszΩ sw▒ g│owΩ zaµmion▒ i, staraj▒c u╢miechn▒µ siΩ do mi│ej, wylewam z siebie ca│y b≤l i ob│Ωd. Ten u╢miech w krzyk siΩ przeradza... A za oknem ╢mierµ ju┐ czyha, przez story widoczna, aby odebraµ mi wszystko co mam...

II.

Przez cia│o me anio│ przeszed│ smutny ╢miertelnie i ch│≤d podarowa│ mi i ciemno╢µ. Porusza│ siΩ do╢µ szybko ? s│ysza│em p│acz jego. Patrz▒c za nim widzia│em tylko plecy, w kt≤rych tkwi│ sztylet... ze z│ota chyba. P│acz ╢wiΩtego przerwa│ flegmatyczny kaszel. Nagle przystan▒│, odwr≤ci│ siΩ i spojrza│ w ob│Ωdne oczy moje r≤wnie ob│Ωdnie. Bez jednego oka by│, z ust. krew sp│ywa│a na brodΩ i na szaty szare. Nie╢wiat│o╢µ bi│a spod jego st≤p, raczej cie± rzuca│ przera╝liwie wielki. Spogl▒da│ na mnie jeszcze czas jaki╢. Cia│o moje poczΩ│o dr┐eµ jeszcze bardziej ? jego r≤wnie┐. W chwili wsp≤lnej uczyni│ ruch gwa│towny praw▒ rΩk▒, przy kt≤rej mia│ tylko dwa palce i zerwa│ r≤┐aniec z szyi swojej. Lewej rΩki nie mia│ w og≤le. ªwiΩtym │a±cuchem cisn▒│ na ziemiΩ. Huk us│ysza│em straszliwy ? zza okna ╢miech przera╝liwszy jeszcze od skowytu owego anio│a przeszy│ uszy moje. ªwiΩty zbli┐y│ siΩ do mnie ma odleg│o╢µ ramienia, spojrza│ siΩ na oblubienicΩ moj▒, potem na mnie. Ujrza│em, jak z uszu ropa wycieka mu obficie. Spogl▒daj▒c w moj▒ duszΩ zawy│ jak ╢mierµ owa zaokienna i │zy poczΩ│y wyciekaµ mu z oka z krwi▒ siΩ mieszaj▒c. KlΩkn▒│ przede mn▒ na jedno kolano i rΩkΩ wyci▒gn▒│ ku g≤rze w kierunku nieba, w kierunku Boga... a skowyt jego coraz straszliwszy. Spostrzeg│em wtedy, i┐ jego druga noga to proteza drewniana, a on patrz▒c w niebo krzyczy co╢ po │acinie. S│abnie nagle i opada na ziemiΩ. Powstaµ chcia│em i mu dopom≤c, lecz ≤w podczo│ga│ siΩ do mnie i pocz▒│ po stopach ca│owaµ, lizaµ nogi... coraz wy┐ej... i wy┐ej... W tej┐e chwili dostrzeg│em, ┐e anio│em jest kobieta.

Nagle wielka ╢wiat│o╢µ uderzy│a oczy moje. Dojrza│em, i┐ kobieta-anio│ piΩkna siΩ sta│a i czyst▒ wielce, tak▒ wonn▒ i kusz▒c▒, szatami ╢nie┐nobia│ymi okryt▒, taka ╢wiΩt▒. Uchyli│em czo│a. Gdy ponownie podnios│em zmΩczon▒ i ol╢nion▒ zarazem g│owΩ dostrzeg│em pustkΩ ? w komnacie nie by│o nikogo, opr≤cz mnie i kochanej mojej... cierpi▒cych nas samotnie...

...a wszystko to trwa│o chwilΩ tylko kr≤tk▒ niezwykle...

III.

Gdy sen prawdziwy wielce odszed│ ode mnie, popatrzy│em na stopy konaj▒cej ┐ony mojej, dr┐▒cej i ca│ej sinej. Ca│owaµ je pocz▒│em i skamleµ piskliwie.

Zn≤w klΩczΩ i czujΩ, ┐e jestem ledwo ┐ywy, si│y wszystkie mnie opuszczaj▒ i nadzieja na cokolwiek. nagle piΩkna moja krzyczeµ zaczyna i dr┐eµ coraz intensywniej. Nie wiedz▒c co robiµ, obur▒cz twarz jej lodowata chwytam i patrz▒c g│Ωboko w prawie lodowate jej piΩkne oczy r≤wnie┐ krzyczΩ, a z ni▒ prze┐ywaj▒c cierpienie ka┐de, wszystkie chwile, prze┐ywaj▒c ┐ycie ca│e od pocz▒tku... do ko±ca... prosz▒c Boga o .. nie wiem co... o mΩki skr≤cenie chyba...

- Je╢li tylko jeste╢, o Panie, to czemu zezwalasz tak cierpieµ niewinnej istocie i mnie, nic nie wartemu... ? my╢lΩ ci▒gle nie wiedz▒c co mogΩ, a czego mi nie wolno.

Do pamiΩci mojej obumar│ej wracaj▒ piΩkne obrazy, wspomnienia najdro┐sze, kt≤re teraz mi tylko chyba zostan▒. Nie wystarcz▒ mi one, nie wystarcz▒, bo c≤┐ znaczyµ bΩd▒, c≤┐ zmieni▒, gdy sam zostanΩ?...c≤┐ pocznΩ?...

PamiΩtam, jak pierwszy raz ujrza│em ukochana moj▒. Le┐a│em wtedy na úonie le╢nym nagi prawie i rozmy╢la│em nie pamiΩtam o czym. Modli│em siΩ mo┐e... nie wiem... Zza drzew dos│ysza│em nagle ciche kroki. Zerwa│em siΩ czym prΩdzej z pozycji lez▒cej na wznak i przyodzia│em siΩ koszul▒. Kroki ucich│y.

- Mo┐e tylko wydawa│o mi siΩ? ? zapyta│em sam siebie, nie wiem dlaczego na g│os.

Jednak┐e stoj▒c cicho w miejscu i nads│uchuj▒c, us│ysza│em cichy p│acz kobiecy. Nie wiedzia│em co robiµ. P│acz ≤w powoli przeradza│ siΩ w szloch g│o╢ny dosyµ. Sta│em wryty jak s│up zdziwiony niecodzienna sytuacj▒. my╢l▒c w miarΩ realnie postanowi│em p≤j╢µ zobaczyµ co siΩ sta│o i pom≤c, je┐eli kobieta owa, je╢li to kobieta, potrzebuje jakiej╢ pomocy.

Id▒c w kierunku szlochu najciszej jak tylko mog│em ujrza│em nagle skulon▒ postaµ, jΩcz▒ca pod drzewem. By│a to m│oda dziewczyna z w│osami w kolorze kasztanu, odziana w letnia sukienkΩ, na kt≤rej l╢ni│y r≤┐nokolorowe kwiaty. dziewczyna obur▒cz trzyma│a w│asn▒ twarz, a jej p│acz by│ tak g│o╢ny, ┐e nie us│ysza│a, jak zbli┐y│em siΩ do niej na odleg│o╢µ ramienia. My╢li przebiega│y mi przez g│owΩ szybciej, ni┐ mog│a pΩdziµ moja mo┐liwo╢µ do pochwycenia ich. Wyci▒gn▒│em tylko rΩkΩ, chc▒c uczyniµ nie wiem co i sta│em... po prostu sta│em.

Nagle p│acz siΩ urwa│, gdy┐ dziewczyna chyba spostrzeg│a m▒ obecno╢µ. Powoli przechylaj▒c g│owΩ w moj▒ stronΩ ujrza│em twarz pe│n▒ strachu, b≤lu i swoistego piΩkna... piΩknego piΩkna. Jej mokre oczy tul▒c siΩ we mnie pyta│y najprawdopodobniej ? co ty tu robisz?... czego chcesz?...

Czego chcia│em - nie wiem, lecz czu│em, jak ch│≤d owia│ serce moje.

- Przepraszam... - wyszepta│a.

IV.

W twarz uderzy│a mnie rzeczywisto╢µ. Smak jej by│ jeszcze gorszy od gorzkiego smaku po┐ogi. Patrz▒c na odchodz▒ce szczΩ╢cie moje ze zniecierpliwieniem oczekujΩ ju┐ ko±ca, tak┐e mojego...

Cia│o moje jest spocone. Czuje ten pot. zapach ten sparszywia│ do granic mo┐liwo╢ci. Ju┐ nie skamlΩ, nie p│acze nawet. ProszΩ tylko Boga o... nie wiem o co... PatrzΩ na story. Za szyb▒ ╢mierµ zawis│a i nie rusza siΩ stamt▒d nawet na sekundΩ. Przygl▒dam siΩ dok│adniej - ze zgnitej i zakapturzonej czaszki p│yn▒ │zy.

- Co jest? - my╢lΩ w wielkich spazmach odruchowo rozgl▒daj▒c siΩ po komnacie ? ╢mierµ p│acze?! O co tu, kurwa, chodzi? Co siΩ, kurwa, dzieje? Ta szmata ╢miaµ siΩ powinna. ªmiech powinien rozrywaµ jej zaple╢nia│e szczΩki, a ta kurwa p│acze... O Bo┐e, jestem opΩtany...

TrzΩs▒c siΩ ca│y ze strachu, chwiej▒c siΩ na obola│ych kolanach widzΩ, jak mojej umieraj▒cej ┐onie krew zaczyna p│yn▒µ z nosa, zalewaµ policzka i brodΩ, z twarzy sp│ywaµ na uszy i z brody na szyjΩ. Nie wycieram tej krwi - po prostu uk│adaj▒c swe spocone wargi na jej wargach zimnych prawie i prawie martwych sk│adam ostatni w ┐yciu poca│unek.

Nagle piΩkna moja dr┐eµ zaczyna intensywniej i cicho, ledwie dos│yszalnie jΩczeµ.

- Boi siΩ mo┐e - my╢lΩ - a mo┐e nie wiem, mo┐e tak lepiej, jakby nie wiedzia│a. Mo┐e s▒dzi, ┐e ╢pi i sen ma jaki╢, koszmar... nie wiem jaki... Nie wiem o czym mo┐e ╢niµ umieraj▒ca w wielkich mΩkach niewinna istota, kt≤ra da│a szczΩ╢cie wielkie mnie, idiocie... Mo┐e wiem ┐e umiera, lecz jak mo┐na umieraµ wiedz▒c o tym i... umieraµ...

V.

- Czemu odchodzisz ode mnie? Dlaczego umierasz?

- Tak postanowi│ B≤g... tak nakazuje...

- Czy B≤g jest od tego... czy B≤g umrzeµ rozkazuje?

- Nie. B≤g radzi, a m▒drzy s│uchaj▒.

- Ale ja nie chcΩ! ja ciebie kocham!

- Nie... to grzech...

- Jak to?...

- To wielki grzech kochaµ spisan▒ na straty.

- Mi│o╢µ nigdy nie by│a grzechem, moja piΩkna, grzechem jest jej brak.

VI.

Sen min▒│. Spu╢ci│em bezwiednie g│owΩ i mymi tak┐e martwymi prawie oczami spogl▒dam na pod│ogΩ. Obserwuj▒c kurz, kt≤ry ju┐ nigdy nie bΩdzie uprz▒tniΩty, zauwa┐y│em co╢ d│ugiego le┐▒cego na rogu komnaty. Niby to sznurek, niby │a±cuch jaki. Przygl▒daj▒c siΩ baczniej le┐▒cemu przedmiotowi uprzytomni│em sobie, i┐ jest to r≤┐aniec porzucony tutaj przez grzesznego anio│a. Chcia│em wstaµ, podej╢µ, wzi▒µ ten ╢wiΩty przedmiot i... lecz nie... bΩdΩ nadal klΩcza│ i na obola│ych, zakrwawionych kolanach doczo│gam siΩ do niego. Nie, nie mam ju┐ nadziei, lecz przecie┐ to r≤┐aniec. Z wielkim trudem dosta│em siΩ na odleg│o╢µ wystarczaj▒c▒ do poniesienia przedmiotu, lecz z przera┐eniem zobaczy│em, i┐ ten ╢wiΩty │a±cuch wykonany jest z du┐ych, obrzydliwych robak≤w, jeszcze ┐ywych, powi▒zanych d│ugimi, rudymi w│osami, wykonuj▒cych szybkie ruchy w wydzielanym przez siebie p│ynie. Krzy┐yk zrobiony jest z dw≤ch powi▒zanych drutem palc≤w, chyba z d│oni anio│a-kobiety.

- Nie, nie wytrzymam...

Nie wytrzyma│em, a wymiotuj▒c mia│em wra┐enie wyrzucenia z siebie ca│ego smutku i ┐alu. By│a to swoista ekstaza, samoistna dewiacja cz│owieka niedomagaj▒cego.

- Nic mnie ju┐ nie obchodzi, ja ju┐ nic nie wiem...

Wykona│em szybki ruch g│ow▒, aby sprawdziµ, czy o g≤wno wci▒┐ tam le┐y. Wtem o╢lepi│ mnie przez chwilΩ kr≤tki b│ysk jasnego ╢wiat│a i zamiast biologicznego r≤┐a±ca ukaza│a siΩ │una kolorowego dymu. Spogl▒dam na ┐onΩ, a ona ca│a w bia│ej sukni, ╢wie┐a i piΩkna podnosi siΩ i podchodzi do mnie. Z cia│a jej wonnego jasno╢µ bije, jakby w sercu s│o±ce mia│a. Na szyi jej r≤┐aniec spoczywa piΩkny, ca│y z kwiat≤w, a krzy┐ z dw≤ch │odyg dr┐y na jej piersiach jasnych i jΩdrnych. RΩkΩ wyci▒ga do mnie i skinieniem g│owy prosi, abym wsta│. wstajΩ i... wsta│em bez oznak zmΩczenia, niepojΩtym obrazem oszo│omiony. Zaniem≤wi│em. Uniesienie czuje i zachwyt jakby, zaszczyt. Tym razem │zami ze szczΩ╢cia p│akaµ zaczynam. UklΩkn▒│em przed pani▒ szczΩ╢cia mojego i d│onie jej chwytaj▒c namiΩtnie ca│owaµ zaczynam. Ona │zami zalewa siΩ r≤wnie┐, ale tak piΩknie delikatnymi i u╢miecha siΩ aksamitnymi ustami.

- M≤j... - wyszepta│a.

Nagle huk roztrzaskanej szyby us│ysza│em ? to ╢mierµ przez okiennicΩ wesz│a. Nie ogl▒da│em siΩ za siebie. Wiedzia│em, ze to ona, gdy┐ smr≤d poczu│em okropny.

- Moja ... - wycharcza│ ╢miertelny szkielet.

»ona moja zemdla│a wtedy. Zd▒┐y│em chwyciµ ja w ramiona i unie╢µ. Zn≤w taka jak wcze╢niej - potargana, zakrwawiona stara sukienka, zimne ╢miertelne cia│o, spuchniΩta twarz, zasinione usta. Nie oddycha... nie oddycha... nie krwawi... nie oddycha... nie dr┐y... nie jΩczy... nie oddycha... nie czuje... nie meczy siΩ... nie cierpi... nie oddycha... nie ┐yje... nie ┐yje... I ta cisza. I ten spok≤j, spokojny, cichy spok≤j. Czuje, ┐e m≤g│bym ┐ycie ca│e w jednym prze┐yµ bezdechu. I ta cisza, ta niemoc...

Miast piΩknego r≤┐a±ca na jej szyi wisia│ ten plugawy, a robaki poczΩ│y wgryzaµ wgryzaµ siΩ w jej martwe cia│o. Dwa palce o┐y│y i powΩdrowa│y gdzie╢ pod bieliznΩ. Czuje, ┐e to nie koniec. W│adaj▒c resztkami si│, trzymaj▒c na rΩkach moj▒ martw▒ mi│o╢µ odwracam siΩ przodem do parszywej ╢mierci, kt≤ra stoi na odleg│o╢µ dw≤ch ramion ode mnie. Chc▒c zajrzeµ w jej oczy zauwa┐y│em, ┐e nie ma w co zagl▒daµ. Parszywie kurewska rozszerzy│a swoje gnij▒ce szczeki i tylko za╢mia│a siΩ chlipi▒c przy tym jak▒╢ gΩsta ciecz▒. Ubrana by│a w szary, potargany habit, z kapturem naci▒gniΩtym na czaszkΩ. Po habicie sp│ywa│o co╢ w rodzaju ┐≤│tej spermy, kt≤r▒ nabiera│a co trochΩ na ko╢cisty palec i wk│ada│a go sobie w skostnia│e usta. Przechylaj▒c p│ynnie czaszk▒ przygl▒da│a mi siΩ nieustannie. Trzymaj▒c moj▒ ┐onΩ wci▒┐ na rΩkach uklΩkn▒│em i g│owΩ opu╢ci│em ponownie dr┐▒c w wielkich spazmach. CzujΩ, ┐e ╢lepnΩ. KlΩczΩ... klΩczΩ i ╢lepnΩ... Lecz c≤┐ znaczy ta ╢lepota, gdy ┐ony mojej nie mam, a ╢mierµ nade mn▒ stoi?...

CzujΩ jak na karku moim zaciska siΩ ko╢cista, lepka d│o±...

"FULL-CONTACT WOMAN, CZYLI CZEKAM, GDY ONA MYJE SI╩ DLA MNIE..."

S│yszΩ. Ona myje siΩ dla mnie. Uwadnia swe chΩci staraj▒c siΩ ukoiµ sw≤j ┐ar. S│yszΩ. Ona myje siΩ dla mnie. Namydla og≤│ zmywaj▒c ka-┐dy smutek dnia, by jasn▒ wkroczyµ w namiΩtno╢ci nocy mojej. Naszej. Na-mydla szczeg≤│ wzdychaj▒c delikatnie, by wonn▒ wbyµ w tajemn▒ otch│a± pragnie± czasu mego. Naszego. S│yszΩ. Ona myje siΩ dla mnie. Zrasza bos-kie swoje │ono u╢miechaj▒c siΩ kokieteryjnie, aby majestatycznie uchyliµ swe sekrety i zauroczyµ nimi mnie i │o┐e moje. Nasze. úo┐e, w kt≤rym le┐e dr┐▒cy, zaniepokojony, rozpalony, wg│Ωbiony w mistyczne doznania moich zmys│≤w, kt≤rymi jednoczΩ siΩ ze zmys│ami jej i s│yszΩ, czujΩ, jak ona myje siΩ dla mnie.

Czuje ka┐d▒ kroplΩ wody, kt≤ra sp│ywa z jej czarnych w│os≤w, rzΩs, szama±skich warg, kt≤re delikatnie przygryzane pozwalaj▒ opa╢µ wodzie wprost na sp│odzone z ognia, rozkoszne sutki, wielkie niczym wie┐a Eiffla. Sp│ywaj▒c dalej po wiotkiej sk≤rze czuje, jak │zawa rosa wp│ywa w jej la-zurowe │ono i zabiera ze sob▒ czer± b≤lu istnienia oraz budzi z letargu najskrytsze nawet zakamarki rodni. CzujΩ. Ona myje siΩ dla mnie. Stru-mie± wody przemierzaj▒cy jej plecy jest w zasadzie jedn▒ tylko kropl▒ sp│ywaj▒ca wzd│u┐ krΩgos│upa wprost pomiΩdzy uda, w cie± ust moich p│a-wi▒cych siΩ w │unie mch≤w niczym w ob│okach powsta│ych na kszta│t spoco-nych cia│ naszych, kt≤re ju┐ za westchnie± kilka po│▒czy ┐ar zmys│owych uniesie±. Czuje. Ona myje siΩ dla mnie. Myje swoje nogi, kt≤re zacisn▒ siΩ niebawem na szyi mojej z si│a nieskazitelnej euforii. Ostatnim etapem egzorcyzm≤w s▒, stopy, kt≤rym ju┐ siΩ nie k│aniam, kt≤rych ju┐ nie ca│ujΩ. Nosze je zawsze w ustach swoich, by nawet wszechobecny i wszechwiedz▒cy wiatr nie m≤g│ oddaµ im nale┐ytych honor≤w swym mu╢niΩciem.

Le┐Ω, dr┐Ω, p│onΩ i czekam, gdy ona myje siΩ dla mnie. Sam swoje cia│o ujarzmiµ siΩ staram, lecz nie spos≤b, nie pora... Oddycham g│Ωboko, coraz szybciej, g│o╢niej coraz. Pot zrasza cale moje cia│o. Nie, to ju┐ nie jest pot, tylko ocean lΩku przed maj▒cym nast▒piµ spe│nieniem. To jak przedwczesna pokuta za bezpruderyjn▒ intymno╢µ i szale±cz▒ cielesno╢µ wyuzdanych rozkoszy. Za mi│o╢µ...

Lekki powiew wiatru.

Dzikie pierdniecie psa. (Dla unikniΩcia dekoncentracji g│owΩ skry│em pod ko│drΩ. Na chwile, gdy┐ okno otwarte.)

S│yszΩ. Ona myje siΩ dla mnie. Swe cia│o puchem delikatnie wyciera, by wilgoci ca│kowicie nie straciµ. S│yszΩ. Jej oddech przyspiesza siΩ i zg│Ωbia. Ona czuje, i┐ za westchnie± kilka go╢ciµ w mych snach bΩdzie, a i ja wp│ynΩ w jej czu│o╢µ i zmys│owa wulgarno╢µ. Odpala papierosa. Beka. Gasi, po czym rozpoczyna odwieczny rytua│ mi│osnego namaszczenia swego jestestwa. S│yszΩ. Ona ukwietnia siΩ gwiezdn▒ mikstura py│u niebios. Lecz lekko. Tylko tak, aby nie przyµmiµ lnianej swej po╢wiaty. Smuga. am-brozji pokrywa ca│e swoje cia│o. Dociera wszΩdzie, gdy┐ wszΩdzie i ja bΩdΩ, gdy┐ wszΩdzie bΩd▒ usta me i d│onie. S│yszΩ. Ona jΩczy rozkosznie wyg│adzaj▒c afrodyzj▒ korytarze pieczary swojej.

TonΩ. Zatapiam siΩ w podnieceniu, kt≤re ju┐ nadchodzi do mnie. Dech tracΩ spowity w obraz p│ochych fantazji, kt≤re za chwil kilka spe│nimy na jawie.

S│yszΩ. Ona skrada siΩ w kierunku │o┐a mojego. Naszego. Gotowa i roz-palona do granic. WidzΩ. B│ysk jej oczu przeszywa mnie, a wzrok wraz ze wzrokiem moim ju┐ dawno rozpoczΩ│y wilgotne igraszki. Cia│o jej bia│e otoczone zmys│owa aura dziko╢ci i bezwzglΩdnej uleg│o╢ci.

Zamykam oczy i s│yszΩ: Zamykam oczy i czuje. Ka┐dy kokieteryjny, im-pulsywny szelest powiek, ust i sromu wonnego.

Otwieram oczy i widzΩ. Oto majestat pani mojej. Ona nachyla siΩ nade mn▒ nie╢wiadomie dra┐ni▒c moje krocze. Zaraz jΩknie i powie: "Tak kochany... Poczu│, jak muskam ustami swymi kryszta│owe Twe powieki." I ostatecznie zbudzi siΩ rozpalona...

+ + + + +

Kochany m≤j le┐y, dr┐y i p│onie. Krocze jego targane namiΩtno╢ciami mego ducha i cia│a. Nachylam siΩ nad nim. Niech poczuje ambrozjΩ mej sk≤ry, afrodyzjΩ duszy mojej pragn▒cej spe│nienia dzikich namiΩtno╢ci nie przespanych nocy, podczas kt≤rych my╢la│am tylko o nim. 0 ukochanym moim.

Teraz rozchyle ca│y sw≤j majestat, a jego nasienie niech wniknie w ka┐dy szczeg≤│ mego umys│u, ╢wiadomo╢ci mojej i bezkresnej mi│o╢ci, kt≤ra ponagla i upewnia...

Lecz co to?! Czy ja naprawdΩ czu│e, ze mnie swΩdzi w do│ku i gniecie kurczowo?! O nie! Nie teraz!!!

+ + + + +

S│yszΩ. Ona zbli┐a swe usta do ucha mojego. Szepnie tylko s│owo, a bΩdzie uzdrowiona dusza.

Wtem czu│e, jak na usta moje spad│a │za jej ksiΩ┐ycowa. Otwieram szybko oczy, a ona z p│aczem konwulsyjnie szepcze:

- Sraµ mi siΩ chce.

+ + + + +

ZacisnΩ│a zΩby i co tchu popΩdzi│a w stronΩ ubikacji. Niestety, po drodze po╢lizgnΩ│a siΩ na rozlanych magicznych olejkach, kt≤rymi chwil temu kilka ukwietnia│a swoje cia│o. Przewracaj▒c siΩ drzwi poci▒gnΩ│a za sob▒, kt≤re zatrzaskuj▒c siΩ urwa│y jej praw▒ rΩkΩ. G│owa za╢ roztrzaska│a szereg kafelk≤w na posadzce. Krwi▒ chlupnΩ│a po ╢cianach tak, jakby by│a u siebie w domu. "Kurwa maµ - pomy╢la│em - no i masz babo placek..."

+ + + + +

WidzΩ. Ona krwi▒ chlupie na mnie. Bez ducha w piersi le┐y na b│yszcz▒cej posadzce. "Kurde - dumam - martwa." Lecz podniecenie me zbyt wielkie, zbyt dzikie i rozpalone, a mi│o╢µ ma zbyt ┐ywa, aby odej╢µ tak po prostu. "No c≤┐ - my╢lΩ skrycie - dobre i to. I tak niez│a dupa jak na trupa."

Zdar│em z niej szlafrok i jak dziki ry╢ w ekstazy furie popad│em. Wszed│em g│Ωboko i ┐wawo, ┐wawo, ┐wawo, tego, ┐wawo, by nie zd▒┐y│a straciµ potencja│u termicznego. Do boju, do boju - nie na darmo w podstaw≤wce wo│ali na mnie: ?E, ty U│an! Uwa┐aj no!"

Lecz brak mi jΩku jej namiΩtnego. "WalnΩ jej - my╢lΩ - mo┐e jΩknie." Wal│em jej. Ona nic. Wal│em jej znowu. Ona nic. Wal│em jej ponownie. Ona nic, tylko skurcz≤w dostaje przedziwnych. "Hm - my╢lΩ - dziwne." Lecz dalej, ┐wawo przyjaciele. W szczΩ╢ciu wszystkiego s▒ wszystkich cele. 0 ju┐... Ju┐ prawie... dochodzΩ...

- Gyyyy!!! - doszed│em.

- Przepraszam pana - wtr▒ci│a nagle s▒siadka z drugiego piΩtra -drzwi by│y otwarte, wiec wesz│am, Pan mo┐e pomy╢li, ze zjawiam siΩ jak matka Tereska, lecz nie. Ja to ja. Krycha spod siedemnastki. O, jaka │ad-na jednorΩka krwawi▒ca. To pa±ska narzeczona? Podobna do tej, co robi ta-kie fajne co╢... Hm, czy m≤g│by mi pan po┐yczyµ troszkΩ soli, bo...

- Oczywi╢cie. Zezy w kuchni przy lod≤wce.

- A tak w og≤le czy to, s▒ jakie╢ domowe sposoby zamartwiania siΩ wesp≤│?

- A czy mo┐e siΩ pani odpierdoliµ?

- Ale┐ oczywi╢cie - powiedzia│a u╢miechniΩta. - DziΩkuje i do zobaczenia. O, trup siΩ panu zesra│!

- Osz kurwa, faktycznie! - powiedzia│em ja.

- Jezu, przepraszam! - powiedzia│ trup.