Justyna OtrΩba - teksty


My╢lΩ, ┐e najlepiej zrobiΩ oddaj▒c g│os Justynie: W ramach, jak m≤j kolega stwierdzi│, "nie marnowania talentu" przesy│am swoje opowiadania, pisane, w gruncie rzeczy, do szuflady. PiszΩ od dawna, jedynym literackim sukcesem jaki uda│o mi sie odnie╢µ by│a publikacja dw≤ch opowiada± w miesiΩczniku "Cogito" (tytu│y "Kwiat" i "Pytania do Pana Boga"). To jednak do╢µ odleg│a historia. Pomy╢la│am, ┐e p≤jdΩ za rad▒ kumpla (mam nadziejΩ dobr▒) i wy╢lΩ. WiΩc... Justyna ma 21 lat, studiuje na Akademii Rolniczej, wcze╢niej zahaczy│a o PolitechnikΩ. Adresy do korespondencji (pierwszy pewniejszy): justme@box43.gnet.pl lub justme@polbox.com.




TANIO SPRZEDAM...





Spotka│am Go dzisiaj na ulicy. Szed│ raczej zdecydowanym krokiem podczas gdy ja leniwie snu│am siΩ na zakupy. Normalnie nie zwr≤ci│abym na Niego uwagi ale kierowa│ siΩ wprost na mnie z jakim╢ niezrozumia│ym zamiarem. Nieznajomy mΩ┐czyzna...
- Przepraszam, czy jest tu gdzie╢ w pobli┐u toaleta? - zapyta│.
- Nie, niestety, nie ma. -
- A jaka╢ kawiarnia? Bo wie pani ... jestem w potrzebie... -
- Tam na rogu, ale nie gwarantujΩ panu, ┐e tam pan co╢ znajdzie. -
- DziΩkujΩ. - Ju┐ mia│am odej╢µ, gdy On nagle zacz▒│...
- Jeszcze raz przepraszam, chcia│bym, ┐eby mnie pani wys│ucha│a, zajmΩ tylko chwilkΩ... - Zgodzi│am siΩ. Przy okazji zauwa┐y│am co╢, co wcze╢niej nie rzuci│o mi siΩ w oczy. Pojedynczy papieros nerwowo obracany w palcach, pude│ko zapa│ek...
Zacz▒│ opowiadaµ o swoim ┐yciu. O kobiecie - Dagmarze, kt≤ra go w│a╢nie porzuci│a. Do tego by│ wiersz. Tre╢µ... nie pamiΩtam. Wiem, ┐e mocno mnie poruszy│, by│ po prostu piΩkny, co╢ o d│oniach, ╢wiecach, muzyce Wagnera i s│awnych filozofach. Potem opowiedzia│ o synu Mateuszu. Ma go z inna kobiet▒, nie ┐on▒. Ona uciek│a z jego synem i jakim╢ przystojnym Serbem do Niemiec. Z dzieciakiem utrzymuje kontakt telefoniczny. Kiedy╢ ten obieca│ mu, ┐e wr≤ci do Polski, do taty, babci i dziadka. Powiedzia│ mi drugi wiersz, chyba jeszcze piΩkniejszy. Tym razem by│o co╢ o bucie wspartym o │awkΩ, Ostrowie Tumskim i wsp≤lnych zabawach z synem, gwiazdach i rowerku...
- ProszΩ nie zrozumieµ mnie ╝le, mo┐e pope│ni│em parΩ b│Ωd≤w, ale nigdy nikogo nie chcia│em skrzywdziµ. Chcia│bym, ┐eby mnie pani dobrze zapamiΩta│a, chcia│bym zostawiµ po sobie mi│e wspomnienie. DziΩkujΩ. -
Poda│ mi d│o±, kt≤r▒ bezwiednie, jak w transie, u╢cisnΩ│am. Wry│o mnie w ziemiΩ, nie by│am w stanie ani poruszyµ siΩ, ani cokolwiek powiedzieµ. Mo┐e zdoby│am siΩ na u╢miech? W g│owie - ekspres z my╢lami. Co╢ siΩ ze mnie wyrywa│o, ┐eby biec za nim i wyt│umaczyµ mu, ┐e nie powinien, nie warto, ┐e ┐ycie niesie ze sob▒ jeszcze jakie╢ szczΩ╢liwe chwile, niespodzianki, ┐e jest jeszcze czego╢ warte. Chcia│am choµby krzykn▒µ, ale nie mog│am, nie mog│am... . Jak s│up soli, z gΩb▒ rozwart▒ na o╢cie┐. Stch≤rzy│am...? OcknΩ│am siΩ, gdy znikn▒│ mi z horyzontu i dozna│am totalnej amnezji. Czu│am siΩ jakbym dopiero co przebudzi│a siΩ i wysz│a z domu, a spotkanie to by│o jedynie snem. Ale mia│am ╢wiadomo╢µ, ┐e nim nie by│o. Posz│am dalej, przed siebie, zatopiona w my╢lach.
- úadna pogoda! - Starzy dziadkowie siedz▒ na │awkach i plot▒ trzy po trzy. Wczorajszy mecz, dzisiejszy ┐u┐el. Przygl▒daj▒ siΩ ludziom... i mnie, wiΩc u╢miecham siΩ szeroko i z pob│a┐liwo╢ci▒ odpowiadam
- Ano │adna. -
- Pani te┐ piΩkna! - ╢miejΩ siΩ do nich i do siebie. Mi│y komplement. Hi,hi,hi... od zramola│ych starc≤w.
- PiΩkna jak boginka... - zapominaj▒ na chwilΩ o swojej staro╢ci. Pewnie, w wyobra╝ni, zn≤w s▒ m│odzie±cami. Na chwilΩ, przez chwilΩ. Jutro znowu mecz, pojutrze Tour de "co╢ tam" ogl▒dane we w│asnym towarzystwie na zdezelowanym (grunt, ┐e kolorowym) radzieckim ol╢nieniu my╢li technicznej - "Rubinie". Piwko, papieros i wys│u┐ona │awka. C≤┐ im zosta│o? Obracam siΩ za siebie i rado╢nie wykrzykujΩ
- DziΩkujΩ! - chocia┐ lustro w domu mam...
Kolorowy sklep, kolorowe p≤│ki, przy wΩdlinach smakowicie pachnie, a obok jeszcze chrupi▒ce bu│eczki. Kolorowy sklep... . Jak zwykle kupujΩ parΩ najpotrzebniejszych rzeczy, dla uciechy cukierki. W po│owie drogi do kasy, ju┐ tradycyjnie, zamieniam przynajmniej kilka s│≤w z panem Arturem, choµ zdarza siΩ czasem, ┐e pogawΩdzimy sobie d│u┐ej. Aha! Pan Artur tu pracuje i jest sympatycznym m│odym cz│owiekiem. LubiΩ te rozmowy o zwyk│ym dniu, chlebie powszednim i tym, co s│ychaµ. Kolorowy sklep... i drogi, o czym zazwyczaj przekonujΩ siΩ dopiero przy kasie.
Ju┐ wracam do domu, ju┐ nie chce mi siΩ │aziµ. Powolutku, niespiesznie ciesz▒c siΩ okruchami s│o±ca, obserwuj▒c bawi▒ce siΩ na placu dzieci i matki zajΩte rozmowami miΩdzy sob▒. Zostawieni samopas, jedno zrodzone z drugiego, niby tak sp≤jne, a jednak bardzo oddzielne. ªwiat wr≤┐ek, smok≤w, pajacyk≤w kontra opera mydlana i przepis na wy╢mienity bigos...
- Co robisz!? M≤wi│am Ci, ┐eby╢ siΩ tak nie bawi│. Jutro bΩdziesz siedzia│ w domu! - manto. Klapsy w dupΩ jeden po drugim. "Smarkaczu!"
- ProszΩ mi nie przychodziµ z takimi problemami. Przeszkadzasz. Rozmawiam z t▒ pani▒. - Chyba mia│o brzmieµ jak usprawiedliwienie, a zn≤w by│o krzykiem usi│uj▒cym przedrzeµ siΩ przez niemi│osierny wrzask skrzywdzonego dziecka. BΩbenki mam jedne. PodchodzΩ.
- Kto tu siΩ tak wydziera, jakby go ze sk≤ry obdzierali? - jego matka zaskoczona spogl▒da na mnie ale nie reaguje.
Ma│y za to bacznie obserwuje, a z twarzy powoli zaczyna znikaµ niemi│y grymas i kropelki │ez.
- No powiedz, czy prawdziwi rycerze tak krzycz▒, gdy st│uk▒ kolano? -
- Nnniee... - nie╢mia│o odpowiada. U╢miecham siΩ, czym zreszt▒ prowokujΩ, by r≤wnie┐ zdoby│ siΩ na tak▒ minΩ. Uda│o siΩ.
- Widzisz, ┐e by│o to niepotrzebne. Mam co╢ dla Ciebie. To na odwagΩ. - i wygrzebujΩ z torby te cukierki. CzΩstujΩ go, a on z ufno╢ci▒ bierze.
- To teraz mo┐esz spokojnie i╢µ walczyµ ze smokiem. -
- Mhm... - odpowiada │apczywie ss▒c cukierka. Na chwilΩ zapomina o b≤lu, byµ mo┐e do czasu, gdy zn≤w st│ucze kolano. Matka u╢miecha siΩ do mnie. Na chwilΩ, potem wrza╢nie: "smarkaczu!". Odchodzi, odchodz▒, m≤wiΩ jeszcze
- Cze╢µ rycerzu! -
- Czze╢µ - wycedzi│ delikatnie sepleni▒c, ju┐ odwr≤cony do mnie bokiem. Podw≤rko zrobi│o siΩ ciche i spokojne. Dzieci trochΩ dziwnie patrz▒ siΩ na mnie, wiΩc po kolei czΩstujΩ je cukierkami. Wyrzucam puste opakowanie. Chwila przyjemno╢ci...
ZmΩczona, objuczona gramolΩ siΩ po klatce schodowej, w skrzynce list. Dokonuj▒c akrobacji i ┐onglerki siatkami, wyci▒gam go. Do mnie, nadawcy brak. WypakowujΩ zakupy, robiΩ kawΩ, w│▒czam telewizor, list l▒duje na biurku. Przeczytam go p≤╝niej. A mo┐e teraz, bo jako╢ nie daje mi spokoju.
Kto╢ zupe│nie nieznajomy, nie znam ani charakteru pisma, ani imienia, ani nikogo takiego, o tak barwnym ┐yciorysie. DziΩkuje mi - dok│adnie z imienia i nazwiska, to ja. Za wszystko, co dla niego zrobi│am, ┐e dziΩki mnie inaczej patrzy na ╢wiat, ┐e pozwoli│am mu byµ swoj▒ ┐yciow▒ muz▒. Nie..., to jest absurdalne. Ja nie wiem, co siΩ dzieje? Mo┐e to pomy│ka. Chowam list do papeterii. Mi│a pami▒tka, ale chyba nie zas│u┐ona.
A w wiadomo╢ciach lokalnych powiedzieli, ┐e On, ko│o czwartej, rzuci│ siΩ z dachu. Nie zostawi│ motyw≤w. Chyba znam je ja... Chryste Panie, stch≤rzy│am, przecie┐ mog│am co╢ zrobiµ, mog│am podarowaµ mu choµby kilka minut ┐ycia nie pozwalaj▒c odej╢µ w sin▒ dal. Za p≤╝no...
Jest mi ╝le, a zbli┐a siΩ karnawa│. Zabawa? Nie mam na to ochoty. Mo┐e nawet lepiej? Na drzwiach wywieszam kartkΩ - og│oszenie "Tanio sprzedam skrzyd│a...", te, kt≤re parΩ lat temu przyprawi│o mi ┐ycie. ChcΩ byµ cz│owiekiem...
Justyna OtrΩba



Z LIST╙W NIEWYSúANYCH




LIST PIERWSZY


Zawsze bΩdΩ pamiΩtaµ, kiedy po raz pierwszy siΩ spotkali╢my. Spojrza│e╢ mi w oczy, ja Tobie. To by│o dziwne spojrzenie, z rodzaju tych szczeg≤lnych, przeszywaj▒cych cia│o i umys│. Pomy╢la│am wtedy: to ten. I by│am o tym ╢wiΩcie przekonana, tym bardziej, ┐e wydarzenia tego wieczoru toczy│y siΩ jak wyjΩte rodem z najpiΩkniejszej bajki. Wsp≤lne ta±ce, wsp≤lne rozmowy, wsp≤lne d│onie, wsp≤lny spacer. Zabrak│o mi tylko poca│unku na dobranoc. Mo┐e jednak wtedy by│oby zbyt piΩknie? Sz│am spaµ pe│na rado╢ci i optymizmu, wiary, ┐e odmieni siΩ moje jutro, ca│a w skowronkach. Sz│am spaµ..., bo oczywi╢cie z nadmiaru wra┐e± nie zasnΩ│am. Czas...? Nieustaj▒ca fantazja, marzenia, g│owa w chmurach i niebieskie migda│y. Ju┐ nied│ugo CiΩ zobaczΩ. Wiesz, napisa│am nawet na tΩ okazjΩ walentynkow▒ kartkΩ, z wierszykiem Achmatowej.
Bieg│am z nadziej▒ i sercem wielkim jak balon z odpustowych stragan≤w. Nie by│o CiΩ. Dlaczego? Tak siΩ cieszy│am. Chcia│am zostawiµ Ci tΩ kartkΩ, kto╢ mnie poinformowa│, ┐e wyjecha│e╢ i lepiej by│oby, ┐ebym nic nie zostawia│a. Masz dziewczynΩ... . Mrzonki nagle zmieni│y siΩ w ruinΩ, ten ogromny balon okaza│ siΩ nietrwa│y, jak zreszt▒ wszystkie buble od straganiarzy, a migda│y... trafiaj▒ siΩ gorzkie. Albo to ja mam ju┐ takie szczΩ╢cie. W╢ciek│a podar│am kartkΩ i wrzuci│am j▒ do kub│a. Chcia│am p│akaµ, ryczeµ, przeklinaµ ten cholerny ╢wiat za tak▒ niesprawiedliwo╢µ. Czu│am siΩ oszukana, zastanawia│am siΩ dlaczego mi nie powiedzia│e╢. úzy w oczach, ╢cisk w gardle. Przynajmniej wiedzia│abym na czym stojΩ. Bo┐e, jaka ja g│upia by│am, jaka g│upia... . Przysz│am do domu, gor▒czka czterdziestostopniowa,
zimne poty, b≤l ca│ego cia│a. I b≤l duszy. Zaaplikowa│am sobie ko±sk▒ dawkΩ r≤┐nego rodzaju lekarstw i pod ko│drΩ. Z nadziej▒, ┐e jutro obudzΩ siΩ zdrowa. Cia│o, to cia│o. Taka wyw│oka, kt≤r▒ r≤┐nymi magicznymi metodami mo┐na doprowadziµ do stanu jako takiej u┐ywalno╢ci. Co z reszt▒? Reszta by│a kopalni▒ niespe│nionych nadziei, nadziei za ka┐dym razem grzebanych ┐ywcem, gnij▒cych nadziei. Ta czarna ma╝ kipia│a i zalewa│a mnie ca│▒ a┐ do szpiku, prze┐era│a do cna. P│acz..., a m≤j p│acz krystaliczny, przezroczysty, czy╢ciutki, nie ska┐ony tym brudem. Tylko s│ony... . Nie zmyjΩ niczym swojej mi│o╢ci. Ci▒gle my╢la│am, ci▒gle ┐y│am tym jednym dniem, spojrzeniem, ciep│em Twoich d│oni. Zupe│nie bezsensu, zupe│nie... . NaprawdΩ, nie wiedzia│am co mam ze sob▒ zrobiµ, gdzie siΩ podziaµ, a gdzie schowaµ umys│ i jak zabiµ
tΩtni▒ce serce. Postanowi│am CiΩ znienawidziµ, nie wciskaµ siΩ z buciorami w ┐ycie. Ale to trudno ot tak znienawidziµ kogo╢, kogo siΩ pokocha│o..., wiesz, w sumie te┐ "ot tak". Ja chyba jednak nie umia│am. Kocha│am. Naiwnie, platonicznie, dzieciΩco, idealistycznie. Jak podlotek, jak g│upia gΩ╢.
Spotkali╢my siΩ kiedy╢ znowu, przy jakiej╢ okazji. Ju┐ my╢la│am, ┐e zdusi│am wszystko w sobie. A jednak nie... . Zn≤w Ty i ja. Ci▒gle rozmawiali╢my. Zn≤w wysz│am zakochana. Zn≤w, cholera, zn≤w! Mia│o byµ inaczej. Nie by│o. Miota│am siΩ w sobie, zadrΩcza│am. I co? I zadzwoni│e╢, po raz pierwszy. Wygrzeba│e╢ sk▒d╢, od kogo╢ m≤j telefon, pyta│e╢ jak siΩ czujΩ. Tw≤j g│os wystarczy│ bym poczu│a siΩ fenomenalnie. Potem by│o parΩ kr≤tkich spotka±, zdawkowych list≤w i urwa│o siΩ. Wiedzia│am, ┐e wszystko, co siΩ dzia│o by│o pozbawione jakiejkolwiek logiki, jakiegokolwiek sensu. Nie rozumia│am tego. Zg│upia│am kompletnie.
Ta cisza w naszych kontaktach zdawa│a siΩ byµ dla mnie zbawianiem, ukojeniem. Wydawa│o mi siΩ, ┐e wyleczy│am siΩ z chorej mi│o╢ci. Nie cierpia│am z powodu braku Ciebie. Wiesz, ju┐ nawet zaczΩ│am my╢leµ, ┐e to chyba by│a pomy│ka. Jedna wielka pomy│ka. To nie ten. A potem widzia│am Was. Ty i ona. Chcia│am siΩ upiµ, ur┐n▒µ jak ╢winia i zapomnieµ. Do domu wr≤ci│am wstawiona. Nie my╢la│am o Tobie, odrzuci│am CiΩ, znienawidzi│am CiΩ. Tak by│o lepiej.
To ten? Napisa│e╢ parΩ list≤w. Przecie┐ ja kocha│am. Ale kocha│am gdy by│e╢. Kiedy ucieka│e╢, wszystko ze mnie ulatnia│o siΩ jak eter. Nauczy│e╢ mnie tego. A mo┐e to ja nauczy│am siΩ kochaµ na zawo│anie, dawaµ ponie╢µ siΩ kr≤tkim i znikomym porywom serca. Chwilami tΩskni│am, a potem dostawa│am znieczulicy i kompletnie obojΩtne stawa│o mi siΩ, czy w ko±cu napiszesz. Tkwi│am sercem na rozstaju. Kt≤r▒ drogΩ wybraµ, jak▒ drogΩ? Czy w og≤le by│o co wybieraµ? Wolno╢µ. Ale co to za wolno╢µ. Z Tob▒, bez Ciebie, od Ciebie... . NajchΩtniej oswobodzi│abym umys│ od natrΩtnych my╢li, wypieprzy│a gnij▒ce marzenia o tym, ┐e mo┐e przyjdzie nam wsp≤lnie dzieliµ jutro. Nie chcia│am ju┐ tym ┐yµ, bo to nie by│o ┐ycie.
Po wakacjach zaproponowa│e╢ spotkanie. Czy siΩ cieszy│am? PrzyjΩ│am zaproszenie z rado╢ci▒, ale chyba bez szczeg≤lnego entuzjazmu. A mo┐e bez typowego dla mnie entuzjazmu (przynajmniej nie lata│am do znajomych opowiadaj▒c, co te┐ interesuj▒cego siΩ zdarzy│o). Ba│am siΩ, ale okaza│o siΩ, ┐e by│o wprost cudownie. Wsp≤lne tematy, nieko±cz▒ce siΩ opowie╢ci. Tak d│ugie, ┐e nie starczy│o nam wtedy wieczoru. Um≤wili╢my siΩ. Zakocha│am siΩ po uszy. Wyrzuca│am sobie, ┐e czyniΩ krzywdΩ mojemu sercu. Zn≤w przesta│y byµ wa┐ne obietnice sk│adane przed lustrem, nieistotna sta│a siΩ przesz│o╢µ. Wyrywa│o siΩ ze mnie wszystko. Nadzieje ros│y jak dro┐d┐owe ciasto i modli│am siΩ ┐arliwie, by nie doznaµ rozczarowa±. Spotkanie, rozmowy, spotkanie, rozmowy... . Potem musia│e╢ wyjechaµ w delegacjΩ. Wiedzia│am, ┐e tak siΩ sko±czy, wiedzia│am, a
mimo wszystko brnΩ│am w tym. M≤wi▒ "serce nie s│uga...". Niestety...
A potem by│ telefon ze szpitala. »e Ty..., ┐e mia│e╢ wypadek, ┐ebym przyjecha│a. Strach, panika w oczach. Nie umiem opisaµ Ci uczucia, kt≤rego wtedy dozna│am. Chcia│am przy Tobie ca│y czas byµ. Nie czu│e╢ siΩ zbyt dobrze, bo by│e╢ "╢wie┐o" po operacji. Stara│am siΩ podtrzymywaµ CiΩ na duchu i bez przerwy opowiada│am zabawne historyjki. Chyba nie by│o wtedy a┐ tak ╝le skoro parΩ razy u╢mia│e╢ siΩ do │ez. ZapamiΩtam ten u╢miech, te radosne oczy, na ca│e ┐ycie. Nawet nie wyobra┐asz sobie jak ja CiΩ mocno kocha│am. Powoli powraca│e╢ do zdrowia, patrzy│am jak nabierasz si│, przychodzi│am codziennie. Jednego dnia powiedzia│e╢ mi, ┐e rozsta│e╢ siΩ z ni▒... . Nie da│am po sobie poznaµ jak wiele dla mnie znaczysz, pociesza│am, m≤wi│am, ┐e na pewno znajdziesz sobie kogo╢... . Ale, wiesz..., ca│y czas patrzyli╢my sobie w oczy, a one m≤wi│y "to ten" i
chyba tak┐e "to ta". Przez parΩ dni moja rado╢µ by│a wieczna i znowu zaczΩ│am marzyµ, by nigdy nie nasta│ jej koniec. I by│am niemal przekonana, ┐e nie nastanie...
Co za diabe│ musia│ to zm▒ciµ? Jak zwykle przyjecha│am do szpitala. Lekarz powiadomi│ mnie, ┐e by│o za│amanie... Bieg│am jak torpeda do Ciebie. Nie wpu╢cili mnie. Przez szybΩ obserwowa│am Twoje bezw│adne cia│o pod│▒czane do rurek pl▒cz▒cych siΩ nad Twoj▒ g│ow▒. By│am bezsilna. Jak┐e mog│am Ci pom≤c? Patrzy│am tylko i po policzkach sp│ywa│y ciurkiem │zy, patrzy│am i modli│am siΩ do Boga. Na chwilΩ ockn▒│e╢ siΩ. Pozwolili mi wtedy wej╢µ i porozmawiaµ. By│e╢ blady, s│aby. Mocno chcia│am oddaµ Ci choµby czΩ╢µ mojego ┐ycia. Ale to niemo┐liwe. G│aska│am CiΩ po policzkach, przeciera│am zroszone potem czo│o, a sama p│aka│am. Ca│y czas powtarza│e╢ "nie p│acz, proszΩ, tylko nie p│acz", a ja zalewa│am siΩ │zami. Wtedy kaza│e╢ otworzyµ szufladΩ w szafce i wyci▒gn▒µ portfel. Da│am Ci go, prosi│e╢ bym
zamknΩ│a oczy. Poczu│am zimne d│onie na swojej szyi, ju┐ mog│am otworzyµ. To by│ ten │a±cuszek. NoszΩ go ca│y czas. Pami▒tka z delegacji i deklaracja. Uczuµ. Zapyta│e╢ siΩ, czy chcΩ byµ z Tob▒. Tak, tak, tak , tak. Pierwszy poca│unek w czo│o, usta ... i ostatni. ZmΩczony opad│e╢ na poduszkΩ. Nier≤wny kardiogram. Kazali mi wyj╢µ. SzybΩ szczelnie zas│onili ciemnymi roletami. Modli│am siΩ, modli│am siΩ, b│aga│am... . "Przepraszam, jest nam przykro..." Jezu, Jezu! Nie, nie, nie! Nie chcia│am tego s│uchaµ, nie chcia│am tego s│yszeµ, a mimo wszystko doszed│ mnie g│os "... pani przyjaciel nie ┐yje...". Nie pamiΩtam, co zrobi│am. NaprawdΩ nie pamiΩtam. Nie wiem, czy polecia│am prosto do domu, czy przypadkiem nie zamierza│am rzuciµ siΩ pod samoch≤d, czy nie wybiega│ za mn▒ lekarz pr≤buj▒c uspokoiµ mnie z histerii. NaprawdΩ,
kochany, nie wiedzia│am. Potem zaczΩ│am sobie przypominaµ. Dotar│o do mnie tyle, ┐e wypi│am butelkΩ wina i spali│am paczkΩ papieros≤w, dwa dni spa│am. By│am na Twoim pogrzebie. Cierpia│am. Niby mia│am i nie mia│am. Kiedy ju┐ posiad│am, brutalnie mi odebrano. I ci▒gle zadaje sobie pytanie "dlaczego?". Dlaczego to wszystko by│o tak, a nie inaczej? Dlaczego by│am to ja, dlaczego by│e╢ to Ty, dlaczego nie rozdziela siΩ szczΩ╢cia sprawiedliwie? Ja bΩdΩ kocha│a CiΩ zawsze. Na pewno musi min▒µ trochΩ czasu zanim nauczΩ siΩ ┐yµ na nowo. Jeszcze teraz ┐yje to we mnie, rany s▒ ╢wie┐e, s▒czy siΩ krew. Kocham CiΩ i wybacz, ┐e zgaszΩ tΩ ╢wieczkΩ na Twoim grobie. Nie chcΩ by╢ widzia│ jak p│aczΩ i nie chcΩ nad p│omieniem rozpalaµ swego serca. »egnaj...



RYZYK - FIZYK




"Dok▒d idziesz kobieto!". S│yszΩ szept za plecami, odruchowo obracam siΩ za siebie z prΩdko╢ci▒ k▒tow▒... Nikogo nie ma. To dziwne. Dudni▒ me kroki, a okres dudnie± wynosi...w ruchu harmonicznym - prostym... Nie pamiΩtam. Mo┐e d│ugo╢µ stopy?
"Dok▒d idziesz kobieto!". Donik▒d, na egzamin, tak mi siΩ zdaje, bo nic nie umiem i zastanawiam siΩ nad sensem tych krok≤w stawianych po mokrej powierzchni. úa┐Ω jak kwoka, bo czyste spodnie ju┐ ochlapane. To przez si│Ω wyporu i lepko╢µ cieczy, i ... koherencjΩ, menisk, i kapilarΩ.
"Dok▒d idziesz kobieto!". Zn≤w szept za mn▒, taki bezosobowy. Obr≤t na piΩcie i pusto. Choµ prΩdko╢µ d╝wiΩku wynosi... hm... . No, du┐o. Powinnam to wiedzieµ. I znowu ka│u┐a, a s│o±ce odbija siΩ od oczek wodnych i razi niemi│osiernie. Ach, ┐ebym tylko nie zapomnia│a, ┐e gdy k▒t padania jest wiΩkszy od k▒ta granicznego, to..., to.. odbicie ca│kowite gwarantowane. Tak, to siΩ zgadza, bo nic nie widzΩ. Zajd╝┐e s│oneczko. Energia foton≤w i praca wyj╢cia... .
"Dok▒d idziesz kobieto!".
"Na egzamin, do cholery!". O rany, wrzasnΩ│am do siebie. PrzeklΩ│am. Na ╢rodku ulicy. T│um ludzi nie s│ysza│ mnie, o dziwo. Czym to wyt│umaczyµ? Przekroczeniem progu s│yszalno╢ci?
"Dok▒d idziesz kobieto...". Ju┐ przecie┐... "...w ┐yciu swoim". Dok▒d zmierzam? Na egzamin. Z fizyki czy ze swego fizycznego istnienia? Ale ja przecie┐ nic nie umiem. Jestem zielona jak trawa co ro╢nie wbrew grawitacji. Ach, dok▒d idΩ? Wiesz... nie wiem. Przed siebie, jak foton co energiΩ czasem zamieni na u╢miech, a czasem na z│o╢µ. Mo┐e pΩdzΩ z prΩdko╢ci▒ d╝wiΩku, a mo┐e ╢wiat│a, by nikt nie zauwa┐y│ mego istnienia. Zgodnie z prawem lepko╢ci przylepiΩ siΩ do kogo╢ i ... co dalej?
"Dok▒d w ┐yciu swoim?". Po co siΩ pytasz, skoro nie wiem. To nie fizyka, by znale╝µ sens swej drogi. Choµ pewnie spe│niΩ kilka praw. Zachowam energiΩ - na jutro. PopΩdzΩ do sklepu po bia│y koloid, o╢wietlΩ pok≤j kawa│kiem ╢wieczki. Mo┐e na mΩ┐a zadzia│am si│▒ i ... wa│kiem co sprΩ┐ysto╢µ ma r≤wn▒ po│amanym ko╢ciom. A tak┐e d╝wiΩkiem o odpowiedniej g│o╢no╢ci nakrzyczΩ na zbyt ruchliwe dziecko. W kuchni zapl▒cze siΩ ciep│o, usma┐y mi kotlet i ╢cierkΩ przypali. A potem ... zgodnie z powszechnym prawem ci▒┐enia pod marmurow▒ p│yt▒ spocznΩ.
"Dok▒d zmierzasz kobieto w ┐yciu swoim!". Nie wiem, chyba na egzamin zd▒┐am.





Aby przeczytaµ komentarze juror≤w dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)


Czas utworzenia pliku: ╢roda, 13 pa╝dziernika 1999 roku. Godzina 16:40:49.