Autorka ma 21 lat i studiuje psychologiΩ. Adres kontaktowy: m_janus@friko6.onet.pl.
(1801 s│≤w)
Lubi│ okr▒g│e, ob│e kamienie, kt≤re kszta│tem idealnie wpasowywa│y siΩ w d│o±. Kiedy trzyma│ w d│oni taki kamie±, czu│ siΩ uspokojony. Taki kamie± by│ punktem oparcia w chybotliwej i p│ynnej przestrzeni.
O tym, ┐e umieram dowiedzia│em siΩ dwa tygodnie temu, w ╢rodΩ, o czwartej po po│udniu. Zaraz potem wr≤ci│em do domu. Szuka│em w ╢rodku siebie ╢mierci. Gdzie siΩ ukry│a? Czemu nigdy nie da│a mi ┐adnego znaku, ┐e jest tak blisko? Przypomina│y mi siΩ wszystkie niewinne migreny, przeziΩbienia, bia│e plamki na paznokciach, skurcze prawej │ydki...
Czu│em siΩ taki s│aby. Moje cia│o opanowa│ nag│y bezw│ad, zwiotczenie miΩ╢ni. Sta│o siΩ takie ciΩ┐kie, ┐e nie by│em pewny czy uda mi siΩ wspi▒µ po schodach do mieszkania.
SCHODY - przedmiot s│u┐▒cy do poruszania siΩ w pionie
Prowadzimy wy┐ej, stopie± po stopniu. Prowadzimy ni┐ej, stopie± po stopniu. Rozpoznajemy po╢piech i zwlekanie, zmΩczenie, p│eµ i temperament. Wszystko to zdradzaj▒ nam ich kroki.
Moja S▒siadka jest ciekawsk▒ osob▒. Zawsze gdy s│yszy kogo╢ na klatce schodowej zerka przez judasza, by sprawdziµ kto to. Musia│a dojrzeµ blado╢µ i grymas b≤lu na mojej twarzy, bo drzwi otwar│y siΩ i podbieg│a by mi pom≤c.
JUDASZ- przedmiot do obserwowania co dzieje siΩ
po drugiej stronie drzwi
Jestem by mo┐na by│o widzieµ, nie bΩd▒c widzianym. PamiΩtam ka┐d▒ sk│aman▒ nieobecno╢µ, strach i drapie┐n▒ ciekawo╢µ.
Za pomoc zap│aci│em jej m≤wi▒c, co siΩ ze mn▒ dzieje. Chyba nikt do tej pory nie obdarzy│ jej Tak▒ wiadomo╢ci▒, bo nie wiedzia│a jak ma zareagowaµ.
Kiedy wreszcie z jej pomoc▒ dotar│em na g≤rΩ, by│em ca│y zlany potem, ch│odne s│one kropelki sp│ywa│y mi po plecach i twarzy. Natychmiast po│o┐y│em siΩ do │≤┐ka.
ú╙»KO - wielofunkcyjny przedmiot wykorzystywany do snu, uprawiania mi│o╢ci,
choroby i umierania
Zrobiono je z drewna orzechowego, to dlatego mia│o ten niezwyk│y, pomara±czowawy odcie± br▒zu. Materac by│ idealny - niezbyt miΩkki i nie za twardy, cia│o nie zapada│o siΩ w niego, lecz unosi│o na sprΩ┐ystej powierzchni.
Tak wiele wspomnie± wi▒za│o siΩ z tym │≤┐kiem. Tyle zakotwiczonego w nim czasu. My╢la│em o tym, ┐e naprawdΩ kocham Moje │≤┐ko, ┐e tak trudno mi zasypiaµ bez niego, tak trudno siΩ nim dzieliµ.
Ludzie zupe│nie nie maj▒ poszanowania dla przedmiot≤w. Na co dzie± w og≤le o nich nie pamiΩtaj▒. Nie dostrzegaj▒ ich indywidualno╢ci. Patrz▒ na nie poprzez pryzmat funkcji: przedmiot do krojenia chleba, przedmiot do chronienia st≤p przed zimnem, albo czyszczenia zlewu. A przecie┐ one buduj▒ nam azyl, chroni▒ przed pozbawion▒ punkt≤w zaczepienia pustk▒.
Nie jeden raz to w│a╢nie ich widok przeprowadzi│ mnie przez wyj▒tkowo nieprzyjazny dzie±. Obezw│adniony smutkiem przechodzi│em od pantofli, do szczoteczki do zΩb≤w, elektrycznego czajnika, lod≤wki i tak powoli zabija│em czas, a┐ nadchodzi│ wiecz≤r. Gdyby nie one nawet nie otworzy│bym oczu.
Zawsze otwarte na jego zmΩczenie i na jego lenistwo. Nauczy│ mnie swojego ciΩ┐aru. NoszΩ na sobie piΩtno - odcisk jego cia│a, zag│Ωbienie jego snu. Znam wszystkie jego kobiety, zdradzane i te z kt≤rymi je zdradza│.
Wieczorem do Moich drzwi zapuka│a S▒siadka. Przynios│a gor▒cej zupy. By│a bardzo przejΩta i zatroskana. Poradzi│a mi, ┐ebym odda│ swoje rzeczy biednym: -Tylu teraz potrzebuj▒cych ludzi na ╢wiecie. Panu siΩ to i tak ju┐ na nic nie przyda...- Szybko otar│a ╢ciekaj▒c▒ po zaczerwienionym policzku │zΩ.
Zdawa│o mi siΩ, ┐e w jej spojrzeniu omiataj▒cym Moje meble i drobiazgi dostrzegam b│ysk zach│anno╢ci. Hiena! Ju┐ zastanawia siΩ, kt≤re z Moich rzeczy pasowa│yby jej najbardziej.
-Zapakuje pan ubrania i garnki do jakich╢ pude│, a m≤j m▒┐ mo┐e je podrzuciµ do PCK. Pan nie powinien siΩ przemΩczaµ- Jej │ami▒cy siΩ g│os przyprawia│ mnie o md│o╢ci.
Wr≤ci│em do │≤┐ka. Przez Ni▒ nie mog│em zasn▒µ. Ci▒gle na nowo przypomina│em sobie zmru┐one, kr≤tkowzroczne oczy S▒siadki, uwa┐nie sonduj▒cej sprzΩty w Moim pokoju. Przyjd▒ tu pewnie po tym kiedy umrΩ, zabraµ wszystko.
Wyobrazi│em sobie obcych ludzi nosz▒cych Moje ubrania. Materia│ przylegaj▒cy do obcej sk≤ry, czyj╢ pot ws▒czaj▒cy siΩ we w│≤kna, podczas gdy moje cia│o przechodziµ bΩdzie przez kolejne stadia gnicia i rozk│adu. Czyje╢ rΩce przetrz▒saj▒ce Moje szuflady. Kogo╢ k▒pi▒cego siΩ w Mojej wannie, wycieraj▒cego Moim rΩcznikiem...
Rzuca siΩ tak niespokojnie, przewraca z boku na bok. Co╢ siΩ sta│o. Co╢ nie pozwala mu zasn▒µ. Ma napiΩte miΩ╢nie, jakby przeciwstawia│ siΩ czemu╢ napieraj▒cemu na niego z wielk▒ si│▒.
Nie potrafi│em tego zatrzymaµ. Coraz wiΩcej i wiΩcej obraz≤w t│oczy│o siΩ w moim m≤zgu. Czu│em siΩ jakby za chwilΩ mia│y rozsadziµ mi g│owΩ. Im wiΩcej ich by│o, tym mniej zrozumia│e siΩ stawa│y. Wkr≤tce zmieni│y siΩ w samo wirowanie, od kt≤rego ╢wistu rozbola│y mnie uszy. Przycisn▒│em g│owΩ do poduszki.
Przez lata mojego ┐ycia obrasta│em w r≤┐ne przedmioty, gromadzi│em je wok≤│ siebie, budowa│em z nich ╢cie┐ki i drogowskazy, wy╢ciela│em nimi kanciast▒ przestrze±, a teraz mia│bym je tu zostawiµ? One nale┐▒ do mnie, a mo┐e nawet s▒ mn▒, bo tyle na nich moich spojrze±, moich dotkniΩµ i moich my╢li (Nigdy nie by│em pewien gdzie siΩ ko±czΩ. Czy sk≤ra rzeczywi╢cie wyznacza moje granice...).
Nie mogΩ pozwoliµ na to, by kto╢ je zagarn▒│. One dziel▒ moje najintymniejsze sekrety, wiedz▒ to, czego nie wie o mnie ┐aden cz│owiek.
Wtedy zdecydowa│em: muszΩ je zniszczyµ.
FILI»ANKA - przedmiot s│u┐▒cy do picia, dla wygody zaopatrzony w uszko
Obudzi│em siΩ rano pe│en spokoju i si│y jak▒ daje podjΩta decyzja. Wszystko by│o jasne i proste - mia│em cel. »eby tylko uda│o mi siΩ zd▒┐yµ. Pij▒c herbatΩ zastanawia│em siΩ nad kolejno╢ci▒. Co mam zniszczyµ jako pierwsze? Trzeba u│o┐yµ dok│adny plan, nikt nie mo┐e siΩ dowiedzieµ co robiΩ. Najtrudniej bΩdzie zmyliµ S▒siadkΩ, ona wci▒┐ wtyka nos w nie swoje sprawy.
Trzyma│em w d│oni fili┐ankΩ. By│a taka bezbronna, taka ufna...
Znam jego ╢linΩ. O poranku jest kwa╢na i zgΩstnia│a, jΩzyk ob│o┐ony bia│ym nalotem, a usta s▒ szorstkie, suche i zach│anne. Pije szybko, du┐ymi │ykami, czasem przep│ukuj▒c zakamarki ust sokiem lub herbat▒.
W ci▒gu dnia jego wargi staj▒ siΩ miΩksze i nabieraj▒ posmaku nikotyny. Wieczorem, delikatnie, na d│u┐ej obejmuj▒ moj▒ krawΩd╝, niespiesznie s▒cz▒ p│yn.
Trzeba od czego╢ zacz▒µ. Nie mog│em tego unikn▒µ. Powoli rozlu╝ni│em chwyt. Potoczy│a siΩ po stole i spad│a rozbijaj▒c siΩ na ma│e kawa│eczki.
DRZWI - ruchomy przedmiot zamykaj▒cy otw≤r w ╢cianie
Naznosi│em kartonowych pude│ i popakowa│em w nie zawarto╢µ Moich szaf, szuflad i schowk≤w. S▒siadka puka│a kilka razy, ale nie otwar│em jej drzwi.
Dzielimy ╢wiat na wnΩtrze i zewnΩtrze.
Postanowi│em, ┐e zacznΩ znosiµ pud│a na d≤│ ko│o dwunastej, powinna byµ wtedy zajΩta gotowaniem obiadu. Przemyka│em cicho po schodach. Przy czwartym pude│ku zderzy│em siΩ z ni▒, wbiegaj▒c▒ na g≤rΩ (Zapomnia│em o oknie w kuchni...).
-Chyba pan zwariowa│! W pana stanie! Niech pan wraca do mieszkania. Zaraz panu przyniosΩ ciep│ej zupki, a mo┐e woli pan kompociku? M≤wi│am przecie┐, ┐e m▒┐ panu pomo┐e-
Mia│em ochotΩ krzykn▒µ: zostaw mnie w spokoju, ty g│upia krowo!. Ale wtedy mieliby na mnie haczyk. Stwierdziliby, ┐e siΩ za│ama│em, ┐e nie wiem co robiΩ, ┐e nie potrafiΩ sam decydowaµ... nie mog│em do tego dopu╢ciµ.
-Wola│bym zrobiµ to sam.- powiedzia│em
-Jak to sam!? Pan powinien odpoczywaµ- S▒siadka nie poddawa│a siΩ tak │atwo.
-ProszΩ mnie zrozumieµ. To ostatnia rzecz, kt≤r▒ mogΩ zrobiµ w moim ┐yciu. To dla mnie naprawdΩ wa┐ne, muszΩ zaj▒µ siΩ tym zupe│nie sam-
-Bo┐e m≤j! Jaki z pana dzielny cz│owiek...- znowu p│aka│a. -Mo┐e ja chocia┐ panu pomogΩ te pud│a poznosiµ na d≤│, co?
Zgodzi│em siΩ. Nosi│a ze mn▒ pude│ka, ci▒gle pochlipuj▒c.
-Jak pan ju┐ wr≤ci z PCK proszΩ do mnie zapukaµ, to panu tej zupy przyniosΩ... a lubi pan galaretkΩ?
Wyjecha│em za miasto, znalaz│em odpowiednie odludne miejsce i tam u│o┐y│em stos z Moich przedmiot≤w, od razu rw▒c je, gniot▒c i rozbijaj▒c. Potem ten stos podpali│em. Powtarza│em sobie ca│y czas, ┐e tak trzeba, ┐e tak bΩdzie lepiej, ┐e to jedyny spos≤b.
Chyba nie umia│bym tego zrobiµ jeszcze raz.
Nie chcia│y siΩ paliµ. Tli│y siΩ tylko, wydzielaj▒c k│Ωby czarnego gryz▒cego dymu. ZaczΩ│y │zawiµ mi oczy. Musia│em dolaµ benzyny, dopiero wtedy pojawi│y siΩ p│omienie.
Nie mog│em na to patrzeµ, wiΩc nie czeka│em, a┐ siΩ dopal▒ tylko wr≤ci│em do domu. Przyjecha│em tam nastΩpnego dnia i dok│adnie przetrz▒sn▒│em pogorzelisko. Jestem zupe│nie pewien, ┐e nie zosta│o tam nic, co nadawa│oby siΩ jeszcze do u┐ytku.
SZAFA- przedmiot do przechowywania innych przedmiot≤w
Poniewa┐ jestem na co╢, nie jestem dla siebie. Sama z sob▒ jestem niepe│na. Przygarniam, chowam, chroniΩ, zamykam w swoim brzuchu. Czemu odebra│ mi wszystko? Czemu otaczam teraz tylko kurz i pustkΩ .Co mi po nich, nie maj▒ ciΩ┐aru, nie maj▒ koloru...gdzie siΩ podzia│a obfito╢µ przedmiot≤w z moich p≤│ek, wieszak≤w i szuflad? MartwiΩ siΩ o nie.
ST╙ú -przedmiot wielofunkcyjny; jada siΩ przy nim, nakrywa do niego, wyk│ada na± swoje karty
Prze╢ladowa│a mnie my╢l o Moich meblach. Zupe│nie nie wiedzia│em jak sobie z nimi poradziµ. SpΩdza│em ca│e dnie siedz▒c przy kuchennym stole i rozmy╢laj▒c.
CzujΩ siΩ stary. Cia│o mam przeorane pl▒tanin▒ wydr▒┐onych przez korniki chodnik≤w. Nie stojΩ ju┐ na ziemi tak pewnie jak niegdy╢, gdy l╢ni│a moja politura, gdy nie nosi│em na sobie zbiela│ych blizn po gor▒cych szklankach i garnkach. A on mimo to siada wsparty na mojej chwiejno╢ci. Kocham te nasze przed│u┐ane w niesko±czono╢µ, bo a┐ do po│udnia, ╢niadania, kiedy rozpo╢ciera na mnie szorstk▒ p│achtΩ gazety i czytaj▒c popija kawΩ. Jestem ju┐ stary i nie on pierwszy siada ze mn▒ do ╢niada±, obiad≤w i rozm≤w, dlatego dobrze wiem o czym my╢li. PotrafiΩ byµ tylko oparciem, wiΩc mu siΩ nie sprzeciwiΩ, ale s▒dzΩ, ┐e nie powinien obmy╢laµ mojej zag│ady z │okciami wspartymi o m≤j blat.
W ko±cu wpad│em na pomys│. Jedyn▒ przeszkod▒ by│a S▒siadka.
-Stuk, stuk.-
-Dzie± dobry. Mam do pani wielk▒ pro╢bΩ...-
Ludzie tacy jak S▒siadka wykorzystuj▒ ka┐d▒ okazjΩ na wy╢wiadczenie innym przys│ugi, zniewalaj▒ innych swoj▒ uczynno╢ci▒, ╢wiat to ich d│u┐nik. Wys│a│em j▒ do apteki po lekarstwo. Apteka by│a daleko, dawa│o mi to co najmniej dwie godziny jej nieobecno╢ci.
Rozpi│owa│em Moje meble na kawa│ki. Musia│em tak zrobiµ, inaczej nie zmie╢ci│yby siΩ do pude│ek. Zd▒┐y│em tu┐ przed powrotem S▒siadki.
-DziΩkujΩ pani bardzo. Co ja bym zrobi│ bez pani... a pomog│aby mi pani jeszcze poznosiµ te pud│a?
-Oczywi╢cie, ┐e panu pomogΩ.
-Jakie one ciΩ┐kie, c≤┐ pan tam zapakowa│?- gdera│a.
-Wie pani, jak pani nie by│o to przyjechali zabraµ │≤┐ko
-Nawet │≤┐ko pan odda│!?
Po powrocie do mieszkania przywita│a mnie pustka. M▒┐ S▒siadki przyni≤s│ mi materac, S▒siadka przynios│a kisiel. Nie chcia│em ┐eby wyszli i zostawili mnie samego. Jednak rozmowa nie klei│a siΩ, wiΩc powiedzia│em im, ┐e jestem zmΩczony i chcia│bym siΩ ju┐ po│o┐yµ spaµ.
Nie mam ju┐ prawie nic, zostawi│em tylko pid┐amΩ i Moj▒ ulubion▒ poduszkΩ. Sypiam na materacu po┐yczonym od s▒siad≤w. W│a╢ciwie nic nie robiΩ, tylko le┐Ω i my╢lΩ. Wspominam Moje meble i Moje ubrania. Czasami siΩ bojΩ, bojΩ siΩ tego uczucia zawieszenia w przestrzeni bez punktu oparcia.
PODUSZKA - miΩkki przedmiot u│atwiaj▒cy zasypianie
Zbudzi│em siΩ wcze╢nie, to przez go│Ωbie │omocz▒ce na parapecie. Ranek pachnia│ popio│em. Przykry│em g│owΩ poduszk▒. W og≤le nie t│umi│a ha│asu, utraci│a ca│▒ swoj▒ miΩkko╢µ, jak gdyby siΩ zbuntowa│a.
Przyciska mnie do swojego szorstkiego, nieogolonego policzka. Wydaje siΩ taki bezradny, a mimo to go nienawidzΩ.
S▒siadka wbieg│a zdyszana, trudno by│o rozpoznaµ czy wstrz▒saj▒cy ni▒ szloch, te wszystkie dziwne d╝wiΩki kt≤re wydawa│a, ten pokraczny taniec wyra┐a wielk▒ rado╢µ czy rozpacz. Zadzwonili do niej, bo on nie mia│ ju┐ telefonu. Pomylono wyniki. Nie umiera│. Jest zupe│nie zdrowy.
Dobrze go znam: pewnie p≤jdzie nad rzekΩ, poszuka jaki╢ g│adkich okr▒g│ych kamieni, zacznie od nowa budowaµ sw≤j ╢wiat. Morderca!
(1917 s│≤w)
- Nie wiedzia│am, ┐e jest ich a┐ tyle! Spotykam je na ka┐dym kroku, s▒ wszΩdzie doko│a. Kto by przypuszcza│, ┐e mo┐na prze┐yµ 27 lat nie zdaj▒c sobie sprawy z istnienia czego╢, co mija siΩ codziennie rano w drodze do pracy, a nawet w drodze do w│asnej │azienki.
Podekscytowana Agnieszka wymachiwa│a rΩkami na wszystkie strony, co chwilΩ wykrzykuj▒c: - O popatrz! Tam, tu┐ pod sufitem jest jeden... i obok okna te┐...i tutaj i jeszcze tam...
Pod▒┐a│em pos│usznie wzrokiem we wskazywane mi miejsca, ale nic tam nie widzia│em. Nic nadzwyczajnego, nic takiego, o czym ona m≤wi│a - po prostu kawa│ek krzes│a, przybrudzon▒ ╢cianΩ, pomiΩt▒ reklam≤wkΩ.
- Nic tam nie widzΩ- powiedzia│em jak najdelikatniej, ┐eby tylko jej nie zdenerwowaµ. Zdenerwowana Agnieszka p│aka│a, mia│a piskliwy, dra┐ni▒cy g│os i grozi│a, ┐e odejdzie. Nie lubi│em zdenerwowanej Agnieszki. Aby j▒ przeb│agaµ, musia│em potem czytaµ te idiotyczne ksi▒┐ki, kt≤re jak m≤wi│a: "pozwol▒ nam zrozumieµ siΩ lepiej", "umocniµ nasz zwi▒zek", "naucz▒ uzewnΩtrzniaµ emocje" i tym podobne bzdury.
Tym razem jednak Agnieszka, zajΩta wypatrywaniem, wcale nie zwr≤ci│a uwagi na moje s│owa. Spr≤bowa│em wiΩc inaczej: - Agnieszko!- natychmiast zareagowa│a na d╝wiΩk swojego imienia- M≤wi│em ci, ┐eby╢ uwa┐a│a na Andrzeja. On ma nie po kolei w g│owie.
-Jak mo┐esz tak m≤wiµ o swoim najlepszym przyjacielu! O mnie te┐ tak m≤wisz za moimi plecami?
-Andrzej jest moim przyjacielem od dwudziestu piΩciu lat. W│a╢nie dlatego najlepiej wiem, ┐e on ma nie po kolei w g│owie. Po prostu go nie s│uchaj. To znaczy s│uchaj go, odpowiadaj na jego pytania, ale bro± Bo┐e nie bierz na powa┐nie tego, co m≤wi.
-Nie bierz na powa┐nie tego, co m≤wi- zapiszcza│a -Jeste╢ dwulicowy! Ob│udny! Ju┐ dawno powinnam ciΩ zostawiµ! »yjΩ z ob│udnikiem, kt≤ry ze swojego najlepszego przyjaciela robi wariata!- powiedzia│a │ami▒cym siΩ g│osem i zaczΩ│a p│akaµ.
-Nie robiΩ z Andrzeja wariata. On jest war...
Nie pozwoli│a mi doko±czyµ: -Jeste╢ po prostu zazdrosny o to, ┐e on pokazuje mi rzeczy, kt≤rych ty nie rozumiesz
-Niby czego nie rozumiem?- zaczyna│o mnie to bawiµ. Aga twierdzi│a, ┐e czego╢ nie rozumiem.
-Nie rozumiesz dorg≤w i ekli!
-A co to do cholery s▒ te pieprzone dorgi i ekle? Produkt chorej wyobra╝ni Andrzeja!
-Ignorant! Nie s▒ ┐adnym produktem. Widzisz tam na krze╢le s▒ dwa ekle...
Jej palec wskazywa│ dwie r≤wnoleg│e proste, przeciΩte trzeci▒, grubsz▒ pod k▒tem 30 mo┐e 400.
-Czy to jest ekel?- zapyta│em wskazuj▒c podobny uk│ad na kocu przykrywaj▒cym kanapΩ.
-Nie, no co╢ ty, to nie jest ekel. To raczej mojf. Musisz nauczyµ siΩ patrzeµ od nowa. Wtedy zobaczysz ten ukryty ╢wiat, kt≤ry pokazuje mi Andrzej.
-Jaki olbrzymi dorg !- szepnΩ│a z podziwem, maj▒c chyba na my╢li szafΩ w po│▒czeniu z p≤│k▒ i zas│on▒. Spojrza│a na mnie z wyrzutem, ocieraj▒c d│oni▒ │zy, a kiedy zwr≤ci│em jej uwagΩ na rozmazany tusz, zaczΩ│a ha│a╢liwie skar┐yµ siΩ na m≤j brak wra┐liwo╢ci i ograniczenie. Po czym niespodziewanie zamilk│a, zagapiona w lewy k▒cik moich ust. Wyci▒gnΩ│a rΩkΩ i z nabo┐nym skupieniem obrysowa│a delikatnie palcem jak▒╢ moj▒ zmarszczkΩ, zaczynaj▒c▒ siΩ w│a╢nie w lewym k▒ciku ust i przechodz▒c▒ na policzek.
-Bo┐e! Masz prawdziwego zideta! One s▒ takie rzadkie...
Zacz▒│em gry╝µ i ca│owaµ jej d│o±, a ona, chyba zahipnotyzowana widokiem owego zideta, zapominaj▒c o z│o╢ci, podda│a siΩ pieszczotom.
Kiedy╢ nawet bym nie ryzykowa│ i nie rozpoczyna│ tej rozmowy. Kiedy╢ o wiele wiΩcej bym zrobi│, ┐eby udobruchaµ AgnieszkΩ. Mia│a takie cudowne piersi i ogromne, przepe│nione podziwem, zgadzaj▒ce siΩ z ka┐dym moim s│owem, br▒zowe oczy. Ale wkr≤tce przekona│em siΩ, ┐e tajemnica jej podziwu dla mnie, wcale nie wi▒┐e siΩ ze zrozumieniem. Agnieszka nie rozumia│a tego, co do niej m≤wi│em, co wiΩcej, ona niczego nie rozumia│a. Po prostu zachwyciwszy siΩ czym╢, wch│ania│a to w siebie jak g▒bka, po│yka│a to w ca│o╢ci, akceptowa│a w najdrobniejszym szczeg≤le, niczego nie zmieniaj▒c. Oczywi╢cie ka┐dy cz│owiek jest trochΩ g▒bczasty, ale ona by│a hiperg▒bczasta.
Mnie te┐ po│knΩ│a. Nie powiem, z pocz▒tku sprawia│o mi przyjemno╢µ odnajdywanie w│asnych s│≤w i zda± w jej ustach - zaspokaja│a tym moj▒ pr≤┐no╢µ, dokarmia│a moje ego. Trwa│o to dop≤ki nie zorientowa│em siΩ, jak przypadkowy jest jej zachwyt i jak przypadkowe rzeczy po│yka. Jej g▒bczasto╢µ najpierw zaczΩ│a mnie nudziµ, potem dra┐niµ, a wreszcie przera┐aµ.
Nie mia│em pomys│u, ani si│y na to, by j▒ porzuciµ, wiΩc ka┐da jej gro╝ba odej╢cia, wykrzyczana podczas coraz czΩstszych k│≤tni, brzmia│a dla mnie jak najs│odsza obietnica. Zrobi│em siΩ z│o╢liwy i nieustΩpliwy, odm≤wi│em czytania tych jej g│upich ksi▒┐ek, nie reagowa│em na histeryczne przedstawienia.
Wtedy wr≤ci│ z Maroka Andrzej. Ucieszy│em siΩ z jego powrotu. Nie ma jak o┐ywczy powiew szale±stwa. Odmienna, nowa perspektywa...
-W Maroku pobiera│em lekcje u zaklinacza wΩ┐y. S│ono mu za nie p│aci│em. Obieca│ nauczyµ mnie jak widz▒ ╢wiat wΩ┐e i pokazaµ mi znane tylko wtajemniczonym ukryte przedmioty. No i dotrzyma│ obietnicy - sko±czy│ nagle swoje opowiadanie Andrzej.
-Pyszne to ciasto -zmieni│ temat -Chyba bΩdΩ u was czΩstym go╢ciem. Sama piek│a╢ Agnieszko?
-Tak. DziΩkujΩ-Aga by│a rozpromieniona.
-A nie m≤g│by╢ nam wiΩcej opowiedzieµ o tych ukrytych przedmiotach?- poprosi│a.
-Jasne, ┐e m≤g│bym, ale wydawa│o mi siΩ to nudne
Zaprzeczy│em r≤wnie gor▒co, co nieszczerze: -Sk▒d, to cholernie interesuj▒ce, Andrzej!
I Andrzej zacz▒│ nam t│umaczyµ, co to s▒ dorgi i ekle. S│ucha│em jego skomplikowanych wywod≤w jednym uchem, od czasu do czasu rzucaj▒c jaki╢ komentarz, ┐eby nie odkryli mojej nieuwagi.
Takie komentarze s▒ zawsze ryzykowne i kiedy ╢miej▒c siΩ powiedzia│em: - Uwa┐aj Andrzej, bo co╢ mi to przypomina. Niech siΩ stanie dorg! Niech siΩ stanie ekel! C≤┐ z ciebie za tw≤rca - s│owotw≤rco...- popatrzyli na mnie oburzeni, a Agnieszka rozw╢cieczona krzyknΩ│a, ┐e znowu nie s│ucham, a siΩ wym▒drzam. Andrzej natomiast, jak zwykle nadnaturalnie spokojny wyja╢ni│: -¼le mnie zrozumia│e╢ Tomku. Nie stwarzasz dorg≤w, albo ekli nazywaniem. One istniej▒ ca│y czas, nazwy tylko pozwalaj▒ ci je dostrzec, m≤wiµ o nich i my╢leµ...
Kiwn▒│em g│ow▒ potakuj▒c▒, bo nie mia│em ochoty siΩ z nim spieraµ. Andrzej by│ wariatem, chocia┐ wszystkie jego argumenty, by│y zawsze celne i z│udnie racjonalne. Zreszt▒ on sam dobrze wiedzia│ o swoim wariactwie, przyzna│ siΩ do niego podczas jakiej╢ naszej dyskusji o sektach. "By│by╢ ╢wietnym guru."- powiedzia│em. "Dlatego, ┐e jestem szalony, prawda? To by│aby super praca, jestem do niej stworzony."- odpowiedzia│, ╢miej▒c siΩ zdecydowanie za g│o╢no. Andrzej by│ moim ulubionym ╢wiadomym swojego wariactwa wariatem.
Zaraz po wyj╢ciu Andrzeja pok│≤cili╢my siΩ po raz pierwszy o dorgi i ekle. Dok│adniej, to Agnieszka siΩ k│≤ci│a za nas dwoje, bo ja uzna│em, ┐e k│≤tnia o nieistniej▒ce przedmioty ociera siΩ o absurd. Z niedowierzaniem smakowa│em gwa│towno╢µ niespodziewanego buntu mojej Agnieszki, kt≤ra do tej pory by│a mΩcz▒co niezawodna w swoim dla mnie poparciu. Zabra│a po╢ciel i posz│a spaµ na rozk│adanym fotelu w pokoju go╢cinnym.
NastΩpnego dnia um≤wi│a siΩ z Andrzejem na kawΩ, a po powrocie, ca│a nasi▒kniΩta naukami maroka±skiego zaklinacza, pok│≤ci│a siΩ ze mn▒ po raz kolejny i odkry│a na moim policzku zideta.
Wieczorem zadzwoni│em do Andrzeja, ale uparcie udawa│, ┐e nie rozumie, o co mam do niego pretensje. Rozgor▒czkowany opisywa│ mi szczeg≤│owo jaki╢ dom na wsi, kt≤ry zamierza│ kupiµ. Kiedy powiedzia│, ┐e ogr≤d jest gigantycznym mojfem i ┐e to dobrze dzia│a na potencjΩ od│o┐y│em s│uchawkΩ.
We ╢rodΩ wr≤ci│em z pracy i zobaczy│em, ┐e m≤j komputer zosta│ przestawiony na pod│ogΩ, ksi▒┐ki na p≤│kach u│o┐one s▒ w tworz▒ce dziwne kszta│ty sterty, a ┐eby dostaµ siΩ do │≤┐ka, muszΩ przeskakiwaµ biurko. Dowiedzia│em siΩ od Agi, ┐e to dlatego, bo ekl nie mo┐e s▒siadowaµ z tymnfolem, rek wydziela rekton, kt≤ry powoduje zmΩczenie, a mojf... jest dobry na potencjΩ.
U╢wiadomi│em sobie, ┐e Agnieszka wch│onΩ│a Andrzeja. Wyszed│em z domu trzaskaj▒c drzwiami i wr≤ci│em dopiero ko│o dwunastej w nocy. Agnieszki nie by│o. Nie chcia│em nawet dzwoniµ do Andrzeja i tak by│em pewien, ┐e ona tam jest. Jeszcze niedawno zastanawia│em siΩ jak z ni▒ zerwaµ, ale teraz nie by│em ju┐ tego taki pewien.
W ko±cu zajmowa│a kawa│ mojego ┐ycia. By│a zawsze obok, na ka┐de zawo│anie i ca│kiem nie╝le zape│nia│a m≤j czas. Teraz gdy wymyka│a mi siΩ z r▒k, zacz▒│em o niej my╢leµ jak o swojej w│asno╢ci, kt≤r▒ nie chcΩ siΩ z nikim dzieliµ. Jak o rzeczy, kt≤r▒ mogΩ wyrzuciµ na ╢mietnik, ale nie oddam jej nikomu. Przywyk│em do niej przez te dwa lata i jej znikniΩcie pozostawi│oby spor▒ lukΩ.
Agnieszka pojawi│a siΩ w domu rano, t│umacz▒c, ┐e noc spΩdzi│a u siostry. Przez nastΩpne kilka tygodni wszystko by│o w porz▒dku. Prawie w porz▒dku, bo przy komputerze pracowa│em siedz▒c na pod│odze, a do picia zamiast herbaty dostawa│em wywar z tekla, kt≤ry dla mnie by│ zwyk│▒ gotowan▒ wod▒. Znosi│em to cierpliwie, poniewa┐ Andrzej przeprowadzi│ siΩ ju┐ do swego wiejskiego domu i przesta│ przychodziµ na kolacjΩ, wiΩc mia│em nadziejΩ na uzdrowienie mojej Agi. Niestety zamiast tego pojawi│y siΩ nowe problemy.
-Podaj mi proszΩ krzes│o, Agnieszko
-A gdzie jest krzes│o?
-Jak to gdzie?! Nie r≤b sobie ┐art≤w. Stoi metr od ciebie
-Po prawej, czy po lewej stronie?
-Agnieszko! Podasz mi to krzes│o, czy nie?- krzykn▒│em zniecierpliwiony.
-ChΩtnie ci je podam, je┐eli powiesz mi gdzie jest...- znowu ten piskliwy ton zwiastuj▒cy atak p│aczu. Odwr≤ci│em g│owΩ, Agnieszka ca│a siΩ trzΩs│a, a na policzkach widnia│y czarne smugi rozmazanego tuszu. By│a taka brzydka i ┐a│osna.
-Cholera! Ty naprawdΩ nie widzisz tego krzes│a- przerazi│em siΩ.
-Gdzie jest fili┐anka?- spyta│em. Rozgl▒da│a siΩ bezradnie wok≤│ siebie.
-Stoi na stole- sam sobie odpowiedzia│em. -A gdzie jest st≤│? Nie ma sto│u?!
W odpowiedzi Agnieszka zaczΩ│a rozpaczliwie p│akaµ, zach│ystuj▒c siΩ wdychanym powietrzem i trzΩs▒c. -ªwietnie, nie ma sto│u. Od dzi╢ sto│y nie istniej▒..- nie zwraca│em uwagi na to, ┐e usi│uje mi co╢ powiedzieµ.- Ja nie widzΩ twoich ekli, mojf≤w i zidet≤w, a ty nie widzisz krzese│ i sto│u. ªwietnie!
-No uspok≤j siΩ, wszystko bΩdzie dobrze- powiedzia│em wreszcie, ale zabrzmia│o to tak bezsensownie, ┐e zaraz siΩ roze╢mia│em, co wywo│a│o kolejny wybuch p│aczu Agnieszki.
Sta│o siΩ. »yli╢my w innych ╢wiatach: ja - w ╢wiecie krzese│, a ona - w ╢wiecie ekli, choµ mog│oby siΩ zdawaµ, ┐e to ten sam ╢wiat - moje x metrowe, odziedziczone po rodzicach mieszkanie.
Ona godzinami wypatrywa│a siΩ we wskazanym przeze mnie kierunku krzes│a, a ja ze wszystkich si│ stara│em siΩ dojrzeµ ekla. Co z tego, skoro Aga wci▒┐ widzia│a tylko ekle, a ja jedynie krzes│a. ZaczΩli╢my wiΩc porozumiewaµ siΩ jΩzykiem geometrii: proste, krzywe, k▒ty i punkty przeciΩcia. W zasadzie, ten dziwaczny, nieekonomiczny jΩzyk dzia│a│, chocia┐ by│o to ┐mudne i wymaga│o anielskiej cierpliwo╢ci. Na dodatek, dla Agnieszki prosta nie zawsze by│a prost▒.
Najgorzej by│o kiedy Agnieszka zaczyna│a robiµ porz▒dek. Bo wed│ug niej nasze, pozostaj▒ce w idealnym porz▒dku mieszkanie, by│o w stanie koszmarnego nie│adu, by│o niemo┐liwym do zniesienia chaosem. Naprawiaj▒c dorga pociΩ│a moje dyskietki na tr≤jk▒ty i wrzuci│a do szklanego wazonu. WiΩkszo╢µ mebli poustawia│a do g≤ry nogami. T│umaczy│a mi potem, ┐e na widok tego ba│aganu dostawa│a gΩsiej sk≤rki i bola│y j▒ zΩby, wiΩc musia│a posprz▒taµ.
Nie wiedzia│em, co robiµ, wiΩc zadzwoni│em do Andrzeja. Pomy╢la│em, ┐e dobrze jej zrobi rozmowa z kim╢ z "tamtego" ╢wiata. Uspokoi siΩ trochΩ, przestanie p│akaµ po k▒tach.
Andrzej przyjecha│ od razu. Skrytykowa│ moj▒ teoriΩ o zaburzeniach percepcji i powiedzia│ uspakajaj▒co do Agnieszki: -Kochanie, nie martw siΩ. Po prostu nie mieszcz▒ siΩ w tobie dwa ╢wiaty r≤wnocze╢nie i jeden wypiera drugi
-A w tobie siΩ mieszcz▒?- spyta│a pochlipuj▒c Agnieszka.
-Tak, bo ja mam umys│ w kszta│cie silsy. Wiesz, ┐e silsa jest nieograniczona w swoich zwojach.
Nie s│ysza│em, co m≤wi│ dalej, bo boj▒c siΩ, ┐e rzucΩ na niego z piΩ╢ciami, wyszed│em z kuchni...
Nie zdziwi│em siΩ wcale, kiedy przy ╢niadaniu Agnieszka o╢wiadczy│a:
-Tomku, muszΩ ci co╢ powiedzieµ. Wiesz, ┐e naprawdΩ bardzo ciΩ kocha│am, ale to po prostu nie mog│o siΩ udaµ...
-Czemu a┐ tak po prostu?- zaciekawi│em siΩ.
-Po prostu dlatego, ┐e ty masz zidelta, a ja forho. One siΩ nawzajem wykluczaj▒...
-Aha- uda│em pe│ne zrozumienie. Czu│em siΩ taki okropnie zmΩczony, z trudem utrzymywa│em otwarte oczy.
-OdchodzΩ- wyszepta│a Agnieszka- OdchodzΩ do Andrzeja...- sko±czy│a spogl▒daj▒c na mnie niepewnie.
Powstrzymuj▒c siΩ od powiedzenia jej: "nie mog│em siΩ ju┐ doczekaµ, wreszcie bΩdΩ mia│ spok≤j", odwr≤ci│em g│owΩ w stronΩ okna.
-Popatrz jakie mamy brudne okna Aga...
-Gdzie Tomku?!
(1452 s│owa)
Powietrze tutaj pachnie kaw▒ tak mocno, po to by nie wystarczy│o ju┐ miejsca na senno╢µ, ani na ┐aden inny zapach. Zawsze wiedzia│am, ┐e senno╢µ to zapach. Zapach ciep│a i miΩkkiej po╢cieli, bardzo │agodny, ale gΩsty - osiadaj▒cy tu┐ przy pod│odze. Trudno walczyµ z senno╢ci▒, ona sprawia, ┐e cia│o jest niepos│uszne, a my╢li p│yn▒ tak wolno, jak w gΩstym syropie. Nie spos≤b oprzeµ siΩ tej obietnicy ukojenia.
Moja babcia m≤wi│a, ┐e jedyna rada na pozbycie siΩ tego zapachu (senno╢ci), to zaparzyµ du┐o mocnej kawy i porozstawiaµ paruj▒ce fili┐anki w ca│ym mieszkaniu. Zreszt▒, nawet to nie pomaga na d│ugo.
Wszystko zaczΩ│o siΩ od tej nieszczΩsnej broszurki, kt≤r▒ wcisn▒│ jej na ulicy do rΩki, wraz z paczk▒ "wyj▒tkowych, pra┐onych z miodem i cynamonem orzeszk≤w ziemnych", jaki╢ cz│owiek z farmy ekologicznej. Broszurka nosi│a tytu│ "Jak programowaµ swoje sny - metoda dr... (tu nastΩpowa│o dziwne trzycz│onowe, egzotycznie brzmi▒ce nazwisko)" i mia│a ok│adkΩ w jej ulubionym niebieskim kolorze.
Dominika rzadko kiedy ╢ni│a, a jeszcze rzadziej zapamiΩtywa│a tre╢µ snu. Gdy ju┐ zdarzy│o siΩ jej zapamiΩtaµ jaki╢ sen, opowiada│a go wielokrotnie, nie zwa┐aj▒c wcale na to, ┐e mnie nudzi. Je╢li przy╢ni│o jej siΩ co╢ na wakacjach, przysy│a mi opis w listach. Zna│am, z najdrobniejszymi szczeg≤│ami, wszystkie jej sny.
Nie zmiΩ│a, ani nie podar│a broszurki, nie wyrzuci│a jej do kosza, nie schowa│a do kieszeni, nie zapomnia│a o niej. Byµ mo┐e powodem by│ kolor ok│adki, a mo┐e mΩ┐czyzna ze snu sprzed dw≤ch tygodni. W ka┐dym razie sko±czy│a j▒ czytaµ ju┐ w tramwaju i od razu postanowi│a spr≤bowaµ.
Tego wieczora ╢cieli│a │≤┐ko z wielk▒ pieczo│owito╢ci▒, kilkakrotnie dok│adnie strzepuj▒c i wyg│adzaj▒c ko│drΩ oraz poduszkΩ. Szeroko otwar│a okno, aby przewietrzyµ pok≤j, a potem usiad│a i zaczΩ│a obmy╢laµ sw≤j sen.
Ka┐dy na co╢ czeka. Nosi w sobie owe oczekiwania - g│Ωboko ukryty scenariusz (zbi≤r warunk≤w tego) czego╢, co by go uwiod│o, gdyby tylko siΩ wydarzy│o. Czeka na to, ┐e wreszcie kto╢ zada to jedyne pytanie, kt≤re pozwoli mu wypowiedzieµ jego niemilkn▒c▒, przygotowywan▒ ca│e ┐ycie odpowied╝. Czeka na jaki╢ magiczny gest, na dotkniΩcie. Albo mo┐e wystarczy mu wyj▒tkowy spos≤b bycia tej osoby, wchodzenia po schodach, u╢miechania siΩ, unoszenia brwi, akcentowania s│≤w podczas rozmowy, jej nerwowe roztargnienie lub pe│en pewno╢ci siebie spok≤j.
NaprawdΩ nie jest wa┐ne, na co siΩ czeka. Wa┐ne jest to, ┐e kto╢ kto wpisze siΩ w nasze oczekiwania, kto odkryje nasz plan, zdobywa nad nami w│adzΩ. Wtedy zostajemy schwytani w utkan▒ przez siebie samych sieµ. Jak powiedzia│a mi Dominika: wszyscy jeste╢my bezsilni wobec spe│niaj▒cych siΩ sn≤w.
NastΩpnego dnia wtargnΩ│a niezapowiedziana w moj▒ popo│udniow▒ bezczynno╢µ, niszcz▒c bezpowrotnie nastr≤j tych cudownych, opustosza│ych godzin, kiedy nic nie naprΩ┐a nitki czasu, a ja dryfujΩ leniwie z chwili w chwilΩ. Pada│ deszcz i zab│oci│a mi ca│▒ pod│ogΩ.
-Nauczy│am siΩ programowaµ sny...- zaczΩ│a.
Nie chcia│am jej s│uchaµ.
-Wczorajszej nocy zaprogramowa│am sobie sen z tym mΩ┐czyzn▒, kt≤ry przy╢ni│ mi siΩ dwa tygodnie temu. I przy╢ni│ mi siΩ po raz drugi! To nie m≤g│ byµ zbieg okoliczno╢ci. Obudzi│am siΩ niewiarygodnie szczΩ╢liwa. BojΩ siΩ tego, ale nie mogΩ siΩ ju┐ doczekaµ wieczora.
Patrzy│am na ni▒, gdy zapala│a papierosa. O czwartej po po│udniu Dominika by│a jeszcze po brzegi wype│niona swoim snem, jeszcze nie do ko±ca obudzona.
-Co ci siΩ ╢ni│o?- dobrze wiedzia│am, ┐e chce zostaµ o to zapytana.
-ªni│a mi siΩ jaka╢ codzienno╢µ. Spacer wzd│u┐ rzeki, rozmowa... On jest niezwyk│y. Ma taki ciep│y g│os, a kiedy m≤wiΩ, pochyla siΩ w moj▒ stronΩ. Jest uwa┐ny, skupiony. Rzeczy odbite przez jego umys│ staj▒ siΩ nadzwyczajnie proste. Chyba siΩ w nim zakocham. BojΩ siΩ.
-Przecie┐ to tylko sen- powiedzia│am.
-Czy to co╢ zmienia?- zapyta│a Dominika, a ja nie potrafi│am znale╝µ odpowiedzi.
Z ka┐dym dniem by│a Nim coraz bardziej poch│oniΩta. ªwiat wok≤│ przesta│ j▒ interesowaµ, prawie nie wychodzi│a z domu. »ywi│a siΩ d┐emem pomara±czowym i chrupkim pieczywem. Meble w mieszkaniu, sk≤ra Dominiki, wszystko pokryte by│o lepk▒, pachn▒c▒ intensywnie warstewk▒ senno╢ci.
ªni│a o Nim co noc, a tak┐e podczas popo│udniowej drzemki, kt≤ra sta│a siΩ jej nowym zwyczajem.
Wkr≤tce nie potrafi│a my╢leµ o niczym, pr≤cz Niego. Dlatego by│am jedyn▒ osob▒, z kt≤r▒ rozmawia│a. Kiedy dzwoni│a, od razu poznawa│am j▒ po g│osie, bo m≤wi│a tak, jakby ci▒gle t│umi│a krzyk. Z przera┐eniem przy│apywa│am siebie na tym, ┐e rozmawiam o Nim, jak o realnie istniej▒cej osobie.
-Rano nie chcΩ siΩ obudziµ, zaciskam na si│Ω powieki. ªpiΩ tak d│ugo, a┐ zaczyna mi byµ gor▒co i swΩdzi mnie sk≤ra. Moje cia│o zmusza mnie, bym siΩ obudzi│a.
Dominika nienawidzi│a ╢niada±, podczas kt≤rych Jego obraz, Jego zapach powoli i nieuchronnie wys▒cza│ siΩ spod jej powiek, ustΩpuj▒c miejsca widokowi sto│u, albo szklanki z herbat▒. Pr≤bowa│a wcale nie otwieraµ oczu po przebudzeniu, brnΩ│a po omacku do kuchni, obijaj▒c siΩ po drodze o meble i ╢ciany. Z trudem odnajdywa│a czajnik, parzy│a sobie palce przy zapalaniu gazu. Wszystko to z nadziej▒, ┐e w ten spos≤b uda siΩ jej zatrzymaµ Go d│u┐ej. Niestety nie pomaga│o.
Wtedy zwykle dzwoni│a do mnie i opowiada│a mi o pustce, o tym, ┐e tutaj, bez Niego, jest wydr▒┐ona i bezradna. -Wiesz jest we mnie teraz tyle nieistniej▒cych rzeczy, ┐e sama ju┐ prawie nie istniejΩ. On wype│nia mnie po brzegi, jest dok│adnie tym, na co zawsze czeka│am. Nie zosta│o mi nic, czym mog│abym siΩ obroniµ, co pozwoli│o by mi zawr≤ciµ.
Dominika mia│a racjΩ. Ju┐ nic nie utrzymywa│o jej na powierzchni rzeczywisto╢ci, nie by│a z nikim, ani z niczym zwi▒zana, nawet codzienne sprzΩty: porcelanowy kubek, pantofle, sta│y siΩ jej obce. Od ┐ycia oddziela│a j▒ szczelna warstewka senno╢ci. A przecie┐ ╢wiat widziany poprzez senno╢µ jest tylko senno╢ci▒.
Od pocz▒tku przeczuwa│am jaki On jest. Wiedzia│am, ┐e nie powinna mu ufaµ. Tak wewnΩtrznie skupiony, uporz▒dkowany umys│ mo┐e mieµ wy│▒cznie kto╢ o absolutnie egocentrycznej naturze. Kto╢, kto nie trwoni energii, nie rozprasza siΩ na to, co dla niego nieistotne. -M≤j obojΩtny! Ju┐ wtedy ciΩ przejrza│am.
To prawda, bywa│ dla niej dobry i czu│y, by│ mistrzem w odgadywaniu jej pragnie±. Niezwykle cierpliwie i konsekwentnie przywi▒zywa│ j▒ do siebie, coraz mocniej i mocniej. Ale jaki czasami potrafi│ byµ okrutny, gdy nie pojawia│ siΩ wcale dzie± lub dwa dni, a ona ╢ni│a opustosza│▒ przestrze± z kapi▒cym kropla po kropli czystym, truj▒cym czasem.
Dominika uwielbia│a moment zanurzania siΩ pod ciemn▒, faluj▒c▒ taflΩ snu, przekraczania granicy. Tam zn≤w czu│a, ┐e ma ciΩ┐ar, ┐e jest pe│na i nie ma w niej ┐adnej szczeliny, kt≤r▒ m≤g│by wkra╢µ siΩ lΩk lub niepok≤j. By│a szczΩ╢liwa. Z ka┐dym snem zostawia│a tam coraz wiΩcej siebie.
Najgorsze by│y przebudzenia. Nie chcia│a wracaµ do ╢wiata, kt≤ry by│ zbiorem nieuporz▒dkowanych, bezcelowych kszta│t≤w. Zbuntowane przedmioty wy╢lizgiwa│y siΩ jej z d│oni. Najprostsze czynno╢ci stawa│y siΩ niemo┐liwe do wykonania. Nie poznawa│a w lustrze swojej twarzy. Zlekcewa┐ona rzeczywisto╢µ kaleczy│a j▒ bole╢nie przy ka┐dym kroku.
Robi│am dla niej zakupy, ale to nie wystarcza│o, bo Dominika zapomina│a nawet jak kroi siΩ chleb. Gdy przychodzi│am, wita│a mnie u╢miechem. Pozornie siΩ nie zmieni│a, jednak mia│am wra┐enie, ┐e u╢miecha siΩ do mnie jej cia│o, a nie ona.
Zabra│am j▒ kiedy╢ na spacer. "Nie mo┐na siedzieµ ca│y czas w zamkniΩtym mieszkaniu."
ªwie┐e powietrze otrze╝wi│o j▒ trochΩ. Siedzia│a na │awce, wygrzewaj▒c siΩ w s│o±cu. -Prosi│ ┐ebym podziΩkowa│a ci w jego imieniu za to, ┐e tak o mnie tutaj dbasz- powiedzia│a.
-Jak On ╢mie dziΩkowaµ mi za to! On, kt≤ry jest wszystkiemu winny- By│am w╢ciek│a z powodu w│asnej bezsilno╢ci.
-Nigdy wiΩcej tak o Nim nie m≤w. Nic nie rozumiesz.
Po powrocie do domu zabra│am siΩ za gotowanie obiadu, a ona mi pomaga│a. Musia│am jej dok│adnie opisywaµ co i w jakiej kolejno╢ci ma zrobiµ. Pokazywa│am, jak siΩ kroi marchewkΩ, obiera ziemniaki, myje naczynia. Na╢ladowa│a moje ruchy i szybko przypomina│a sobie jΩzyk codziennych przedmiot≤w. Odzyskiwa│a nad nimi w│adzΩ. Wydawa│a siΩ tym naprawdΩ zainteresowana i zaczΩ│am mieµ nadziejΩ, ┐e uda mi siΩ wyrwaµ j▒ z Jego sieci.
Wysprz▒ta│y╢my ca│e mieszkanie - chcia│am pozbyµ siΩ tego wszechobecnego zapachu senno╢ci. Wyszorowa│am meble, wypastowa│am pod│ogi, pootwiera│am okna. O trzeciej piΩtna╢cie Dominika nagle oznajmi│a, ┐e idzie spaµ.
-Jak to idziesz spaµ!
-On na mnie czeka...
ZwinΩ│a siΩ w k│Ωbek na fotelu i sekundΩ p≤╝niej po jej r≤wnym, g│Ωbokim oddechu pozna│am, ┐e usnΩ│a. Przegra│am z Nim po raz kolejny.
Sypia│a po siedemna╢cie godzin dziennie, ale wci▒┐ by│o to za ma│o. Wymy╢li│a, ┐e kupi tabletki nasenne. Stara│am siΩ przekonaµ j▒, ┐e to niem▒dre, ale On pochwali│ ten pomys│: -BΩdziemy mieli dla siebie wiΩcej czasu.- powiedzia│.
Kupi│a Relanium.
Zadzwoniono do mnie ze szpitala, Dominika za┐y│a za du┐o tabletek. Znalaz│a j▒ jej matka. Nikt nie pr≤bowa│ siΩ dowiedzieµ, czy chce siΩ obudziµ. Starannie wyp│ukano z niej ca│▒ senno╢µ. Odwiedzi│am j▒ - wygl▒da│a, jak gdyby uszed│ z niej kolor, jak wyblak│a, pusta w ╢rodku │upina.
-On mnie zostawi│- wyszepta│a.
Dwa dni p≤╝niej wyskoczy│a przez okno. Nie by│o wysoko, ale ona spada│a bardzo wolno i d│ugo, bo pod sk≤r▒ mia│a tylko pustkΩ.
To z Jego powodu zaparzy│am piΩµ litr≤w kawy. Przy╢ni│ mi siΩ wczoraj. Z piΩknym, okrutnym u╢miechem przyzna│, ┐e zrobi│ to specjalnie. Zrobi│ to dla mnie. Zawsze czeka│am na taki u╢miech, na zaproszenie do gry.
Tak bardzo bojΩ siΩ zasn▒µ.
(1940)
S▒ takie jesienne tygodnie, gdy struktura pokrywaj▒cych niebo chmur nie pozwala rozwin▒µ siΩ ╢wiat│u, przeistaczaj▒c dni w nieko±cz▒ce siΩ poranki. Zapewne dlatego Stanis│aw nie potrafi│ okre╢liµ czasu swojego pierwszego osuniΩcia siΩ w przepa╢µ. Ale lekarz nieustΩpliwie powtarza│ pytanie:
-Kiedy po raz pierwszy zauwa┐y│ pan niepokoj▒ce objawy?- s│owa te wykrzykiwano Stanis│awowi wprost do ucha przez wzmacniaj▒c▒ d╝wiΩk tr▒bkΩ.
-Kiedy to siΩ zaczΩ│o?
-Nie wiem. Wyci▒gnijcie mnie st▒d!- odkrzykiwa│ Stanis│aw po chwili przerwy.
-Czy mo┐e nam pani powiedzieµ kiedy mΩ┐owi pogorszy│ siΩ s│uch?
-Czemu pan o mΩ┐u tak... tak jakby go tu nie by│o- │ka│a histerycznie pulchna, mo┐e czterdziestoparoletnia brunetka.
-Stasiek wcale nie og│uch│. On siΩ zapad│ w siebie...
-Wyci▒gnijcie mnie st▒d- pojΩkiwa│ Stanis│aw.
-Ale sk▒d mamy pana wyci▒gn▒µ?- pyta│ zdezorientowany okulista.
Przybycie Stanis│awa Zielonki do szpitala sta│o siΩ przyczyn▒ wielkiego zamieszania. Przywieziono go na chirurgiΩ ze z│amaniem ko╢ci udowej, ale dziwaczne zachowanie pacjenta sprawi│o, ┐e wkr≤tce wok≤│ ╢nie┐nobia│ej, zagipsowanej nogi Stanis│awa i jego roztrzΩsionej ┐ony zgromadzi│ siΩ t│um lekarzy i pielΩgniarek. Wszyscy ci ludzie k│Ωbili siΩ, zape│niaj▒c przestrze± ha│asem i niepotrzebn▒ ruchliwo╢ci▒.
Okulista stara│ siΩ nak│oniµ Stanis│awa do odczytywania wydrukowanych na tablicy literek, uzbrojony w fantastyczn▒ maskΩ laryngolog zagl▒da│ mu do ucha, neurolo┐ka bada│a odruch kolanowy, psychiatra zadawa│ pytania.
-Jaka to litera?
-ProszΩ rozlu╝niµ miΩ╢nie │ydki...
-Czy w ci▒gu ostatnich czterdziestu o╢miu godzin spo┐ywa│ pan alkohol, albo inne ╢rodki odurzaj▒ce?
-S│yszy mnie pan? Czy teraz mnie pan s│yszy?
-Co dok│adnie ma pan na my╢li m≤wi▒c "wyci▒gnijcie mnie st▒d"?
Stanis│aw czu│, ┐e zapada siΩ coraz g│Ωbiej. Dzi╢, zanim potkn▒│ siΩ o │opatΩ i z│ama│ nogΩ, musia│ znajdowaµ siΩ najwy┐ej parΩ centymetr≤w pod powierzchni▒ siebie. Gdyby nie ten wypadek pewnie nadal nie zdawa│by sobie sprawy ze swojej sytuacji, przypisuj▒c dziwne samopoczucie skokom ci╢nienia, albo ╝le przespanej nocy. Ale teraz obsun▒│ siΩ ju┐ du┐o g│Ωbiej, o dobre kilka metr≤w g│Ωbiej. D╝wiΩki dociera│y do niego os│abione, nabiera│y przy tym pog│osu, takiego jak w ╢rodku studni. Ludzkie twarze by│y niewyra╝ne, jakby widziane z oddali, wiΩc zb│Ωkitnia│e i pozbawione wielu szczeg≤│≤w.
A przecie┐ ca│kiem niedawno porz▒dkowa│ sad. Kosi│ trawΩ, obcina│ wysch│e ga│Ωzie. Prze┐uwaj▒c za twarde w│≤kna miΩsa, z│o╢ci│ siΩ na niedbalstwo ┐ony. Kroi│ kiszonego og≤rka przygl▒daj▒c siΩ wytartemu, z│otemu wzorkowi na brzegu talerza i zastanawia│ czy p≤j╢µ z J≤zkiem na piwo czy sko±czyµ robotΩ w sadzie. A potem potkn▒│ siΩ o │opatΩ, kt≤ra, by│ tego pewien, le┐a│a ze dwa metry przed nim, i poczu│ jak wpada coraz g│Ωbiej i g│Ωbiej do ╢rodka.
Teraz, siedz▒c w centrum szpitalnego zamieszania, pyta│ sam siebie, przestraszony: "Co siΩ ze mn▒ kurwa dzieje? Co to za dziwna choroba?". I z ogromnym wysi│kiem wydobywaj▒c z g│Ωbin siebie g│os, wykrzykiwa│ w kierunku zamazanych sylwetek lekarzy: "Wyci▒gnijcie mnie st▒d!".
Po dwugodzinnym badaniu stwierdzono, ┐e pacjent rzeczywi╢cie zapad│ siΩ w siebie. Poniewa┐ medycyna nie zna podobnego przypadku, trudno ustaliµ jaka jest szansa na powr≤t do zdrowia, albo normalne funkcjonowanie pacjenta w tym stanie. Nie wiadomo r≤wnie┐ jak zapobiec dalszemu obsuwaniu siΩ w g│▒b pacjenta. W tej sytuacji zaleca siΩ spok≤j i przyjmowanie du┐ej ilo╢ci ciep│ych p│yn≤w.
We wsi gadano, ┐e choroba Stanis│awa jest zara╝liwa i omijano szerokim │ukiem gospodarstwo Zielonk≤w. Mleczarnia przesta│a przyjmowaµ od nich mleko, a listonosz ju┐ nie wstΩpowa│ na kawΩ, zostawiaj▒c listy i rentΩ zatkniΩte za bramΩ. Gdy Stanis│awowa sz│a do sklepu, ludzie schodzili jej z drogi, a sprzedawczyni odbiera│a od niej pieni▒dze w gumowych rΩkawicach. Stanis│awowej robi│o siΩ przykro, tym bardziej, ┐e odk▒d Stasiek wpad│ do ╢rodka, prawie siΩ do niej nie odzywa│ i zaczΩ│a doskwieraµ jej samotno╢µ.
Tydzie± po powrocie ze szpitala Stanis│aw zatrzyma│ siΩ na g│Ωboko╢ci 30 metr≤w i pozostawa│ tam prawie przez miesi▒c. P≤╝niej zaczΩ│y siΩ wahania: jednego dnia spada│ w g│▒b, aby nastΩpnego znale╝µ siΩ tu┐ pod powierzchni▒. Takie wahania mΩczy│y go bardziej ni┐ ci▒g│e przebywanie na du┐ej g│Ωboko╢ci.
Zofia Stanis│awowa przesiadywa│a ca│e dnie w kuchni, z nud≤w sporz▒dzaj▒c dziesi▒tki s│oik≤w konfitur, d┐em≤w, sok≤w i innych przetwor≤w. Bulgotanie sma┐▒cych siΩ owoc≤w uwalnia│o j▒ od nudy i symbolizuj▒cej marnowanie czasu ciszy.
Od czasu do czasu zerka│a na Stanis│awa, do pokoju, a gdy by│a │adna pogoda na │awkΩ pod orzechem: "Chcesz co╢ do picia?" albo "Naszykowaµ ci pierog≤w?"- pyta│a, a on dawa│ jej znak ruchem g│owy. To, ile czeka│a na odpowied╝, zale┐a│o od g│Ωboko╢ci, na kt≤rej znajdowa│ siΩ Stanis│aw. Cieszy│a siΩ wiΩc, gdy odpowiada│ od razu, martwi│a - je┐eli zajmowa│o mu to kilka minut.
Niekiedy Zofii zdawa│o siΩ, ┐e otch│a± prze╢wituje przez nieogolone policzki mΩ┐a, albo, ┐e dostrzega j▒ w jego nadmiernie rozszerzonych ╝renicach. Wstrz▒sa│ ni▒ wtedy jaki╢ id▒cy od krΩgos│upa dreszcz i czym prΩdzej sz│a do piwnicy po nowy zapas pustych s│oik≤w. "Zrobimy kompot."- m≤wi│a do siebie.
Wiosn▒ odwiedzi│ Zielonk≤w ksi▒dz proboszcz. Przyszed│, ┐eby powiedzieµ Stanis│awowi, co wymy╢li│ przez zimΩ: -Otrzyma│e╢ Stanis│awie dar od Boga. Zosta│e╢ wybrany- obwie╢ci│, siadaj▒c na krze╢le i spojrza│ wyczekuj▒co na Stanis│awa. Po piΩciu minutach jego pe│en troskliwej powagi, wyczekuj▒cy wyraz twarzy zosta│ zniszczony przez bezlitosny tik nerwowy. Stanis│awowa zauwa┐y│a zdenerwowanie ksiΩdza i po╢pieszy│a z wyja╢nieniami:
-Stasiek jest dzi╢ bardzo g│Ωboko. Jeszcze z parΩ minut poczekamy na odpowied╝. Napije siΩ ksi▒dz herbaty?
-ChΩtnie, chΩtnie. Z konfitur▒, je╢li mo┐na prosiµ...
NastΩpnej niedzieli proboszcz og│osi│ z ambony, ┐e Stanis│aw nie jest wcale chory, tylko obdarowany przez Boga, a to znaczy, ┐e nikogo nie zarazi. Ludzie nie uwierzyli od razu, ale gdy minΩ│o kilka dni, a ksi▒dz nadal pozostawa│ zdrowy, przestali unikaµ Zielonk≤w.
Powiadomiona przez proboszcza lokalna gazeta opublikowa│a nawet wywiad ze Stanis│awem, pod patetycznym tytu│em "Podpowiekowa otch│a±". Wywiad dosyµ dziwny, gdy┐ najd│u┐sza odpowied╝ Stanis│awa sk│ada│a siΩ z dw≤ch s│≤w i jednego mrukniΩcia.
Nied│ugo p≤╝niej ludzie zaczΩli przychodziµ do Stanis│awa prosiµ o radΩ. Stanis│aw siada│ wyprostowany, zesztywnia│y z dumy, na ulubionej │awce pod orzechem, kt≤rego li╢cie filtrowa│y ostre, popo│udniowe s│o±ce, tworz▒c kr▒g bezpiecznego cienia. Obserwowa│ spod przymkniΩtych powiek drobne, rudo- br▒zowe plamy pl▒taj▒cych siΩ po podw≤rku kur i czarny zarys bramy, przy kt≤rej sta│a, pe│ni▒ca rolΩ od╝wiernego Zofia. (Obraz ╢wiata zmienia│ siΩ wraz z g│Ωboko╢ci▒ jego zanurzenia. Gdy by│ bardzo g│Ωboko, podw≤rko stawa│o siΩ zbiorem ruchomych, wielobarwnych punkt≤w i p│aszczyzn. Kszta│ty nie by│y ju┐ niczym znajomym, czasem nie umia│ nawet domy╢liµ siΩ w nich znaczenia, nie potrafi│ stwierdziµ czy to drzewo, czy jego ┐ona, a na dodatek wszystko by│o upiornie zb│Ωkitnia│e odleg│o╢ci▒. Stanis│aw najbardziej nie cierpia│ tej
niebieskiej mg│y.)
Czeka│. Pierwszy przyje┐d┐a│ na rowerze zdyszany ksi▒dz proboszcz. Sadowi│ siΩ na │awce obok Stanis│awa narzekaj▒c na pogodΩ i swoj▒ sutannΩ, w kt≤rej, jak m≤wi│, "mo┐na siΩ ┐ywcem ugotowaµ". P≤╝niej schodzili siΩ ludzie. Czasem przychodzi│o ich tak du┐o, ┐e nie mie╢cili siΩ w wytyczonym przez koronΩ orzecha krΩgu, lecz stali pomimo tego, nie dbaj▒c o przypiekaj▒ce im sk≤rΩ s│o±ce, ani stru┐ki sp│ywaj▒cego po twarzach potu. Zofia wynosi│a na ganek gar z porzeczkowym kompotem, b│ogos│awi▒c w my╢lach przeczucie, kt≤re kaza│o jej zesz│ej jesieni przygotowaµ tak du┐o przetwor≤w.
Stanis│awa nudzi│y ludzkie historie i ludzkie problemy. Niecierpliwi│ siΩ i lekcewa┐▒c gniewny wzrok ksiΩdza, przerywa│ opowiadania, zanim zd▒┐y│y dobiec ko±ca. Z jednakow▒ niedba│o╢ci▒ wypowiada│ swoje rady. Brzmia│y one zwykle jak bez│adne chrz▒kniΩcia i pomruki, przemieszane z pojedynczymi s│owami. Ca│e szczΩ╢cie, rady Stanis│awa cierpliwie t│umaczy│ i dopowiada│ proboszcz.
Oko│o si≤dmej t│um pod orzechem topnia│, ludzie rozchodzili siΩ do dom≤w. Proboszcz zostawa│ czasami na kolacji, ┐eby dotrzymaµ towarzystwa Zofii, kt≤rej brakowa│o rozm≤w. ZmΩczony Stanis│aw zasypia│ bardzo wcze╢nie. Mia│ zwyczajne, nienaruszone przez chorobΩ sny.
Pewnego dnia, podczas codziennego rytua│u udzielania rad, w pora┐aj▒cym blasku niechcianego o╢wiecenia, Stanis│aw spostrzeg│, ┐e widziane z okre╢lonej odleg│o╢ci ludzkie historie wygl▒daj▒ trochΩ jak dywan w du┐ym pokoju - jak wielobarwne, wzorzyste p│aszczyzny.
-S│uchaj Zo╢ka, one s▒ jak cholernie skomplikowany wz≤r, jakie╢ ciapki, paski- opowiada│ przy kolacji.
M≤wienie sprawia│o Stanis│awowi trudno╢µ. D│awi▒c siΩ i pokas│uj▒c, mozolnie wydobywa│ z g│Ωbin swojego wnΩtrza s│owo po s│owie:
-Trzeba wynale╝µ regu│Ω, aby zrobiµ z nimi porz▒dek ... i wiadomo co powinien kto╢ zrobiµ, ┐eby by│o dobrze. To wszystko jak wielgachna uk│adanka. Ale... ale kurwa, ja nie umiem rozwi▒zywaµ takich zagadek... one mi siΩ nie mieszcz▒ w g│owie!
- Nie martw siΩ Stasiek. Powiemy ksiΩdzu. On BΩdzie wiedzia│ co zrobiµ. - pociesza│a go ┐ona.
Proboszczowi trudno siΩ by│o pogodziµ z tym, czego dowiedzia│ siΩ od Stanis│awa. Jego B≤g nie by│ przecie┐ ani z│o╢liwy, ani podstΩpny. Niemo┐liwe ┐eby pozwala│ widzieµ Zielonce te Wzory, nie daj▒c mu mo┐liwo╢ci ich wykorzystania. Oczywi╢cie wykorzystania w dobrej sprawie! Rozmy╢la│ nad tym przy ╢niadaniu i p≤╝niej w trakcie odprawianej mszy i jeszcze po niej, a potem pojecha│ do miasta, gdzie kupi│ kilkana╢cie paczek najtrudniejszych uk│adanek, jakie uda│o mu siΩ znale╝µ oraz poradnik: "Jak nauczyµ siΩ uk│adaµ uk│adanki w weekend". "Trening - oto czego potrzebuje Stanis│aw"- powtarza│ sobie, niby jak▒╢ uspakajaj▒c▒ piosenkΩ wracaj▒c do domu.
Na twarzy Stanis│awa coraz czΩ╢ciej pojawia│ siΩ ten przera┐aj▒cy ZofiΩ, rodzaj zmieszanego z rozpacz▒ znu┐enia, kt≤re sprawia│o, ┐e mo┐na by│o dostrzec jego podsk≤rn▒, ciemn▒ g│ΩbiΩ. Stanis│awa mΩczy│y widziane przez niego obrazy i ci▒g│e przebywanie tu┐ na krawΩdzi zrozumienia regu│ rz▒dz▒cych ich porz▒dkiem. Obejmowa│ spojrzeniem jaki╢ fragment obrazu, bada│ uwa┐nie poszczeg≤lne elementy i po│▒czenia pomiΩdzy nimi, potem zajmowa│ siΩ nastΩpnym fragmentem wzoru, ale kiedy ju┐ czu│, ┐e jest o krok od rozwi▒zania okazywa│o siΩ, ┐e zapomnia│ jaki by│ pocz▒tek jego rozmy╢la±. Gubi│ siΩ w tym wszystkim. Ci▒gle na nowo pr≤bowa│ i rozwi▒zanie wci▒┐ mu siΩ wymyka│o. Na dodatek, kiedy tylko znalaz│ siΩ bli┐ej powierzchni, a dalej od Wzor≤w, ksi▒dz proboszcz przynosi│ pud│o z uk│adankami i zmusza│ go do
treningu.
Z pewno╢ci▒ dlatego Stanis│aw tak bardzo ucieszy│ siΩ, gdy podw≤rku pojawi│ siΩ szary kszta│t, kt≤ry przedstawi│ siΩ jako profesor dr hab. W i po wyja╢nieniu okoliczno╢ci w jakich dowiedzia│ siΩ o przypadku Stanis│awa, zaproponowa│, ┐e go wyleczy:
-Zobaczy pan, bΩdzie pan znowu na swoim miejscu, panie Zielonka.
-GwarantujΩ to panu!- doda│ z szerokim u╢miechem, poklepuj▒c Stanis│awa po plecach.
Profesora nie interesowa│y jakie╢ tam Wzory. Skoro nikt opr≤cz Stanis│awa ich nie widzia│, nie istniej▒. Nauka nie zajmuje siΩ osobistym do╢wiadczeniem. Pomimo sprzeciw≤w ksiΩdza rozpocz▒│ natychmiast swoj▒ kuracjΩ. Zacz▒│ od kategorycznego zakazu popo│udniowych spotka± pod orzechem: -Nie wolno. To pana ZielonkΩ dodatkowo umacnia w przekonaniu, ┐e wpad│ do ╢rodka siebie...
Profesor mia│ bowiem swoj▒ teoriΩ: Stanis│aw wcale nie znajdowa│ siΩ w g│Ωbinach siebie. Jego samopoczucie i zaburzenia percepcji zosta│y spowodowane przez sugestiΩ.
-Tak panie Stanis│awie. Wiara czyni cuda...Pan po prostu uwierzy│ w te swoj▒...jakby to nazwaµ...chorobΩ. Musi pan zrozumieµ, ┐e jest pan zupe│nie zdrowy- i obejmuj▒c Stanis│awa ramieniem doko±czy│ z triumfem w g│osie- Po prostu nie mo┐na wpa╢µ do ╢rodka siebie! To niemo┐liwe!
Profesor przekonywa│ Stanis│awa dwa razy dziennie po dwie godziny. Kaza│ mu tak┐e, tak czΩsto, jak da radΩ powtarzaµ "Wynurzam siΩ na powierzchniΩ".
-SugestiΩ trzeba pokonaµ Antysugesti▒!- t│umaczy│ Stanis│awowi.
Po miesi▒cu kuracji nΩkaj▒ce Stanis│awa Wzory znik│y. A wkr≤tce, Stanis│aw znalaz│ siΩ p│yciutko, tu┐ pod powierzchni▒. Nabra│ apetytu, s│ysza│ i widzia│ prawie normalnie- profesor by│ bardzo zadowolony.
-I sam pan teraz rozumie, ┐e to by│o tylko z│udzenie. Moc sugestii- m≤wi│, zadowolony z wynik≤w codziennych test≤w spostrzegania, profesor.
-Umhu- potwierdza│, jak zwykle ma│om≤wny Stanis│aw.
Wreszcie nadesz│a chwila, kiedy testy wykaza│y, ┐e Stanis│aw wyzdrowia│. Profesor wyjecha│, zapowiadaj▒c, ┐e przy╢le im nied│ugo po╢wiΩcon▒ przypadkowi Stanis│awa ksi▒┐kΩ. Spodziewa│ siΩ nawet otrzymaµ jak▒╢ nagrodΩ za ow▒ publikacjΩ.
Stanis│aw siedzia│ sobie pod orzechem ciesz▒c siΩ ze zwyczajno╢ci widoku podw≤rka, ┐adnej pl▒taniny, ciapek, kleks≤w, trudnych zagadek do rozwi▒zania, tylko swojskie kury, swojska buda, pies i Zo╢ka, nareszcie wszystko jak nale┐y. Przysz│o mu do g│owy, ┐eby odwiedziµ J≤zka. Nie widzia│ skurczysyna prawie rok!
-Zo╢ka! IdΩ do J≤zka- wrzasn▒│.
-A id╝, id╝, tylko wr≤µ no na obiad
Sz│o siΩ drog▒, pod g≤rkΩ. "Du┐y ruch dzisiaj. To pewnie przez ten zakaz ruchu dla ciΩ┐ar≤wek. Chowaj▒ siΩ po bocznych drogach cholery!"- pomy╢la│. W tej samej chwili rozleg│ siΩ ostry d╝wiΩk klaksonu. Stanis│aw zd▒┐y│ tylko zdziwiµ siΩ w my╢li- Przecie┐ by│a cholera kilkana╢cie metr≤w przede mn▒?!
Zbieg│o siΩ z p≤│ wsi. Zgromadzeni nad rozprasowanym na asfalcie cia│em Stanis│awa, zastanawiali siΩ, gdzie zmie╢ci│a siΩ ta jego przepastna otch│a±. W razie czego, omijali jeszcze przez rok tamto miejsce na szosie - ┐eby przypadkiem nie wpa╢µ do ╢rodka, bo przecie┐... nigdy nic nie wiadomo...
(1645 s│≤w)
Nie lubiΩ je╝dziµ p≤╝nym wieczorem tramwajami. Zawsze przyczepia siΩ do mnie jaki╢ szaleniec albo pijak. Zupe│nie tak, jak gdybym wydziela│a z siebie jak▒╢ chemiczn▒ substancjΩ, kt≤ra ich zwabia. SubstancjΩ, kt≤ra informuje ich, ┐e nie potrafiΩ odwr≤ciµ oczu, nie umiem nie odpowiadaµ na pytania, nie jestem w stanie zamkn▒µ siΩ w ochronnej ba±ce, z samego tylko powietrza.
WierzΩ w chemiczne substancje - feromony, noradrenalinΩ, endorfiny, testosteron. Nie wierzΩ w mi│o╢µ i magiΩ.
Ostatni tramwaj jest prawie pusty. Zimne ╢wiat│o ╢wietl≤wek podkre╢la znu┐enie, widoczne na twarzach jad▒cych nim ludzi. Twarze s▒ mniej szczelne ni┐ normalnie, bo zmΩczone miΩ╢nie nie kontroluj▒ ich wyrazu.
-Wie pani czemu wszyscy odwracaj▒ g│owy w stronΩ okien? Bo z takich zmΩczonych po ca│ym dniu twarzy mo┐na bez wysi│ku wyczytaµ wszystkie my╢li - wyszepta│ kto╢, wprost do mojego ucha.
Gwa│townie odwr≤ci│am g│owΩ. Za mn▒ siedzia│ drobny staruszek z kr≤tk▒, siw▒ br≤dk▒. By│o bardzo gor▒co, a on mia│ na sobie kilka swetr≤w i jeszcze kurtkΩ. Jego ramiona wygl▒da│y jak nadmuchane balony. W d│oniach ╢ciska│ jutowy worek i czarn▒ laseczkΩ. Pachnia│ staro╢ci▒ - powietrzem z nie otwieranej kilka lat szafy.
-M≤wiΩ pani, wszystko po nich teraz widaµ!
-Po panu tak┐e?- nie umia│am powstrzymaµ siΩ od tego pytania.
-Nie, po mnie nie. Wie pani ja sypiam w dzie±. Ze dwie, ze trzy godzinki... no, a poza tym µwiczΩ...
-Co pan µwiczy?
-Twarz, oczywi╢cie - wyja╢ni│. -Umie pani tak zrobiµ?
Wykrzywi│ siΩ w skomplikowanym grymasie, a ja milcza│am zaskoczona.
-A tak?
Podnosi│ na przemian raz lew▒, raz praw▒ brew, poruszaj▒c r≤wnocze╢nie ich zewnΩtrznymi ko±cami. Dotkn▒│ jΩzykiem czubka nosa. -ProszΩ spr≤bowaµ- zachΩca│.
Usi│owa│am unie╢µ do g≤ry praw▒ brew, ale podnosi│y mi siΩ obie jednocze╢nie.
-Widaµ, ┐e pani nie trenuje. Po co pani marszczy przy tym czo│o i robi zeza!
-Nigdy mi siΩ nie uda. To musi byµ uwarunkowane genetycznie. Z pewno╢ci▒ jaki╢ atawizm- poskar┐y│am siΩ zniechΩcona .
-Bzdura! Poµwiczy pani z rok, to bΩdzie umieµ- powiedzia│ staruszek i na zako±czenie pokazu u│o┐y│ usta w piΩkny ciup.
-Ja µwiczΩ ju┐ trzydzie╢ci lat. To by│a jedna z moich pierwszych lekcji
u Czarodzieja.
Zakrztusi│am siΩ wdychanym powietrzem. Staruszek wymamrota│ co╢ klepi▒c mnie lekko po plecach i odzyska│am normalny oddech.
-Mia│em wtedy czterdzie╢ci siedem lat, drug▒ ┐onΩ i ma│o wolnego czasu...
...mia│em wtedy czterdzie╢ci siedem lat, drug▒ ┐onΩ i ma│o wolnego czasu. Po latach pracy uda│o mi siΩ wprowadziµ moje ┐ycie na wymarzon▒ orbitΩ i nadaµ mu odpowiedni▒ prΩdko╢µ. Wszystko toczy│o siΩ g│adko i dok│adnie tak, jak to sobie kiedy╢ wyobra┐a│em. Nadszed│ dla mnie czas zbierania owoc≤w.
Pewnego dnia jednak obudzi│em siΩ zanurzony po sam▒ szyjΩ w smutku, bo zrozumia│em, ┐e posadzi│em niew│a╢ciwe drzewa owocowe.
Dwie ulice dalej od tej, na kt≤rej mieszka│em, mia│ sw≤j gabinet Czarodziej. Codziennie, w drodze do pracy mija│em przyczepion▒ do kamiennego muru, obramowan▒ bluszczem tabliczkΩ, z wymalowanym ozdobnymi, pe│nymi zawijas≤w literami napisem:
GABINET CZARODZIEJA
Czynny od wtorku do soboty w godzinach popo│udniowo-wieczornych
Poznanie Magii sta│o siΩ moj▒ obsesj▒. Nie chcia│em po prostu skorzystaµ z us│ug Czarodzieja, chcia│em sam poznaµ wszystkie tajemnice i zaklΩcia.
D│ugo siΩ waha│em. Kto to widzia│, ┐eby mΩ┐czyzna na moim stanowisku, w moim wieku udawa│ siΩ po poradΩ do Czarodzieja! Wreszcie poczu│em, ┐e nie mogΩ ju┐ d│u┐ej zwlekaµ. Pada│ okropny deszcz, ulica by│a pusta, wiΩc nikt nie widzia│ mnie, gdy wchodzi│em.
W ╢rodku by│a poczekalnia. Pod ╢cianami drewniane │awki, na metalowych stojakach kwiaty doniczkowe, a w rogu, przy okr▒g│ym okienku, na ╢licznym stoliczku (pewnie cennym antyku) pouk│adane r≤wno czasopisma i cennik.
Siedzia│o tam kilka os≤b, wszystkie bez wyj▒tku wpatrzone w swoje buty. K▒tem oka dostrzeg│em moj▒ s▒siadkΩ pani▒ HalinkΩ, kt≤ra mia│a k│opoty z mΩ┐em alkoholikiem, rozwodz▒cego siΩ po raz kolejny profesora W. i rud▒ kobietΩ pracuj▒c▒ w ksiΩgarni. Nigdy nawet bym nie pomy╢la│, ┐e oni odwiedzaj▒ Czarodzieja.
-Dzie± dobry. Przepraszam, kto z pa±stwa ostatni w kolejce?- moje ciche pytanie zosta│o zwielokrotnione przez panuj▒c▒ w poczekalni ciszΩ. Oczekuj▒cy podskoczyli nerwowo, nie odrywaj▒c przy tym oczu od swoich but≤w. Chyba wszyscy udawali, ┐e ich tutaj tak naprawdΩ nie ma. Wreszcie profesor W. wskazuj▒c na siebie samego, wyszepta│ -On jest ostatni
-DziΩkujΩ.
SiΩgn▒│em po cennik.
CENNIK USúUG:
Ucelowienie ┐ycia stawka normalna
Uspokojenie sn≤w 1/2 stawki normalnej
Naprawa zniszczonego ma│┐e±stwa 2 stawki normalne
Naprawa bardzo zniszczonego ma│┐e±stwa 3 stawki normalne
Na│adowanie energi▒ ┐yciow▒ 1 i 1/2 stawki normalnej
Etc. etc.
Nigdzie jednak nie by│o podane ile wynosi owa stawka normalna.
By│em pi▒ty w kolejce. Wszystko odbywa│o siΩ zadziwiaj▒co sprawnie. Co dwadzie╢cia minut wyt│umione, obite ciemnozielon▒ derm▒ drzwi otwiera│y siΩ, klient przemyka│ szybko przez poczekalniΩ, a ze ╢rodka rozbrzmiewa│ niski, przyjazny g│os -NastΩpny proszΩ
-NastΩpny proszΩ- teraz to ja by│em tym "nastΩpnym". Parkiet zaskrzypia│ g│o╢no, gdy wchodzi│em.
-Dzie± dobry. Pan po raz pierwszy, prawda? ProszΩ usi▒╢µ- przywita│ mnie Czarodziej.
Usiad│em naprzeciwko, oddzielony od niego l╢ni▒cym blatem mahoniowego biurka. Blat by│ prawie pusty, le┐a│o na nim tylko parΩ kartek i du┐y kulisty, szklany przycisk do papieru. Unosz▒c g│owΩ napotka│em wyj▒tkowo przenikliwe, g│Ωboko osadzone, szare oczy Czarodzieja. Ubrany by│ w ciemnogranatowy garnitur i jasnoniebiesk▒ koszulΩ, na serdecznym palcu jego lewej d│oni po│yskiwa│ du┐y, srebrny pier╢cie± z berylem otoczonym siedmioma kryszta│ami.
-W czym m≤g│bym panu pom≤c?- zapyta│ Czarodziej, obdarzywszy mnie nadzwyczajnie empatycznym spojrzeniem.
"Pierwszy raz kto╢ naprawdΩ mnie s│ucha" - pomy╢la│em.
To, o co chcia│em poprosiµ nie znajdowa│o siΩ w dostΩpnym w poczekalni cenniku. Ba│em siΩ zadaµ moje pytanie.
-Chcia│bym, ┐eby nauczy│ mnie pan Magii. Oczywi╢cie zap│acΩ za lekcje- wydusi│em przez zaci╢niΩte ze zdenerwowania gard│o.
Czarodziej u╢miechn▒│ siΩ i ten u╢miech przepe│niony by│ najdoskonalszym z mo┐liwych rodzaj≤w zrozumienia - zrozumieniem tego, co nie zosta│o wcale wypowiedziane, co tkwi│o gdzie╢ obok moich s│≤w. Po chwili spokojnego milczenia, unosz▒c wdziΩcznie w g≤rΩ praw▒ brew, powiedzia│ -ProszΩ siΩ nie denerwowaµ. Mamy dzi╢ pod│▒ pogodΩ, nie s▒dzi pan?
Za oknem gabinetu wysokie szkielety jesion≤w zgina│y siΩ pod naporem wiatru. Olbrzymie krople deszczu uderza│y o szybΩ. Uspokoi│em siΩ. -Rzeczywi╢cie, straszny ten wiatr- przytakn▒│em.
-WiΩkszo╢µ ludzi, kt≤rzy do mnie przychodz▒, prosi o lekcje Magii. S▒ przekonani, ┐e tego w│a╢nie potrzebuj▒. Dlaczego chce pan zmieniµ swoje ┐ycie, przecie┐ zabrn▒│ pan ju┐ tak daleko...
-WiΩc to nie tylko ja! Nie ja pierwszy proszΩ o lekcje- przerwa│em.
-C≤┐, nie jest pan wyj▒tkiem. Oczywi╢cie ka┐dy prosz▒c o lekcje, w rzeczywisto╢ci prosi o co╢ zupe│nie innego. Ka┐dy chce rozwi▒zaµ jaki╢ sw≤j szczeg≤lny problem. Nauka Magii nie jest │atwa. Wymaga wielu stara±, wysi│ku, silnej woli...czasami trwa kilka lat.
Czarodziej m≤wi│ dalej, ale ja przesta│em rozr≤┐niaµ jego s│owa. Czeka│em tylko kiedy zamilknie i bΩdΩ m≤g│ wreszcie ustaliµ termin naszej pierwszej lekcji.
Chodzi│em na lekcje dwa razy w tygodniu, po czterdzie╢ci piΩµ minut. Czarodziej okaza│ siΩ doskona│ym nauczycielem, a cena kt≤r▒ wyznaczy│ wynosi│a tylko podw≤jn▒ stawkΩ.
RozpoczΩli╢my w│a╢nie od prostych µwicze± na miΩ╢nie twarzy. S▒ one niezwykle wa┐ne dla niewerbalnej komunikacji.
Wiedzia│a pani, ┐e mimika stanowi 55% ka┐dego przekazu? Same s│owa to zaledwie 7%. Pani bardzo lubi, gdy co╢ jest okre╢lone w procentach, prawda?
By│em pilnym uczniem. Czyta│em uwa┐nie wszystkie podrΩczniki, kt≤re po┐ycza│ mi Czarodziej, odnajduj▒c w nich ╢cie┐ki w│asne i moich znajomych. Na pocz▒tku magia jest nauk▒ o ╢cie┐kach, bo to czy na kogo╢ zadzia│a zaklΩcie zale┐y od tego, po jakiej ╢cie┐ce on siΩ porusza. M≤j nauczyciel wyja╢ni│ mi sekrety czterech temperament≤w i trzech typ≤w budowy cia│a, nauczy│ mnie patrzenia poprzez filtr Magii, kt≤ry porz▒dkuje chaos ╢wiata.
Latem zacz▒│ zabieraµ mnie na spacery po mie╢cie. Zawsze nieskazitelnie ubrany, ze swoj▒ czarn▒ laseczk▒, t│umaczy│ mi wszystko, co mijali╢my. Nikt nie potrafi│ oprzeµ siΩ melodii jego g│osu. Ja dopiero zaczyna│em µwiczyµ m≤j g│os i choµ Czarodziej powtarza│, ┐e mam w sobie ogromny potencja│, wiedzia│em ┐e nie mogΩ siΩ z nim nawet por≤wnywaµ. A g│os to 38% przekazu - m≤wi▒c to staruszek u╢miechn▒│ siΩ z│o╢liwie.
-Wkr≤tce rozpocz▒│em naukΩ pierwszych technik czarowania. Stara│em siΩ wypr≤bowywaµ je na sobie, ale nie dzia│a│y. S▒dzi│em wtedy, ┐e brakuje mi jeszcze wprawy. Trenowa│em na znajomych oraz rodzinie i z nimi radzi│em sobie ca│kiem nie╝le.
Po trzech latach intensywnej nauki Czarodziej pozwoli│ mi przyjmowaµ swoich klient≤w - oczywi╢cie tylko te │atwiejsze przypadki i wy│▒cznie pod jego czujn▒ kontrol▒. Nadal pilnie siΩ uczy│em.
Pewnego dnia, w piΩµ lat po mojej pierwszej lekcji Czarodziej zaprosi│ mnie, po zako±czeniu pracy na sw≤j obro╢niΩty bluszczem taras. Oty│a, wielkooka pani Wiesia - s│u┐▒ca i chyba kochanka Czarodzieja przynios│a nam zielon▒ herbatΩ. Odesz│a bez s│owa, ko│ysz▒c potΩ┐nym cia│em spowitym w niezliczone kwieciste falbanki.
Nauczyciel nala│ herbaty do fili┐anek, nie rozlewaj▒c nawet kropelki na spodeczki. Popatrzy│ na mnie powa┐nie i powiedzia│ -Niczego wiΩcej nie mogΩ ciΩ nauczyµ Michale
-Jak to?- zdziwi│em siΩ.
-Nauczy│em ciΩ ju┐ wszystkiego, co sam potrafiΩ. To koniec twojej nauki. Czeka ciΩ teraz tylko egzamin, ale u innego czarodzieja. Potem mo┐esz otworzyµ w│asn▒ praktykΩ. Nigdy zbyt wielu czarodziej≤w na tym ╢wiecie, kochany!
-Ale moje zaklΩcia nie dzia│aj▒ na mnie samego!
-Przecie┐ m≤wi│em ci na samym pocz▒tku, ┐e je╢li nauczysz siΩ Magii to przestanie ona na ciebie dzia│aµ! Magia opiera siΩ na kruchych podstawach niewiedzy, sztuczki dzia│aj▒ na ciebie tylko wtedy, gdy nie wiesz na czym one polegaj▒. Tam gdzie pojawia siΩ wiedza, ko±czy siΩ Magia! Nie mo┐na zaczarowaµ samego siebie i nikt nie mo┐e zaczarowaµ kogo╢ zaklΩciami, kt≤re ten kto╢ zna. Ostrzega│em ciΩ przecie┐.
Zrozumia│em, ┐e musia│ mi to m≤wiµ, kiedy by│em u niego po raz pierwszy. Dlaczego wtedy go nie s│ucha│em? W moim ogr≤dku ci▒gle ros│y niew│a╢ciwe drzewa, a ja nie mog│em ju┐ tego zmieniµ.
-Czy nie zostawi│e╢ sobie nauczycielu ani jednego zaklΩcia? Czy nie m≤g│by╢ mnie nim zaczarowaµ?
-Przykro mi m≤j drogi...czarodzieje zazwyczaj bywaj▒ nieszczΩ╢liwi.
-Mmhm- przytaknΩ│am bez przekonania. Na szczΩ╢cie tramwaj zbli┐a│ siΩ do przystanku, na kt≤rym mia│am wysi▒╢µ.
Staruszek nagle zmieni│ g│os i prawie krzycz▒c, zwr≤ci│ siΩ do wszystkich w wagonie -Ja to proszΩ pa±stwa zawsze s│ucham ┐ony! I dobrze na tym wychodzΩ, m≤wiΩ dobrze. Ona mi dzi╢ kaza│a za│o┐yµ na siebie sze╢µ swetr≤w, no to za│o┐y│em. Mo┐e mnie chcia│a sprawdziµ, my╢lΩ sobie. A ja zawsze s│ucham ┐ony...
"Jaki╢ wariat" - pomy╢la│am, wstaj▒c i podchodz▒c do drzwi.
-ProszΩ zmieniµ perfumy i poµwiczyµ twarz!- wrzasn▒│ za mn▒.
-Co takiego?!
-Ma pani niedomkniΩt▒ twarz i pachnie owocami. To dlatego, ci▒gle kto╢ pani▒ zaczepia- doko±czy│ ju┐ spokojnym i niezwykle miΩkkim tonem.
-Do widzenia panu- powiedzia│am wysiadaj▒c. Pos│a│ mi przez okno wyµwiczony, wyrazisty u╢miech i zamacha│ cztery razy rΩk▒.
(3521 s│≤w)
Na pocz▒tku Katarzyny by│ zapach mia┐d┐onych biedronek i otarte do krwi przez bia│e lakierki piΩty.
Wiem o tym, bo zdradzi│a mi ten sekret 19 lat temu, na czerwonej podw≤jnej hu╢tawce. Ale Katarzyna ju┐ o tym nie wie. Zapomnia│a. Zapomnia│a jaki jest jej Pocz▒tek.
Katarzyno. Katarzyno.
Nikt nigdy nie nazywa│ j▒ Kasia, ani Ka╢ka. Zawsze, nawet gdy by│a dzieckiem, m≤wiono Katarzyno. Jako ma│a dziewczynka, czΩsto zastanawia│a siΩ, czy matka nazywa│a j▒ Katarzyn▒, tak┐e wtedy, gdy by│a niemowlΩciem, albo gdy znajdowa│a siΩ jeszcze w jej brzuchu. Zazdro╢ci│a dzieciom z przedszkola zdrobnie± ich imion. Jej imiΩ by│o takie du┐e, za du┐e, musia│a bardzo siΩ staraµ, ┐eby nie brzmia│o ╢miesznie. Dlatego bi│a dzieci skakank▒. Ba│y siΩ jej, a wtedy robi│a siΩ wiΩksza i imiΩ zaczyna│o pasowaµ.
Katarzyno. Katarzyno!
Na dywanie pe│no lepkich kawowo- herbacianych plam, wiΩkszych i mniejszych okruch≤w jedzenia, popio│u i niedopa│≤w papieros≤w. Na stole, niezas│anym │≤┐ku, parapecie i pod│odze porozstawiane szklanki, kubki i kieliszki z niedopitymi p│ynami, dwie butelki po winie, porozrzucane r≤┐ne czΩ╢ci garderoby, gazety i ksi▒┐ki.
Czy to s▒ ╢lady, dziΩki kt≤rym mam rozpoznaµ jej nastr≤j, przejrzeµ jej my╢li? Normalnie Katarzyna ┐yje nie pozostawiaj▒c ╢lad≤w, odk│adaj▒c ka┐d▒ rzecz na przeznaczone jej miejsce, jak szpieg przeszukuj▒cy cudze mieszkania. Nie u┐ywa nawet zak│adek przy czytaniu ksi▒┐ek.
- Powinna╢ tu zrobiµ porz▒dek. Popatrz! Nie da siΩ nawet podej╢µ do okna...
- A po co chcesz podchodziµ do okna?
- »eby je otworzyµ. Mo┐na siΩ udusiµ
- Zaraz otworzΩ - obieca│a przesadnie uroczystym, kpi▒cym tonem - Chod╝my do kuchni, tam jest wiΩcej miejsca...
Przeskoczy│a zwinnie stoj▒cy na ╢rodku telefon, z wdziΩkiem wyminΩ│a butelkΩ i kieliszek. Zupe│nie, jak gdyby nie mia│a nic wsp≤lnego z tym mieszkaniem i panuj▒cym w nim ba│aganem, doskonale oddzielna od tego, co j▒ otacza│o.
- Jan wyjecha│ dwa dni temu, jak zd▒┐y│a╢ przez ten czas zrobiµ taki ba│agan?!
- Sam siΩ zrobi│. Nie mia│am si│y go powstrzymywaµ. Zastanawiam siΩ, a to wymaga tyle wysi│ku
- Nad czym jeszcze siΩ zastanawiasz? Przecie┐ zdecydowa│a╢ siΩ p≤│ roku temu!
Nie ma odpowiedzi, udaje, ┐e nie dos│ysza│a.
- Spakuj siΩ. PrzyjadΩ tu po ciebie za godzinΩ - zaproponowa│em.
- Nie! - wykrzykniΩte szybko, uprzedzaj▒ce moje dalsze namowy.
- Nie. MuszΩ tu byµ na wypadek, gdyby zadzwoni│. Gdyby nikt nie odebra│ telefonu m≤g│by zorientowaµ siΩ, ┐e co╢ jest nie tak i wr≤ciµ wcze╢niej... Przyjed╝ po mnie w czwartek, o trzeciej, tak jak siΩ umawiali╢my.
Siostrzyczko. Jaki┐ to g│upi pretekst. Katarzyno, znowu ciΩ nie rozumiem, znowu, zupe│nie tak jak wtedy gdy byli╢my dzieµmi i przezywa│em ciebie Zagadka.
- Zagadko nie zabijaj ju┐ wiΩcej biedronek. Po co to robisz?
- Po to ┐eby╢ siΩ pyta│ g│upku...
Biedronki mia┐d┐y│a u┐ywaj▒c p│askiego kamienia, kt≤rym przyciska│a je do metalowego parapetu, a┐ pu╢ci│y ten ┐≤│ty, ostro pachn▒cy sok. Nie cierpia│a biedronek. Wszystkie ciep│e, nudne, wakacyjne dni spΩdzone u dziadk≤w s▒ dla mnie nierozerwalnie zwi▒zane z zapachem gΩstego soku z biedronek i poczuciem bezsilnego ┐alu nad ich losem.
- Dobrze. PrzyjadΩ w czwartek o trzeciej. Je╢li chcesz mogΩ jeszcze skoczyµ do sklepu. Potrzebujesz czego╢?
- No. Kup mi sok porzeczkowy, dwa piwa, mleko skondensowane i chleb
- A mo┐e lepiej bΩdzie je╢li nie zrobiΩ ci zakup≤w. Przynajmniej wyjdziesz z domu
- Nie dra┐nij siΩ ze mn▒ Piotrusiu! Mam jeszcze du┐o do zrobienia - nazywa│a mnie w ten spos≤b, zawsze wtedy, gdy chcia│a podkre╢liµ, ┐e jestem jej m│odszym o piΩµ lat bratem. PiΩµ lat! Ca│e piΩµ lat niepodzielnych rz▒d≤w mojej siostry Katarzyny, a potem pojawi│em siΩ ja - Piotru╢ i odebra│em jej w│adzΩ. Dlatego mia│em wobec niej d│ug wdziΩczno╢ci - tak powtarza│a.
Sp│acam sw≤j d│ug siostro, ci▒gle sp│acam ten cholerny d│ug...
- Dobra. Nie zamykaj drzwi, zaraz bΩdΩ z powrotem. Mleko, sok, piwo i chleb, tak? I otw≤rz to okno!
- OtworzΩ, otworzΩ - powiedzia│a zniecierpliwiona, wypychaj▒c mnie za drzwi.
Od kiedy Jan wyjecha│, a wyjecha│ wcze╢nie rano przedwczoraj, nie ods│oni│a ┐aluzji. Pastwi│a siΩ nad sob▒, odmawiaj▒c sobie ╢wiat│a. Ca│y dzie± spΩdzony w │≤┐ku, w miΩkkim azylu na obrze┐ach prawdziwego, ┐yj▒cego ruchem i po╢piechem ╢wiata jawy. Wstawa│a tylko po to, ┐eby przynie╢µ co╢ do picia, albo do jedzenia. W│▒czy│a radio i telewizor. Przeskakuj▒c z kana│u na kana│ pr≤bowa│a uwolniµ siΩ od rozsadzaj▒cej jej czaszkΩ my╢li: "Zostawiam go, zostawiam go, za cztery dni go zostawiam...". Policzy│a romby tworz▒ce wz≤r na po╢cieli: Sto trzydzie╢ci cztery ┐≤│te, dwie╢cie siedemdziesi▒t osiem fioletowych, zgubi│a siΩ podczas liczenia oliwkowych.
Cofaj▒c siΩ w my╢lach dzie± po dniu, tydzie± po tygodniu, stara│a siΩ uchwyciµ powolne wys▒czanie siΩ sensu z w│asnego ┐ycia. Kiedy dok│adnie, sporadyczne ataki zniecierpliwienia i nienawi╢ci, zmieni│y siΩ w stan ci▒g│ego nienawidzenia, wewnΩtrznego kamienienia na sam jego widok. Zastanawia│a siΩ nad tym po raz pierwszy, bo kiedy by│ obok niej, kiedy spa│, jad│ i siadywa│ obok niej na kanapie, zmusza│a siΩ do my╢lenia o obojΩtnych rzeczach, tak obojΩtnych jak pelargonie z balkonu w s▒siednim bloku, ┐eby tylko on niczego nie spostrzeg│, nie wyczu│ tej olbrzymiej nienawi╢ci.
Ta dziwaczna dyscyplina my╢lenia niebezpiecznie wesz│a jej w krew, tak, ┐e po pewnym czasie, trudno╢µ zaczΩ│o jej sprawiaµ, nie tyle hamowanie strumienia w│asnych my╢li, co zezwolenie na ich swobodne p│yniΩcie. Ci▒gle, r≤wnie┐ gdy zostawa│a sama, przy│apywa│a siΩ na liczeniu ziarenek rozsypanego cukru, albo powtarzaniu s│≤w od ty│u. Chyba w│a╢nie przez to ca│kowicie opustosza│a, ca│kiem siΩ pogubi│a.
Pod wiecz≤r czu│a siΩ potwornie znu┐ona wch│oniΩt▒ mieszanin▒ nieuporz▒dkowanych d╝wiΩk≤w i obraz≤w i ociΩ┐a│a z powodu wypitego wina, ale dotar│a do wrze╢niowego przedpo│udnia, kiedy to zadzwoni│a do swojego brata Piotra, aby poprosiµ go o pomoc.
- O co chodzi Katarzyno?
Nie s│ysza│a jak otwiera│em drzwi, jak odk│ada│em zakupy na p≤│kΩ pod lustrem i szed│em do kuchni. SztukΩ cichego poruszania opanowa│em ╢ledz▒c j▒ w dzieci±stwie.
Ucieka│a przede mn▒ w r≤┐ne zakamarki domu i ogrodu. M≤wi│a, ┐e to nie s▒ miejsca dla smarkatych g│upk≤w. Odprawia│a tam swoje sekretne rytua│y, segregowa│a swoje skarby: okr▒g│e kamienie, owiniΩte sreberkiem z czekolady mleczne zΩby, zw≤j miedzianego drutu i ptasie pi≤ra. ªledzi│em j▒ i natychmiast po jej odej╢ciu, rzuca│em siΩ, aby przejrzeµ te wszystkie przedmioty, jeszcze ciep│e od dotyku d│oni Katarzyny.
Pewnego dnia, kiedy postanowi│em ukra╢µ jej mlecznego zΩba, okaza│o siΩ, ┐e Katarzyna mnie ╢ledzi. Odchodzi specjalnie i chowa siΩ gdzie╢, aby obserwowaµ jak bezczeszczΩ jej skarbiec. Zmy╢li│a, ┐e przedmioty w skarbcu by│y zatrute i ┐e umrΩ jeszcze tego samego dnia, zaraz po kolacji. "I nie m≤w o tym nikomu. Na to nie ma odtrutki, a je╢li komu╢ poskar┐ysz bΩdzie ciΩ bardziej bola│o." - doko±czy│a z okrutnym u╢miechem.
Po kolacji dosta│em wysokiej gor▒czki, by│em przekonany, ┐e umieram. Mia│em halucynacje: wszΩdzie chodzi│y paj▒ki, kt≤re uciek│y z jakiej╢ wyimaginowanej farmy. Wezwano pogotowie, kt≤rym pojecha│em do szpitala. Mia│em zapalenie opon m≤zgowych. PamiΩtam tylko nag│e uczucie lΩku, kiedy poczu│em ig│Ω w krΩgos│upie podczas punkcji i d│u┐▒ce siΩ godziny po niej, gdy musia│em le┐eµ bez ruchu. Wszyscy winili KatarzynΩ : "Ci▒ga│a╢ go po jaki╢ krzakach! Na pewno tam ugryz│ go kleszcz...". Po moim wyj╢ciu ze szpitala moja siostra przesta│a siΩ liczyµ, my╢lano, m≤wiono, martwiono siΩ tylko o mnie. Ale ja nikomu nie powiedzia│em Katarzyno, naprawdΩ. Nikomu nie poskar┐y│em, mo┐esz mi wierzyµ.
Przy│apa│em j▒, kiedy zamy╢lona, z niecodziennie przejrzyst▒, bezbronn▒ twarz▒ zagarnia│a rΩk▒ rozsypan▒ herbatΩ. Czemu jeste╢ taka smutna siostrzyczko?
- O co chodzi Katarzyno? - zapyta│em, a brzmienie tego pytania zda│o siΩ niepokoj▒co znajome. No tak, takie samo pytanie zada│em jej p≤│ roku temu, pewnego wrze╢niowego przedpo│udnia, kiedy zadzwoni│a do mnie do pracy. A wtedy ona odpowiedzia│a: "PotrzebujΩ twojej pomocy Piotrze. ChcΩ odej╢µ od Jana"
O ile pamiΩtam ucieszy│em siΩ z jej decyzji. Od pierwszego spojrzenia w ma│e, rozbiegane, niespokojnie szukaj▒ce jakiej╢ publiczno╢ci oczy Jana, wiedzia│em, ┐e nie jest odpowiednim mΩ┐czyzn▒ dla mojej siostry. Upewni│ mnie pretensjonalny spos≤b, w jaki wsypywa│ do swojej herbaty po cztery kopiate │y┐eczki cukru i jego nazbyt starannie modelowany g│os. Zdawa│em sobie jednak sprawΩ, ┐e pr≤by nak│onienia Katarzyny do zrozumienia tej oczywistej dla mnie prawdy s▒ daremne.
- Szkoda, ┐e nie jeste╢ moim starszym bratem, m│odszy bracie
- Dlaczego?
- Czu│abym siΩ pewniej prosz▒c ciΩ o pomoc... Mo┐esz przyj╢µ do mnie jutro ko│o trzeciej?
- Jana nie bΩdzie w domu? - by│em taki podekscytowany, czu│em siΩ jak spiskowiec. Ja i moja starsza siostra wreszcie gramy razem w jakiej╢ grze.
- Nie. Ma jutro zebranie
- Dobra bΩdΩ po trzeciej. Ile razy mam pukaµ?
- Popukaj siΩ po g│owie. Co ╢miesznego widzisz w tym wszystkim? Sama ju┐ nie wiem, mo┐e powinnam zadzwoniµ do kogo╢ innego - to nie by│ ┐art, powiedzia│a to tak gorzko.
- Przepraszam. Czekaj na mnie jutro
- BΩdΩ czekaµ.
ZrΩcznie, dwoma szybkimi ruchami no┐a zrobi│a dwie dziurki w puszce skondensowanego mleka, kt≤rym po chwili nape│ni│a do po│owy nasze kubki, ani na moment nie przerwawszy opowiadania. Tak▒ zrΩczno╢µ zyskuje siΩ wy│▒cznie w wyniku wielokrotnego powtarzania tej samej czynno╢ci, bo miΩ╢nie zapamiΩtuj▒ bardzo wolno, wiΩc najlepiej gdy powtarzana siΩ co╢ codziennie, a┐ ruchy wy┐│obi▒ swoje powietrzne ╢cie┐ki, zyskuj▒c t▒ nadzwyczajn▒ p│ynno╢µ i niezale┐no╢µ od my╢li.
- Nie znam │agodniejszego napoju od waniliowej herbaty z mlekiem - m≤wi│a - ten smak natychmiast mnie uspokaja.
I zaraz potem - Nie ┐artowa│am Piotrek. NaprawdΩ chcΩ odej╢µ od Jana. Nie mogΩ ju┐ znie╢µ jego ┐a│osnych, powtarzanych po kilka razy dowcip≤w, spos≤b w jaki s│odzi herbatΩ przyprawia mnie o md│o╢ci i to jego " doprawdy kochanie?!", u┐ywane, kiedy chce sprawiaµ wra┐enie, ┐e mnie s│ucha...
- Dobrze Katarzyno, ale jak ja mam ci pom≤c?
- On nie mo┐e siΩ dowiedzieµ. Nie mo┐e domy╢liµ siΩ, ┐e chcΩ to zrobiµ.
- W ko±cu przecie┐ musi zauwa┐yµ, ┐e ciΩ nie ma w domu. Po co to komplikowaµ
- Ale┐ ja nie mam zamiaru tego komplikowaµ. Po prostu nie mam ochoty z nim rozmawiaµ, k│≤ciµ siΩ, t│umaczyµ. Nie mam do╢µ si│y na d│ugie rozstawanie. ChcΩ st▒d wyj╢µ i nigdy wiΩcej go nie zobaczyµ. Dlatego wszystko musi byµ wcze╢niej przygotowane...
W│a╢nie tak - szybko; nie tyle odej╢µ, co znikn▒µ. Wszystko przygotowane wcze╢niej, tak ┐eby on siΩ nie zorientowa│. Samo wyj╢cie z domu powinno zaj▒c tylko chwilΩ, bez ┐adnego gniewnego rytua│u, ustalania winnych, t│umacze± czy wyrzut≤w, a wtedy czas spΩdzony u jego boku przestanie istnieµ, nie zako±czony, spruje siΩ jak rΩkaw swetra, kt≤remu odciΩto ╢ci▒gacz. Nie chcΩ o nim pamiΩtaµ.
- Musisz znale╝µ mi jakie╢ mieszkanie. Oczywi╢cie jak najdalej st▒d, nie chcΩ spotkaµ go w sklepie spo┐ywczym, albo na przystanku tramwajowym. Trzeba je umeblowaµ... - przedstawia│a sw≤j plan - Poczekamy, a┐ Jan wyjedzie na jakie╢ szkolenie i wtedy przyjedziesz po mnie i baga┐e...
- Dobrze - zgodzi│em siΩ natychmiast, pomimo, ┐e ca│y ten pomys│ wydawa│ mi siΩ dosyµ dziwny.
- Wyobra┐asz sobie jaki Jan bΩdzie zaskoczony, kiedy wr≤ci. MarzΩ o tym, ┐eby by│ zaskoczony, ┐eby moje znikniΩcie zmaza│o z jego twarzy ten protekcjonalny u╢mieszek, kogo╢ kto zna odpowied╝ na ka┐de pytanie
Katarzyna ci▒gle zagarniaj▒c d│oni▒ rozsypan▒ herbatΩ, odwr≤ci│a g│owΩ w moj▒ stronΩ i poprosi│a: - Mo┐esz powt≤rzyµ? Nie dos│ysza│am, co powiedzia│e╢.
- Pyta│em co siΩ z tob▒ dzieje...
- Nic Piotrek.
Akurat. Przecie┐ to widaµ Katarzyno. Im bli┐ej czego╢ jeste╢ tym bardziej siΩ boisz. D│ugo hodowana pewno╢µ rozsypuje siΩ niespodziewanie, pozostawiaj▒c ciΩ nieprzyjemnie bezradn▒ i rozdygotan▒. Wszystko gotowe, a ty sama ju┐ nie wiesz, czy tego w│a╢nie chcia│a╢, w panice pr≤bujesz wymy╢liµ spos≤b na cofniΩcie czasu. Nie pozwolΩ ci zawr≤ciµ siostrzyczko. Nie tym razem.
Znajomo╢µ jej pocz▒tku daje mi nad ni▒ w│adzΩ. Tym wiΩksz▒, ┐e ona sama gdzie╢ sw≤j pocz▒tek zagubi│a, odciΩ│a siΩ od swojego ╝r≤d│a, zapomnia│a.
- PamiΩtasz jak chcia│a╢ sobie zrobiµ korale z zielonych, b│yszcz▒cych odw│ok≤w du┐ych much?
- Co?... Aha, ale by│am wtedy g│upia!- przerywa, aby zalaµ herbatΩ - Zawsze kiedy wspominasz co╢ takiego, wydaje mi siΩ jakby╢ m≤wi│ o kim╢ innym, jakby to by│a pomy│ka. Dopiero po d│u┐szej chwili twoje s│owa wype│niaj▒ siΩ dawno minionym obrazem i aromatem, i dociera do mnie, ┐e to moje wspomnienie
Mo┐e to dlatego, ┐e z biegiem lat zaczΩ│a my╢leµ o tej dziewczynce, jak o kim╢ oddzielnym od siebie, jak o kim╢ kogo zna│a dawno temu. ZaczΩ│a my╢leµ o niej "w trzeciej osobie": "Kasia lubi│a d│ug▒, niebiesk▒ sukienkΩ", "Kasia budzi│a siΩ bardzo wcze╢nie". I to w│a╢nie by│o pocz▒tkiem ko±ca, pocz▒tkiem gubienia Pocz▒tku.
- Teraz zacznΩ wszystko od pocz▒tku! - u╢miecha siΩ lekko, zaczepnie, jakby chcia│a sprowokowaµ mnie do stwierdzenia, ┐e to niemo┐liwe, bo ka┐dy ma tylko jeden pocz▒tek.
- Bardzo siΩ cieszΩ Katarzyno - odpowiadam i, aby nie patrzeµ jej w oczy, spogl▒dam na smuk│e, srebrne wskaz≤wki mojego zegarka.
- Musisz ju┐ i╢µ?
- Umhu
- Wpadniesz jutro? - pyta p│ukaj▒c kubki.
- ZobaczΩ. Mo┐e mi siΩ uda
Znowu musuj▒ca w uszach cisza, zatykaj▒ce je podobnie jak zmiana wysoko╢ci. Tak dok│adnie obmy╢lany plan, p≤│roczne oczekiwanie i teraz nagle brakuje tej odrobiny woli koniecznej, aby wszystko dope│niµ. Tajemnicza si│a, kt≤ra umo┐liwi│a jej ukrycie przed Janem ca│ego spisku, kt≤ra pomaga│a wymy╢laµ kolejne wym≤wki na usprawiedliwienie popo│udniowych nieobecno╢ci, gdy je╝dzi│a z Piotrem do s▒siedniego miasta ogl▒daµ mieszkania, pozwoli│a nie ujawniaµ rado╢ci, kiedy znale╝li wreszcie to odpowiednie, owa tajemnicza si│a zniknΩ│a.
Wydawa│o jej siΩ dziwne, ┐e przez tyle czasu mo┐na ┐yµ jedn▒ my╢l▒, a potem ona w jednej chwili znika. Co z tymi przedpo│udniowymi godzinami spΩdzonymi na przegl▒daniu og│osze± w gazetach. Nie mog│a zakre╢laµ og│osze±, ┐eby Jan nie zauwa┐y│, dlatego uczy│a siΩ ich na pamiΩµ. Do dzi╢ pamiΩta niekt≤re z nich, s│owo w s│owo. Ten │askocz▒cy dreszczyk emocji, gdy Piotr rysowa│ jej na skrawku papieru plan mieszkania, kt≤re chcia│ kupiµ, podczas gdy Jan ogl▒da│ tu┐ za ╢cian▒ Wiadomo╢ci.
Korale z odw│ok≤w b│yszcz▒cych, zielonych much. L╢ni│y jak drogocenne klejnoty siedz▒c na odrapanej, okiennej ramie w ostrym, letnim s│o±cu i to ich g│o╢ne, poranne bzyczenie, kt≤re nie pozwala│o im pospaµ d│u┐ej w sobotΩ. I co dalej? Dalej tylko jakie╢ poszarpane, nie pasuj▒ce do siebie kawa│ki o kt≤rych przez wiele lat pr≤bowa│a zapomnieµ. Uda│o siΩ. Co by│o dalej? Przesz│o╢µ rozsypuje siΩ jej w rΩkach niby pozbawiony spoiwa piasek, a tera╝niejszo╢µ utraci│a znaczenie? Co bΩdzie dalej? Monotonny szum przeje┐d┐aj▒cych ulic▒ samochod≤w i wysuwaj▒cy swoje macki, zagarniaj▒cy coraz wiΩkszy obszar ba│agan.
Sp│ywaj▒cy po karku i plecach strumie± gor▒cej wody przywraca j▒ do ┐ycia, a kiedy owiniΩta rΩcznikiem wychodzi z zaparowanej │azienki, rozlega siΩ dzwonek telefonu i po podniesieniu s│uchawki s│yszy g│os Jana: - To ja kochanie, dzwoniΩ z budki, st▒d ten ha│as. Co s│ychaµ? - te wyra╝nie od siebie oddzielone, odpowiedniej d│ugo╢ci przerwami s│owa i perfekcyjna intonacja...
Zapach pasty do pod│ogi i jakich╢ innych pachn▒cych cytrusowo ╢rodk≤w czyszcz▒cych przenikn▒│ na klatkΩ schodow▒, zapowiadaj▒c widok, kt≤ry powita│ mnie po otwarciu drzwi. Na pod│odze wype│niona po brzegi spienion▒ wod▒, pomara±czowa miednica i foliowe worki ze ╢mieciami, Katarzyna z w│osami zawiniΩtymi chustk▒, zarumienion▒ twarz▒, trzymaj▒ca bucz▒cy g│o╢no odkurzacz.
- Ju┐ go wy│▒czam. Cze╢µ. Jednak znalaz│e╢ czas - wita mnie zadyszana.
- Cze╢µ. Skoro sprz▒tasz, to nie bΩdΩ ci zawraca│ g│owy...
- No co╢ ty, wchod╝ do ╢rodka - oburza siΩ, a potem dodaje - Pomo┐esz mi rozkrΩcaµ okna
Tak wiΩc ja rozkrΩca│em okna, a Katarzyna sortowa│a zawarto╢µ szaf i szuflad, rozk│adaj▒c rzeczy na kilkana╢cie r≤┐nych stert. Czasem zamiera│a na chwilΩ w bezruchu ze ╢miesznie skupion▒ min▒, (│udz▒co podobn▒ do tej, kt≤ra go╢ci│a na jej twarzy, kiedy jako ma│a dziewczynka przegl▒da│a swoje skarby), niepewna do kt≤rej kategorii ma zaliczyµ, to co trzyma w rΩku. Na mokrej od p│ynu szybie, kt≤r▒ polerowa│em irchow▒ szmatk▒ ta±czy│y tΩczowe refleksy.
- Tak szybko zgodzi│e╢ siΩ pom≤c mi w odej╢ciu od Jana. Zgodzi│e╢ siΩ pom≤c mi w zrobieniu mu ╢wi±stwa. Dlaczego? - zapyta│a Katarzyna.
- Kocham ciΩ Katarzyno. Jeste╢ moj▒ siostr▒...
- To ┐adna odpowied╝ - gniewnie zmarszczy│a brwi - Nigdy nie lubi│e╢ Jana, prawda? - to przeszywaj▒ce na wylot spojrzenie i jej twarz, jej g│os nie daj▒ce ┐adnej wskaz≤wki, jak▒ odpowied╝ chcia│aby us│yszeµ. Lepiej by│oby gdybym go lubi│, czy gdybym go nie lubi│?
- Nigdy siΩ nad tym nie zastanawia│em
U╢miecha siΩ i wiem, ┐e to z│a odpowied╝, ale dzi╢ moja siostra ma dobry humor i nie zada nastΩpnego pytania, │askawie nie zmusi mnie do wyjawienia prawdy.
- Te muchy Piotrek, pr≤bowa│e╢ je │apaµ, prawda?
- Tak. Mama kupi│a ci buty. Bia│e lakierki. Posz│a╢ w nich do ko╢cio│a i paskudnie obtar│y ci nogi. Wraca│a╢ boso, st▒paj▒c po gor▒cym asfalcie i drobnym ┐wirku, kt≤ry wbija│ siΩ w piΩty. Te┐ chcia│em i╢µ boso, ale mama mi nie pozwoli│a. A potem siedzia│a╢ w pokoju ze stopami zanurzonymi w miednicy, zmydla│a╢ szare myd│o i by│a╢ taka smutna i nie chcia│a╢ bawiµ siΩ ze mn▒ teatr. W│a╢nie tej niedzieli zacz▒│em │apaµ dla ciebie muchy. Suszy│em je potem na parapecie, ale po wyschniΩciu zmienia│y siΩ w puste w ╢rodku, │atwo krusz▒ce siΩ skorupki. Nie podoba│y ci siΩ. Stwierdzi│a╢, ┐e s▒ obrzydliwe
- Bo by│y obrzydliwe Piotrusiu
- Ale ja siΩ stara│em - krzykn▒│em
- M≤wisz jakby╢ ci▒gle by│ ma│ym ch│opcem, a my ju┐ dawno jeste╢my doro╢li. O co ci chodzi?
Chodzi mi o godziny spΩdzone na │apaniu much i o to, ┐e zawsze by│a╢ taka osch│a.
Pud│a i torby ustawione w szeregu pod ╢cian▒ przedpokoju. Parkiet l╢ni r≤wnomiernie, trzeba chodziµ powoli i ostro┐nie, aby siΩ nie po╢lizgn▒µ. Katarzyna idzie wiΩc powoli, nios▒c wysok▒ szklankΩ wype│nion▒ po brzegi grejpfrutowym sokiem i o╢mioma sze╢ciennymi kostkami lodu. Na balkonie nie ma nawet male±kiego skrawka cienia, s│oneczne promienie dosiΩg│y wszystkich szczelin i zakamark≤w. Dotyk szorstkiego p│≤tna le┐aka mile dra┐ni sk≤rΩ. S│o±ce br▒zowi jej sk≤rΩ i pustoszy umys│, sprowadzaj▒c przyjemn▒ ociΩ┐a│o╢µ i niemo┐liwe do opanowania rozleniwienie.
Otwieraj▒ca siΩ przed Katarzyn▒ pusta, ╢wie┐utka, nie napoczΩta jeszcze czasoprzestrze± smakuje dok│adnie tak samo jak rozgryzana w tej chwili kostka lodu. Ch│odny, sprΩ┐ysty brak smaku, kt≤ry jednak posiada smak. Zape│nia j▒ bez po╢piechu, starannie rozwa┐aj▒c ka┐dy szczeg≤│, nowymi meblami, wzorem tapety wybieranej do sypialni. Planuje przyzwyczajenia i obowi▒zki, kt≤re wyznacz▒ ramy nowej codzienno╢ci. Lepiej ┐eby wstawa│a wcze╢niej, tak jak kiedy╢, dawno temu, gdy mieszka│a jeszcze z rodzicami. Jakiej stacji radiowej powinna s│uchaµ, co jadaµ na ╢niadanie, pod kt≤r▒ ╢cian▒ postawiµ │≤┐ko, ┐eby by│o dobrze? Mo┐e przyda│oby siΩ poczytaµ co╢ o feng shui? Kostka lodu topi siΩ przyciskana do podniebienia lekko zdrΩtwia│ym jΩzykiem, Katarzyna wyczuwa ╢cie┐kΩ ch│odnych kropel w swoim gardle i prze│yku. Uk│ada z ma│ych kawa│k≤w nowy pocz▒tek,
nadaje mu smak.
Ledwo zd▒┐y│em zadzwoniµ, ju┐ otworzy│a mi drzwi.
- Czekam od piΩtnastu minut. ZamknΩ tylko drzwi na balkon i zaraz wychodzimy - powiedzia│a zamiast powitania.
Cienka, letnia, bia│a sukienka stanowi│a cudowny kontrast dla jej opalonych ramion i ciemnych w│os≤w. Katarzyna wygl▒da│a na bardzo szczΩ╢liw▒.
- Wszystko siΩ uda│o. Co ja bym bez ciebie zrobi│a Piotrek!
- A co ja zrobi│bym bez ciebie Katarzyno - za╢mia│em siΩ taszcz▒ walizki.
Wnie╢li╢my baga┐e. Katarzyna rozgl▒da│a siΩ dooko│a z szeroko otwartymi oczami, zagl▒da│a do pokoju, │azienki, kuchni. Biega│a tam i z powrotem w jakim╢ szale, pokrzykuj▒c: "S▒dzi│am, ┐e │azienka jest mniejsza!", "Inaczej wyobra┐a│am sobie m≤j pok≤j!", "W│a╢nie taki chcia│am mieµ widok z okna!", "Jaka fantastyczna tapeta"...
Wreszcie siad│a obok mnie na nowiutkiej, jeszcze opakowanej foli▒, jasnor≤┐owej kanapie i niespodziewanie zapyta│a:
- Wiesz, ┐e nie pamiΩtam nawet dlaczego wysz│am za m▒┐ za Jana! Nie pamiΩtam jak zaczΩ│a siΩ nasza mi│o╢µ. Bo to chyba by│a mi│o╢µ? Co?
- No tak by│a - potwierdzi│em pow╢ci▒gliwie - Jest tyle innych temat≤w odpowiedniejszych w tym momencie!
Ale Katarzyna patrzy│a na mnie wyczekuj▒co.
- NaprawdΩ nie pamiΩtasz? - nie mog│em uwierzyµ.
- Nie pamiΩtam
- No wiΩc spotka│a╢ go w kawiarni, a potem poszli╢cie na spacer. Powiedzia│a╢, ┐e zauroczy│a ciΩ jego umiejΩtno╢µ roz╢mieszania ciebie...
- Rzeczywi╢cie, ju┐ sobie przypominam... Ciekawe co on teraz robi?...
Pewnie w│a╢nie otwiera drzwi. S│ychaµ metaliczny chrzΩst przekrΩcanego w zamku klucza. Czy zdziwi│ siΩ, kiedy nikt nie odpowiedzia│ na jego pukanie? Musi ju┐ byµ w ╢rodku, wiesza klucze na gwo╝dziu, na lewo od drzwi, stawia walizkΩ na p≤│kΩ pod lustrem. Szuka kartki z wiadomo╢ci▒ od niej, ale ┐adnej wiadomo╢ci nie ma. Wchodzi do kuchni, otwiera lod≤wkΩ szukaj▒c soku, lecz lod≤wka jest pusta. Na pewno jest zaniepokojony. Zastanawia siΩ, co siΩ sta│o.
Zniewala j▒ nag│a chΩµ siΩgniΩcia po telefon, zadzwonienia do domu, stworzenia jakiego╢ dramatu.
- ZadzwoniΩ do Jana
- Po co, przecie┐ tak siΩ starali╢my, ┐eby nie wiedzia│, co siΩ sta│o! - zaprotestowa│em, ale ona ju┐ zaczΩ│a wystukiwaµ numer.
Jeden, drugi, trzeci, czwarty dzwonek. Mo┐e jeszcze go nie ma? Nie, ju┐ podnosi s│uchawkΩ:
- Halo, s│ucham...
- ......
- S│ucham!
- To ja - m≤wi wreszcie Katarzyna. Czeka, a┐ on zarzuci j▒ pytaniami, o to, co siΩ dzieje. Czeka, ┐e zacznie j▒ b│agaµ, ┐eby wr≤ci│a, z│o╢ciµ siΩ i przepraszaµ. Czeka na jego zaskoczenie, wzburzenie i ma na nie kilkana╢cie gotowych perfekcyjnie spointowanych odpowiedzi.
- A to ty Kasiu... Sk▒d dzwonisz? Za ile bΩdziesz w domu? Przygotowa│a╢ co╢ na kolacjΩ?
Katarzyna milczy, mn▒c w rΩkach kabel od telefonu, a ja wpatrujΩ siΩ w ni▒ niczego nie rozumiej▒c.
- Kasiu! Jeste╢ tam? Kasiu? - wrzeszczy coraz g│o╢niej Jan.
- Jestem, jestem - odzywa siΩ uspokajaj▒co moja siostra - S│uchaj w domu nie ma nic do jedzenia, nie zagl▒da│e╢ do lod≤wki?
- Nie. Po co mia│bym zagl▒daµ?
- Zawsze po podr≤┐y chce ci siΩ piµ
- Pi│em kawΩ w zaje╝dzie - t│umaczy, zdziwiony trochΩ dociekliwo╢ci▒ mojej siostry, Jan - To kiedy bΩdziesz?
- Za trzy godziny
- No to cze╢µ
- Cze╢µ - ┐egna siΩ Katarzyna odk│adaj▒c po╢piesznie s│uchawkΩ i od razu zak│ada ┐akiet.
- Chod╝my - pogania mnie, a kiedy pytam gdzie mamy i╢µ, t│umaczy - Do mnie do domu, do Jana... We╝miemy tylko t▒ ma│▒ torbΩ, resztΩ baga┐y trzeba przywie╝µ tak, ┐eby nie zauwa┐y│, mo┐e przed po│udniem jak bΩdzie w pracy...
Nic z tego nie rozumiem Katarzyno, przecie┐ mia│a╢ zacz▒µ od nowa. Przekre╢lasz wszystko tak pochopnie i bezwzglΩdnie, ┐e rozp│ywa siΩ, ulatnia i nic nie zostaje z tych plan≤w, przygotowa±, tygodni oczekiwania.
- Jed╝ poci▒giem - m≤wiΩ ze z│o╢ci▒, a Katarzyna zamiera z doci▒gniΩtym do po│owy rΩkawem bia│ego, lnianego ┐akietu, kt≤ry tak piΩknie podkre╢la jej opaleniznΩ...
Aby przeczytaµ komentarze juror≤w dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.
Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)
Czas utworzenia pliku: sobota, 4 wrze╢nia 1999 roku. Godzina 12:35:00.