Dariusz Jaglarz - teksty


CytujΩ samego Autora: Czemu piszΩ? Jest to taka sama zagadka jak te, do kt≤rych rozwi▒zania pr≤bujΩ siΩ zbli┐yµ w swoich tekstach. Kim jestem? Mam 37 lat i pracujΩ w finansach, co │adnie kontrastuje z zainteresowaniami literackimi. Adres do korespondencji:
ul. Teligi 22/35
30-835 Krak≤w
Jaglarz@poczta.fm
.






Naznaczeni








Kiedy mu ju┐ bardzo doskwiera│a samotno╢µ, wychodzi│ na ulicΩ i znaczy│ ludzi. Wybiera│ ich do tego starannie, wpatruj▒c siΩ wcze╢niej w ich twarze, id▒c za nimi, ucz▒c siΩ ich na pamiΩµ. Znaczy│ ich dyskretnie - ledwie dotykajΣc, kiedy mijali siΩ, przechodz▒c obok siebie. By│ w tym bardzo dobry: zwinny i zrΩczny; malowa│ ich jakby jednym poci▒gniΩciem pΩdzla a wtedy w ich oczach zapala│o siΩ nik│e ╢wiate│ko, rozpoznawane nieomylnie przy ka┐dym nastΩpnym spotkaniu. Wieczorami wychyla│ siΩ ze swego okna i patrzy│ w d≤│ na przechodz▒cych ludzi. Rozpoznawa│ swoje ╢wiate│ka ze wzruszeniem, choµ nie by│o ich jeszcze tak wiele. Nie ustawa│ wiΩc w pracy, bo przecie┐ kiedy k│ad│ siΩ spaµ, nieodmiennie ╢ni│ o czystym, rozgwie┐d┐onym niebie.




Stare konie





Stare konie - to my. Nasz ca│y ╢wiat - to ten stary korral, kt≤ry przed laty, gdy byli╢my jeszcze m│odymi, pe│nymi zapa│u ╝rebakami, zdawa│ nam siΩ wielk▒, przyjazn▒ │▒k▒, a okalaj▒cy go p│ot wystarczaj▒c▒ ochron▒ przed naszymi, nie╢mia│ymi i ledwo zarysowanymi lΩkami. Wierzgali╢my wiΩc weso│o kopytami, grzywy rozwiewa│ wiatr, a nasze r┐enia odbija│y siΩ echem od pobliskich wzg≤rz. Wieczorami przytykali╢my swoje wilgotne pyski do ciep│ych, faluj▒cych brzuch≤w naszych mam i zasypiali╢my lekko. By│a to zapowied╝, zapowied╝ - jak nam siΩ wydawa│o - czego╢ wielkiego, co nigdy nie nadesz│o. Zapowiedzi jednak maj▒ to do siebie, ┐e s▒ r≤wnie piΩkne, kiedy siΩ do nich wraca pamiΩci▒, bez wzglΩdu na to, czy siΩ spe│niaj▒ czy nie. Kiedy wiΩc truchtamy na mane┐u, lub silimy siΩ na cierpliwo╢µ, gdy masztalerze czyszcz▒ nam sier╢µ, o┐ywaj▒ w
nas te niespe│nione zapowiedzi. Podnosimy w≤wczas lekko g│owy i chwytamy w chrapy ten delikatny, p│yn▒cy gdzie╢ z oddali zapach, kt≤rego nie jeste╢my w stanie powi▒zaµ z niczym, co dane nam by│o poznaµ w naszym dotychczasowym, ko±skim ┐yciu. I tylko niekiedy kt≤ry╢ z nas przymyka w biegu oczy i przenosi siΩ na ow▒ drogΩ, gdzie ten niepokoj▒cy zapach wzmaga siΩ, przybli┐a siΩ w rytm napiΩtego pΩcinami galopu - a wtedy stadion szaleje, wiwatuje, ludzie naprawdΩ nie ┐a│uj▒ garde│, podniecenie ogarnia wszystkich - ale to jest tylko z│udzenie, chwila s│abo╢ci, po kt≤rej jeszcze trudniej jest znosiµ nasz los. Bo stare konie to my, choµ jeste╢my w pe│ni si│ i nasze kariery rozwijaj▒ siΩ jak najlepiej. Nasza staro╢µ zaczΩ│a siΩ, gdy pojΩli╢my istotΩ tych kilkudziesiΩciu drewnianych ┐erdzi okalaj▒cych nasz korral. Gdy zrozumieli╢my kim jeste╢my. Kiedy to, co nas
chroni│o, sta│o siΩ naszym wiΩzieniem.



Biegn▒cy




MΩ┐czyzna bieg│ przez las.
Jego kr≤tki, rwany oddech z trudem przebija│ siΩ przez spl▒tane ga│Ωzie. Kawa│ki nieba przemyka│y nad nim pomiΩdzy koronami drzew, oczy │zawi│y, wbite w jeden punkt przestrzeni przed nim. By│a to pora, gdy zmierzcha jesie± i - mog│oby siΩ wydawaµ, ┐e mΩ┐czyzna spieszy siΩ tak, aby zd▒┐yµ przed nadej╢ciem zimy. Mia│ swoje lata, nastΩpnej m≤g│ ju┐ nie doczekaµ.
Bieg│ wiΩc przez las ku miejscu, gdzie przed laty na jasnej polanie sta│ dom, w kt≤rym spΩdzi│ dzieci±stwo. Bieg│ z jedn▒ rΩk▒ wyci▒gniΩt▒ przed siebie - nie wiadomo, czy w ten spos≤b wskazywa│ sobie kierunek, czy mo┐e os│ania│ twarz przed uderzeniami roztr▒canych na boki ga│▒zek. Kikut drugiej rΩki wisia│ bezw│adnie, do niczego nieprzydatny. Zawadzaj▒cy.
Bieg│ wytrwale, wbrew zmΩczeniu, gnany rytmem melodii, kt≤ra od niedawna bezg│o╢nie w nim pulsowa│a. Nie s│ysza│ jej, wyczuwa│ tylko, ┐e jest.
S│o±ce chyli│o siΩ nad horyzontem, kiedy dotar│ do celu. ObojΩtnie min▒│ sczernia│e kawa│ki kroksztyn≤w, │▒tek, oczep≤w, ciosanych niegdy╢ w wielkim trudzie a rozrzuconych teraz w nie│adzie. Nie pochyli│ siΩ nad cembrzyn▒, wci▒┐ jeszcze ╢ciskaj▒c▒ w dole wodΩ ╢wie┐▒ i czyst▒ jak ongi╢. Ukl▒k│ przy niewielkim pag≤rku obok nieistniej▒cej stodo│y i palcami swej jedynej d│oni pocz▒│ rozgrzebywaµ zbity w tward▒ ziemiΩ piasek. Robi│ to z tak▒ sam▒ gwa│towno╢ci▒ i si│▒, z jak▒ przedtem bieg│ przez las. By│ napiΩty do granic mo┐liwo╢ci, jego oddech zmieni│ siΩ teraz w d│ugie sapania, wzrok mgli│ siΩ, palce sztywnia│y. Kopa│ nadal, wbrew zmΩczeniu, choµ niebem zaw│adnΩ│y ju┐ gwiazdy.
Kiedy wreszcie d≤│ by│ odpowiednio g│Ωboki, wyci▒gn▒│ ze± trzy niewielkie, ciemnobrunatne kostki oraz gar╢µ ma│ych, guzkowatych kosteczek i u│o┐y│ je pieczo│owicie na mokrej trawie pod drobnolistn▒ rokicin▒.
By│ got≤w.
Po│o┐y│ siΩ pod wierzb▒, kokosz▒c siΩ i uk│adaj▒c, niczym w najwytworniejszym │≤┐ku. Potem uwolni│ delikatnie sw≤j kikut z d│ugiego, pustego rΩkawa koszuli i zetkn▒│ go z najgrubsz▒ z odkopanych kostek. Opar│ g│owΩ o pie± drzewa. NapiΩcie ust▒pi│o. Spojrza│ w niebo nad sob▒. Jego g│Ωboki granat by│ ch│odny, daleki, koj▒cy.
Teraz m≤g│ ju┐ spokojnie czekaµ, a┐ obejmie go ta cisza, kt≤rej nie mo┐na sobie nawet wyobraziµ.





Maski, wszechw│adne maski




Gdy patrzΩ na ciebie pierwszy raz, wszystko zale┐y od maski, kt≤rej u┐ywasz w│a╢nie. Je╢li to ta z leciutkim u╢miechem i szklistymi oczami - jestem zauroczony. Serce mi bije mocniej, w piersiach robi siΩ ciep│o i d│ugo bΩdΩ patrzy│ na ciebie poprzez tΩ maskΩ pierwszego razu, nawet je╢li potem ujrzΩ ciΩ w innych. I je╢li p≤╝niej u┐yjesz i tej, na widok kt≤rej za pierwszym razem odczu│bym obojΩtno╢µ, wci▒┐ bΩdΩ niespokojny i pobudzony.
Ale kiedy pozna│em ciΩ dzisiaj rano, wyraz twej twarzy by│ beznamiΩtny. Usta odwr≤cone niczym sierp ksiΩ┐yca zaciska│y siΩ lodowato. Oczy przelatywa│y poprzez mnie gdzie╢ daleko, ku niesko±czono╢ci horyzontu. Rozstali╢my siΩ ch│odno, nie zamieniwszy s│owa, nie popatrzywszy sobie w oczy.
Maski, wszechw│adne maski. Jeste╢my ca│kowicie we w│adaniu masek.





Na krawΩdzi





Szczyt g≤rski, na kt≤ry wspina│em siΩ z takim mozo│em okaza│ siΩ pu│apk▒. Kamie± na w▒skiej grani obsun▒│ siΩ pod moim butem i zupe│nie nieoczekiwanie spad│em na skaln▒ p≤│kΩ poni┐ej. WiszΩ teraz na niej wczepiony d│o±mi, pode mn▒ przepa╢µ, nie mam si│ by siΩ wspi▒µ, jedyny ratunek to wystΩp kilka metr≤w ni┐ej po skosie. By siΩ tam dostaµ, trzeba siΩ mocno odbiµ, pu╢ciµ p≤│kΩ i skoczyµ, │api▒c w locie wystΩp ska│y. Jest to trudne - prawie niemo┐liwe, ale to jedyna droga ratunku. MuszΩ podj▒µ decyzjΩ. Szybko. Ale ja przecie┐ bojΩ siΩ. To nic z│ego - pocieszam siΩ w my╢lach - to zupe│nie usprawiedliwione w tej sytyacji. Odczuwam jednak rado╢µ, ┐e jestem tu sam i nikt nie widzi mojego strachu. RΩce mi drΩtwiej▒, lecz postanawiam czekaµ, a┐ nie bΩdΩ m≤g│ d│u┐ej siΩ utrzymaµ, wtedy skoczΩ. Wiem, ┐e ka┐da nas
tΩpna sekunda zmniejsza moje szanse, ale nie umiem inaczej. Czekam, a┐ zmΩczenie wype│ni mnie bez reszty, a wiatr rozwiewa mi w│osy. W ko±cu d│onie mi mdlej▒, ale w≤wczas okazuje siΩ, ┐e s▒ tak mocno wbite w piarg, ┐e nie mogΩ siΩ ju┐ pu╢ciµ. Jestem im wdziΩczny i nie my╢lΩ o pragnieniu, kt≤re mnie wkr≤tce zabije.



















Aby przeczytaµ komentarze dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)


Czas utworzenia pliku: pi▒tek, 12 listopada 1999 roku. Godzina 16:15:09.