filipe - teksty

Autor woli pozostaµ nikim - czyli filipe. Ma 18 lat. Kontakt: arpol@mikrozet.wroc.pl.

niew│a╢ciwa kobieta





Cholera, poznajesz kobietΩ. Niewa┐ne, czy poznajesz j▒ w
restauracji podczas jedzenia obiadu, czy te┐ podczas
äwieczorku z poezj▒ö, czy nawet w samolocie. Rozmawiasz z ni▒,
patrzysz. Mija p≤│ minuty. Oceniasz j▒ i stwierdzasz, ┐e nie
jest niczym specjalnym. Niestety ona te┐ na ciebie patrzy.
Jest taka sobie. Jeste╢ mi│y, bo z natury jeste╢ mi│y dla
ludzi. S│uchasz, co ona ze sporym przejΩciem ci opowiada. Mo┐e
nawet ciΩ to interesuje, ale ju┐ na ni▒ nie spogl▒dasz, nie
patrzysz jej prosto w oczy, zupe│nie tak jakby by│o ci
przykro, a nawet g│upio, nieswojo, jakby ci by│o ┐al, ┐e ona
ci siΩ nie podoba. Czujesz siΩ skrΩpowany, ura┐ony,
zirytowany, rozdra┐niony, wydaje ci siΩ, ┐e ona mog│aby to
wyczytaµ z twoich oczu i siΩ na przyk│ad obraziµ, albo zrobiµ
scenΩ, albo doprowadziµ przynajmniej do przykrej sytuacji.
Rozmawiasz z kobiet▒ i zaczynasz siΩ baµ. Czy to nie
beznadziejne? Zaczynasz baµ siΩ coraz bardziej i coraz
wyra╝niej. Zaczynasz siΩ zachowywaµ nerwowo, krΩcisz g│ow▒,
teraz ju┐ wrΩcz unikasz jej wzroku, przestajesz jej s│uchaµ,
tylko co jaki╢ czas co╢ wtr▒casz, ┐eby siΩ nie zorientowa│a i
nie zaczΩ│a na przyk│ad wrzeszczeµ, nie znasz jej, widzia│e╢
tylko jej zΩby, w│osy. MinΩ│o za ma│o czasu. Ona jest jeszcze
przez chwilΩ dla ciebie nieobliczalna. M≤wisz sobie, ┐e to
bardzo dobrze, bo i tak nie chcesz jej poznawaµ, a ju┐ na
pewno nie ┐yczysz sobie, ┐eby co╢ was po│▒czy│o. Niech
zostanie nieobliczalna, nawet nieodgadniona. Wtedy
przynajmniej bΩdziesz m≤g│ z czystym sumieniem zatrzymaµ j▒
kiedy╢ na ulicy i zapytaµ, jak siΩ miewa, kiedy ju┐ o niej
zapomnisz, kiedy nie bΩdziesz m≤g│ sobie przypomnieµ, jaka
jest lub mog│aby byµ - w ko±cu przecie┐ wtedy jej nie
pozna│e╢. W takiej sytuacji masz otwart▒ furtkΩ - w razie
│aknienia, w razie czegokolwiek, mo┐esz j▒ zaczepiµ, mierzyµ
wzrokiem, poznawaµ od nowa. Po prostu nie ograniczasz sobie
pola manewru. Pozostajesz wolny.
Pozostaje ma│y problem do rozwi▒zania - jak sprawiµ, ┐eby
teraz sobie posz│a i da│a ci spok≤j? To pytanie jest na tym
etapie kluczowe. Jak ka┐de kluczowe pytanie oczywi╢cie nie
jest ani │atwe, ani przyjemne. Cokolwiek by╢ nie zrobi│ i tak
ci nie wyjdzie tak, jak by╢ sobie ┐yczy│. Nikt nie w▒tpi, ┐e
masz w sobie choµ kroplΩ idealizmu. Czas leci, zastanawiasz
siΩ nad tym, a z ka┐d▒ minut▒ jest coraz gorzej. Ona tymczasem
opowiadania ci ju┐ o swoich by│ych fatalnych kochankach, o
kolorze swoich majtek albo o swoim mΩskim ideale. Jeste╢
dobry, ona wierzy, ┐e jej s│uchasz. Pocisz siΩ, robisz siΩ
lekko zarumieniony. Nienawidzisz takich sytuacji, dobija ciΩ
ta nieuchronno╢µ, smutna ┐yciowa konieczno╢µ ko±ca, z│ego,
ordynarnego, w kt≤rym nie pozostaje ju┐ nic do powiedzenia i
zrobienia, w kt≤rym wszyscy rozchodz▒ siΩ ze strapionymi
minami wpatrzeni w pod│ogΩ, w kt≤rym kto╢ siΩ wiesza, albo w
kt≤rym wszyscy siΩ wieszaj▒, albo...
Czas up│ywa, a tobie nadal siΩ wydaje, ┐e znajdziesz
jakie╢ w│a╢ciwe rozwi▒zanie, albo w og≤le jakiekolwiek. Ju┐
dawno przesta│e╢ my╢leµ, ┐e sytuacja, b▒d╝ co b▒d╝ przykra
sytuacja - nazywajmy rzeczy po imieniu, rozwi▒┐e siΩ sama.
Wpadasz w konsternacjΩ, zaczynasz w▒tpiµ w sens ┐ycia, potem
dogania ciΩ znu┐enie i zmΩczenie, w ko±cu obojΩtno╢µ i
zniechΩcenie.
I mniej wiΩcej w tym momencie ona pyta, czy nie
zechcia│by╢ jej towarzyszyµ na przyjΩciu organizowanym przez
jej przyjaci≤│kΩ. (Przecie┐ nie przez przyjaciela). Wtedy
dzieje siΩ co╢ dziwnego. Spogl▒dasz na ni▒ czujnym,
podejrzliwym okiem. Zastanawiasz siΩ, czy dobrze us│ysza│e╢.
U╢miechasz siΩ w duchu do samego siebie. Dobrze us│ysza│e╢.
Jeste╢ uratowany i szczΩ╢liwy. BΩdziesz m≤g│ j▒ wreszcie
opu╢ciµ i ju┐ nigdy jej nie zobaczyµ. Rzucasz dowcipnie, jak
to masz w zwyczaju, co╢ w rodzaju, ┐e rozwa┐ysz to jak
najdok│adniej lub przemy╢lisz wszelkie aspekty i ca│y w
chwale, ju┐ zupe│nie rozlu╝niony, wychodzisz, zostawiaj▒c j▒ w
rozkosznym oczekiwaniu, wpatrzon▒ w ciebie, w tw≤j ty│ek lub
w│osy. Nie musisz siΩ odwracaµ i u╢miechaµ do niej, po
mΩ┐czyznach nie oczekuje siΩ tego. Gdy jeste╢ ju┐ na ulicy,
dajesz upust swemu frywolnemu nastrojowi. Biegasz, masz ochotΩ
ca│owaµ lampy i rozmawiaµ z taks≤wkarzami. Czujesz siΩ
dowarto╢ciowany. Zrobi│e╢ dobry uczynek, nie urazi│e╢ jej, nie
skrzywdzi│e╢. Nie sprawi│e╢ przykro╢ci na przyk│ad ┐onie. Nie
zdradzi│e╢. To nieprawda, ┐e mΩ┐czy╝ni to ╢winie. Wracasz do
niej my╢lami. Rozwa┐asz szybko jeszcze raz ewentualno╢µ
zadzwonienia do niej p≤╝niej. Postanawiasz pomy╢leµ o tym
kiedy╢ i zapominasz o niej. Kompletnie zapominasz. Jakby siΩ
zdawa│o na zawsze.
Mija jaki╢ czas.
Nadchodzi pewien dzie±. Musia│ nadej╢µ, nie szkodzi, ┐e o
tym nie wiedzia│e╢. Spotykasz j▒. W pierwszym momencie nie
mo┐esz sobie przypomnieµ, kim ona jest. Z grymasem taksujesz
j▒ wzrokiem, po czym twoj▒ twarz rozja╢nia szeroki standardowy
u╢miech. M≤wisz do niej parΩ zwyczajnych s│≤w, staraj▒c sobie
przypomnieµ, gdzie j▒ pozna│e╢ i o co jej mo┐e chodziµ. Nie
udaje ci siΩ, ale na szczΩ╢cie ona wybawia ciΩ z kolejnej
opresji. Pyta, czy siΩ zastanowi│e╢. Wszystko siΩ rozja╢nia.
Reagujesz u╢miechem. Nie chcesz odm≤wiµ. Ju┐ nawet nie my╢lisz
o niej. My╢lisz o sobie. Mo┐e skorzystaµ z okazji? Mo┐e poznam
na tym przyjΩciu äco╢ö lepszego? Gdyby╢ odm≤wi│ przez resztΩ
┐ycia zastanawia│by╢ siΩ, co mog│oby siΩ staµ. Nie dawa│oby ci
to spokoju. Dzisiaj ona wygl▒da o niebo lepiej, mo┐e w s│abym
╢wietle nabra│aby trochΩ zmys│owo╢ci? I w rezultacie zgadzasz
siΩ. Ostatecznie nic jej nie obiecujesz, idziesz siΩ spotkaµ z
jej znajomymi. Tego jeszcze ┐ona nie powinna mieµ ci za z│e.
Zawsze bΩdziesz m≤g│ wyj╢µ, tak ci siΩ przynajmniej w tym
momencie wydaje. Przed chwil▒ sprzeda│e╢ lod≤wkΩ, kt≤rej nie
mog│e╢ nikomu wcisn▒µ przez lata, albo szczΩ╢liwie wyl▒dowa│e╢
samolotem z pal▒cymi siΩ silnikami, na resztce benzyny. Po
prostu nie mo┐esz siΩ nie zgodziµ. Ona siΩ u╢miecha. Cieszy
ciΩ to. Wzdychasz i wΩdrujesz do domu. Ona chyba nie jest a┐
taka z│a.
Ubierasz siΩ │adnie. Jedziesz po ni▒ autobusem, je╢li masz
- wsiadasz do ma│ego piaskowego coupe z 68. »onie oznajmiasz,
┐e musisz popracowaµ w biurze z przyjacielem, a potem idziecie
razem na bankiet. Ona mieszka bardzo daleko. Przyjaci≤│ka, do
kt≤rej macie siΩ udaµ mieszka jeszcze dalej. Ogl▒dasz j▒ w
kreacji. Wygl▒da naprawdΩ rewelacyjnie. Podoba ci siΩ i jeste╢
zdumiony, jak te kobiety siΩ zmieniaj▒. Ona to zauwa┐a, ale
nic nie m≤wi. Kto powiedzia│, ┐e nie jest inteligentna. Mo┐e
nawet wie, ┐e jest brzydka. Idziecie na imprezΩ. Siedzicie,
rozmawiacie, w zasadzie tylko okoliczno╢ciowo ogl▒dasz siΩ za
innymi, miΩdzy jednym jej s│owem a drugim. Tym razem s│uchasz,
co m≤wi i sam wtr▒casz nieco d│u┐sze ni┐ poprzednim razem
kwestie. Wychodzi na chwilΩ do │azienki i sam w ko±cu nie
wiesz, czy ona ci siΩ podoba, czy nie. Wypijasz parΩ
kieliszk≤w, tylko parΩ, prowadzisz. Przysuwasz siΩ do niej,
dlatego, ┐e przestajesz s│yszeµ, co ona m≤wi, a nagle zaczΩ│o
ciΩ to wyj▒tkowo interesowaµ. Zauwa┐asz z niejakim
zadowoleniem, ┐e urzekaj▒co pachnie. Zbli┐a siΩ czas powrotu
do domu. Okazuje siΩ, ┐e wypi│e╢ jednak zbyt wiele, ┐eby
prowadziµ, tak samo zreszt▒ jak ona. M▒┐ jej przyjaci≤│ki
ofiaruje siΩ, ┐e was odwiezie. Do niej jest trzy razy bli┐ej
ni┐ do ciebie, poza tym propozycja wysz│a od niego, dlatego,
┐eby nie krΩpowaµ mi│ego faceta zbytnim k│opotem na p≤│ nocy,
decydujesz siΩ przenocowaµ u niej. Tylko przenocowaµ. Ona sama
to zreszt▒ o tym m≤wi. Nie jeste╢ przecie┐ skurwysynem, lubisz
ludzi. Gdy jeste╢cie ju┐ u niej, ona idzie po tobie do
│azienki, a kiedy wychodzi w koszuli ledwo przys│aniaj▒cej
majtki, zastanawiasz siΩ, co w│a╢ciwie mia│e╢ jej do
zarzucenia. Nie mo┐esz sobie przypomnieµ, o co ci chodzi│o,
kiedy nie by│e╢ pewien, czy chcesz skorzystaµ z zaproszenia.
Nie rozumiesz sam siebie, ╢wietna dziewczyna. Rozmawiacie
jeszcze chwilkΩ, trochΩ nerwowo, obydwoje wiecie, o co chodzi.
Bardzo dobrze ci siΩ z ni▒ konwersowa│o, rozumia│a, co m≤wisz.
Wtr▒ci│a czasem co╢ oryginalnego, zabawnego. Dobrze dzi╢
wygl▒da│a, nie podniecaj▒co ani szczeg≤lnie, mimo to nie
musia│e╢ siΩ za ni▒ wstydziµ. Pachnia│a ca│kiem przyzwoicie.
W│a╢ciwie wygl▒da│a podniecaj▒co. Nie pamiΩtasz jak, ale
zamiast i╢µ do pokoju, w kt≤rym ci po╢cieli│a, l▒dujesz obok
jej │≤┐ka, przynosz▒c jej poduszkΩ, o kt≤r▒ mog│a nawet
prosiµ. Po piΩciu minutach walki z samym sob▒ jeste╢ w stanie
wykrztusiµ parΩ s│≤w. Ona m≤wi tak. Ca│ujesz j▒ w szyjΩ, to na
pewno jest przyjemne. TrochΩ na pocz▒tku odstrΩcza ciΩ jej
cia│o, jednak m≤wisz sobie, ┐e przecie┐ nikt nie jest
doskona│y.
Zapalasz papierosa. Musisz przyznaµ, ┐e jest w tym dobra
jak rzadko kto. Brakuje na tym ╢wiecie kobiet wyzwolonych
seksualnie. Zapadasz w sen.
Budzisz siΩ mokry. Zawsze jak zasypiasz pierwszy raz z
jak▒╢ dziewczyn▒, budzisz siΩ zlany potem. Masz potΩ┐nego
kaca. G│owΩ rozrywaj▒ silne uderzenia jakby kto╢ wali│ ciΩ
regularnie ogromnym m│otem, ale gorszy jest ┐o│▒dek. Wydaje ci
siΩ, ┐e jeste╢ pusty od ╢rodka i wiesz, ┐e zaraz bΩdziesz mia│
skurcze i nie bΩdziesz mia│ czym zwymiotowaµ. Jest ci sucho i
piecze ciΩ gard│o. Patrzysz na ni▒ i masz co najmniej mieszane
odczucia. Rzucasz okiem na jej twarz i przeszywa ciΩ strach,
dopada ciΩ kac moralny. Jeste╢ przera┐ony i czujesz siΩ
fatalnie. Wiesz, ┐e bΩdziesz musia│ j▒ rzuciµ, pewnie nie
bΩdziesz w stanie na pocz▒tku i parΩ dni z ni▒ pobΩdziesz w
mΩczarniach do momentu, w kt≤rym nie bΩdziesz m≤g│ ju┐ tego
znie╢µ i na ni▒ spojrzeµ. Zdradzi│e╢ ┐onΩ! Owszem, jest mi│a,
nawet ciekawa, kupi│a sobie drogie perfumy, ale nie mo┐esz
dociec, jak to siΩ sta│o, ┐e j▒ poca│owa│e╢. Teraz bΩdziesz
siΩ wstydzi│ przed kolegami i wmawia│ im bezskutecznie, ┐e
jest warto╢ciow▒ kobiet▒, w co sam nie bΩdziesz do ko±ca
wierzy│. Ona z pewno╢ci▒ powie tobie i wszystkim swoim
przyjaci≤│kom, kt≤re by│y takie │adne i konkretne, ┐e j▒
wykorzysta│e╢ i jeste╢ pod│y i nie zas│ugujesz na ┐aden
szacunek. Plotki bΩd▒ falowa│y, grasowa│y, a┐ w ko±cu same
zapukaj▒ do drzwi o opowiedz▒ siΩ twojej ┐onie. Nie mo┐esz nie
mieµ nadziei, ┐e tak siΩ nie stanie, poniewa┐ to by│oby
sprzeczne z... Kolejny przyk│ad mΩskiej szowinistycznej
╢wini. Nawet nie by│o ci a┐ tak przyjemnie. Zreszt▒ nie o to
chodzi, chcia│e╢ dobrze, naprawdΩ chcia│e╢ dobrze, to ca│y
╢wiat upar│ siΩ, ┐eby zrobiµ ci na z│o╢µ. To po prostu nie
twoja wina. Wiem.
Wracasz do domu, do ┐ony, do szarej zwyk│o╢ci. Wpisujesz
j▒ na swoj▒ listΩ, kt≤r▒ trzymasz pod │≤┐kiem i przepe│niony
wyrzutami sumienia zapadasz w ko±cu w d│ugi, niespokojny sen.


galeriowiec




Nie chcia│a taka byµ. My╢la│a o swym przysz│ym ┐yciu. O d│ugich latach b≤lu i rado╢ci, ekstazy i
potΩpienia. WyklΩta, diabelska moralno╢µ. Nie chcia│a wiedzieµ ani co bΩdzie, ani co by│o. Ze wszystkich
si│ stara│a siΩ zapomnieµ. Zapomnieµ o domu rodzinnym, o bliskich... to przez nich teraz taka jest. To
nie jej wina. Emocje j▒ rozszarpywa│y, kapitulowa│a. Czy ze sob▒ mo┐na walczyµ? W imiΩ czego? Czy
nowy dzie±, czy choµ jeden z tysiΩcy przyniesie co╢ innego? Zblazowany, zak│amany ╢wiat. Dlaczego,
Bo┐e?
ZdjΩ│a │a±cuszek z szyi. Wzgardliwie spojrza│a na ma│y krzy┐. Odczepi│a go od │a±cuszka i w│o-
┐y│a do ust. Po│knΩ│a. Prze┐egna│a siΩ, wypowiadaj▒c z u╢miechem blu╝niercze s│owa.
Sta│a przy oknie, m│oda i naga. Otworzy│a je na o╢cie┐. Wiatr wdar│ siΩ do wewn▒trz. Dreszcz.
ZatrzasnΩ│a okno. Cisza. Odwr≤ci│a siΩ. Z utΩsknieniem patrzy│a na ╢pi▒c▒ dziewczynΩ. Ukochan▒. Zbli-
┐y│a siΩ i usiad│a przy niej na krawΩdzi │≤┐ka. G│aska│a jej d│ugie w│osy, twarz. Odrzuci│a ko│drΩ. Pochyli│a
siΩ i zaczΩ│a delikatnie ca│owaµ jej gor▒ce piersi. Wy┐ej. NienawidzΩ ciΩ.
Usta dotknΩ│y ust. Budzi│a ╢pi▒c▒ powoli. CiΩ┐ki oddech, wzdrygniΩcie. Po│o┐y│a siΩ na niej.
- Kocham - szepnΩ│a do ucha.
- Na zawsze ciΩ kocham - odpowiedzia│a dziewczyna sennie z przymkniΩtymi oczami i nadgryz│a
wargΩ kochanki.
Krew. Nie przesta│y siΩ ca│owaµ. P│ynΩ│a po policzku.

stycze± 1977

Obudzi│em siΩ spiΩty i gwa│townie oderwa│em g│owΩ od prze╢cierad│a. Poduszka zawΩdrowa│a
na now▒, niedawno wyko±czon▒ pod│ogΩ. Nie mog│em sobie przypomnieµ, czy naprawdΩ ╢ni│ mi siΩ
koszmar, czy nie. Spa│em na opak, z g│ow▒ w dole │≤┐ka. Nu┐▒ce krz▒tanie po mieszkaniu. Usiad│a obok
mnie na po╢cieli i zwiesi│a g│owΩ.
- By│e╢ fatalny wczoraj.
Zaspana i obojΩtna. Prze│kn▒│em ╢linΩ.
- Mo┐e za du┐o wypi│e╢? PamiΩtasz w og≤le - zapyta│a zachrypniΩtym g│osem - co siΩ wczoraj
dzia│o? Jak siΩ kochali╢my?
Przeci▒gnΩ│a siΩ niechΩtnie. Irytowa│a mnie sucho╢µ w gardle.
- Nie pamiΩtam - odpowiedzia│em cicho.
- NaprawdΩ?! Jak mo┐esz tego nie pamiΩtaµ? To by│o tak ┐a│osne...
Spojrza│em na ni▒ z zaciekawieniem. Wykrzywi│a usta w niesmaku. SiΩgn▒│em po papierosa.
Posz│a.
Pali│em zaspany w pozycji p≤│siedz▒cej.
Przetar│em oczy. Pok≤j wype│nia│o ostre ╢wiat│o s│o±ca. Opad│em na │≤┐ko, roz│o┐y│em rΩce. Sufit
by│ daleko.
- Cholera, gdzie jest moja suszarka!? Gdzie j▒ rzuci│e╢?
Biega│a roznegli┐owana po mieszkaniu. Wszystko lata│o. Zrzuca│a ksi▒┐ki, popielniczki, papiery -
rzeczy spada│y na pod│ogΩ.
- Nie lubiΩ twoich suszarek.
- No nie, ju┐ siΩ sp≤╝ni│am. Wszystko przez ciebie! - jej wrzask mnie razi│.
úazienka. Us│ysza│em nerwowe odg│osy, chrobot, a potem pisk zardzewia│ego kurka. Dotar│ do
mnie szum odkrΩconej wody.
- Lirio... - wyszepta│em sam do siebie.
Wysz│a mokra z │azienki niedbale owiniΩta rΩcznikiem. Patrzy│em na jej piersi, potem nie│adne
po╢ladki. Skierowa│a siΩ do kuchni. úomot, metaliczny stukot. Jaki╢ garnek wyrwa│ siΩ jej z r▒k. Dobieg│y
mnie ciche s│owa przez zaci╢niΩte zΩby. Przeszed│ mnie lekki dreszcz, nie poruszy│em siΩ.
- Nie zamierzasz wstaµ!? Mo┐e by╢ jednak wsta│? Dlaczego nie robisz ╢niadania? - mignΩ│a w
przedpokoju.
- Nie mieszaj mnie z szar▒ bytno╢ci▒.
- Jak?! O co ci chodzi? Pewnie znowu o nic, tak sobie pieprzysz.
- Jakby╢ zgad│a.
StanΩ│a przed │≤┐kiem ubrana w bordowy ┐akiet. PokrΩci│a g│ow▒ z surow▒ dezaprobat▒. Mia│em
ochotΩ zrobiµ g│upi▒ minΩ, powstrzyma│em siΩ.
- Czy tak ju┐ bΩdzie zawsze?
- Dopiero trzy lata tak jest - odpar│em tonem jakby co╢ to mia│o wyja╢niµ.
Odwr≤ci│a siΩ na piΩcie i wysz│a. TrzasnΩ│a drzwiami. Miarowy klekot jej obcas≤w na zasypanej
╢niegiem galerii. Za╢mia│em siΩ. Dzie± za dniem.
- Chyba ciΩ rzucΩ - rozbrzmia│ m≤j g│os w opuszczonym domu.
Pierwsze dwa lata ma│┐e±stwa by│y naprawdΩ niez│e. Potem umar│o co╢. Nie spostrzeg│em.

*
ªnieg stopnia│. NastΩpnego dnia wieczorem.
- Czy ty nie widzisz, ┐e sprawy zasz│y za daleko?
- Jakie sprawy? - chrz▒kn▒│em.
- Doskonale wiesz, jakie sprawy. W og≤le zdajesz siΩ tego nie zauwa┐aµ.
- Mo┐e powiedz dok│adnie i konkretnie, co takiego masz na my╢li? A mo┐e mam strzelaµ? Moje
domys│y by ciΩ zabi│y.
- Nie martwi ciΩ wcale, ┐e co╢ jest miΩdzy nami nie tak... - stwierdzi│a raczej ni┐ zapyta│a.
- Co╢?
- Nie udawaj idioty. Wiesz, ┐e mnie to dra┐ni, dlaczego robisz mi na z│o╢µ?
- Chodzi│o mi tylko o to, ┐eby╢ powiedzia│a konkretnie w czym problem.
- Przecie┐ wyra╝nie s│ysza│am...
- Dobrze, przepraszam.
- I my╢lisz, ┐e to wystarczy?
- W takim razie czego jeszcze sobie winszujesz? - odparowa│em nonszalancko.
- No, jak to...
- Chcesz porozmawiaµ?
- O czym?
Westchn▒│em ciΩ┐ko. B│ysnΩ│o. Ciemna ma╝ dymu roz│o┐y│a siΩ na niebie. Zaczyna│o szumieµ.
- Dlaczego dwoje inteligentnych ludzi nie potrafi siΩ dogadaµ? - zaczΩ│a na nowo. - Mo┐esz mi to
wyt│umaczyµ?
- Jest taka ewentualno╢µ, ale niestety musia│aby╢ mi wy│o┐yµ, co jest nie tak.
- Doskonale wiesz. Nie s│uchasz mnie. Ignorujesz mnie. Nie... nie dotykasz mnie - wtuli│a g│owΩ
w ramiona.
- Jak mam ciΩ s│uchaµ? Ci▒gle m≤wisz to samo.
- WiΩc... wiΩc siΩ przyznajesz?! - krzyknΩ│a zdumiona.
- Aha, czyli powiedzia│a╢ to, ale nie by│a╢ w│a╢ciwie do ko±ca pewna.
U╢miechn▒│em siΩ. Krople zalewaj▒ce okno.
- Dlaczego to robisz?
- Dlatego, ┐e sama nie wiesz, o co ci chodzi.
Wybuchn▒│em.
- Czy to jaki╢ drewniany koszmar? Serial? Napisz sobie na karteczce... to naprawdΩ pomaga.
Nie bΩdΩ s│ucha│ od│amk≤w twoich stres≤w, niepowodze± i rozgoryczenia. Oczywi╢cie, m≤w sobie, ale
ja nie bΩdΩ docieka│...
- Nie rozumiesz mnie.
- Tak, bo nie umiesz mi tego wyt│umaczyµ.
- Bo ty nie starasz siΩ zrozumieµ.
- A czyja to wina, ┐e nie staram siΩ ciebie zrozumieµ? Twoja. Je┐eli chcΩ, to... - zamilk│em,
skrzywi│em siΩ.
- Jeste╢my ma│┐e±stwem!
- Czyli mam siΩ tob▒ zachwycaµ bez powodu?
- Dlaczego nie zaczniesz siΩ staraµ?
- Bo nie mam nastroju.
To j▒ wyra╝nie zasmuci│o.
- Mog│aby╢ spr≤bowaµ poprawiµ mi nastr≤j.
- Trzymasz siΩ mojej sp≤dnicy.
Ostatnie zdanie powiedzia│a matczynym delikatnym tonem. Rozlu╝ni│em siΩ.
- To znaczy, ┐e mam ci nie robiµ wyrzut≤w? - zapyta│a.
S│odka dziewczynka. Zrobi│a dwa mocne gimlety. Poszli╢my do │≤┐ka.

*
Wpad│a do domu niemal razem z drzwiami. W ubraniu rzuci│a siΩ na fotel. Usta jej dr┐a│y. Policz-
ki i uszy mia│a zaczerwienione. Nadtopione resztki brudnego ╢niegu spoczywa│y pretensjonalnie na
pod│odze. Zastanowi│em siΩ, wczoraj pada│ przecie┐ deszcz. Sk▒d ╢nieg? Z galerii, gdzie nie dotar│a
wczorajsza kr≤tka ulewa.
Mieszkanie by│o nowe. Nie mieli╢my jeszcze wszystkich mebli. Niekt≤re okna pomazane bia│▒
farb▒. Z poprzedniego mieszkania nas eksmitowano. By│o przeznaczone do rozbi≤rki. Sta│em wtedy i
patrzy│em, jak dewastuj▒ star▒ rezydencjΩ, podzielon▒ na bloki mieszkalne. Wielkie, wysokie wnΩtrza,
trochΩ gotyckie okna. Teatralna atmosfera. Nasz nowy dom to standard w galeriowcu. Nudny i bogaty.
Porwa│a pust▒ szklankΩ ze sto│u i rzuci│a w ╢cianΩ.
- Co robisz? - puka│a palcem w st≤│.
- Nic.
- To lepiej, do jasnej cholery, co╢ zr≤b! - grzmotnΩ│a piΩ╢ci▒ w blat.
- A co, straci│a╢ pracΩ? - zapyta│em z przymkniΩtym okiem.
- Idiota Frank zdegradowa│ mnie do sekretarki! Jaki╢ facet z Pary┐a mu kaza│.
Oniemia│em na moment. My╢la│em, ┐e takiej kochanki siΩ nie porzuca w tak │achmaniarski spo-
s≤b. Nie na tak wysokich szczeblach. ParΩ miesiΩcy temu znalaz│em pier╢cionek z brylantem z wygra-
werowanymi inicja│ami J. M.. Zdecydowanie nie by│y to moje inicja│y, a pier╢cionek znalaz│em przypad-
kiem, zawiniΩty starannie w dwie pary czarnych majtek w jednej z jej babskich szaf z futrami. Chcia│em
j▒ nawet zapytaµ, czy wie, ┐e brylant nie jest oryginalny. Znowu nie ten pu│ap. Idiota. Ona nie znosi│a
brylant≤w.
- Ju┐ nie bΩdΩ ciΩ utrzymywaµ. Twoja kolej.
Wysun▒│em doln▒ szczΩkΩ w rozdra┐nieniu.
- Czy┐bym zapomnia│ ci oznajmiµ, ┐e od roku wydajΩ w│asne pieni▒dze?
Wydawa│a siΩ zbita z tropu.
- Ale... i tak to moimi pieniΩdzmi szasta│e╢ przez baaardzo d│ugo.
Nic nie powiedzia│em. To nie ja kupi│em wszystkie te futra i suknie. Nie ja pod┐ega│em sw≤j sno-
bizm. To nie ja pieprzy│em siΩ dla pieniΩdzy. Uprawia│em co╢ innego - pisa│em, podpisuj▒c siΩ nie swoim
nazwiskiem. Ale mo┐e to jeszcze gorsze?
- Nie da siΩ ukryµ - przyzna│em. - Mam powiedzieµ przepraszam?
- Niech B≤g zlituje siΩ nad twoj▒ dusz▒. Bo┐e... - za│ka│a. - To koniec wszystkiego...
Zakry│a twarz rΩkami. Podszed│em do niej.
- Dlaczego?
- Facet z Pary┐a, jaki╢ wp│ywowy kapitalista, przyszed│ do mojego szefa z projektem nowego
systemu po╢rednictwa. Nie zatwierdzi│am go. Po╢rednicy by mnie znienawidzili. Straciliby na tym. I tak
by│abym sko±czona. Frank siΩ przestraszy│, tak d│ugo ubiega│ siΩ o awans. Tamten m≤g│ go w ka┐dej
chwili zdj▒µ. WiΩc Frank, wielki szef, mnie zdegradowa│. Biedny idiota...
Patrzy│em na ni▒ ze sztucznym politowaniem. Niespodziewanie uderzy│a mnie na odlew w twarz.
Kiedy podnios│em g│owΩ, uderzy│a ponownie. Odsun▒│em siΩ. Po chwili spyta│em:
- To co, sypia│a╢ z tym drugim? A mo┐e z Frankiem te┐? Z dwoma naraz?
Utkwi│a we mnie martwy wzrok. Jej oczy siΩ zaszkli│y, chwilΩ potem wybuchnΩ│a p│aczem.
Sta│em bokiem. Chwyci│a widelec ze sto│u. Nie zauwa┐y│em. Chcia│em wyj╢µ, przeczekaµ. Sta-
nΩ│a za mn▒. To niedorzeczne. Raptowne uk│ucie w okolicach │opatki. Spazm dzikiego strachu. Lekkie
swΩdzenie, po chwili pr▒d odrΩtwienia. Zwleka│em z odwr≤ceniem siΩ. Ju┐ jej nie by│o, drzwi otwarte na
o╢cie┐ falowa│y dziwnie na ╢wiszcz▒cym wietrze, obijaj▒c siΩ o ╢cianΩ za nimi i zaraz potem o framugΩ.
Przeszywaj▒cy b≤l wykrzywi│ mi agresywnie twarz. Krzykn▒│em.
Nie mog│em dosiΩgn▒µ. Sparali┐owa│o mi ca│▒ lew▒ rΩkΩ. DosiΩgn▒│em, zahaczy│em tylko...
okrΩci│em siΩ wok≤│ w│asnej osi. Pobi│em rΩk▒ lustro. Z│apa│em siΩ wanny. Czu│em gor▒c▒ krew. P│ynΩ│a
ciurkiem. Po plecach. Co ona zrobi│a!? ZabijΩ! Odbi│o jej zupe│nie!
Opar│em siΩ barkiem o ╢cianΩ. Napi▒│em siΩ i przechyli│em widelec pod k▒tem.... noga mi ucie-
k│a, po╢lizgn▒│em siΩ na krwi, na przera╝liwie zimnych kafelkach. Jezus Maria...! Widelec tkwi│ g│Ωboko,
gdzie╢ miΩdzy │opatkami. Wyginaj▒c siΩ jak zwierzΩ na ziemi, uda│o mi siΩ wyszarpn▒µ go z plec≤w.
Lewej rΩki ju┐ nie czu│em. Dobrze, nie krΩgos│up. Nie mog│em ruszyµ palcami. Z policzkiem
przytulonym do zimnych kafelk≤w wyci▒ga│em zΩbami z prawej rΩki fragmenty lustra. Krew z pod│ogi
wciek│a mi do ust. Podnios│em siΩ szybko na kolana. Dysza│em. W tr≤jk▒tnym od│amku lustra, kt≤ry siΩ
osta│ na ╢cianie ujrza│em potargane w│osy i czerwon▒ twarz. Z w│os≤w kapa│a szkar│atna oleista ciesz.
Wyczo│ga│em siΩ z │azienki. Stan▒│em zgarbiony. Ciep│a pod│oga. Za mn▒ pijacko odbite ╢lady bosych
st≤p. Biel i czerwie±.
Le┐a│em krzywo w bia│ej po╢cieli. RΩka zwisa│a przy krawΩdzi. Liria... Ty dziwko... Powietrze nie
wlatywa│o do p│uc. Powiedz mi, dlaczego?. Ju┐ nie bola│o. Zimne powietrze rozwiewa│o mi w│osy. Drzwi
siΩ otwiera│y i zamyka│y. Trzaska│y, otwiera│y...

*
G│aska│a mnie kobieta. By│o przyjemnie. U╢miechn▒│em siΩ i uchyli│em oczy.
- Kochany, ╢pij... - przekrzywi│a g│owΩ i dotyka│a czule mojej twarzy.
Nie kojarzy│em. U╢miechn▒│em siΩ jeszcze szerzej.
- Dlaczego p│aczesz? - spyta│em niewyra╝nie.
Nie czeka│em na odpowied╝. Opu╢ci│em powieki. Cicho, sennie.
- Boli mnie rΩka. Po╢liznΩ│am siΩ na schodach.
Po d│u┐szej chwili:
- Bardzo boli?
Czu│em jak pr≤buje rozpi▒µ mi spodnie. Zacz▒│em mieµ erekcjΩ. Nie mog│a sobie poradziµ. Pra-
w▒ rΩk▒ machn▒│em nad ko│dr▒ i natkn▒│em siΩ na jej drug▒ d│o±. By│a lepka i... krzywa.
Rozwar│em szeroko oczy. Twarz w czerwonych smugach nachyla│a siΩ nade mn▒. Odrzuci│em
jej rΩkΩ. Po│amany opuchniΩty nadgarstek, wykrzywiony pod nienaturalnym k▒tem. Spojrza│em na po-
╢ciel, wszΩdzie krew. Mia│a tΩpy wyraz twarzy. Podnios│a g≤rn▒ wargΩ i pokaza│a zΩby. Z│apa│a mnie
zdrow▒ rΩk▒ za szyjΩ.
- ªpij, m≤j kochany... - zaczΩ│a ╢piewaµ.
Wyczu│em alkoholowy oddech. Odepchn▒│em j▒ mocno nog▒. Lewa rΩka bola│a niemi│osiernie,
omdlenie by│o blisko. Zacisn▒│em szczΩki. Siedzia│a teraz na pod│odze jak dziecko. Nie przesta│a ╢pie-
waµ, dar│a siΩ coraz g│o╢niej. Jako╢ nie s│ucha│em s│≤w. Przestraszy│em siΩ, ┐e przybiegn▒ s▒siedzi. Po-
czΩ│a waliµ z│aman▒ rΩk▒ w rdzawy ╢lad stopy na pod│odze. Wygramoli│em siΩ o dziwo spokojnie z │≤┐-
ka. Dowlok│em siΩ do zlewu. Zwymiotowa│em. Spok≤j. Jej niski g│os:
- Wiesz, kochanie, nie mogΩ zapomnieµ jak ponad rok temu przyszed│e╢ pijany do domu. Po-
pchn▒│e╢ mnie wtedy. Upad│am i te┐ z│ama│am sobie rΩkΩ. Rozpi▒│e╢ rozporek i mnie zgwa│ci│e╢... moc-
no. Nie chcia│am - po kr≤tkiej przerwie kontynuowa│a tym samym makabrycznym tonem. - A jak my╢lisz?
Dlaczego m≤wi│am przez ostatni rok, ┐e nie chcΩ mieµ dzieci? Jestem bezp│odna! Przez ciebie - wy-
charcza│a histerycznie.
Brzmia│o to w niezrozumia│y spos≤b przekonywuj▒co. Z przera┐enia nap│yw czystych my╢li.
Tamtej nocy nie by│em pijany. Wzi▒│em co╢ innego. Nie wiem dok│adnie, co siΩ wtedy dzia│o. Z│apa│em
siΩ za czo│o. Ka┐de uderzenie serca rozrywa│o mi g│owΩ. Zgwa│ci│em j▒? Pod wp│ywem jakich╢ ╢rod-
k≤w? Powrotu do domu nie pamiΩtam. Rano zatelefonowano, ┐e ┐ona jest w szpitalu. Przesta│em byµ
pewny.
Nagle poczu│em obrzydzenie zar≤wno do niej, jak i do siebie.
- RΩkΩ z│ama│a╢ id▒c po schodach, tak m≤wi│a╢ w szpitalu...
Usilnie przywo│ywa│em w pamiΩci tamten dzie±. Niemo┐liwe. A mo┐e?
- Koniec z tob▒, ze mn▒, ze wszystkim - zawy│a.
ZwinΩ│a siΩ w k│Ωbek i p│aka│a p≤│g│osem. Wczoraj by│ normalny dzie±, to nierealne. Wlok│em siΩ
po galerii, ╢lizga│em po ╢niegu, │apa│em porΩczy. Na dole wyszed│em na ulicΩ. Kto╢ wrzasn▒│. Zatrzyma│
siΩ samoch≤d. Kobieta w bordowym ubraniu. Chcia│em uciec. Potkn▒│em siΩ. Le┐a│em w ka│u┐y. Zanim
straci│em przytomno╢µ pomy╢la│em, ┐e chyba mam zamiar nie wracaµ.

*
Ockn▒│em siΩ na tylnym siedzeniu w jakim╢ samochodzie. Uderzy│em g│ow▒ w krawΩ┐nik, teraz
czu│em z ty│u na w│osach skrzep krwi. Niezdara. Kobieta za kierownic▒ odwr≤ci│a siΩ i u╢miechnΩ│a od-
ra┐aj▒co. Blondynka ubrana w purpurowy p│aszcz. Mijali╢my samochody.
Tamten wiecz≤r... PamiΩtam.

*
Obstawia│em czarne. Raz mog│em spr≤bowaµ. Nigdy jeszcze nie stawia│em na czarne, zawsze
czerwone. Tak▒ mia│em zasadΩ. Tego dnia czu│em siΩ swobodnie. »adnych nerw≤w czy poczucia winy,
┐e znowu przegrywam jej pieni▒dze. Nagle moje ramiΩ musnΩ│a czyja╢ d│o±. Nie chcia│o mi siΩ odwra-
caµ. My╢la│em, ┐e to przypadek, kto╢ w gwarnym t│umie straci│ r≤wnowagΩ. Wszyscy szeptali. Dziwne,
zazwyczaj by│o g│o╢no, dziko, szum gΩstnia│ i s│ab│, wyrywa│ siΩ monotonii, tym razem barwno╢µ gdzie╢
ulecia│a. Mo┐e to jest smutny dzie±? Nie dla mnie. Z zapa│em popija│em, pali│em i ┐ywo przesuwa│em
┐etony, nie patrz▒c na nikogo.
Wygra│em! Pierwszy raz tego wieczoru. U╢miech rozja╢ni│ mi twarz. ªmia│em siΩ zbyt chorobli-
wie. Rykn▒│em ╢miechem na ca│▒ salΩ. Wszyscy umilkli. Zorientowa│em siΩ. Westchn▒│em zadowolony
w og≤lnej ciszy, konsternacji. Rozejrza│em siΩ, wszyscy jednakowo ╢ledzili moje ruchy.
- Przepraszam! - krzykn▒│em i szybko wzi▒│em siΩ z powrotem za grΩ.
Ludzie bogaci, tajemniczy wracali do przerwanych rozm≤w. Paru chrz▒knΩ│o.
- Musisz mi to wyja╢niµ.
- Co i komu? - zobaczy│em dziewczynΩ, niezbyt │adn▒, z ujmuj▒cym g│osem i oczami wpatrzo-
nymi we mnie.
- To, ┐e ca│y czas wygrywasz.
- Wcale nie wygrywam ca│y czas, to pierwsza wygrana dzisiejszego wieczoru - odpar│em ze
╢miechem.
- Nie idziemy jutro do pracy? Musisz czΩsto tu bywaµ.
- Niezupe│nie...
Jestem porz▒dnym facetem, mam ┐onΩ, daj mi spok≤j... proszΩ. Zapatrzy│em siΩ w jej oczy.
U╢miechnΩ│a siΩ ogl▒daj▒c mnie.
- Opowiedz mi co╢ o sobie.
- Co? - wymamrota│em, trzymaj▒c papierosa w ustach i zapalczywie licz▒c sztony.
- Nic ci nie przychodzi do g│owy? Zupe│nie nic?
- Poczekaj chwilkΩ... - zgubi│em siΩ w liczeniu. - Tak. Nie, nie mam ochoty nic opowiadaµ. Mam
za to ochotΩ pos│uchaµ ciebie.
Wydawa│a siΩ ucieszona. Co╢ takiego chcia│a us│yszeµ.
- Wiesz, pewnie nie wiesz, ale...
- Tak?
- Zauwa┐y│am ciΩ, patrzy│am na ciebie i... - za╢mia│a siΩ nerwowo. - M≤wiΩ jak dziewczynka?
- Mniej wiΩcej, ale mi to nie przeszkadza - odrzek│em serdecznie.
- Tak? To... dobrze.
- Hmm.
- LubiΩ ciΩ. Przystojny, wysoki.
Lubie┐nie wydΩ│a usta. Zanotowa│em to k▒tem oka, rozgl▒da│em siΩ za innym wolnym miejscem.
Zerkn▒│em w stronΩ wyj╢cia. T│um ludzi, przeciskali siΩ jeden przez drugiego. ZawΩdrowa│em wzrokiem
na s▒siedni stolik do gry. Wytworni, bogaci i dystyngowani. Ludzkie szczyty miasta, bez twarzy. W miarΩ
bezpieczny lokal. Spojrza│em ponownie na przepychaj▒cy siΩ ordynarnie t│um. Nie pasowa│o.
- Zagrajmy jeszcze raz, razem - szepnΩ│a mi do ucha, muskaj▒c moj▒ szyjΩ opuszkami palc≤w...
Kaszln▒│em. Mia│em brudne buty.
- W porz▒dku - zgodzi│em siΩ. - Czarne?
- Tak. Nie!
- Czerwone?
- Jakie by╢ chcia│? .
- Czarne, czerwone... czarne...
Zamkn▒│em oczy. Odemkn▒│em lewe. Trafi│em na czarne. Posz│a w ruch. Osiemna╢cie, dwa-
dzie╢cia jeden... czarne, czerwone... na powr≤t zacisn▒│em powieki.
- Wygrali╢my? - spyta│em spokojnie.
- Chyba tak...
Po chwili krzyknΩ│a podniecona:
- Bo┐e! Wygrali╢my!
Otworzy│em oczy. Podnios│a siΩ ┐ywo i zgarnΩ│a ze sto│u wygran▒, niemal k│ad▒c siΩ na nim.
Obejrza│em j▒ w tej pozie.
- Wygrali╢my! Jak ty to robisz?! Musisz mnie tego kiedy╢ nauczyµ.
- Hmm, no tak.
- Wypij to.
Wypi│em i ockn▒│em siΩ dopiero rano. Pojecha│em do szpitala... Zadzwoni│a do mnie p≤╝niej, tyl-
ko raz. Nie chcia│em, ona by│a dziwna, trzasn▒│em s│uchawk▒...

*
S│owa kobiety za kierownic▒ wyrwa│y mnie z zamy╢lenia.
- Gdzie pana zawie╝µ?
- Do... zaraz.
- Opowiedz mi pan.
Sta│a siΩ bezp│odna z powodu zbyt ostrego jednego stosunku. Minimalne prawdopodobie±stwo.
Prawie niemo┐liwe.
- Co opowiedzieµ?
- O tym, co siΩ panu przydarzy│o. Ma pan koszulΩ ca│▒ we krwi. Zabra│am pana z ulicy. Chyba
nale┐y mi siΩ jakie╢ wyja╢nienie, co? - mrugnΩ│a do mnie jednym okiem.
Zerka│a na mnie co sekundΩ w lusterku na przedniej szybie. Poda│em jej adres i doda│em:
- Nie. Nie nale┐y ci siΩ.
ResztΩ drogi by│a naburmuszona. Wysiad│em bez s│owa. Obejrza│em siΩ. Zobaczy│em jej roz-
dziawione usta. Okropnie zimno. Wszed│em szybko bez pukania do skromnego mieszkania w trzypiΩ-
trowym budynku. Mark North, wieczny rozbitek ┐yciowy, sta│ w przej╢ciu z paruj▒c▒ kaw▒. Pozna│em go
dobrze. Chudy, zimny, wyrafinowany - z wygl▒du. Nie by│ wcale taki, momentami g│upawy. Jego m│od-
szy brat, Eric North, by│ moim jedynym przyjacielem. Zgin▒│ w g≤rach rok temu. By│ s│awnym psycholo-
giem. Lubi│ eksperymentowaµ, strzela│ sobie regularnie. Zawa│ serca. Poprosi│ mnie kiedy╢, ┐ebym zaj▒│
siΩ jego bratem, je╢li on nie bΩdzie w stanie. Pisa│em artyku│y, podpisuj▒c siΩ imieniem i nazwiskiem
Marka. Nazwisko by│o znane, m≤j przyjaciel Eric by│ bardzo dobrym psychologiem, publikowa│ wielokrot-
nie wyniki swych bada±. Pisa│em zupe│nie co innego, ale i tak p│acili przyzwoicie za samo nazwisko.
WiΩksza czΩ╢µ przypada│a Markowi. My╢la│, ┐e robiΩ to z sympatii do niego.
- O Bo┐e jedyny, o Bo┐e jedyny - wyszepta│ Mark, zdejmuj▒c okulary, kiedy mnie ujrza│.

*
Czysty, ubrany w po┐yczon▒ od niego dwukolorow▒ koszulΩ w paski i spodnie rozmawia│em z
nim w kuchni. Postawi│ na stole kawΩ. Nie pi│ alkoholu. Opowiedzia│em mu niedbale, w skr≤cie, co siΩ
wydarzy│o, a tak┐e o nocy w kasynie. Przyzna│em siΩ rzetelnie, ┐e nie pamiΩtam, jak to dok│adnie by│o.
S│ucha│ poruszony. Po paru minutach, opatulaj▒c obiema rΩkami gor▒cy kubek i wpatruj▒c siΩ w czarny
p│yn, stwierdzi│:
- »ycie nie jest ani nudne, ani z│e. Jest po prostu ╢mieszne. I wydaje mi siΩ, ┐e trzeba robiµ
wszystko, ┐eby m≤c to zauwa┐yµ.
- Nie m≤w tak do mnie - prychn▒│em. - Takie tematy mnie krΩpuj▒.
- Ale ty tego potrzebujesz.
- Rzeczywi╢cie, potrzebujΩ twoich wydumanych teorii, kt≤re musisz komu╢ wy│o┐yµ, aby m≤c
samemu w nie uwierzyµ.
- Ale jeste╢ przecie┐ w bardzo ciΩ┐kim stanie.
- O, to by│o dopiero lecznicze. Jestem zdrowy.
úykn▒│em i poparzy│em sobie usta. Wypu╢ci│em z p│uc powietrze.
- S│uchaj, czujΩ siΩ naprawdΩ fatalnie - doda│em.
- Minie ci. Zobaczysz. Ja tam bym siΩ nie przejmowa│. Nie kocha│e╢ jej.
- Mark, czy ty my╢lisz?! Mam powa┐ny problem z ┐yciem. Dla ciebie to nic, bo nie dotyczy to cie-
bie. Wmawiasz mi po prostu, ┐e jestem s│abym idiot▒, bo przejmujΩ siΩ tak▒ drobnostk▒, kt≤rej nie ro-
zumiesz, nie mie╢ci ci siΩ w g│owie.
Spu╢ci│ wzrok. Przesun▒│ kubek wolno w prawo, a potem w lewo po blacie sto│u.
- Pocieszasz mnie jak umiesz, tak? Pieni▒dze...
Podni≤s│ siΩ bez s│owa i wyszed│.

*
Za po┐yczone pieni▒dze wynaj▒│em dwa byle jakie pokoje w brzydkiej dzielnicy. My╢la│em o tym,
co siΩ sta│o. Nie rozumia│em. Postanowi│em zapomnieµ. Liria mnie nie znajdzie, ani ja jej. Du┐e miasto...

sierpie± 1977

Nadesz│o lato.
Napisa│em parΩ ostatnich zda±, kt≤re wcale mi siΩ nie podoba│y, dopi│em zimn▒ kawΩ, schowa-
│em raport do dolnej szuflady i za│o┐ywszy marynarkΩ, wyszed│em. Smutny wiecz≤r, w biurze prawie ni-
kogo ju┐ nie by│o. Wszed│em do windy.
- Cze╢µ. Zawieziesz mnie na d≤│?
- Jasne. Jak tam twoje raporty? - zapyta│ stary windziarz, szukaj▒c odpowiedniego guzika.
- Dobrze. A co u ciebie?
Drzwi siΩ zamknΩ│y i pop│ynΩli╢my w d≤│.
- Te┐ dobrze.
Jechali╢my przez resztΩ piΩter w milczeniu. Kiedy dojechali╢my do ko±ca rzuci│em:
- Mi│ej nocy.
- DziΩki i nawzajem.
Min▒│em gigantyczny hol, min▒│em ogromne drzwi i znalaz│em siΩ na szarej ulicy. Silny wiatr wy-
gina│ drzewa. Postawi│em ko│nierz marynarki i ruszy│em szybko w stronΩ samochodu. Wsiad│em do
volvo i pojecha│em do domu. Otworzy│em wrota do jednorodzinnego domku, kt≤rego po│owΩ od dw≤ch
miesiΩcy wynajmowa│em i jak zwykle musia│em wr≤ciµ, ┐eby je zamkn▒µ. Zawsze zapomina│em, ┐e nie
zamykaj▒ siΩ same. Zajrza│em do skrzynki na listy. Z przyzwyczajenia, wiedzia│em, ┐e nic tam nie znaj-
dΩ. Pozapala│em ╢wiat│a. Ogarn▒│em puste mieszkanie wzrokiem i u╢miechn▒│em siΩ sam do siebie.
By│o urz▒dzone ca│kiem przyzwoicie. Tak jak chcia│em, nikt siΩ nie wtr▒ca│.
Rozwa┐a│em przez trzydzie╢ci sekund czy siΩ rozbieraµ, czy nie, i po stwierdzeniu, ┐e nawet je╢li
mam dok▒d p≤j╢µ, nie mam na to ochoty, zdj▒│em marynarkΩ. Dni siΩ przeplata│y, myli│y mi siΩ.

*
PΩta│em siΩ po trotuarze, kiedy j▒ zobaczy│em. Sz│a w przeciwnym kierunku. Nie mog│em ode-
rwaµ od niej wzroku. Dojrza│a to i u╢miechnΩ│a siΩ pod nosem, pochylaj▒c g│owΩ. Zatrzyma│em siΩ. Po-
nownie spojrza│a na mnie du┐ymi zielonymi oczami. Przechodnie momentami mi j▒ zas│aniali. Sz│a pro-
sto na mnie, poruszaj▒c ostentacyjnie biodrami. Przechodnie sprawiali, ┐e traci│em j▒ momentami z
oczu. Nie by│a daleko. Jej smuk│a twarz z bliska. D│ugie, ciemne w│osy, opadaj▒ce swobodnie na ramio-
na i jeszcze ni┐ej. Mierz▒c me oczy wyzywaj▒cym wzrokiem, otar│a siΩ o moje ramiΩ. Czas siΩ zatrzy-
ma│. Owia│ mnie kobiecy zapach. MinΩ│a mnie. Postawi│em dyplomatkΩ na ziemi. Przewr≤ci│a siΩ. Za-
mkn▒│em oczy. Odwr≤ci│em siΩ. Nie by│o jej. Szary t│um przechodni≤w. Zdenerwowali mnie. W jednej
sekundzie ol╢nienie przerodzi│o siΩ w narastaj▒c▒ irytacjΩ. Nagle dostrzeg│em j▒. Zobaczy│em oddalaj▒-
ce siΩ plecy. Nie ogl▒da│a siΩ za siebie. Sz│a gdzie╢ dalej, daleko jak wszyscy. Upa│ kapa│ z nieba. Za-
cz▒│em biec. By│em mokry. Popycha│em ludzi. Przedziera│em siΩ przez nich. Gubi│em j▒ i dostrzega│em
kawa│ek dalej. Bieg│em. OpΩtany. Niezadowolone i oburzone komentarze zlewa│y siΩ w jeden potok
wrzawy. By│em ju┐ blisko. Dogoni│em j▒. Ju┐ prawie mia│em. Wymyka│a mi siΩ. ZerknΩ│a w lewo na wy-
stawΩ sklepow▒, to nie ona! Rozpi▒│em g≤rne guziki koszuli. Dotkn▒│em wilgotnego czo│a i zacz▒│em siΩ
nerwowo rozgl▒daµ dooko│a. Czu│em siΩ otumaniony, potargany. W╢r≤d szaro╢ci mign▒│ b│Ωkit po drugiej
stronie ulicy. Wyskoczy│em na ╢rodek jezdni, pe│nej samochod≤w. Rycz▒ce klaksony. SkrΩci│a za r≤g.
ªrodek lata. Niemrawy zaduch. Po╢lizg mijaj▒c kant kamienicy. Wszyscy siΩ ogl▒dali. Wszyscy opr≤cz
niej. Z│apa│em j▒ mocno za ramiΩ i natychmiast pu╢ci│em. Spojrza│a na mnie ostro. Podnios│em rΩce w
obronnym ge╢cie. Zorientowa│a siΩ, ┐e to ja. Rozchyli│a wargi.
- Przepraszam...
- Tak? - odezwa│a siΩ nieoczekiwanie miΩkko.
- Nie wiem.
Patrzyli╢my sobie prosto w oczy. Na ramieniu mia│a torbΩ. ªciska│a j▒ teraz obiema rΩkami.
- Nie wiem - powt≤rzy│em.
- Powiedz.
Ludzie nas mijali i ogl▒dali dziwnie. Stali╢my.
- Jeste╢ kobiet▒ - u╢miechn▒│em siΩ g│upkowato.
- Zdecydowanie.
- B▒d╝ ze mn▒ przez chwilΩ.
- Dlaczego? - wysunΩ│a zaciekawiona brodΩ do przodu.
- Nie mogΩ siΩ doczekaµ, kiedy siΩ znowu u╢miechniesz do mnie.
U╢miechnΩ│a siΩ. Poprawi│a zwyczajnie w│osy rΩk▒.
- Nie chcΩ byµ sam.
- Masz samoch≤d?
Zaprowadzi│em j▒ do zaparkowanego samochodu. Wsiedli╢my do ╢rodka. Zapali│a papierosa.
Otworzy│em okno. Nie spogl▒da│a na mnie i nie odzywa│a siΩ przez ca│▒ drogΩ, poda│a tylko adres. Bo-
gata dzielnica. DwupiΩtrowy domek w bogatej dzielnicy. Pasadena. UwagΩ zwraca│y du┐e okna. WnΩ-
trze musia│o byµ o╢lepiaj▒co jasne o ka┐dej porze.
- Czego siΩ napijesz? - zapyta│a, zamykaj▒c drzwi.
- Tego samego co ty.
ZniknΩ│a w pokoju obok. Usiad│em na kanapie. Wr≤ci│a i wrΩczy│a mi szklankΩ. Napi│em siΩ, by│a
to jaka╢ whisky z wod▒ sodow▒. Usiad│a ko│o mnie. Podci▒gnΩ│a kolana na kanapΩ, a │okieµ po│o┐y│a na
oparciu. Spostrzeg│em ledwie widoczn▒ jasn▒ bliznΩ w okolicach lewej skroni. Zwr≤ci│a siΩ w moj▒ stro-
nΩ.
- Czy chcesz mi co╢ powiedzieµ?
- Prawdopodobnie tak - odpowiedzia│em. - Czy zawsze faceci musz▒ m≤wiµ na pocz▒tku? P≤╝-
niej jest zupe│nie inaczej.
- Nie zawsze mam ochotΩ na rozmowΩ.
Wypi│a wszystko i odstawi│a pust▒ szklankΩ na stolik. Zrobi│em to samo. PrzysunΩ│a siΩ kawa│ek
bli┐ej. Poca│owa│em j▒ w policzek, a potem w usta. Odchyli│a g│owΩ. To by│ kr≤tki poca│unek.
- Nie jestem dziwk▒.
- Nie jestem w stanie siΩ powstrzymaµ.
Tym razem ona poca│owa│a mnie. Natarczywie, musia│em siΩ podeprzeµ rΩk▒, ┐eby nie przechy-
liµ siΩ do ty│u. Zsun▒│em jej rami▒czko sukienki. Poca│owa│em jej pier╢. Gwa│townie odsunΩ│a siΩ ode
mnie.
- Przyjdziesz do mnie jutro? - szybko wsta│a i wysz│a, nie czekaj▒c na odpowied╝.
R≤wnie┐ wsta│em i spojrza│em w sufit. Wyszed│em trzaskaj▒c drzwiami. Wsiad│em do samocho-
du i ruszy│em w stronΩ biedniejszej czΩ╢ci miasta.

*
Zjawi│em siΩ u niej po tygodniu. Otworzy│em drzwi bez pukania. By│a pierwsza w nocy. Siedzia│a
na tej samej kanapie. Zupe│nie jakby na mnie czeka│a. Rzuci│a na mnie spojrzenie. Usiad│em w bez-
piecznej odleg│o╢ci.
- Zaczyna│am ju┐ my╢leµ, ┐e nie przyjdziesz.
- Ja te┐ zaczyna│em my╢leµ, ┐e nie przyjdΩ.
- Jest za p≤╝no, jestem znudzona. Chyba nie pojedziemy na miesi▒c miodowy. Nazywam siΩ
Mala.
- Malo, co robi│a╢ przez ten tydzie±?
- Pracowa│am i stara│am siΩ o tobie nie my╢leµ - pochyli│a siΩ i poca│owa│a mnie.
Po d│u┐szej chwili przeszli╢my do sypialni. Otworzy│em jej szampana. Patrzyli╢my na siebie. By│a
inna, wspania│a, w sam raz do kochania... W ko±cu zasnΩli╢my. Nasta│a koj▒ca cisza.

*
NastΩpnego dnia pi│em razem z Mal▒ bia│e martini.
- Czym siΩ zajmujesz?
- W wolnych chwilach jestem poet▒. W ka┐dym razie piszΩ wiersze - napi│em siΩ. - Nikt nie znaj-
duje w nich inspiracji ani sensu. Chyba nikt, poza mn▒.
- Dlaczego?
- Nie jest to dla mnie jasne jak s│o±ce.
- Powiedz mi o tym.
- Od paru lat pr≤bujΩ pisaµ wiersze. Potem pr≤bujΩ je r≤wnie┐ czytaµ na odczytach, je╢li mam
tak▒ mo┐liwo╢µ. W zasadzie nienawidzΩ poezji. Przede wszystkim jej nie rozumiem, nie rozumiem
Swinburne`a ani Pope`a. Innych nawet nie czyta│em. PiszΩ wiersze, ┐eby zaspokoiµ potrzebΩ autoeks-
presji, kt≤ra zwyk│a nawiedzaµ mnie od wczesnych lat m│odzie±czych, i kt≤r▒ od tamtych czas≤w ze spo-
rym powodzeniem zaspokajam w ten w│a╢nie spos≤b. PiszΩ wiersze, bo s▒ kr≤tkie, bajecznie │atwe i ich
napisanie nie zajmuje mi du┐o czasu ani miejsca na kartce. Mo┐na wiΩc je pisaµ wszΩdzie, w autobusie
na szybie, na przyjΩciu, w toalecie, podczas meczu futbolowego na opakowaniu po frytkach, na brud-
nych samochodach, na ╢cianach, w sklepie podczas zakup≤w, wszΩdzie, gdzie tylko zaczepi mnie mu-
za.
Uda│o mi siΩ j▒ rozbawiµ. Kiedy siΩ ╢mia│a, odrzuca│a odrobinΩ g│owΩ w ty│, ma│e usta pokazy-
wa│y szereg drobnych zΩb≤w. Zawsze poprawia│a w│osy, zak│ada│a je ze lewe ucho.
- Pr≤bowa│am - powiedzia│a wci▒┐ siΩ ╢miej▒c - napisaµ kiedy╢ powie╢µ
- I co?
- Nigdy jej nie sko±czy│am. Teraz wydaje mi siΩ, ┐e wcale jej nie chcia│am napisaµ.
- Czy to nie zbieg okoliczno╢ci?
Czeka│a.
- Obydwoje piszemy. Przynajmniej kiedy╢ pisali╢my. Pr≤bowali╢my.
Zrobi│a gro╝n▒ minΩ.
- Nie m≤w mi o przypadkach - wsta│a i podesz│a do okna, trzymaj▒c szklankΩ w d│oni.
Mia│a na sobie przewiewn▒ letni▒ sukienkΩ. Zastanawia│em siΩ, czy kiedykolwiek wygl▒da│a choµ
trochΩ niew│a╢ciwie.
- Chcia│abym pos│uchaµ jak czytasz swoje wiersze.
- Z odczytami nie ┐artowa│em. ObiecujΩ ciΩ kiedy╢ zaprosiµ. Nie w obecno╢ci tych wszystkich
anonimowych ludzi, w twojej obecno╢ci, Malo.
Jej twarz sardonicznie drgnΩ│a.
- Niewa┐ne, czy twoje wiersze mi siΩ spodobaj▒, czy nie. ChcΩ ciΩ bli┐ej poznaµ.
- Mo┐esz siΩ ╢miaµ, ja naprawdΩ nie traktujΩ tego powa┐nie. Kiedy╢ ci to wyja╢niΩ.
- Nie jeste╢ b│Ωdnym rycerzem? - rozczarowany g│os.
- Raczej nie. Ale mogΩ zacz▒µ bywaµ.
- W porz▒dku. Powiem ci, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
- W porz▒dku. A gdzie pracujesz?
- Chcesz ┐ebym ci zupe│nie wszystko powiedzia│a? Mo┐e do ciebie zadzwoniΩ...
Rozpar│em siΩ wygodnie na kanapie. Po│o┐y│a klucz na stole. WziΩ│a torebkΩ i wysz│a z u╢mie-
chem, patrz▒c na mnie. Zosta│em sam. Wychyli│em zawarto╢µ szklanki. Op│ukana wod▒ twarz w │azien-
ce wyostrzy│a ╢wiadomo╢µ. Wyszed│em na werandΩ. Wk│adaj▒c klucz do zamka, zastanawia│em siΩ ile
mia│a lat i na czym zarobi│a tyle pieniΩdzy. Sprawia│a wra┐enie zupe│nie niezale┐nej. Gdy sz│a wtedy uli-
c▒, nie zwraca│a uwagi na nikogo. Patrzy│a prosto przed siebie. Pewnie i mocno stawia│a kolejne kroki.
To cud, ┐e mnie zauwa┐y│a. Nie wygl▒da│a na kogo╢, kto jest albo mo┐e byµ zale┐ny od czegokolwiek,
usidlony czy skrΩpowany. By│a zdecydowana, szybka i wiedzia│a, jak radziµ sobie z ┐yciem. Obawia│em
siΩ, ┐e mog│a byµ zbyt wyrafinowana. Obawia│em siΩ te┐, ┐e mo┐e mi siΩ to spodobaµ. Przydra│owa│em
do domu. Wypi│em jeszcze co╢ i zasn▒│em bez cienia zadumy.

*
Czeka│em na telefon od Mali. Czeka│em. Nie by│em w stanie nic innego robiµ. ¼le siΩ czu│em i nie
wiedzia│em, co z tym pocz▒µ. By│em wrΩcz roztrzΩsiony. Nie pierwszy i nie ostatni raz czekam na ko-
bietΩ, kt≤ra mo┐e przyjdzie, a mo┐e nie przyjdzie... zawsze to sobie powtarza│em. W│a╢ciwie nie rozu-
miem sk▒d ten dyskomfort psychiczny, przecie┐ nic siΩ nie dzieje, a poza tym w ko±cu a┐ tak straszliwie
mi na niej nie zale┐y. Chyba...
Dzisiaj nic ju┐ nie zdzia│am, dobrze o tym wiem. BΩdΩ czeka│, bΩdzie mnie nosi│o, bΩdΩ niczym
bohater ┐▒dny czynu, przytwierdzony na jego nieszczΩ╢cie na zawsze do ska│y na ╢rodku lodowato zim-
nego morza. Mog│aby przyj╢µ, zadzwoniµ, objawiµ siΩ i przynajmniej przem≤wiµ. Ale ona tego nie zrobi.
Boi siΩ albo... chce ┐ebym cierpia│. Chce mnie ukaraµ za grzechy niedokonane, grzechy przysz│o╢ci,
niezapomniane i nie wybaczone. Bawi siΩ ze mn▒, wie, ┐e czekam na ni▒, na znak i z premedytacj▒
mnie krzywdzi. Poczeka pewnie do momentu kulminacyjnego i wtedy przyjdzie, uka┐e mi siΩ piΩkna,
nieosi▒galna i tajemnicza, jak zawsze. Wystarczy, ┐e raz obrzucΩ j▒ spojrzeniem i wybaczΩ jej wtedy
wszystko, w jednej sekundzie. Wiedz▒ o tym. PodstΩpne z nich bestie. Krwio┐ercze, zwyrodnia│e sabo-
ta┐ystki. Nie rozumiem ich. To b│azenada. Idiotyzm. CzujΩ skurcz strachu w ┐o│▒dku. Z powodu kobiety.
Dlaczego? Czy dlatego, ┐e maj▒ piΩkny g│os, piersi i to zniewalaj▒ce, obliczone tylko na efekt spojrzenie,
zimne i wyrachowane, bezlito╢nie podporz▒dkowuj▒ce? Gdzie┐ tu sens? Zapodzia│ siΩ nam gdzie╢ w
ferworze walki o dumΩ. Kobiety nas niszcz▒ od ╢rodka, podchodz▒ jak siΩ da najbli┐ej i │api▒ za nasze
ego, dusz▒ je. Dywersja, b≤l, prozaiczno╢µ? Dla nich to rozkosz, czerpi▒ z tego, co zdo│aj▒ z nas wy-
ssaµ, energiΩ do ┐ycia i szerzenia swej w│adzy. Za│o┐Ω siΩ, ┐e specjalnie nie dzwoni do mnie, chce mnie
ukaraµ i pokazaµ swoj▒ wy┐szo╢µ i moj▒ marno╢µ, moj▒ ja│owo╢µ i zwiΩd│o╢µ. Ona to lubi, my╢li o tym, o
tym jak siΩ wijΩ w sieci i dopada mnie martwota i beznadziejno╢µ. Nie mogΩ znale╝µ wyj╢cia, szamoczΩ
siΩ, mΩczΩ, dopiero ona musi przyj╢µ i pokazaµ mi drogΩ u│askawienia, drogΩ ┐ycia, kt≤ra staje siΩ wte-
dy nieodwo│alna i nieub│aganie kroczy tu┐ przede mn▒ a┐ po kra±ce. Wypali│a m≤j rozs▒dek i przyczyn▒
nie by│y s│owa. Mam mΩtlik w g│owie. Wszystko przep│ywa tak szybko, ┐e nie mogΩ sob▒ nad▒┐yµ...
Telefon zadzwoni│. W jednej sekundzie pok≤j wype│ni│a muzyka.
- ChcΩ z tob▒ spaµ.
Powiedzia│a tylko to jedno zdanie i od│o┐y│a s│uchawkΩ. Rzuci│em siΩ do drzwi.

*
Obudzi│ mnie ╢piew.
- Musimy siΩ st▒d wynie╢µ. Przyje┐d┐a dzisiaj m≤j narzeczony. Nie chcΩ, ┐eby╢ go spotka│, zo-
stawiΩ mu kartkΩ.
- »e jeste╢my u mnie?
- Nie, pojedziemy do hotelu. To idiota. By│am samotna.
- Mnie to nie przeszkadza.
Ubrali╢my siΩ, popili╢my martini resztk▒ szampana i wsiedli╢my do samochodu. Na ulicach ryt-
miczne ruchy ludzi, takie same jak dnia poprzedniego i jeszcze wcze╢niejszego. Nawet to mi siΩ podo-
ba│o. Letni ╢wie┐y poranek. Odetchn▒│em g│Ωboko, wype│ni│o mnie pachn▒ce powietrze i rze╢ko╢µ. W
czasie jazdy parΩ razy zatrzymywa│em siΩ na poboczu i ca│owali╢my siΩ. Na skrzy┐owaniach to samo.
Kupili╢my butelkΩ madery. Wyszli╢my ze sklepu. Stali╢my chwilΩ bez powodu na p│ytach chodnikowych.
Jaka╢ dziwka oblizywa│a wargi. Rozbite okno wystawowe po drugiej stronie ulicy. Ludzie przechodzili nie
przygl▒daj▒c siΩ. Bali siΩ? Nieogolony facet sprzedawa│ ha│a╢liwie gazety. Za wcze╢nie, przechodnie siΩ
w│≤czyli zamiast spieszyµ. Jaskrawy rozche│stany punk, zbytnio siΩ wyr≤┐nia│, kontrast przeszkadza│.
TrzasnΩli╢my r≤wnocze╢nie drzwiami i pojechali╢my w kierunku äHansyö. Dostali╢my pok≤j nr 1034.
Mala p│aci│a. Pod sam pok≤j zaprowadzi│a nas powabna kobieta. Hotelowy zapach miesza│ siΩ z jej
perfumami. Nie zwraca│em na to uwagi, zauwa┐y│em mimochodem.
Kolejna noc.
*
Chcia│a s│uchaµ poezji. Pojechali╢my do restauracji, kt≤r▒ mo┐na by znale╝µ wszΩdzie. W ka┐-
dym mie╢cie, nawet najgorszym, by│y takie. Zaproszono mnie.
By│em na podium. Szare, ca│kiem przeciΩtne podium na lekkim podwy┐szeniu. Nie mog│em
prze│kn▒µ ╢liny. Mala w╢r≤d publiczno╢ci. Nie szuka│em jej wzrokiem. Przeczyta│em tylko jeden wiersz.
Sko±czy│em i zamkn▒│em oczy. Zrobi│o siΩ g│o╢no. Klaskanie r▒k. Otworzy│em oczy. Strugi dymu,
przez kt≤re nie spos≤b patrzeµ. Nie pr≤bowa│em zreszt▒, wpatrywa│em siΩ gdzie╢ ponad nimi. Jak pijany
zszed│em ze sceny i potoczy│em siΩ za kulisy.
- Jak ci siΩ podoba│o? - spyta│ mnie facet w zielonym garniturze, kt≤ry zapewne te┐ mia│ co╢ dzi-
siaj czytaµ.
- Pomyli│y ci siΩ role. To ja o to pytam.
- Ale┐ sk▒d, je╢li ty nie bΩdziesz zadowolony z odczytu oni - w tym momencie wskaza│ niedbale
rΩk▒ w stronΩ widowni za ╢cian▒ - z pewno╢ci▒ te┐ nie. Musisz ich poskromiµ albo co najmniej przestra-
szyµ. S▒ wszΩdzie tacy sami, wierz mi.
W│o┐y│ zielony kapelusz i z wdziΩkiem dotkn▒│ krawΩdzi pozdrawiaj▒cym gestem. Wyszed│ swo-
bodnie na scenΩ, us│ysza│em gwa│town▒ wrzawΩ i zgie│k s│uchaczy.
- DO JASNEJ CHOLERY, CO TO BYúO?! - odwr≤ci│em siΩ i zobaczy│em machaj▒cego obiema
rΩkami, biegn▒cego w moj▒ stronΩ spoconego, poka╝nych gabaryt≤w mΩ┐czyznΩ w szarym, flanelowym
garniturze.
- PRZESTRASZYúA SI╩ POECINA?! DLACZEGO ZSZEDúEª ZE SCENY?! CO TO MIAúO
BY╞, KAPRYSIK ARTYSTY? MAM WAS SZCZERZE I CHOLERNIE W DUPIE!
- MuszΩ siΩ przyzwyczaiµ.
- ALE CO MNIE TO? WIESZ B╩CWALE, NA CO MNIE NARA»ASZ?! - wrzeszcza│ dalej. - TY
NIEOPIERZONA DZIEWICO! W JUTRZEJSZYM WYDANIU UKA»E SI╩ WYCZERPUJíCY ARTYKUú I
TO NA PEWNO NIE O TOBIE! MOG╩ PRZEZ CIEBIE STRACI╞ CZ╩ª╞ STAúYCH NADZIANYCH
ULUBIONYCH GOªCI!
Wymachiwa│ mi przed nosem w jednostajnym tempie mokrym ociekaj▒cym paluchem. Poczu│em
siΩ jeszcze bardziej rozdra┐niony. Palce Mali na karku.
- Bardzo mi przykro, chciwy t│u╢ciochu.
Wymin▒│em go zgrabnie, dobrn▒│em i otworzy│em tylne drzwi dla personelu. Zatka│o go na mo-
ment. Us│ysza│em zza plec≤w jak parska gro╝nie i toczy siΩ za mn▒.
- NIE DOSTANIESZ ANI GROSZA! ALE WYSTAWI╩ CI ZA TO REFERENCJE, TAK,
NAJLEPSZE, JEDYNE...
Pu╢ci│em j▒ przodem. Zamkn▒│em za sob▒ drzwi. Po chwili owia│ mnie przyjemny ch│≤d i spok≤j.
Odetchn▒│em g│Ωboko, dogoni│em j▒ i w rytm niedos│ownej muzyki gdzie╢ z g≤ry ruszyli╢my w d≤│ ulicy,
mieni▒cej siΩ ╢wiat│ami odbijanymi w ka│u┐ach. Z│apa│a mnie za ramiΩ.
Kiedy wr≤cili╢my do hotelu, posz│a zadzwoniµ. Powiedzia│a po powrocie, ┐e rozmawia│a z narze-
czonym i oznajmi│a mu, ┐e w│a╢nie nast▒pi│ koniec ich zwi▒zku. Z tej okazji z hotelu przenie╢li╢my siΩ do
jej mieszkania. Wzi▒│em swoje wszystkie trzy koszule i marynarkΩ z wynajmowanego domu i wprowa-
dzi│em siΩ do niej. Postawi│em wszystko na jedn▒ kartΩ? Jest taka nietypowa.

*
Przez dwa tygodnie odwiedzali╢my bary, pili╢my, parΩ razy wziΩli╢my co╢ mocniejszego. Wyrzu-
cili mnie z pracy. Nie przej▒│em siΩ tym. Ju┐ w og≤le niczym siΩ nie przejmowa│em. Puka│em raz do
drzwi mieszkania w galeriowcu. Chcia│em siΩ chyba zg│osiµ po rozgrzeszenie, mo┐e daµ. Uciek│em za-
nim mi otworzy│a. Mark z pewno╢ci▒ pr≤bowa│ siΩ ze mn▒ skontaktowaµ.

*
Pojecha│a poza│atwiaµ swoje sprawy. Powiedzia│a, ┐e mimo wszystko ma swoje ┐ycie, kt≤rego
nie mo┐e siΩ wyrzec ot, tak sobie. Odpowiedzia│em, ┐e wcale tego nie oczekiwa│em.
Sam ze sob▒. Jej mieszkanie jest wygodne. M≤wi│a, ┐e muszΩ byµ z ni▒. MuszΩ. Leniwe popo│u-
dnie. O tej porze ludzie wracaj▒ z pracy, jedz▒ obiady. P≤╝niej nie bΩd▒ robiµ nic. Odpoczywaj▒. Zbli┐a
siΩ letni wiecz≤r. S│ychaµ ╢piew ptak≤w. W barku pe│no pustych butelek. Koniak mi nie smakowa│, ale i
tak wypi│em. Mali smakowa│o. Du┐o wypi│a wczoraj. Potem siΩ kochali╢my. Nie chodzi│a do pracy przez
ostatnie dwa tygodnie. Nie zdradzi│a mi, gdzie pracuje. To nie by│o a┐ tak wa┐ne dla mnie. Musia│a mieµ
jak▒╢ dorywcz▒ pracΩ, nieregularn▒. SpΩdzali╢my czas razem. Robili╢my wszystko razem. Jest zupe│nie
inna ni┐ moja ┐ona. Diametralnie. Mam niewielk▒ bliznΩ miΩdzy │opatkami. Mala bardzo chcia│a wie-
dzieµ. Zmy╢li│em jak▒╢ historiΩ o wypadku na ulicy.
BojΩ siΩ, ┐e moja ┐ona jest bezp│odna z mojego powodu. Poczucie winy, oszukiwa│em siΩ, ┐e tak
nie jest. Co ona teraz robi? Jest sama? Poszed│em do galeriowca i zbieg│em po schodach w ostatnim
momencie. Nie przypomnia│em sobie, co wydarzy│o siΩ tamtej nocy po moim powrocie z kasyna. Cho-
lerny narkotyk. Gdybym m≤g│ porozmawiaµ z kobiet▒, kt≤ra mnie podrywa│a... Co mi wrzuci│a do szklan-
ki? Nie! Do╢µ! Te same my╢li nurtuj▒ mnie od sze╢ciu miesiΩcy. Nic nowego nie wymy╢lΩ. Przecie┐ po-
stanowi│em uciec, wiΩc dlaczego nie uciekam? Nie mogΩ.
Czy zadurzy│em siΩ w Mali zbyt szybko? Jestem prawie zakochany. Po╢ciel, w kt≤rej teraz le┐a-
│em, pachnia│a jej perfumami. Ka┐dego dnia. Na bia│ym suficie widnia│a p│askorze╝ba, przedstawiaj▒ca
dwie kobiety na koniach z ods│oniΩtymi piersiami. Konie w galopie o idealnych proporcjach i odznaczo-
nym ka┐dym miΩ╢niu. Pok≤j przesi▒kniΩty ╢wiat│em. Rano, po przebudzeniu, trzeba mru┐yµ oczy. Mo┐e
z powodu jasno┐≤│tych ╢cian? Wyda│em wszystko. MuszΩ wzi▒µ siΩ do roboty, zn≤w pisaµ, zadzwoniµ
do Marka, odwiedziµ gr≤b Erica, wr≤ciµ do rzeczywisto╢ci... nie! Kocham ciΩ, Malo. Nie powiedzia│em ci
tego. MinΩ│o za ma│o czasu. Prawie siΩ nie znamy. Nic mi ju┐ nie zosta│o. Dobrze mi z ni▒. Nie opuszczΩ
jej nigdy. Wiem o tym.
Zadzwoni│ telefon. Odruchowo siΩgn▒│em rΩk▒ w stronΩ aparatu. Us│ysza│em g│o╢ny nienaturalny
charkot. Przycisn▒│em s│uchawkΩ mocniej do ucha. Czeka│em a┐ kto╢ po drugiej stronie siΩ odezwie.
Zaniepokojenie ledwo wyczuwalnie owinΩ│o siΩ ciasno wok≤│ mojej g│owy. Sekundy mija│y. Wreszcie ni-
ski kobiecy g│os. By│ to g│os osoby niezdrowej.
- Wr≤µ do mnie...
To Liria, moja ┐ona.
- Znajd╝ sobie mo┐e jakiego╢ pana.
- Nie chcΩ bez ciebie ┐yµ - us│ysza│em be│kot. - Tylko ja wiem, czego potrzebujesz... tylko ja...
chod╝. Kocham ciΩ.
- Koniec by│ ju┐...
- Uciekaj od niej, od Mali. Skrzywdzi ciΩ. Ona jest z│a. Ja wiem, to nasza zemsta...
Roz│▒czy│a siΩ. Wybieg│em na ulicΩ. Szybko mija│em samochodem skrzy┐owania, ╢wiat│a. Wdra-
pa│em siΩ po schodach galeriowca. Nie czu│em zmΩczenia. Uderzy│em w drzwi. Nacisn▒│em klamkΩ.
Popchn▒│em drzwi, otworzy│em na o╢cie┐ i zajrza│em ostro┐nie do ╢rodka. Panowa│ tam okropny ba│a-
gan. Nikt nie zdrapa│ bia│ej farby z okien. Ostatni raz by│em tu p≤│ roku temu. Nikogo nie zasta│em. Wra-
ca│em do domu Mali. Skrzywi│em przedni b│otnik.
Przeszukiwa│em z furi▒ jej prywatne rzeczy. úudzi│em siΩ, ┐e co╢ znajdΩ, a raczej, ┐e w│a╢nie nic
nie znajdΩ. Powoli t│umi│em z│o╢µ. Agresja odchodzi│a jak woda ze zlewu, w ko±cu zupe│nie we mnie,
gdzie╢ w ╢rodku, utonΩ│a. Akurat kiedy pouk│ada│em jej rzeczy z powrotem na miejscu, pojawi│a siΩ w
drzwiach. Zmachany.
- Gdzie by│e╢? - spyta│a od niechcenia.
- Nigdzie.
- Jeste╢ smutny?
- Gdzie pozna│a╢ LiriΩ?
Zamar│a.
- Sk▒d ci to przysz│o do g│owy?
Powiedzia│em jej o telefonie.
- Ja... ja nie znam twojej ┐ony. Nie mam pojΩcia, czemu k│amie. NaprawdΩ...
- WierzΩ ci.
Chcia│em j▒ przytuliµ, ale siΩ odsunΩ│a. Przykry│a rΩk▒ oczy.
- Kocham ciΩ.
Nie╢mia│o szlochaj▒c, objΩ│a moj▒ szyjΩ. Spojrza│a.
- Nie potrafisz beze mnie ┐yµ?
- Nie potrafiΩ.
Uda│em siΩ po zakupy. Kupi│em du┐o przer≤┐nych butelek, ma│o jedzenia, papierosy i jedno cy-
garo dla kaprysu. Poszed│em piechot▒. Pogwizdywa│em cicho, rozkoszowa│em siΩ atmosfer▒ lata. Wyje-
dziemy do innego kraju. Malo, bΩdziemy siΩ kochaµ w nocy. Mo┐e tam, w oddali, siΩ nam spodoba? Ra-
zem. Wyrzuci│em z│e my╢li z umys│u. Niech id▒ precz. S│o±ce je wypala│o. Ju┐ niemal zapomnia│em, jak
koszmar, nie licz▒cy siΩ, niewa┐ny. To by│ sen, telefon i wizyta w galeriowcu. Nie mog│em byµ w gale-
riowcu. Przyrzek│em sobie, ┐e nigdy siΩ tam nie zjawiΩ.
Chodzi│em po rozgrzanych kostkach brukowych. U╢miecha│em siΩ do przechodni≤w, g│aska│em
wytworne psy, wa│Ωsaj▒ce siΩ po dzielnicy. Zamkn▒│em oczy. Delikatna czerwie± wp│ywa│a we mnie,
koi│a.
Kiedy wr≤ci│em do naszego domu, nie by│o Mali. Nie by│o te┐ mojego samochodu, ostatniej war-
to╢ciowej rzeczy, jaka mi zosta│a. Drzwi zamkniΩte, ┐adnej wiadomo╢ci. Mrok.

*
P≤│przytomny dobija│em siΩ w ╢rodku nocy do drzwi mieszkania Marka. Chcia│o mi siΩ wyµ. Nie
by│o pe│ni ksiΩ┐yca.

*
Siedzia│em wyprostowany. Nie powinien mnie boleµ krΩgos│up, a jednak bola│. Mark mia│ bezna-
dziejne koszule. Radio pogrywa│o. Zegar wybija│ g│upio stare godziny. Wiekowy, zeszmacony, z waha-
d│em, wisz▒cy na ╢cianie.

*
- Musisz co╢ zje╢µ, przewietrzyµ siΩ, taka │adna pogoda...
- ... Mark...
- Ale naprawdΩ powiniene╢. Zachorujesz. Psychicznie na pewno te┐ poczujesz siΩ lepiej. Tak jak
ja. Odkry│em, ┐e trzeba space...
- Ju┐, proszΩ.
Zrobi│ zawiedzion▒ filozoficzn▒ minΩ jakby mu umar│ pies. Przetar│ okulary specjaln▒ szmatk▒ i
zamkn▒│ grzecznie za sob▒ drzwi.

*
Chyba d│ugo trwa│em w bezczynno╢ci. Moje my╢li zatacza│y ko│a, coraz wiΩksze, a potem spoty-
ka│y siΩ w jednym punkcie. Lawirowa│a miΩdzy nimi sk▒pa ╢wiadomo╢µ, zawsze jak za kurtyn▒, nied│u-
go, wyczuwalna, ale jednak jeszcze nie. Nie czeka│em, siedzia│em. Na sztywnym krze╢le, a zegar ponu-
ro krzycza│ i kroczy│. Widzia│em, jak Mark upiornie usi│uje byµ wspania│omy╢lnym, oddanym przyjacie-
lem. Co pewien czas zrywa│em siΩ ┐ywo i pΩdzi│em do domu w Pasadenie. Zastawa│em pogaszone
╢wiat│a noc▒ i uparte zamkniΩte drzwi za dnia. Zdawa│o mi siΩ wtedy, ┐e jestem skrycie po┐erany przez
godziny. G│ucho.

*
Nie mog│em ju┐ znie╢µ debilnego zachowania Marka. Wyszed│em i b│▒ka│em siΩ bardzo d│ugo po
ulicach. Kobiety spacerowa│y z dzieµmi, z mΩ┐ami. MΩ┐owie ca│owali perliste kobiety. Usiad│em na │a-
weczce w parku. Dooko│a tabun ludzi spΩdza│ mi│o czas. Spacerowicze, emeryci, ch│opcy. Pobieg│em.
Pusta galeria. Denerwowa│y mnie, wci▒┐ nie zamkniΩte na klucz, drzwi. Po╢ciel nie pachnia│a
stΩchlizn▒, kto╢ musia│ w niej niedawno spaµ. Poduszka przesi▒kniΩta zapachem czyich╢ w│os≤w... g│u-
pie my╢li. Po│o┐y│em siΩ na pod│odze i zwin▒│em w k│Ωbek. Natychmiast zasn▒│em.

*
Wsta│em obola│y. Op│uka│em wod▒ twarz nad umywalk▒. W kuchni. Przechodz▒c, dojrza│em w
│azience szczoteczkΩ do zΩb≤w, przekornie po│ama│em j▒ i wyrzuci│em. Przeszed│ mnie niesympatyczny
dreszcz, kiedy postawi│em stopy na zimnych kafelkach. Oczami wyobra╝ni wci▒┐ widzia│em tam ka│u┐Ω
mojej w│asnej krwi.
Postanowi│em udaµ siΩ na gr≤b Erica. Nigdy mnie nie zawi≤d│, zawsze pomaga│, zawsze by│ w
stanie. Znali╢my siΩ piΩµ lat. Kr≤tko, jednak sporo zmieni│ w moim ┐yciu, w spojrzeniu na nie. Znakomity
psycholog, umiej▒cy czerpaµ rado╢µ z ┐ycia i jedyny w swoim rodzaju, pasjonuj▒cy kompan.
Szed│em po ulicach pe│nych wiatru. Ludzie odwracali siΩ za mn▒, nie zmieni│em ubrania od paru
dni. P≤╝niej sta│em przy grobie. Wspomina│em nasze wsp≤lne chwile. ªwieczka. Nigdy nie zapali│em ci
nawet ╢wieczki. Nerwowo przeszuka│em kieszenie, wyszarpn▒│em zapalniczkΩ. Przecie┐ nie mia│em
╢wieczki. Przespacerowa│em siΩ do sklepu, wr≤ci│em i nabo┐nie postawi│em ╢wiat│o na grobie zmar│ego
przyjaciela.

*
Mark podnosi│ i chwilΩ potem opuszcza│ brwi badawczo. »a│owa│em, ┐e nie mogΩ siΩ z nim na-
piµ.
- Dobra, Mark, oprzytomnia│em i jestem z│y - zaczesa│em rΩk▒ w│osy do ty│u. - PoznajΩ kobietΩ i
jestem ni▒ zauroczony. ªwietnie siΩ bawimy, za ╢wietnie. Nagle ni st▒d, ni zow▒d dzwoni moja by│a ┐o-
na i m≤wi, ┐ebym ucieka│. Pytam MalΩ, czy zna LiriΩ. M≤wi, ┐e nie. WychodzΩ, a kiedy wracam nie ma
nawet mojego samochodu.
Spu╢ci│em wzrok
- Mo┐e naprawdΩ musia│a gdzie╢ pojechaµ? - ci▒gn▒│em.
Mark o ma│o nie parskn▒│ ╢miechem. Od razu przykry│ usta d│oni▒. Przestraszy│ siΩ, ┐e mnie
urazi│. Kiedy popatrzy│em uspokajaj▒co, rozlu╝ni│ siΩ. Opowiedzia│em mu zupe│nie wszystko, mojemu
spowiednikowi, jedynemu facetowi, kt≤ry by│ blisko mnie. Nie pomin▒│em moich marze± o przysz│ym ┐y-
ciu z Mal▒, jej spojrze±, jej oryginalno╢ci. Nie pomin▒│em chyba niczego.
- Zosta│o ci cokolwiek poza z│amanym sercem?
- Nic.
Znacz▒co na mnie spojrza│.
- Nie - powiedzia│em przeci▒gle. - Jaki mia│aby w tym interes?
- Nie mia│a powodu, ┐eby ciΩ zniszczyµ?
- Nie.
Wyci▒gn▒│em zza pazuchy p│ask▒ µwiartkΩ i poci▒gn▒│em solidnego │yka. Mark zmierzy│ mnie
spojrzeniem.
- W takim razie to wszystko wydaje siΩ nie mieµ sensu - westchn▒│.
Zawt≤rowa│em mu. Znowu upa│ nie do zdzier┐enia.
- Ach, a sk▒d moja ┐ona mia│a numer do Mali? Nawet je╢li mnie ╢ledzi│a, nie mog│a siΩ tego do-
wiedzieµ... W│a╢nie...!
- W│a╢nie?
- Musia│y siΩ znaµ!
- Wystarczy│ jeden telefon.
- Mala mia│a zastrze┐ony numer. Kiedy╢ wspomnia│a. Zdziwi│o mnie to, chcia│em zapytaµ, ale... I
dlaczego Liria zadzwoni│a akurat teraz? Mala musia│a siΩ czego╢ przestraszyµ. Zapyta│a, czy nie mogΩ
bez niej ┐yµ. Odpowiedzia│em, ┐e nie mogΩ. Czyli ma zamiar wr≤ciµ. Chcia│a wiedzieµ, czy przyjmΩ j▒ z
powrotem, czy jej wybaczΩ.
- Albo potrzebowa│a siΩ upewniµ, czy na pewno rozkocha│a ciΩ w sobie.
- Ale Mala...
Podnios│em siΩ i wywΩdrowa│em ┐wawym niestarannym krokiem. Nie domkn▒│em drzwi do ko±-
ca. Znowu po┐yczy│em od niego pieni▒dze. Z drugiej strony, to przecie┐ moje pieni▒dze. To ja je dla nie-
go zarabia│em. Rozdra┐ni│ mnie. Racja by│a po jego stronie, jednak nie przechodzi│o mi to przez gard│o.
Rozkaza│em taks≤wkarzowi zawie╝µ siΩ do galeriowca. Nie chcia│em tam wracaµ... Tymczasowo
jednak nie mia│em innego lokum.
Zapomnia│a zamkn▒µ drzwi. Gdzie mieszka│a? Uciek│a przede mn▒. Dopiero teraz rozejrza│em
siΩ dok│adnie po mieszkaniu. Niewiele siΩ zmieni│o od czasu, gdy byli╢my razem - przyby│a jedna po-
d│u┐na szafka, nic wiΩcej. By│y ╢lady czyjej╢ dzia│alno╢ci, ale to nie musia│a byµ moja niezr≤wnowa┐ona
┐ona, to m≤g│ byµ ktokolwiek. Pootwiera│em wszystkie szafki i nie znalaz│em niczego. Pozabiera│a
wszystkie swoje rzeczy. O dziwo wala│y siΩ te najpotrzebniejsze, codziennego u┐ytku. Uchyli│em okna, w
pokojach panowa│ zaduch. Rozgo╢ci│em siΩ. Usiad│em spokojnie i rozmy╢la│em.
Ewidentnie kto╢ nadu┐y│ mojego zaufania. Wszystko by│o podejrzane. PrawdΩ m≤wi▒c teraz
czu│em siΩ jak oszukany, wykorzystany idiota. Ale przecie┐ w│a╢nie tak by│o. Przez LiriΩ, dlaczego mu-
sia│a siΩ w to wpl▒taµ? Zawsze we wszystko siΩ wpl▒tywa│a! ZaczΩ│o niespodziewanie we mnie wrzeµ.
PrzezwyciΩ┐y│em przykre odruchy i wkroczy│em do │azienki. Jak najszybciej wzi▒│em prysznic i
za│o┐y│em z niechΩci▒ z powrotem przepocone spodnie. Z go│ym torsem drepta│em po mieszkaniu.
D╝wiΩk telefonu. Sparali┐owa│o mnie. Rozejrza│em siΩ. Szuka│em i znalaz│em go na szafie w
przedpokoju. Trwa│o chwilΩ zanim siΩ do niego dosta│em.
- Przeszukaj wszystko. Mo┐e... - napiΩty g│os Marka.
- Ju┐ przeszuka│em - oznajmi│em poirytowany.
- A u Mali, po jej wyje╝dzie?
- ... U Mali? - zdziwi│em siΩ.
Traktowa│em jej dom jako nienaruszaln▒ ╢wiΩto╢µ, teren irracjonalnie niedosiΩg│y, je╢li jej tam nie
by│o. Teraz zrobi│em sobie wyrzut, ┐e od razu na to nie wpad│em.
- Jeste╢ tam?
- Uhum - rzuci│em.
- To wygl▒da na jak▒╢ zabawΩ. Dwa opuszczone mieszkania. Willi w Pasadenie nie opuszcza
siΩ tak po prostu. Przecie┐ musz▒ kiedy╢ wr≤ciµ. Poza tym nic siΩ nie wydarzy│o, Mala mia│a taki zamiar
mo┐e nawet od samego pocz▒tku. Najwy┐szy czas, ┐eby╢ zda│ sobie z tego sprawΩ, kochasiu. Odwied╝
rodzinne strony ┐ony. Nie przypuszczam, ┐eby Mala cokolwiek ci powiedzia│a o sobie. Mo┐e zna│y siΩ
wcze╢niej? Pomy╢la│em, ┐e mo┐e to twoja ┐oneczka to ukartowa│a. Ten ╢wiat ma│y. Dowiedzia│a siΩ ja-
ko╢, ┐e jeste╢ z Mal▒. Zna│a j▒, mia│a u niej d│ug wdziΩczno╢ci albo mo┐e jej zap│aci│a. W ko±cu rzuci│e╢
LiriΩ... Chcia│a, ┐eby╢ siΩ dowiedzia│, jak to jest zostaµ opuszczonym.
Z│apa│ mnie pr▒d strachu, wymieszany z poczuciem winy.
- Ale kocha ciΩ - perorowa│ Mark - bo jednak potem, w ostatniej chwili, rozmy╢li│a siΩ i ci powie-
dzia│a przez telefon. Nie wierzy│e╢.
- Ja... powinienem zrobiµ? ChcΩ?
- Ty sam.
- Cholera, Mark... - z│apa│em siΩ zdΩbia│y za g│owΩ.
»elazna logika. Mo┐e sam bym na to wpad│, ale kto╢ musia│ mnie popchn▒µ. Mark...
- I co, p≤│ roku by mnie ╢ledzi│a? OdezwΩ siΩ.
Od│o┐y│em s│uchawkΩ na wide│ki. Zarzuci│em koszulΩ i w╢ciekle pogna│em wypatrywaµ taks≤wki.
Mark, po┐ycz mi samoch≤d!
W Pasadenie. Nie sprawdzi│em drzwi, z miejsca szybkim krokiem ruszy│em na ty│ domu i wybi-
│em okno. Wdar│em siΩ. Wszystko tak samo. Normalne mieszkanie. Szarpa│em szuflady i drzwiczki
szafek. Ju┐ raz to robi│em, pomy╢la│em. Teraz zrobiΩ to inaczej, specjalnie.
Po dw≤ch godzinach siad│em zrezygnowany na pod│odze, opieraj▒c siΩ o kanapΩ. Nie znalaz│em
kompletnie nic, co mog│o siΩ wydaµ siΩ dziwne, nie pasuj▒ce, choµ troszkΩ podejrzane. By│y ubrania,
kosmetyki, jakie╢ pieni▒dze, zdjΩcia, kt≤re trzyma│em teraz w gar╢ci, wszystkie robione niedawno, przy-
prawy w kuchni, szampon w │azience. Nic. Mala Deryho.
Nagle poczu│em okropny g│≤d. Zrobi│em sobie co╢ do jedzenia. Wiecz≤r jeszcze nie nadszed│,
ale po╢cieli│em sobie │≤┐ko i zaleg│em.
Po godzinie wyj▒│em z szafy koszulΩ, kt≤ra nie by│a a┐ tak damska. Umy│em zΩby jej szczotecz-
k▒. Ze ╢miechem. Ucz▒cy siΩ, bezdomny detektyw, ╢pi▒cy w cudzych domach, ka┐dej nocy w innym,
robi▒cy sobie obiady w cudzych kuchniach pod nieobecno╢µ w│a╢ciciela, w damskich jaskrawych ko-
szulach...
Matka Lirii nie ┐y│a od lat. Ojciec sterany prac▒ mia│, je╢li dobrze pamiΩtam, malutki domek
gdzie╢ na ospa│ych peryferiach, ogl▒da│ seriale i gra│ w szachy z samym sob▒. Byli╢my tam tylko raz,
dlatego, ┐e nalega│em.
Najpierw uda│em siΩ do Marka.
- Samoch≤d? - spyta│ miΩdzy jednym kΩsem a drugim.
- S│uchaj...
- S│ucham?
- Po┐yczysz mi? BΩdΩ...
- Przesta± - wystawi│ stanowczo d│o± w moim kierunku.
Poszli╢my do gara┐u na dole.
- Nie je╝dzi│em nim od wiek≤w.
Otworzy│ wielkie wrota. ªwiat│o usi│owa│o siΩ przebiµ przez tumany kurzu. Dojrza│em ma│y roz-
kraczony samoch≤d. Prawy prz≤d by│ mocno wgnieciony. Mark zrobi│ niewinn▒ minΩ. PrzekrΩci│em klu-
czyk. Opieszale furkn▒│. Rozgniewany, ┐e kto╢ przerywa mu sen. Jeszcze raz. S│odki... Zapali│. Mark
prawie ze │zami w oczach pomacha│ mi.
- Tyle lat...

*
Dzielnica wymarzona dla staro╢ci. Jesie± ┐ycia odbija│a siΩ od lamp, dom≤w i uderzy│a we mnie,
kiedy ogl▒da│em domostwa z drogi. Dwa ma│e duszne pokoiki. Okna zatrza╢niΩte na g│ucho. Staruszek
trz▒s│ siΩ co jaki╢ czas. Szachy rozstawione na szachownicy na kuchennym sto│ku. Wy│▒czy│ telewizor.
By│ niski, siedzia│ na sto│ku i nogami nie siΩga│ do pod│ogi.
- Panie, nie widzia│em c≤rki od 10 lat. Nie wiem, gdzie jest, a nawet gdzie by│a.
- Przecie┐ byli╢my u pana nieca│e trzy lata temu. Jestem jej mΩ┐em, pamiΩta pan?
- MΩ┐em? - │ypn▒│ na mnie. - Ach, tak - zachichota│ tonem, kt≤remu powinno towarzyszyµ palniΩ-
cie w czo│o,
Pokaza│em mu zdjΩcia Mali, kt≤re wzi▒│em z jej domu. Ka┐de ogl▒da│ starannie. Od│o┐y│ je na
r≤wny stosik. Odsapn▒│, po czym obejrza│ jeszcze raz. Gdy po raz trzeci wyci▒gn▒│ po nie swe szare rΩ-
ce, przerwa│em mu.
- Niech mi pan co╢ powie, proszΩ. To Mala Deryho.
- Bardzo │adna dorodna kobieta. Nie znam, ale bardzo dobra.
Da│em spok≤j. Doszed│em o wniosku, ┐e nie by│o sensu mΩczyµ starszego pana. Zostawi│em go
ze zdjΩciami, bez po┐egnania. Obejrza│em siΩ w drzwiach i zobaczy│em, jak │apczywie wpatruje siΩ w
twarz Mali.
Rzuci│em monet▒. Spad│a z dono╢nym brzΩkiem na asfalt. Wypad│ orze│, czyli, ┐e bΩdΩ spa│ w
Pasadenie. Przesta│em mieµ nadziejΩ, ┐e kt≤ra╢ nagle siΩ pojawi w swoim domu.

*
Wcze╢nie rano ponownie uda│em siΩ do ojca Lirii. Siedzieli╢my i ogl▒dali╢my telewizjΩ. Opera
mydlana. Zaproponowa│ mi kawΩ. Podni≤s│ siΩ z jΩkiem i nastawi│ wodΩ. Poczeka│ na stoj▒co a┐ siΩ za-
gotuje. Postawi│ na stole herbatΩ dla siebie i moj▒ kawΩ. CiΩ┐ko zasiad│ na sto│ku. ZdjΩcia nadal le┐a│y
na stole, r≤wno pouk│adane. Opowiedzia│ mi, jak codziennie chodzi po zakupy, jak rozmawia z ekspe-
dientk▒, opisa│ mi j▒ dok│adnie. Powiedzia│ te┐, ┐e tΩskni za zmar│▒ ┐on▒ i nie ma siΩ do kogo odezwaµ,
poza t▒ mi│▒ pani▒ w sklepie. Poprosi│, ┐ebym czΩ╢ciej do niego wpada│. Nie przerywa│em mu. Kiedy
sko±czy│, milcza│em jeszcze dwie minuty i spyta│em:
- Gdzie Liria siΩ wychowa│a?
- Niedaleko st▒d. ParΩ dzielnic na p≤│noc...
Zrelacjonowa│em mu, co siΩ dzia│o przez trzy lata naszego ma│┐e±stwa. Omin▒│em ostrzejsze
fragmenty. Stwierdzi│em, ┐e chcia│bym byµ dalej z ni▒ i ┐e to z mojej winy odesz│a. ªledzi│em jego reak-
cjΩ. ªciszy│ graj▒ce pud│o. S│ucha│ uwa┐nie i nie spuszcza│ ze mnie wzroku. Zako±czy│em sprawozdanie
i godzinΩ wlepiali╢my oczy w telewizor. Kolejny s│oneczny dzie±. Po intensywnie b│Ωkitnym niebie nie
turla│a siΩ ani jedna, nawet najmniejsza chmurka. Spyta│em, czy mogΩ uchyliµ okno i kiedy przytakn▒│,
otwar│em je na o╢cie┐.
-A mo┐e ma pan jakie╢ rzeczy c≤rki? - spyta│em bez wiΩkszego zaanga┐owania, opieraj▒c │okcie
na parapecie i wychylaj▒c siΩ na zewn▒trz.
Przekrzywi│ g│owΩ w prawo i jakby z wahaniem powoli wsta│ i pogmera│ w jakiej╢ szafce. O┐ywi-
│em siΩ. Wytaszczy│ kartonowe pude│ko. Postawi│ na stole, posun▒│ w moj▒ stronΩ. By│o tam trochΩ bi-
┐uterii, porozrywane zszarza│e koperty z listami, pomiΩte gazety i parΩ zdjΩµ. Przejrza│em pobie┐nie naj-
pierw listy. By│y to zwyk│e listy, jakie mo┐e napisaµ ka┐da m│oda dziewczyna. Na gazety rzuci│em tylko
okiem i wzi▒│em siΩ za studiowanie zdjΩµ. Na pierwszym by│a dwudziestokilkuletnia Liria na jakim╢ wi-
sz▒cym mo╢cie. Na drugim, na tym samym mo╢cie, obejmowa│a j▒ inna m│oda dziewczyna. Wyda│a mi
siΩ znajoma... tak! To by│a kobieta, kt≤ra mnie podrywa│a owej pamiΩtnej nocy w kasynie. ZdjΩcie by│o
robione dawno temu, by│a m│oda, ale nie mog│em siΩ myliµ.
- Kim jest ta kobieta? - podsun▒│em mu niegrzecznie zdjΩcie pod nos.
- Wie pan, ja panu nie wierzy│em, ┐e pan tym mΩ┐em... - odrzek│ z zak│opotaniem.
Za╢mia│em siΩ ob│▒ka±czo.
- Lir, moja c≤reczka zawsze kole┐anki przyprowadza│a - powiedzia│ ze smutkiem. - A potem t▒.
Melanie. O niej nic wiΩcej... Z t▒ najd│u┐ej. S▒siedzi j▒ wyklΩli. Obie by│y wyklΩte. Nie kry│y...
Wyprostowa│em siΩ bez s│owa, dzier┐▒c sztywno fotografie w rΩce. Skin▒│em mu na po┐egnanie.
Skierowa│em siΩ w stronΩ wyj╢cia i cicho zamkn▒│em za sob▒ drzwi. Min▒│em werandΩ, podszed│em do
samochodu i z ca│ej si│y kopn▒│em w ko│o.
Jaka╢ pomarszczona niewiasta mnie zaczepi│a.
- Czy co╢ siΩ panu sta│o? - mia│a zaskakuj▒co m│ody g│os.
- Tak, nie mogΩ prze┐yµ, ┐e ptaki tak wysoko fruwaj▒, przecie┐ jak spadn▒, to siΩ zabij▒.
- Ptaki? - zadar│a g│owΩ, robi▒c przy czole daszek z p│askiej d│oni.
- Zrobi mi pani placek z wi╢niami. Widzia│em na filmach. Albo chocia┐ koktajl. Wie pani, bo tru-
skawki ju┐ dojrzewaj▒.
- M│ody cz│owieku, czy ty przypadkiem nie stroisz sobie ze mnie ┐art≤w? - zapyta│a, nie mog▒c
dojrzeµ ani jednego ptaka na niebie.
- Wszystko dlatego, ┐e m≤j ojciec by│ w m│odo╢ci nie╢mia│y. Od tego siΩ zaczΩ│o. Potem przy-
szed│ kryzys gospodarczy i on na wszystko mi pozwala│... do us│yszenia.
Obszed│em samoch≤d dwa razy dooko│a i wsiad│em po stronie pasa┐era. Rzuci│em zdjΩcia na
tylne siedzenie, przesiad│em siΩ na fotel kierowcy i wyrwa│em do przodu po chodniku. Kobiecina patrzy│a
z rΩkami za│o┐onymi na biodra.
Sterowa│em rupieciem jak zidiocia│y, przeje┐d┐a│em skrzy┐owania na czerwonym ╢wietle, poka-
zywa│em k│y innym kierowcom. Grozili mi piΩ╢ciami, krzyczeli przez szyby. Dotar│em pod trzypiΩtrowy
budynek i stwierdzi│em, ┐e pobi│em wszelkie rekordy tej trasy.
- Mam dla ciebie nowe rewelacje! - krzykn▒│em ju┐ od progu, zacieraj▒c rΩce. - Ot≤┐, wyobra╝
sobie, Liria, z kt≤r▒ trzy lata chodzi│em do │≤┐ka i kt≤ra jest wci▒┐ moj▒ ┐on▒ okazuje siΩ byµ, ju┐ od
wczesnych lat dzieci±stwa, lesbijk▒ z prawdziwego zdarzenia.
Zacz▒│em siΩ histerycznie ╢miaµ. Mark siΩ powa┐nie zafrasowa│.
- Jak to?
- Jej ojciec...
St│umi│em ╢miech. Zwiesi│em g│owΩ. By│em ju┐ zmΩczony, a jeszcze ca│y dzie± stercza│ gro╝nie
nade mn▒ z nowymi, kpi▒cymi ze mnie, tajemnicami. Mark mia│ na sobie niebiesk▒ koszulΩ, d┐insy i ja-
sno granatowe tenis≤wki. Tylko oprawki okular≤w by│y w innym kolorze - zielonym. ªci▒gn▒│ twarz i wy-
dawa│o siΩ, ┐e zaraz mu siΩ zsun▒ z nosa.
- A zgadnij z kim to robi│a? Z pani▒, kt≤ra nachalnie mnie zaczepia w kasynie, p≤│tora roku temu,
potem wsypuje co╢ do mojej szklanki. Nazywa siΩ Melanie. Melanie chcia│a mnie poderwaµ i odsun▒µ
od Lirii. Stara mi│o╢µ walczy o swoje... PamiΩtasz? Tej samej nocy po powrocie z kasyna nieprzytomny
rzekomo kocham siΩ z Liri▒. Gwa│cΩ j▒. Do utraty tchu... Ja tego nie zrobi│em, Mark.
Jego rΩka na moim ramieniu.
- Wiem.
Po│o┐y│ okulary na stole i przetar│ oczy.
- Co to ma wsp≤lnego z Mal▒?
- Nic - wzruszy│em ramionami. - Mala to... zemsta Lirii. Mo┐e.
- Mam nieodparte wra┐enie, ┐e Liria ciΩ kocha. Wymy╢li│a ten numer z gwa│tem i bezp│odno╢ci▒,
┐eby ciΩ zatrzymaµ przy sobie. Wiedzia│a, ┐e bΩdziesz czu│ siΩ winny. My╢la│a, ┐e z lito╢ci, mo┐e z po-
czucia winy, zostaniesz. Kocha ciΩ. Tak ja uwa┐am.
- Psychopatyczna lesbijka. Nie, Mark.
- To po co dzwoni│a do domu Mali i ciΩ uprzedzi│a?
- Bo nienormalna...
- Chcia│by╢ siΩ nigdy nie dowiedzieµ?
- Tak.
- Mo┐esz nocowaµ u mnie.
- Zaczynasz byµ moim przyjacielem.
- Tak, chcia│bym...
- By│em z│y dla ciebie. Nie wiem, czy ci to wyja╢niΩ, je╢li siΩ kiedykolwiek dowiem.
Zostawi│em go samego. Dobrn▒│em pod dom Mali. Siedzia│em kwadrans w samochodzie. Co╢ mi
przysz│o do g│owy, ale niekonkretnego. Jak siΩ nazywa│ ten facet? Wtopi│em siΩ w ruch uliczny. Skiero-
wa│em siΩ w stronΩ galeriowca. Inicja│y J. M., kochanek z firmy. Albo sk▒dkolwiek indziej. Mo┐e to Mela-
nie? Mo┐e ona jej da│a pier╢cionek? Nie wiem, jak ma na nazwisko. Safizm. Jakie s▒ lesbijki? Liria by│a
zwyk│a w │≤┐ku, nic specyficznego. Mala zbyt oryginalna, nie taka, jak reszta kobiet w moim ┐yciu. Mo┐e
ona te┐, ale z kim? Z Liri▒ czy z Melanie? Mo┐e z obiema? Mo┐e we trzy?
Gwa│townie wykrΩci│em, tamuj▒c ruch na ulicy. Mia│em jeszcze jeden, ostatni, punkt zaczepienia.
Wybra│em siΩ do kasyna. Stary zameczek z licznymi oplataj▒cymi go dooko│a stiukami, przypominaj▒cy
raczej operΩ ni┐ dom gry. Ma│o ludzi grywa popo│udniami. Wol▒ graµ, ryzykowaµ kiedy jest ciemno. By│o
jeszcze zamkniΩte. Otwierali o si≤dmej. Podjecha│em do najbli┐szego baru, zawsze s▒ czynne, je╢li
chodzi o picie nie ma ogranicze± czasowych.
Znalaz│em siΩ w posΩpnym, ciemnym lokalu. W dw≤ch przeciwleg│ych k▒tach salki przy d│ugim
barze siedzia│o dw≤ch mΩ┐czyzn w ╢rednim wieku, kt≤rych pora dnia w og≤le nie obchodzi│a. W takich
samych pozycjach, niemal jak bracia, wpatrywali siΩ w swoje szklanki. CiszΩ szarpa│o tandetne dzie│o
kolejnego muzyka - samozwa±ca. Wgramoli│em siΩ na wysoki sto│ek i zapali│em. Stary siwy barman
przesta│ wycieraµ kontuar i wlepi│ we mnie wzrok. Mia│ za d│ugie bokobrody. PokrΩci│em g│ow▒. Wyciera│
dalej.
Pijakowi siedz▒cemu po prawej sko±czy│ siΩ trunek. Bujna krΩcona czupryna falowa│a przy jego
najdrobniejszym ruchu. By│ prawie tak wysoki jak ja. Zgarbiony. Wsta│, zachwia│ siΩ i podszed│ do mnie.
Parskn▒│ mi nad uchem i usiad│. Uderzy│ p│ask▒ d│oni▒ o blat, zam≤wi│ dwie szkockie. Bez s│owa podnie-
╢li╢my szklanki i wlali╢my sobie wszystko naraz do gard│a. Odczeka│em chwilΩ i poprosi│em o kolejne
dwie. Znowu wypili╢my.
- Jak kocha..., to wr≤ci - wymamrota│ do mnie nieoczekiwanie.
Czkn▒│em w odpowiedzi. MΩ┐czyzna siedz▒cy z lewej popatrywa│ na nas. Zam≤wili╢my na zmia-
nΩ jeszcze cztery kolejki. Barman k│ad│ je na stole przed nami, przez jego twarz nie przemkn▒│ nawet
cie±.
Chcia│em zap│aciµ i nie mog│em trafiµ do wewnΩtrznej kieszeni marynarki. Przypomnia│em sobie,
┐e ta marynarka nie ma wewnΩtrznej kieszeni. Mozolnie wyci▒gn▒│em pieni▒dze ze spodni. Podnios│em
wzrok. Kolejne dwie pe│ne szklanki. Mrukn▒│em. Spad│em z krzes│a. Kiwn▒│em g│ow▒ najpierw do bar-
mana, potem do towarzysza. Spojrza│ ma mnie z wyrzutem. Mrugn▒│ powiekami i machn▒│ wdziΩcznie
czupryn▒. Jego oczy chyba zawsze siΩ ╢mia│y. Wychodz▒c natkn▒│em siΩ na │azienkΩ. Wypi│em litr go-
r▒cej wody z kranu. Pomy╢la│em, ┐e mia│ racjΩ, Liria powinna siΩ zjawiµ, prΩdzej czy p≤╝niej... Je╢li mnie
kocha. Na zewn▒trz zmieni│o siΩ. MinΩ│o du┐o godzin. Samoch≤d zostawi│em na s│o±cu. By│o ju┐ p≤╝ne
popo│udnie, ale i tak nagrza│ siΩ niemi│osiernie. Otworzy│em wszystkie drzwi i usiad│em na krawΩ┐niku.
Po dziesiΩciu minutach wsiad│em. Nie by│o ani trochΩ ch│odniej. Opu╢ci│em szybΩ i wcisn▒│em mocno
gaz. Powietrze orze╝wi│o mnie jako tako.
Drzwi wej╢ciowe do kasyna otwarte. Jeszcze nikogo nie by│o, tylko ochroniarze, czy╢ci, ro╢li,
g│adzili garnitury. Znowu usiad│em przy barze. Barman spojrza│ na mnie raz i nie podszed│. Miejsca siΩ
powoli zape│nia│y. Pr≤bowa│em skojarzyµ sobie jak▒╢ twarz z wieczorem, kiedy zaczepi│a mnie Melanie.
Mizernie mi sz│o. Czeka│em. Ruszy│em kulawo do pierwszego stolika. Wcisn▒│em siΩ w m│ode rozbawio-
ne towarzystwo.
- Mam pewien problem. Zechciejcie rzuciµ okiem na te kobiety.
Po│o┐y│em na st≤│ zdjΩcia Lirii i Melanie. Ogl▒dali d│ugo i uwa┐nie, podawali sobie. Zaciekawieni.
- Rzadko tu bywamy.
- Przykro nam.
Pokaza│em u╢miechniΩt▒ twarz. Podszed│em do nastΩpnego stolika, inni go╢cie. Potrz▒sali g│o-
wami. Odwiedzi│em jeszcze jeden stolik. Ci gro╝nie na mnie spojrzeli, nie chcieli nawet s│uchaµ, o co mi
chodzi. Zrobi│em krok do przodu i drogΩ zagrodzili mi dwaj ╢liczni, po│yskuj▒cy ochroniarze.
- Powiedzcie mi │askawie, ┐e widzieli╢cie ju┐ kiedy╢ kt≤r▒╢ z tych kobiet - wyci▒gn▒│em zdjΩcie
przed siebie.
»aden nie siΩgn▒│ rΩk▒ po nie. Ogl▒dali je w moich d│oniach. Smutno odpowiedzieli mi wzrokiem.
- No to przepytam jeszcze tylko t▒ setkΩ z lewej i ju┐ p≤jdΩ.
Do smutnego wzroku do│▒czy│y wyczekuj▒co podniesione brwi. Odwr≤ci│em siΩ, omin▒│em jak▒╢
parΩ i st▒pa│em delikatnie wzd│u┐ ╢ciany w kierunku gromady go╢ci przy ruletce. Nie spu╢cili ze mnie
oczu. Zanim dotar│em do celu, ponownie pojawili siΩ przede mn▒. Spr≤bowa│em jednego przesun▒µ.
- ProszΩ pan≤w, zadam tylko jedno proste kr≤ciutkie pytanie tym ludziom. Nie pogniewaj▒ siΩ.
Stali twardo.
- Ale┐ proszΩ pan≤w, dajcie mi panowie dziesiΩµ sekund.
W│o┐y│em miΩdzy nich rΩkΩ. Nagle szed│em z nimi w kierunku wyj╢cia. Trzymali moje ramiona.
- PostawiΩ drinka, postawiΩ drinka! - rykn▒│em, jednak nie wywar│o to na nich wiΩkszego wra┐e-
nia.
Pociemnia│o, kiedy by│em w ╢rodku. Siedzia│em na trawniku. Auto sta│o uko╢nie nieopodal, metr
od krawΩ┐nika. Roz│o┐y│em siΩ na tylnym siedzeniu. Zostawi│em otwarte drzwi i moje nogi le┐a│y bez-
w│adnie na asfalcie. W ka┐dym salonie tego pokroju jest szumowina, kt≤ra obserwuje bywalc≤w. Sprze-
daje informacje szanta┐ystom i innym. Mo┐e jednak ten by│ zbyt elegancki. Kto╢ przeszed│. Podnios│em
siΩ. Facet z baru, kt≤ry nie przysiad│ siΩ do nas, pr≤bowa│ i╢µ mniej wiΩcej po trotuarze. Z powrotem po-
│o┐y│em g│owΩ na sk≤rzanym siedzeniu i wpatrywa│em siΩ w dach samochodu.
Zaciskaj▒ce siΩ palce. Poczu│em czyj▒╢ rΩkΩ, macaj▒c▒ mnie po nodze. Zerwa│em siΩ z miejsca.
To by│ jeden z ochroniarzy, ale r≤┐ni▒cy siΩ od tamtych - ni┐szy i z rozbieganym wzrokiem.
- Tego drinka. Poka┐ pan te kobity - zatar│ rΩce, rozgl▒daj▒c siΩ na boki.
- Poznaje pan?
- Taa... ni┐sza... - wskaza│ na Melanie. - S│ysza│em, jak siΩ komu╢ chwali│a, ┐e pracuje w Bristol
Company, wiesz pan, w ╢r≤dmie╢ciu.
- Musia│a czΩsto tu graµ.
- Niee, wiesz pan, bo ja to nas│uchujΩ o ludzkich... zmartwieniach.
Wyrwa│ mi banknoty z rΩki i wbieg│ do kasyna.

*
NastΩpnego ranka kluczy│em po ╢r≤dmie╢ciu. Dojecha│em do wysokiego wie┐owca. Pierwszy raz
siΩ tam znalaz│em. Nad gigantycznym wej╢ciem widnia│ napis ze z│otych liter przyczepionych do przy-
pominaj▒cej marmur p│yty - Bristol Company. Nowoczesny hol by│ przyt│aczaj▒cy. ªciany blade, marmu-
rowe. Z lewej strony rozci▒ga│a siΩ pancerna recepcja. Z prawej szereg wind. »adnych ludzi, wszyscy s▒
w pracy. Tylko ja siΩ bawiΩ. Podrepta│em do stanowczej pani w ╢rednim wieku, kt≤rej g│owa wystawa│a z
recepcji jak z czo│gu. Buty dzwoni│y o kamienn▒ mozaikΩ. Szed│em i szed│em. Hol by│ naprawdΩ poka╝-
ny. Pani surowo mierzy│a mnie wzrokiem zza idealnie dopasowanych do twarzy okular≤w. Doszed│em,
wyci▒gn▒│em rΩce z kieszeni i stan▒│em przed ni▒ na baczno╢µ. Rozwar│em usta w promiennym u╢mie-
chu.
- Dzie± dobry. chcia│bym obejrzeµ listΩ pracownik≤w, tak┐e zwolnionych. Mam nadziejΩ, i┐ nie
jest to awykonalne? - zaµwierka│em melodyjnie.
Zachowa│a kamienn▒ twarz.
- Dzie± dobry, nie jest to... awykonalne - odezwa│a siΩ dostojnie. - By│by pan uprzejmy poczekaµ
moment. MuszΩ siΩ udaµ po wydruk.
Wsta│a, odsunΩ│a rΩkami krzes│o i precyzyjnie zniknΩ│a w g│Ωbi recepcji. Na dziesiΩµ minut
wszystko zastyg│o w bezruchu, │▒cznie ze mn▒. Cisza by│a tak g│Ωboka, ┐e a┐ niepokoj▒ca. Pracownicy
wymarli. Sko±czy│a siΩ woda, a nie mieli jak zej╢µ, bo wszystkie windy siΩ zepsu│y. Konserwator mia│
wolny tydzie±... Drzwi siΩ otworzy│y z takim trzaskiem jakby wybuch│a bomba. Wysz│a z papierami. Roz-
prostowa│a je przede mn▒. Melanie Jens. Pier╢cionek z inicja│ami. Z│o┐y│a wym≤wienie ponad osiemna-
╢cie miesiΩcy temu. Trew 265.
- Niestety w niczym mi to nie pomog│o, mimo to jestem pani wielce zobowi▒zany.
Sta│em jeszcze chwilΩ i siΩ jej przygl▒da│em. Usta ledwo dostrzegalnie rozszerzy│y siΩ poziomo,
wci▒┐ zaci╢niΩte. Trwa│o to dwie sekundy. Zn≤w by│a sob▒. Wr≤ci│a do pracy. Stuka│em butami, zdawa│o
mi siΩ, ┐e mam mokasyny i wszyscy na nie patrz▒, chocia┐ nikogo nie by│o.

*
Trew. Spokojna dzielnica, rozleg│a i r≤┐norodna. Teraz mieszka│ tam kto╢ inny. Poprzedni loka-
tor, nie wiedzieli kim by│, zostawi│ adres. Welling 2449. Ludzie w okolicy poznali j▒ na zdjΩciu, jednak po-
za tym, ┐e j▒ rozpoznawali nie wiedzieli zupe│nie nic. Wyprowadzi│a siΩ oko│o osiemnastu miesiΩcy temu
i widziano j▒ kiedy╢ z facetem, maj▒cym wyra╝n▒ bliznΩ na policzku. To wszystko.

*
Znalaz│em numer 2449 po godzinie b│▒dzenia i wypytywania ludzi. DwupiΩtrowy, ma│y, niepozor-
ny domek jednorodzinny niczym siΩ nie wyr≤┐niaj▒cy. Puka│em, a potem siΩ w│ama│em. W ╢rodku pie-
kielne ciemno╢ci. Czarne nietypowe zas│ony. Gdy oczy przyzwyczai│y siΩ trochΩ do ╢wiat│a, zacz▒│em
ogl▒daµ, szukaµ czego╢. PrzeciΩtne mieszkanie.
- Duchy? - us│ysza│em syk z ty│u.
Odwr≤ci│em siΩ. Nie widzia│em faceta. Sta│ w rogu, zas│oniΩty mrokiem. Musia│ mnie stamt▒d ob-
serwowaµ.
- Je╢li jeste╢ z│odziejem, to ciΩ chyba zabijΩ - mia│ g│os piΩµdziesiΩcioletniego pijaka.
- Szukam Melanie.
- Brat?
- A ty? - ruszy│em w jego kierunku.
- St≤j tam, gdzie jeste╢.
Post▒pi│em jeszcze dwa kroki do przodu.
- Chcia│em siΩ z ni▒ zobaczyµ. Nie skrzywdziµ. S│ysza│em, ┐e siΩ zmieni│a. Dobra by│a, a ja j▒
zostawi│em. Nie wiesz, co z tym dzieckiem? Mam pieni▒dze...
Nadal nie mog│em zobaczyµ jego twarzy.
- Ju┐ dwa dni tu siedzΩ i czekam. Gdzie ona jest? Czterdziestka siΩ zbli┐a... mo┐e jestem ju┐ za
stary. Czas siΩ ustatkowaµ. Chyba lubiΩ dzieci.
- Mo┐e porozmawiamy? Gdzie╢ w barze, d│ugo i powa┐nie.
Nagle ujrza│em lec▒c▒ we mnie butelkΩ. W ostatniej chwili pochyli│em siΩ. Przemyka│ wzd│u┐
╢ciany. Poderwa│em siΩ. Ju┐ odjecha│. Przetrz▒sn▒│em wszystko. Nie jestem w tym najlepszy. Nic nie
znalaz│em.

*
Liria zasta│a mnie przy parzeniu kawy. Mia│a ze sob▒ klucz. Tak jak Mark m≤wi│, musia│a kiedy╢
wr≤ciµ. Kiedy j▒ ujrza│em, ods│ania│a zΩby w niewyra╝nym u╢miechu. By│a zaczerwieniona na twarzy,
niechlujnie ubrana, urwany z jednej strony pasek od torebki wl≤k│ siΩ po ziemi. Odstawi│em fili┐ankΩ.
- Powinna╢ kupiµ jakie╢ meble. A jak ci siΩ uk│ada? - zapyta│em, sil▒c siΩ na przyjazny ton.
Zwleka│a z odpowiedzi▒. Napi▒│em wszystkie miΩ╢nie.
- Przysz│a do mnie i kocha│a siΩ ze mn▒ - wyksztusi│a. - Mia│y╢my siΩ zem╢ciµ. Ale ja nie chcia-
│am tego tak naprawdΩ...
Jej rΩka nie zros│a siΩ poprawnie.
- BojΩ siΩ. Melanie, diablica... perwersyjna, nieobliczalna, ta jej przemiana... Poczt≤wka z g≤r
podpisana krwi▒. Ba│am siΩ o ciebie i zadzwoni│am. Ostrzeg│am. Nie chcΩ jej, chcΩ ciebie. By│am teraz z
ni▒, ale wr≤ci│am.
- Jaka poczt≤wka, kochanie? Opowiedz od pocz▒tku - us│ysza│em sw≤j znu┐ony g│os.
- Rok temu przys│a│a poczt≤wkΩ z pozdrowieniami dla ciebie. Schowa│am j▒ przed tob▒. B▒d╝
zazdrosny, napisa│a. My╢la│am, ┐e siΩ jej uk│ada│o. M≤wi│a wcze╢niej, ┐e wyje┐d┐a z jakim╢ Ernestem...
czy mo┐e to by│ Eric...
Sta│em sztucznie niczym manekin. Wzruszy│em ramionami. Nie poznawa│em sam siebie. M≤j
╢wiat siΩ zawali│. A nastΩpny, w kt≤rym wyl▒dowa│em by│ odleg│y, cudzy, bawi│ mnie jak film w kinie.
Nigdy nie pozna│a mojego przyjaciela Erica.
Podszed│em do niej czujnie i z udan▒ swobod▒ poca│owa│em j▒. G│aska│em po szyi. Opar│a g│o-
wΩ na moim ramieniu. Nieznacznie podskoczy│ mi puls.
- Zosta± ze mn▒, kocham ciΩ - tuli│em j▒. - Opowiedz mi wszystko.
- Dobrze - wysapa│a cicho.
Po│o┐yli╢my siΩ do │≤┐ka. PrawdΩ m≤wi▒c nie spodziewa│em siΩ, ┐e zasnΩ. Nie czu│em obrzy-
dzenia.
Obudzi│ mnie ch│≤d. Nie by│o jej ko│o mnie. Drzwi miota│y siΩ na zmiennym ╢wiszcz▒cym wietrze.
Ci▒gle rozpostarta nade mn▒ noc. Na dole. Wychyli│em siΩ z galerii. Lampy ╢wieci│y. Ona.
*

GodzinΩ p≤╝niej garnitur stan▒│ w przedpokoju, powa┐ny urzΩdnik. Drugi pan te┐ w czarnym gar-
niturze. W ╢rodku nocy mieli ╢wie┐e twarze bez wyrazu i przedzia│ki po w│a╢ciwej stronie. Przyszli do jej
domu. Szukali jej mΩ┐a. To ja.
- Bardzo nam przykro, z powodu tego, co siΩ sta│o. Niestety musimy z panem teraz porozma-
wiaµ. Policja ju┐ wszczΩ│a ╢ledztwo.
- Wie pan, co siΩ sta│o?
- Jak d│ugo byli╢cie ma│┐e±stwem?
- Mo┐emy przeszukaµ mieszkanie?
- To mieszkanie, wraz ze wszystkim, co siΩ tutaj znajduje, bΩdzie nale┐eµ do pana, czΩ╢µ pie-
niΩdzy z banku dostanie jej ojciec. Tak nakazuje prawo. Odpowiednie operacje zostan▒ przeprowadzo-
ne tu┐ po zako±czeniu ╢ledztwa. Do tego czasu mo┐e pan tu mieszkaµ. Nie zostawi│a testamentu... Czy
wie pan co╢ o jej krewnych?
- Dobrze siΩ pan czuje?
- Gdyby sobie pan przypomnia│ co╢ istotnego lub gdyby siΩ co╢ wydarzy│o, cokolwiek, proszΩ
zadzwoniµ. Tu jest wizyt≤wka z numerem telefonu. K│adΩ j▒ tutaj, dobrze?
- NaprawdΩ bardzo nam przykro.

*
NastΩpnie odwiedzi│ mnie inspektor policji, przedstawi│ siΩ jako Bernard Redd. Wolnym ruchem,
rozgl▒daj▒c siΩ, wyj▒│ odznakΩ. Znu┐ony, siwiej▒cy, ale silny mΩ┐czyzna. Mia│ powolne spojrzenie. Nie
by│ sam. Znowu przeszukiwali mieszkanie. Powiedzia│, ┐e bΩdzie prowadzi│ dochodzenie i pewne oko-
liczno╢ci nie wskazuj▒ jednoznacznie na samob≤jstwo. Nie powiedzia│, ┐e mu przykro. Niewzruszony
patrzy│, kiedy m≤wi│em. Co jaki╢ czas zadawa│ proste pytanie dla u╢ci╢lenia b▒d╝ upewnienia siΩ, czy
dobrze us│ysza│. Opowiedzia│em trochΩ │amanym g│osem, jak i kiedy siΩ pobrali╢my. Informowa│em go o
tym, ┐e to by│ burzliwy zwi▒zek, ┐e ┐yli╢my w separacji przez ostatnie p≤│ roku i niedawno wr≤ci│em do
niej, o tym, gdzie mieszka│em i co robi│em przez te sze╢µ miesiΩcy, ┐e pozna│em kobietΩ, ale musia│a
wyjechaµ z kraju. Nie, nie wiem, gdzie i dlaczego wyjecha│a, rzuci│a mnie. Jak siΩ nazywa│a? Nie mam
pojΩcia, dlaczego Liria pope│ni│a samob≤jstwo. Nie wiem nic o jej wrogach. Nie widzia│em jej przez p≤│
roku. Nic nie przypuszczam. Zachowywa│a siΩ normalnie. Nie wiem, co ┐ona robi│a przez te p≤│ roku.
Tak, je╢li co╢, to zadzwoniΩ do pana. Dobrze, nie wyjadΩ z miasta. BΩdΩ tutaj.

*
Oko│o po│udnia zawita│ u mnie postawny mΩ┐czyzna. Otworzy│ drzwi i zapuka│, gdy by│ ju┐ w
╢rodku. Facet mia│ jedno oko szklane, krzywe, patrzy│ w dw≤ch kierunkach jednocze╢nie. Nie mog│em
siΩ zorientowaµ kt≤re. Poza tym przez ca│y policzek a┐ do skroni ci▒gnΩ│a siΩ bia│awa wypuk│a blizna. Z
ust zwisa│ papieros. Nie by│ zdziwiony.
- To kto? Braciszek! Jakie ma│e miasto, wszyscy wszystkich znaj▒. Ty j▒ wypchn▒│e╢? - spyta│
przepitym, rzΩ┐▒cym g│osem.
Pozna│em go. Facet z Welling, czekaj▒cy na Mel.
- Mo┐e najpierw ty siΩ zaprezentuj. Sk▒d mia│e╢ adres Melanie w Welling?
- Stary, mam swoich ludzi.
- A tutaj przyszed│e╢ poplotkowaµ?
- Zostawi│a mi co╢? Powinna. Ja bym zostawi│. By│a w telewizji, podali adres. Ty kocha╢ jeste╢?
To czemu nie rozpaczasz? Ja bym rozpacza│... Ale... - urwa│, kontemplowa│ przez trzydzie╢ci sekund. -
Co╢ mi tu nie pasuje. Kto ty w ko±cu jeste╢?
Wsadzi│em rΩkΩ do kieszeni.
- Nie jeste╢ zbyt rozgarniΩty, prawda?
Wyci▒gn▒│ papierosa z ust. Teraz trzyma│ go w d│oni na wysoko╢ci pasa. My╢la│.
- Melanie Jens jeszcze ┐yje - zauwa┐y│em.
- Pieprz Melanie. Rozmy╢li│em siΩ z tym ustatkowaniem. Pytam ostatni raz: ta dziwka Liria zo-
stawi│a testament? Dawaj.
- Nie.
- Wiem, ┐e nie bardzo siΩ stara│em, ale ona mnie kocha│a. A wtedy to moi koledzy j▒ gwa│cili, ja
nie. Ukara│em ich potem. Powinna zostawiµ testament. Ja bym zostawi│.
- Tobie?
- Stary, sagi rodzinne to nie u mnie - machn▒│ w poprzek piersi rΩk▒ z dopalaj▒cym siΩ papiero-
sem.
- A Mala? - spr≤bowa│em.
Zmru┐y│ oczy.
- Co wy... tr≤jk▒ciki? - zapyta│ pow│≤czy╢cie.
- Przesta± byµ tani i brutalny, a zacznij byµ rozmowny. Jeste╢ w moich...
Zaszed│ mnie z boku i trzasn▒│ praw▒ rΩk▒ w podbr≤dek. Odchyli│em siΩ nieco, ale i tak trafi│.
Polecia│em na ╢cianΩ. Chwyci│em wazon z szafki i rozbi│em go na jego g│owie. KlΩcza│. Szybko siΩ wy-
czerpa│. Poprawi│em piΩ╢ci▒. Z│apa│em go od ty│u, zdo│a│ siΩ wyrwaµ. Odskoczy│ i siΩ rozlu╝ni│.
- Stary... - za╢mia│ siΩ chrapliwie.
Masowa│ miejsce na g│owie, w kt≤re waln▒│em wazonem.
- Pomy╢la│em w│a╢nie, ┐e gdyby zostawi│a testament, znale╝liby mnie. W ko±cu jestem w karto-
tekach... Dam sobie z tob▒ spok≤j, ty w szoku jeste╢. Zawsze by│a r▒bniΩta.
Znik│ w jednym momencie.

*
P≤│ godziny p≤╝niej rozmawia│em przez telefon i zastanawia│em siΩ, czy po drugiej stronie jest
kobieta, czy mΩ┐czyzna.
- DzwoniΩ do pana - s│uchawkΩ rozrywa│ szorstki, jΩkliwy zgrzyt - bo mam co╢ do opowiedzenia.
Wie pan, kto ja?
S│ucha│em przez parΩ sekund ╢wiszcz▒cego oddechu.
Wyduka│em, ┐e raczej nie.
- Nazywam siΩ Margret Jens. Jestem matk▒ Melanie. Prosi│a mnie, ┐ebym panu opowiedzia│a...
prawdΩ. Przyjed╝ pan, co?
Zanotowa│em i nie zwlekaj▒c wsta│em.
Ciemne chmury. Miasto pogr▒┐one w czerni. Zimne krople deszczu by│y nieprzyjemne. Zajecha-
│em pod wskazany adres. Prostok▒tny niepozorny bungalow parΩ przecznic na po│udnie od Trew. Mocno
zaniedbany, ale nie by│o to tanie mieszkanie. Przemok│em, zanim doszed│em do drzwi. Potyka│em siΩ o
r≤┐ne przedmioty rozsypane na lepkiej pod│odze. Usiad│em naprzeciw szmat│awej kobiety.
- Naiwny ch│opcze - u╢miecha│a siΩ odra┐aj▒co.
Stara i brzydka. ªmierdzia│o tanim ginem. Brudna. T│usta. ChlusnΩ│a mi alkoholem w twarz.
- Nie ╢pij! ChcΩ ci to opowiedzieµ! - szarpa│a za klapy marynarki.
- To ekscytuj▒ca historia - powiedzia│a z rozmarzeniem.
G│aska│a mnie pieszczotliwie po twarzy, uk│ada│a moje mokre w│osy.
- Naiwny ch│opcze... a wiΩc to ty j▒ r┐n▒│e╢? C≤┐, opowiada│a mi. Nie jeste╢ w tym dobry, co?
Mel zawsze mi opowiada o swoim ┐yciu. Chyba siΩ to nale┐y starej matce, co? Po operacji bardzo siΩ
zmieni│a. Oczywi╢cie z wygl▒du, ale w ╢rodku te┐ co╢ umar│o. Kiedy╢ oznajmi│a, ┐e zrobi│a to tylko po to,
┐eby siΩ na tobie zem╢ciµ. KrΩci│a siΩ obok ciebie przez p≤│ roku. W ko±cu j▒ zauwa┐y│e╢ i... sam j▒ po-
derwa│e╢! Doprawdy nie mog│am uwierzyµ. Tarza│y╢my siΩ obie ze ╢miechu. Och tak...
Poci▒gnΩ│a zdrowo z butelki. Lekko czknΩ│a.
- Posz│o jak z p│atka. Zakocha│e╢ siΩ jak m│odzieniaszek. Bardzom by│a ciekawa, jak wygl▒-
dasz... Teraz mo┐esz siΩ dowiedzieµ. Teraz ju┐ wszystko jedno. Melanie chcia│a. Lubi kiedy faceci cier-
pi▒. A ta prawda ciΩ zaboli, wierz mi.
No wiΩc Mel kocha przez ca│e swe ┐ycie tylko jedn▒ osobΩ, LiriΩ, twoj▒ ┐onΩ. Poznaj▒ siΩ jesz-
cze w szkole. NieszczΩsna Liria, to okropne, s│ysza│am, co siΩ sta│o. Ciekawe czemu wyskoczy│a, nie?
No wiΩc Liria nie jest jednak lesbijk▒, chce sprawdziµ tylko, jak to jest. TrochΩ za bardzo siΩ jej spodo-
ba│o. Prze│amuje siΩ w ko±cu i zrywa z moj▒ Melanie. Mel dostaje sza│u. Nawiedza j▒, chodzi za ni▒. No
wiΩc Liria chce uciec. Zastanawia│e╢ siΩ kiedy╢, sk▒d ma pieni▒dze? By│a przez pewien czas prostytut-
k▒. Obie by│y. Wychodzi za m▒┐. Nie za ciebie, m≤j drogi, nie... Za drobnego przemytnika, Jima Merra, z
kt≤rym zapoznaje j▒ jej alfonso i kt≤ry zwiewa potem z jej pieniΩdzmi. Kiedy╢ podobno zaprasza kumpli,
robi▒ libacjΩ i gwa│c▒ j▒ po kolei, a potem jeszcze raz. L▒duje w szpitalu. Tak m≤wi│a Mel, ale... to chyba
nieprawda. Czasem zmy╢la│a. Ma to po mnie. Mel w ka┐dym razie nie traci jej z oczu, podrywa Merra
kiedy╢ w jakim╢ barze. Facet jest ostry. Chcia│am go poznaµ. Twarz ma ca│▒ poharatan▒, potyczki z
konkurencj▒. Przelatuje j▒ parΩ razy i rzuca. Boi siΩ go. Pech chce, ┐e zachodzi w ci▒┐Ω. Sama chce so-
bie usun▒µ. Idiotka, m≤wi│am jej, ┐e to g│upi pomys│. Potem trzyma siΩ z daleka. Wie, ┐e tak nie zdobΩ-
dzie Lirii. M≤wi jej o swoim romansie z Merrem. No a potem on zwiewa. Do╢µ szybko Liria │apie sobie
ciebie. Ale ty jeste╢ twardy, nie dajesz siΩ poderwaµ. Czarne, czerwone, co? - pu╢ci│a oko.
Wsta│a i zgrzytnΩ│a ┐≤│tymi zΩbami.
- Nawet naµpany masz poczucie obowi▒zku, glΩdzisz o Lirii i cz│apiesz z kasyna do domu. Z
miejsca zasypiasz. Melanie idzie z tob▒ i b│aga twoj▒ ┐onkΩ na kolanach, ale ta g│upia dziwka jest nie-
ugiΩta. Wypowiadaj▒ sobie wojnΩ i Mel │amie jej rΩkΩ. Potem ┐a│uje tego. Kiedy siΩ orientuje, ┐e ona ciΩ
naprawdΩ kocha, nie chce ju┐ ciΩ zabijaµ, to by by│o zbyt proste. Zabija za to twojego znajomego i przy-
sy│a ci kartkΩ. Dosta│e╢ j▒? Ale siΩ musia│e╢ zdziwiµ, co? No wiΩc robi operacjΩ plastyczn▒, zmienia imiΩ
i nazwisko i pr≤buje od nowa ciΩ przygruchaµ. Chce, ┐eby z┐ar│a LiriΩ namiΩtno╢µ, tak jak j▒ z┐era│a. No
a ciebie chce zniszczyµ, odrzuci│e╢ j▒ w kasynie, nienawidzi facet≤w. Zemsta i zazdro╢µ, m≤j kochany.
Nie mam jej tego za z│e. Ale jej plany bior▒ w │eb. Nagle, zupe│nie niespodziewanie odchodzisz od Lirii.
Traci pracΩ i nie ma ju┐ pieniΩdzy ani przysz│o╢ci. Te┐ bym j▒ rzuci│a na twoim miejscu. Liria ciΩ niena-
widzi. Wtedy wraca do Melanie. Jaka┐ zdziwiona jej nowym wygl▒dem... Znowu siΩ kochaj▒. Wiesz, taka
by│am szczΩ╢liwa, moja c≤reczka promienia│a... A twoja ┐oneczka sama proponuje zemstΩ na tobie.
Rzuci│e╢ j▒. Nienawi╢µ, wiem, co to takiego, teraz i ty wiesz. I postanawiaj▒ zepsuµ ci ┐ycie. W ko±cu
Melanie te┐ odrzuci│e╢, ona nienawidzi facet≤w. W│a╢ciwie tak dla zabawy, bo niczego ju┐ nie potrzebuj▒
do szczΩ╢cia. No wiΩc Mel bywa co jaki╢ czas ko│o ciebie. Nie za czΩsto, w twojej pracy, przed twoim
domem. W ko±cu maj▒ daµ sobie spok≤j a┐ tu nagle sam j▒ │apiesz za ogon na ulicy. Nies│ychane! Dla
niepoznaki wciska ci jaki╢ kit o narzeczonym. Ale nie dajesz siΩ do ko±ca omamiµ. Dowiadujesz siΩ od
Lirii, kt≤ra zaczyna w▒tpiµ, nadal ciΩ kocha, ┐e Melanie bawi siΩ tob▒. M≤wisz o tym Mel, ona panikuje i
zwiewa twoim samochodem. Wie, ┐e wystarczy. Posz│o jak z p│atka. S▒ przez pewien czas razem, ale
Liria jednak wybiera ciebie i wraca. Ciekawe, co jej strzeli│o do │ba, ┐eby skakaµ? Pewnie z mi│o╢ci do
ciebie. Wiedzia│a, ┐e nie bΩdziesz chcia│ z ni▒ dalej ┐yµ po tym, co siΩ sta│o. A Melanie jest teraz gdzie╢
na po│udniu. Op│akuje swoj▒ ukochan▒. Opowiedz mi, jak cierpia│e╢, proszΩ! ProszΩ! ProszΩ...
Podnios│em siΩ ociΩ┐ale i skierowa│em do samochodu. Stara kobieta wci▒┐ m≤wi│a, kiedy opusz-
cza│em jej zdeprawowane lokum. Kiedy z│apa│em za kierownicΩ, dotar│ do mnie przera╝liwy wrzask.

*
Sznur pojazd≤w za mn▒ i przede mn▒. ZaczΩ│o padaµ na nowo. Znowu tam wracam. Ulewa. Za-
trzyma│em siΩ na poboczu. Mokry, ociekaj▒cy wod▒ galeriowiec. Woda zmywa wszystko. Wielki stra┐nik,
dumnie zas│aniaj▒cy sw≤j kawa│ek nieba. Zwyk│y wie┐owiec, dom ludzi, nieco bezsensownie zaprojek-
towany. D│ugowieczny, z antenami na dachu cudacznie powykrzywianymi, o prze┐utym biednym odcie-
niu szaro╢ci. Przez mg│Ω deszczu na ┐≤│to ╢wieci│y prawie wszystkie okna. Wcze╢nie. Po ulicy przeje┐-
d┐a│y tylko samochody. Bieg│a przemoczona kobieta. Jej kroki rozchlapywa│y ka│u┐e. Przyciska│a toreb-
kΩ do brzucha. PotknΩ│a siΩ, ale nie przewr≤ci│a. Z│apa│a r≤wnowagΩ, zwolni│a. Wbieg│a do ciemnej
bramy. Pojedyncze wodospady, zatrzymuj▒ce siΩ na krawΩdzi ka┐dej kondygnacji, roztrzaskiwa│y siΩ z
echem o p│yty brukowe. Wycieraczki nie nad▒┐a│y. B│yska│y z naprzeciwka podw≤jne, ruchome, okr▒g│e
╢wiat│a samochod≤w.
»aden azyl. Nie moje miejsce, cudze. Nie pobΩdΩ tu d│ugo. WyjadΩ. Sam, niewa┐ne. KupiΩ co╢
innego. Nikt mnie nie zna, gdzie╢, zmieniΩ siΩ.

*
Deryho nie pojawia│a siΩ. By│em, istnia│em, ale bez przekonania, jakby bez powodu. Czeka│em
na MalΩ. Czeka│em a┐ siΩ co╢ stanie. Wierzy│em. Wsiad│em do samochodu i je╝dzi│em bez celu po uli-
cach.
Zapali│y siΩ ╢wiat│a, przysz│a jasna noc.
Zatrzyma│em siΩ przed posiad│o╢ci▒ Mali. Gdzie by│em przez ostatnie p≤│ roku? Wy╢miany. Za-
puka│em. Nikt mi nie otworzy│. S│ysza│em przez drzwi jazgot telefonu. Pojecha│em do mojego drugiego
domu. Wdrapa│em siΩ schodami. Czas wpad│ w przepa╢µ. MiΩdzy mn▒ a ╢wiatem. MiΩdzy mn▒ a dy-
mem, kwiatami, mi│o╢ci▒, z│em.

*
Usiad│em na │awce. My╢la│em. Wszystko pasowa│o.
Inicja│y poprzedniego mΩ┐a. Blizna w okolicach jej lewej skroni. Bezp│odno╢µ Lirii. Bezp│odno╢µ
Mali. To Jim - J. M.. Dwa razy pieprzony zach│anny Jim. Inicja│y na pier╢cionku. »aden facet z jej firmy,
nie Melanie Jens. Mel za dobrze zna│a LiriΩ, ┐eby nie wiedzieµ, ┐e ona nie znosi brylant≤w. Jim Merr.
Idiota. Mo┐e spryciarz? Podrobiony brylant. Dlaczego nie wyrzuci│a tego pier╢cionka? Wszystko paso-
wa│o. Mala i kobieta z kasyna, Melanie, ten sam wzrost, podobna figura. Podobny odcie± w│os≤w. Mala
zas│ania│a rΩk▒ bliznΩ, kiedy siΩ u╢miecha│a. Wtedy najwyra╝niej by│o j▒ widaµ. Eric! Dwie nagie kobiety
na suficie w sypialni Mali. Obejrza│em dok│adnie konie. Melanie i Liria, Mala i Liria, splecione w jedno╢µ.
Zwi▒zane krwi▒, spΩtane namiΩtno╢ci▒...
Kiwn▒│em g│ow▒. Bezwietrzna noc.

*
Opowiedzia│em Markowi kolejny odcinek. Zapowiedzia│em, ┐e bΩdΩ chcia│ odkupiµ od niego sa-
moch≤d. Spochmurnia│.
Sprawdza│em pewne rzeczy. Nie chcia│em, nie wiedzia│em nawet jak. Mark wyci▒gn▒│ pomocn▒
d│o±. Eric przed wyjazdem wspomnia│ mu niekonkretnie o jakiej╢ kobiecie. Nie by│o sensu szukaµ Mali,
mog│a byµ wszΩdzie. Willa w Pasadenie by│ wynajΩta. By│a w│asno╢ci▒ jakiej╢ starszej bogatej damy,
kt≤ra straci│a c≤rkΩ i dlatego wynajΩ│a dom. Natomiast Wellington 2449 zarejestrowano osiemna╢cie
miesiΩcy temu na nazwisko Melanie Jens. Wedle tego, co opowiedzia│a Margaret, Mel w│a╢nie wtedy
przyjΩ│a nowe, Deryho. W dokumentach te┐ uda│o im siΩ namieszaµ... Niczego wiΩcej siΩ nie dowiedzie-
li╢my. Nie mieli╢my pieniΩdzy. Policja nie wchodzi│a w grΩ. Mog│o siΩ obr≤ciµ przeciwko mnie. Wed│ug
opowie╢ci starej kobiety mog│em zabiµ je obie, cia│o Mali ukryµ. Mark, m≤j przyjaciel... jak blisko jest co╢,
jak ╢lepi czΩsto jeste╢my. Jedno tracimy, ale mo┐e zawsze co╢ dostajemy.

*
Krz▒ta│em siΩ po mieszkaniu. Zdrapa│em z okien bia│▒ farbΩ. Zrobi│em przemeblowanie. Za-
mkn▒│em drzwi na klucz. Dla odmiany postanowi│em parΩ dni spΩdziµ w dwupiΩtrowym domu Mali.
Ju┐ od progu zionΩ│o z│em. Przywita│ mnie brzΩk.
- Halo? To ja. M≤wcie wszyscy.
- Przesta± i s│uchaj mnie.
- Melanie.
Tego siΩ nie spodziewa│em. Odwa┐na. A zdawa│o mi siΩ, ┐e ju┐ nigdy jej nie zobaczΩ ani nie
us│yszΩ.
- Dlaczego nazywasz mnie Melanie? - spyta│a wolno, ostro┐nie. - Nie wiem, co siΩ sta│o.
- Co ty powiesz... A ona jest twoj▒ matk▒...
- Matk▒? Ja mogΩ ciΩ w ka┐dej chwili zaprowadziµ na gr≤b mojej matki. Liria rozegra│a specjalnie
wszystko tak, ┐eby╢ mi nie uwierzy│...
Pukn▒│em palcem w s│uchawkΩ.
- ProszΩ, nie odk│adaj s│uchawki! Mam dowody, s│yszysz! Do jasnej cholery! - szybki ostry ton. -
ChcΩ ci powiedzieµ!
- Zamieniam siΩ w s│uch.
- Liria by│a psychicznie chora - potok s│≤w. - Fanatycznie ciΩ kocha│a, a ty j▒ zostawi│e╢. Nie mo-
g│a ciΩ odnale╝µ. Pewnego dnia sam do niej pobieg│e╢. Co╢ ciΩ sp│oszy│o. Dostrzeg│a ciΩ jednak i od
tamtej pory ciΩ ╢ledzi│a. Widzia│a nas razem i postanowi│a mnie zamordowaµ... z zazdro╢ci. Powiedzia│a
ci, ┐eby╢ ucieka│, ┐eby╢ mnie zostawi│. Nie us│ucha│e╢. Pr≤bowa│a wtedy, kiedy wyszed│e╢ po te choler-
ne zakupy. Opowiada│a kiwaj▒c siΩ na sto│ku, st▒d o tym wiem - uprzedzam pytanie. Chcia│a wiedzieµ
mn≤stwo rzeczy. Nie docieka│am, po co. Powiedzia│am jej jak siΩ poznali╢my, wszystko. Potem wyci▒-
gnΩ│a n≤┐, majaczy│a, pociΩ│a siΩ tym no┐em po rΩce przy mnie, przy│o┐y│a mi go do gard│a. Uda│o mi siΩ
jej wymkn▒µ. By│am w szoku, ba│am siΩ i dlatego uciek│am twoim samochodem na parΩ dni. Dzwoni│am.
Do naszego domu. Wiele razy. Gdzie by│e╢? Bez przerwy dzwoni│am - g│os siΩ jej za│ama│.
Wpatrywa│em siΩ bezmy╢lnie w ╢cianΩ.
- Co siΩ wydarzy│o przez te parΩ dni? Co Liria ci powiedzia│a? - spyta│a zduszonym tonem.
- Gdzie... ?
- U znajomych. Potwierdz▒ to.
- Jeste╢ lesbijk▒. Kochasz kobiety.
Cisza.
- Liria czy ta kobieta ci to powiedzia│a? Pewnie obie - warknΩ│a. - I pewnie obie siΩ ze mn▒ ko-
cha│y, tak? To jest ╢mieszne! Czy ta kobieta... ktokolwiek przedstawi│ ci jakie╢ dowody? Je╢li mi nie wie-
rzysz... Niech ciΩ szlag! Spotkajmy siΩ i sp≤jrz mi w oczy.

*
Po│o┐y│a kluczyki od mojego wozu na stole. Wygl▒da│a piΩknie. Siedzia│em daleko od niej w willi
w Pasadenie. Opowiedzia│em Mali, co m≤wi│a kobieta, podaj▒ca siΩ za jej matkΩ. M≤wi│em o wszystkim.
Sko±czy│em. Odetchn▒│em.
Przez jaki╢ czas nie by│a w stanie wydusiµ z siebie s│owa.
- Ale ╢liczne bzdury. I ja niby opowiadam to wszystko swej w│asnej matce? To Liria... wynajΩ│a
tamt▒ kobietΩ i kaza│a jej k│amaµ. Moja prawdziwa matka umar│a cztery lata temu. Ona chcia│a ciΩ po-
gr▒┐yµ. Nie mog│a ci wybaczyµ. Chcia│a nas roz│▒czyµ na zawsze. Nawet po swojej ╢mierci. Nie widzisz
tego? Nie szukaj logiki, skoczy│a z sz≤stego piΩtra! Powinna siΩ by│a znale╝µ w szpitalu. MogΩ mieµ
dzieci i... chcΩ ci to udowodniµ. Daleko st▒d. Nie m≤wiΩ za du┐o?
úzy p│ynΩ│y po jej twarzy.
- Jak mog│e╢ uwierzyµ jakiej╢ obrzydliwej kobiecie? - wpad│a w histeriΩ. - Przecie┐ to ty mnie za-
czepi│e╢ na tej ulicy... Jakim cudem mog│am to ukartowaµ? Wtedy zobaczy│am ciΩ po raz pierwszy!
Wsta│a gwa│townie. Chwiejnym krokiem podesz│a do barku i dr┐▒cymi rΩkami nape│ni│a dwie
szklanki szkock▒. Poda│a mi. OdgarnΩ│a w│osy z lewej strony ko│o ucha.
- Chirurg nie zostawi│by takiego krzywego rozciΩcia. Przypadek, kiedy by│am ma│a... Operacja
plastyczna? To jaki╢ absurd - za╢mia│a siΩ niespokojnie.
- Mam dwa telefony, przecie┐ widzia│e╢, i dwa numery. Tylko jeden z nich jest zastrze┐ony... ten
drugi mo┐na zdobyµ w ka┐dej chwili.
- A Eric?
- Widzia│e╢ jaki╢ raport, akt zgonu?
- Tak... zawa│ serca.
- Zdo│a│abym sfa│szowaµ policyjne dokumenty? - zapyta│a prawie rozbawiona przez │zy. - Wi-
dzia│e╢ kiedykolwiek jak▒╢ poczt≤wkΩ, pomazan▒ krwi▒? Nigdy nie by│am lesbijk▒ ani prostytutk▒. Nie
znam ┐adnej Melanie, Jima ani Margaret. Nigdy nie by│am w kasynie, w Welling, ja nie umiem graµ, nie
by│am te┐ w dzielnicy Trew. Twoj▒ ┐onΩ zobaczy│am dopiero, gdy przysz│a mnie zabiµ. Mo┐emy odszu-
kaµ mojego by│ego narzeczonego... To przez ciebie. Ty mnie w to wci▒gn▒│e╢. Kim ty w│a╢ciwie jeste╢?
Kim jeste╢, ┐eby mnie os▒dzaµ? Twoja by│a ┐ona przychodzi mnie zamordowaµ. Mia│am siΩ schowaµ w
krzakach?... I jeszcze ty mi nie wierzysz. NaprawdΩ my╢la│am..., ┐e mnie kochasz. B│agam ciΩ, ju┐
wyjd╝.
- Teraz p≤jdΩ.
Zerkn▒│em za siebie. Siedzia│a smutna, zap│akana, wpatrzona we mnie. RΩce splecione na kola-
nach. Urzekaj▒ca. Niewinna... Mala.
Zostawi│em jej m≤j samoch≤d. Wzi▒│em auto Marka.

*
Ostatki lata. NΩc▒cy ch│odem wiecz≤r. Podesz│a bli┐ej.
- W▒tpi│e╢ we mnie.
Przytuli│a mnie do piersi. Dotyka│a moich w│os≤w.
- Jeszcze raz ci wszystko wyja╢niΩ. To jaki╢ koszmar... kochany...
Jej zapach. Kobiety, kt≤r▒ kocham, kt≤rej szuka│em, kt≤rej nie mog│em zeszlifowaµ z umys│u.
Rozczesywa│a w│osy, patrzy│a nieruchomo w ╢cianΩ, ╢cisnΩ│a mocniej moj▒ g│owΩ.
- Tylko ty mi zosta│e╢.
Wsta│em, zaci▒gn▒│em siΩ papierosem i jedn▒ rΩk▒ nala│em sobie ca│▒ szklankΩ porto, po same
brzegi.
- We╝ m≤j samoch≤d, wyp│aµ wszystkie pieni▒dze. Dom musisz zostawiµ. Zreszt▒ nie jest tw≤j,
wynajΩ│a╢ go tylko. Wywie╝ st▒d swoj▒ matkΩ - wzi▒│em solidnego │yka.
ZdrΩtwia│a. Skuli│a siΩ. ZacisnΩ│a wargi.
- Ty zabi│a╢ Erica. Poda│a╢ mu za du┐▒ dawkΩ. Dlatego dosta│ zawa│u. Chodzili╢cie do │≤┐ka,
wiΩc ci ufa│. Zawsze by│ naiwny je╢li chodzi o kobiety, zupe│nie jak ja. Liria naprawdΩ wyrzuci│a poczt≤w-
kΩ. Wiedzia│a do czego jeste╢ zdolna, chcia│a mnie chroniµ. Owszem, by│a psychicznie chora, mia│a
sw≤j ╢wiat, jednak kocha│a mnie na ╢mierµ i ┐ycie. My╢la│a, ┐e jestem z ni▒ dla pieniΩdzy. Oskar┐y│a
mnie o swoj▒ bezp│odno╢µ - chwyt rozpaczy. Przysz│a do chorej g│owy my╢l, ┐e zostanΩ z lito╢ci albo
poczucia winy. Sprawc▒ jej bezp│odno╢ci, tak jak i twojej, by│ Jim Merr, kt≤ry zaprosi│ kumpli. Zgwa│cili j▒
po kolei. Mia│a prawo byµ skrzywiona. Wiesz, ┐e ciΩ szuka│ i pyta│ o swoje dziecko? Nie wiedzia│, ┐e
usunΩ│a╢ ci▒┐Ω. Chcia│ siΩ ustatkowaµ, wychowaµ potomka. Zdawa│o mu siΩ te┐, ┐e Liria zostawi│a mu
co╢ w spadku. Kiedy j▒ opu╢ci│em, wr≤ci│a do ciebie. W rzeczywisto╢ci chcia│a mnie odzyskaµ. My╢la│a,
┐e dziΩki tobie jako╢ siΩ uda. Zaplanowa│y╢cie zemstΩ. Ty zrobi│a╢ to dlatego, ┐e odtr▒ci│em ciΩ w kasy-
nie, a Liria mia│a zamiar w decyduj▒cym momencie ostrzec mnie, zrzuciµ ca│▒ winΩ na ciebie i w ten
spos≤b, ratuj▒c mnie od äz│ej kobietyö, odzyskaµ moje zaufanie. To by│o idiotyczne, jej siΩ pewnie wyda-
wa│o nadzwyczaj przebieg│e. Moje zainteresowanie tob▒ na ╢rodku t│umnej ulicy? Zdumiewaj▒cy przy-
padek, w rzeczy samej. CiΩ┐ko uwierzyµ, jednak to czysty zbieg okoliczno╢ci. W innej sytuacji by│oby to
nawet zabawne.
Przerwa│em, ┐eby nalaµ sobie nastΩpn▒ porcjΩ. Siedzia│a krzywo bez ruchu na samym brzegu
kanapy. Nie patrzy│a na mnie. Pierwszy raz wyda│a mi siΩ brzydka. Mia│a sflacza│▒ twarz i przybra│a zre-
zygnowan▒, u│omn▒ pozΩ.
- Liria do mnie zadzwoni│a, a ty zwia│a╢ moim autem. Jako╢ znowu siΩ zgada│y╢cie. Nie bardzo
wiedzia│a╢, o co jej chodzi. Zorientowa│a╢ siΩ dopiero, gdy zostawi│a ciΩ i przyjecha│a do mnie, aby siΩ
przekonaµ, czy czekam na ni▒ z otwartymi ramionami. Powiedzia│em, ┐e j▒ kocham. Uwierzy│a i poszli-
╢my do │≤┐ka. Wpad│a╢ w furiΩ, nie potrafi│a╢ znie╢µ my╢li, ┐e wola│a mnie ni┐ ciebie. Kocha│a╢ j▒. Zaw-
sze. Postanowi│a╢, ┐e je╢li ty nie mo┐esz jej mieµ, to nikt nie bΩdzie jej mia│. Przysz│a╢ do galeriowca w
nocy. Uda│o ci siΩ j▒ zwabiµ na galeriΩ i wypchnΩ│a╢ j▒ za balustradΩ. Uciek│a╢ i nie mia│a╢ najmniejsze-
go zamiaru wracaµ. Jeste╢ lesbijk▒, nie znosisz mΩ┐czyzn. Poprosi│a╢ w│asn▒ matkΩ, ┐eby opowiedzia│a
mi prawdΩ. Wierzy│a╢, ┐e ta ╢wiadomo╢µ bΩdzie mnie po┐eraµ. Chcia│a╢ mnie zniszczyµ. Za to, ┐e siΩ ze
mn▒ kocha│a╢. Za to, ┐e jeste╢ kobiet▒.
Jednak po pewnym czasie, do╢µ kr≤tkim, zaczΩ│a doskwieraµ ci samotno╢µ. Tylko ja ci zosta│em,
sama to powiedzia│a╢. Pierwszy raz w ┐yciu do╢wiadczy│a╢ samotno╢ci. Zawsze by│a Liria. Mia│a╢ ko-
go╢, o kogo walczy│a╢, kogo╢ do kochania. Nie mog│a╢ znie╢µ odosobnienia. Zadzwoni│a╢ i wypar│a╢ siΩ
wszystkiego. Wymy╢li│a╢ bajeczkΩ, jak to Liria chce ciΩ zabiµ. Te┐ idiotyczne. Nigdy ciΩ nie kocha│em.
Na co liczy│a╢? »e bΩdziemy razem? Jak mog│em siΩ tego nie dowiedzieµ? Mo┐e chcia│a╢ mnie zlinczo-
waµ?
Mala mia│a oczy zwr≤cone w stronΩ pod│ogi. StΩknΩ│a. W│osy przylepi│y siΩ do jej czo│a. Zas│oni│y
po│owΩ twarzy. Przesiedzieli╢my w ciszy ponad piΩµ minut. Pali│em.
- Przecie┐ ciΩ kocham... - szepnΩ│a niemrawo.
Zdawa│o mi siΩ, ┐e krzyczy. To by│ tylko szept. Podnios│a siΩ i stanΩ│a zgiΩta w p≤│ przede mn▒.
UjΩ│a smutnie obiema rΩkami moj▒ twarz. ZamknΩ│a oczy.
- Poca│uj mnie, ten ostatni raz...
WysunΩ│a twarz i napar│a na mnie ca│ym cia│em. NamiΩtny, szale±czy poca│unek. Nagle poczu-
│em uk│ucie w wargΩ i smak w│asnej krwi. Ugryz│a mnie. Chwyci│em j▒ mocno za ramiona. Jej oczy by│y
wyprane z wyrazu.
- Id╝ - popchn▒│em j▒.
Cofa│a siΩ id▒c ty│em.
- Nikt nie wygrywa tej partii. Przykro mi - rzuci│em.
DotknΩ│a plecami drzwi, b│yskawicznie je szarpnΩ│a. Us│ysza│em jeszcze oddalaj▒cy siΩ ryk mo-
jego samochodu.

*
Bawi│em siΩ dwoma o│≤wkami i przyciska│em ramieniem s│uchawkΩ do ucha.
- Halo? Czy to pan? M≤wi inspektor Redd.
- Mo┐liwe. Co?
- Znale╝li╢my ╢wiadka. S▒siadka...
- ªwiadka czego?
- Morderstwa.
- To straszne - zapia│em ze sztucznym przera┐eniem.
Zdawa│o mi siΩ, ┐e w ciszy, kt≤ra na moment zapanowa│a po drugiej stronie linii inspektor po-
dejrzliwie i czujnie uni≤s│ brwi.
- To by│a kobieta - ci▒gn▒│. - Szukamy jej. WpadnΩ do pana. Niejaka pani Herzlig, wdowa po
niemieckim...
- Kto?
- Herzlig, s▒siadka...
Wide│ki siΩ zgarbi│y. Chyba przerwa│em po│▒czenie.

*
- Sk▒d wiedzia│e╢, ┐e Mala k│amie? - dziwi│ siΩ Mark.
- Nie wiedzia│em. Instynkt. Zaryzykowa│em. Musia│em. Czy zdajesz sobie sprawΩ jak bardzo sil-
na mo┐e byµ w cz│owieku potrzeba prawdy? Powodem wszystkiego by│y emocje. Motywem byli╢my my.
Motywem pozostajemy. Zawsze. Mi│o╢µ ze ╢mierci▒ w parze sz│a... strach przed logik▒ wy│...
- Nie boisz siΩ?
- Nie, Mark. Nigdy ju┐ jej nie zobaczΩ. Wiem to.
Mark krΩci│ g│ow▒, staraj▒c siΩ zapanowaµ jako╢ nad tym, co mu opowiedzia│em.
- Dlaczego j▒ pu╢ci│e╢?
Zapatrzy│em siΩ w okno.
- Jestem sentymentalny... albo po prostu g│upi.
- Nie.
Spokojnie unios│em rΩkΩ.
- Mo┐e mia│e╢ racjΩ z tym...
- A twoja duma? - za┐artowa│, przerywaj▒c mi.
- Mo┐e ┐ycie jest ╢mieszne - doko±czy│em.
- Czego by╢ chcia│?
- Wszystko mam. Nie chcΩ nic. Wystarczy mi, ┐e... nie wiem, co siΩ wydarzy w przysz│o╢ci.
Podali╢my sobie rΩce. Spojrza│em w blade oczy. Skin▒│em g│ow▒.
Mark powiedzia│, ┐e samoch≤d jest m≤j i w│a╢ciwie jeszcze trochΩ pieniΩdzy jest mi winien.
- Wr≤cisz?
Nie odpowiedzia│em. Nie obejrza│em siΩ.
Sta│em na ulicy. Spojrza│em na zdewastowan▒ karoseriΩ auta. Wiatr przyni≤s│ li╢cie. Zielone,
oderwane si│▒ od drzew. Jesie± nied│ugo nadejdzie. Ludzie jak zwykle gdzie╢ zmierzali. Teraz ubrani
cieplej. Wiatr by│ zimny, dostawa│ siΩ wszΩdzie. Wszyscy go czuli i marzli. Lato dobieg│o ko±ca. Kolejne.
Przeszuka│em kieszenie. Znalaz│em tylko jedn▒ drobn▒ monetΩ. Przyjrza│em siΩ jej dok│adnie z
obydwu stron. Za╢mia│em siΩ i w my╢lach j▒ podrzuci│em.


-
1

28






Aby przeczytaµ komentarze juror≤w dotycz▒ce powy┐szych tekst≤w, nale┐y klikn▒µ tutaj.

Teksty pochodz▒ ze strony 5000s│≤w.
Prawa autor≤w wszystkich tekst≤w na stronach 5000s│≤w zastrze┐one (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w ca│o╢ci lub fragmentach tylko za zgod▒ autor≤w)


Czas utworzenia pliku: pi▒tek 9 lipca 1999 roku. Godzina 12:51:08.