Kolejna partia

- Ju┐ gdzie╢ widzia│em to miejsce. û powiedzia│ do dziewczyny dwudziesto piΩcioletni ch│opak siedz▒cy na kanapie i przegl▒daj▒cy atlas z piΩknymi zdjΩciami wysokich g≤r po│o┐onych w jednym z najbardziej egzotycznych kraj≤w.

- Jasne. Pewno widzia│e╢ je w jakim╢ filmie. û dziewczyna siedzia│a naprzeciw ch│opaka i popijaj▒c mro┐on▒ herbatΩ ogl▒da│a jaki╢ serial w telewizji.

- Bez jaj. CzujΩ jakbym ju┐ kiedy╢ tam by│. û ch│opak nie m≤g│ odwr≤ciµ wzroku od fascynuj▒cego pejza┐u.

- Kochanie zostaw ju┐ ten cholerny album i chod╝ do mnie. û dziewczyna po│o┐y│a szklankΩ z mro┐on▒ herbat▒ na stole i odwr≤ci│a siΩ w stronΩ ch│opaka. Ten zaznaczy│ sobie stronΩ, na kt≤rej znalaz│ to niezwyk│e zdjΩcie i po│o┐y│ album na fotelu, sam wstaj▒c i siadaj▒c okrakiem za dziewczyn▒ przytuli│ j▒ do siebie. Ta cicho zamrucza│a.

- M≤wi│em ci ju┐, ┐e szef przydzieli│ mi sprawΩ sp≤│ki Vernus?

- NaprawdΩ? Tak siΩ cieszΩ kochanie, tak d│ugo czeka│e╢ na tak▒ okazjΩ.

- Zaczynaj▒ mnie doceniaµ.

- úobuzy, dopiero teraz. û dziewczyna poca│owa│a swojego mena w usta.

- Nie mo┐esz dzisiaj olaµ pracy i zostaµ ze mn▒ wieczorem w domu?

- No co ty. Dobrze wiesz, ┐e muszΩ przeprowadziµ z tym bufonem Danem wywiad.

- CiΩ┐kie jest ┐ycie reporterki.

- Za│≤┐ siΩ. û dziewczyna powoli wsta│a i na odchodnym powiedzia│a jeszcze. û Jutro siΩ zobaczymy, ┐ycz mi szczΩ╢cia.

- Po│amania dyktafonu raczej. û odpowiedzia│ ch│opak.

Dziewczyna zabra│a torebkΩ oraz p│aszcz i wysz│a po╢piesznie z mieszkania. Johny mieszka│ w ogromnym luksusowym wie┐owcu, na dwudziestym pi▒tym piΩtrze. By│ czerwcowy ciep│y wiecz≤r, wsta│ z sofy i zabieraj▒c z fotela album, kt≤ry wcze╢niej przegl▒da│ wyszed│ na balkon i roz│o┐y│ siΩ na le┐aku. Z powrotem otworzy│ album na zdjΩciu, kt≤re wcze╢niej przegl▒da│ i wpatrzy│ siΩ w nie. Otula│o go przedziwne uczucie. Czu│ siΩ zwi▒zany z ziemi▒, kt≤r▒ widzia│ na fotografii. Na pocz▒tku zafascynowany tym uczuciem, w ko±cu przestraszy│ siΩ nie na ┐arty i wyrzuci│ album za balkon. Ten spada│ coraz wiΩksz▒ szybko╢ci▒. Johny wszed│ z powrotem do mieszkania, wyci▒gn▒│ butelkΩ wina i wr≤ci│ na balkon, staraj▒c siΩ ju┐ nie my╢leµ o tym dziwnym uczuciu. Jednak tej nocy nie m≤g│ zasn▒µ, a gdy w ko±cu mu siΩ to uda│o ╢ni│y mu siΩ dziwne rzeczy. Sta│ na czele wojska, siedzia│ na koniu, a za nim sta│ rz▒d niezliczonej gwardii ludzi. Znajdowa│ siΩ w tych samych g≤rach, kt≤re widzia│ na fotografii. Obudzi│ siΩ z krzykiem, ca│y spocony.

Gdy wychodzi│ rano do pracy, na parkingu dopad│ go dozorca.

- Dzie± dobry panie Comburn.

- Cze╢µ starszy, co jest? û zapyta│ od niechcenia Johny otwieraj▒c drzwi swojego BMW.

- Wczoraj z pana balkonu spad│a ksi▒┐ka. Na szczΩ╢cie jest ca│a. Bardzo gustowny album. Mia│em wczoraj go panu przynie╢µ, ale nie chcia│em przeszkadzaµ. û m≤wi▒c to wyci▒gn▒│ z torby album. Johny cofn▒│ siΩ.

- Wiesz, co? Wyrzuµ to, spal.

- Taki piΩkny drogi album? A m≤g│bym go sobie zostawiµ?

- Tak pewnie, ale nie pokazuj mi ju┐ go na oczy.

- Tak oczywi╢cie. û dozorca schowa│ album z powrotem do torby. û DziΩkuje. û powiedzia│ jeszcze na odchodnym.

Johny sta│ jeszcze chwilΩ, a┐ przeszed│ go dreszcz, za nim wsiad│ do samochodu. W│▒czy│ radio. CiΩ┐ka hardrockowa muzyka uspokoi│a go. Odpali│ samoch≤d i wyjecha│ z parkingu.

Do domu wr≤ci│ zadowolony, sprawa w s▒dzie, kt≤r▒ prowadzi│ potoczy│a siΩ po jego my╢li. Reszta pracy nad ni▒ by│a ju┐ formalno╢ci▒. W doskona│ym humorze wpad│ do domu. W│a╢nie dzwoni│ telefon, odebra│ go, w s│uchawce zabrzmia│ dziwny nie naturalny g│os:

- Dzie± dobry.

- Dzie± dobry. O co chodzi?

- O pana dusze.

- O co? û zapyta│ ponownie zaskoczony John.

- Dobrze pan s│ysza│. Czy nie m≤g│ pan wczoraj dobrze zasn▒µ?

- Sk▒d pani wie?

- To ja tu zadaje pytania. Je╢li bΩdzie pan mi│y mogΩ panu pom≤c.

- Jest pani bezczelna. Z kim rozmawiam?

- Przepraszam nie przestawi│am siΩ rzeczywi╢cie, ale na pewno od│o┐y│ by pan s│uchawkΩ. Wr≤┐ka Majo.

- Wr≤┐ka? û u╢miechn▒│ siΩ zdaj▒c sobie sprawΩ, ┐e rozmawia z wariatk▒. û Wr≤┐ka od czego?

- Nie dziwiΩ siΩ pana ┐artobliwego tonu. Ale sprawa jest powa┐na, musi pan do mnie przyjechaµ.

- Ta rozmowa nie ma sensu. Do widzenia pani. û nie czekaj▒c na rozmowΩ od│o┐y│ s│uchawkΩ.

- Kto dzwoni│? û zapyta│a Dominika bior▒ca prysznic.

- Jaka╢ wariatka skarbie. û powoli wszed│ do │azienki i otworzy│ drzwi do prysznica. û I jak ci siΩ uda│ wywiad? û dotkn▒│ jej nagich mokrych plec≤w.

- Bajecznie. û wci▒gnΩ│a Johniego pod prysznic. Choµ by│ w ubraniu nie opiera│ siΩ. Lubi│ tak▒ dzik▒ i namiΩtn▒ mi│o╢µ.

Dzie± spΩdzili wspaniale, kolacja, kino, potem ich ulubiony pub. Tak┐e uwie±czenie wspania│ego wieczoru by│o i╢cie kr≤lewskie. Jednak tej nocy zn≤w nadszed│ Johniego dziwny sen. Tym razem jednak nie siedzia│ on na koniu, a by│ wleczony w kajdanach, razem z innymi niewolnikami. Mia│ zakrwawione cia│o. Nagle stan▒│ przed jakim╢ dow≤dc▒ w masce, kt≤ry podszed│ do Johniego. Gdy stan▒│ przed nim ╢ci▒gn▒│ maskΩ. Mia│ twarz Johniego.

- Oddaj mi moje cia│o! û krzykn▒│.

- Ja.....

- My╢lisz, ┐e to tylko taka wyobra╝nia, nΩdzarzu?

Johny stara│ siΩ utrzymaµ spok≤j powtarzaj▒c sobie, ┐e to tylko taki sen. W≤dz wyci▒gn▒│ miecz i podszed│ do zakutego w kajdany wiΩ╝nia.

- Oddaj mi cia│o nΩdzny s│ugo. A┐eby╢ nie my╢la│, ┐e to tylko by│ sen, zostawiam ci ma│▒ pami▒tkΩ. û przejecha│ mu po klatce mieczem.

Johny poczu│ b≤l i g│o╢no krzykn▒│ w tym samym momencie siΩ obudzi│ w swoim │≤┐ku razem z Dominik▒, kt≤r▒ obudzi│ tak┐e swoim krzykiem. Dominika patrzy│a na niego przera┐ona.

- O co chodzi? û zapyta│ John, gdy┐ dopiero po chwili poczu│ ogromny b≤l. Spojrza│ na swoj▒ klatkΩ, na kt≤rej widnia│a ogromna szrama, z kt≤rej zaczΩ│a sp│ywaµ krew.

Dominika nie wpad│a w histerie, a szybko pomog│a zatamowaµ krwawienie i zawioz│a Johniego do szpitala. W drodze do niego nie odezwali siΩ do siebie s│owem.

Lekarz opatrzy│ Johniego poczym zwr≤ci│ siΩ do niego:

- Jak to siΩ sta│o?

- Nie uwierzy pan.

- Domy╢lam siΩ. û u╢miechn▒│ siΩ doktor. û Za dwa, trzy tygodnie nie powinno byµ po tym ╢ladu.

- DziΩkuje doktorze. û Johny za│o┐y│ koszulkΩ i bior▒c kurtkΩ skierowa│ siΩ w stronΩ drzwi.

- A nastΩpnym razem niech pa±stwo znajd▒ sobie lepsze urozmaicenie seksu, ni┐ ciΩcie cia│a ostrymi narzΩdziami. û doktor zacz▒│ siΩ ╢miaµ.

John nic nie odpowiedzia│ tylko trzasn▒│ drzwiami.

Dominika sta│a oparta o maskΩ BMW, czekaj▒c na Johniego. Ten podszed│ do samochodu wolnym krokiem.

- Wszystko w porz▒dku skarbie? û zapyta│a z czu│o╢ci▒ w g│osie dziewczyna.

- Dam radΩ prowadziµ. û ch│opak obszed│ samoch≤d i usiad│ za k≤│kiem.

W│o┐y│ kluczyk do stacyjki, ale nie odpali│, trzymaj▒c rΩce na kierownicy opu╢ci│ g│owΩ. Popatrzy│ siΩ na DominikΩ.

- Nic nie m≤w skarbie, po prostu odwie╝ mnie do domu. û rzek│a.

Johny bez s│owa odpali│ samoch≤d i ruszyli.

Gdy ju┐ odwi≤z│ DominikΩ kr▒┐y│ po mie╢cie, nie mog▒c zrozumieµ co siΩ wydarzy│o. W ko±cu zatrzyma│ samoch≤d, przed mostem i wszed│ na niego. Po ╢rodku zatrzyma│ siΩ i opieraj▒c siΩ o barierkΩ popatrzy│ siΩ w dal. KsiΩ┐yc ╢wieci│ jasnym blaskiem, odbijaj▒cym siΩ w wodzie.

- To za to, ┐e dawno nie by│em w ko╢ciele, Bo┐e? û m≤wi│ niedos│yszalnym tonem. û Za to, ┐e przesta│em wierzyµ? Kiedy╢ lubi│em zadawaµ ci takie pytania, udawa│em, ┐e mi odpowiadasz. û podni≤s│ kamie± i rzuci│ nim przed siebie, ten uderzy│ wodΩ wywo│uj▒c g│o╢ne plusk. û Ale ty nigdy mi nie odpowiedzia│e╢. - Johny zrezygnowany wsiad│ do samochodu i wr≤ci│ do domu.

Tej nocy ju┐ nie zasn▒│.

NastΩpnego dnia choµ zn≤w powiod│o mu siΩ w pracy, wcale nie mia│ dobrego humoru. Pr≤bowa│ siΩ skontaktowaµ siΩ z Dominik▒, ale nie m≤g│ jej zastaµ, do tego rana bardzo go bola│a. Gdy wszed│ do domu, od razu siΩgn▒│ po winko. Roz│o┐y│ siΩ na kanapie z zamiarem upicia siΩ. To by│ drugi taki moment w jego ┐yciu, gdy by│ a┐ tak przygnΩbiony. Ju┐ mia│ poci▒gn▒µ z gwinta, gdy nagle zadzwoni│ telefon.

- Czego? û zapyta│.

- PamiΩta mnie pan? Wczoraj do pana dzwoni│am, od│o┐y│ pan s│uchawkΩ, mo┐e dzisiaj bΩdzie pan bardziej rozmowny. û Johny, a┐ siΩ zje┐y│ gdy us│ysza│ ten sam nie naturalny g│os.

- Ty pijawko! û krzykn▒│. û Nafaszerowa│a╢ mnie jakim╢ ╢wi±stwem i to przez ciebie to wszystko. Pierdolona naci▒gaczko!

- Niech siΩ pan uspokoi. Lepiej dla pana by│oby bym by│a t▒ jak pan m≤wi naci▒gaczk▒. Ale niestety jestem tym kim jestem, a pana problem jest naprawdΩ powa┐ny.

- O╢wieµ mnie.

- Musi pan przyjechaµ tu na miejsce, wtedy wszystko wyja╢niΩ.

Johny czu│ na piersiach b≤l i chyba tylko to zmusi│o go, aby siΩ przem≤c.

- Dobra pijawko podaj ten adres.

Johny wzi▒│ co╢ do pisania.

- Zapisa│ pan?

- Tak.

- Czekam na pana.

- Nie w▒tpiΩ.

- Johny od│o┐y│ s│uchawkΩ.

ChwilΩ siedzia│ w milczeniu.. Ale w ko±cu wsta│, zabra│ kluczyki od samochodu i wyszed│ z mieszkania.

Wr≤┐ka mieszka│a w jednej z biedniejszych dzielnic. John powoli sun▒│ swoim BMW jedn▒ z nich, szukaj▒c adresu podanego przez tajemnicz▒ wr≤┐kΩ. Nagle zauwa┐y│ jeden ze sklepik≤w na kt≤rym widnia│ szyld: äWr≤┐ka Majo û wr≤┐by i odpΩdzanie z│ych duch≤wö. John zajecha│ na parking i pomy╢la│ û tak jak my╢la│em pierdolona szarlatanka, zaraz jej p≤jdzie w piΩty to odpΩdzanie z│ych duch≤w. û u╢miecha│ siΩ zmierzaj▒c w stronΩ sklepiku. Sklepik by│ niewielki. Na zewn▒trz pomalowany fioletow▒ farb▒, by│ do╢µ zadbany. W przeciwie±stwie do pozosta│ych budynk≤w umieszczonych w tej dzielnicy. Powoli otworzy│ drzwi. W ╢rodku by│o bardzo ma│o miejsca. Liczne stojaki z najr≤┐niejszymi cude±kami sta│y dooko│a. Za lad▒ nikogo nie by│o. Johny czu│ siΩ nie swojo. Gdyby kto╢ z firmy widzia│ go w takim miejscu by│by sko±czony. Nagle z zaplecza wysz│a urodziwa murzynka. Mia│a na oko dwadzie╢cia piΩµ lat. Ca│a by│a obwieszona wisiorkami.

- A wiΩc jest pan. To dobrze dla pana.

- S│uchaj....panienko, nie jestem w zbyt dobrym humorze. WiΩc ile chcesz za nie nΩkanie mnie wiΩcej. û siΩgn▒│ do kieszeni po portfel.

- Ach, wy ludzie sukcesu, my╢licie, ┐e pieni▒dze za│atwi▒ wszystko. û u╢miechnΩ│a siΩ, John zdenerwowany podszed│ do niej i ju┐ j▒ chcia│ z│apaµ, gdy w ostatniej chwili siΩ opamiΩta│.

- Co mi chcΩ pan udowodniµ? û zapyta│a ironicznie. û Ja mogΩ pana zostawiµ, ale to co╢ wr≤ci do pana tej nocy i ka┐dy z nastΩpnych sn≤w bΩdzie ciΩ┐szy dla pana. ChcΩ panu pom≤c i nie chcΩ za to ┐adnych pieniΩdzy. û gdy zobaczy│a zdziwion▒ i lekko przestraszon▒ minΩ Johniego doko±czy│a. û ProszΩ na zaplecze, porozmawiajmy.

John bez s│owa ruszy│ za drzwi wskazane przez wr≤┐kΩ. Pok≤j by│ ╢redniej wielko╢ci, na ╢rodku postawiony by│ okr▒g│y stolik i przysuniΩte do niego dwa krzes│a. John usiad│ na jednym z nich. Wr≤┐ka przygasi│a ╢wiat│o i usiad│a naprzeciw.

- Wiem, ┐e jest pan zdenerwowany i zdezorientowany, ale obiecujΩ, ┐e zrobiΩ wszystko, aby panu pom≤c.

- Jestem na granicy za│amania psychicznego kobieto. û John z│apa│ siΩ za g│owΩ.

- Spokojnie. Najpierw muszΩ spisaµ pana dane.

- Dane? A po co ci kurwa dane?

- ProszΩ nie przeklinaµ.

- Jasne kurwa.

- A wiΩc do widzenia i niech pan tu nie wraca. û wr≤┐ka zerwa│a siΩ z miejsca ura┐ona.

- Nie, przepraszam. Nie bΩdΩ przeklinaµ przy panience. û ta usiad│a z powrotem.

- A wiΩc.... û m≤wi▒c to wyci▒gnΩ│a jeden z formularzy. û Nazwisko?

- Zna│a╢ m≤j numer telefonu, a nie znasz mojego nazwiska?

- ProszΩ odpowiadaµ na pytania.

- Comburn. û odpowiedzia│ zrezygnowanym g│osem John.

- ImiΩ?

- John.

- Data i miejsce urodzenia.

- 3 pa╝dziernika 1974 roku. Chicago.

- ImiΩ matki?

- Sara.

- Ojca?

- Jim.

- Niech pan zrobi te badania i jutro jeszcze przyjdzie do mnie. û poda│a mu jedn▒ z kartek. Johny przyjrza│ siΩ jej i wybuchn▒│:

- Badanie krwi? Moczu? Badanie spermy? Kobieto!

- Nie mo┐e pan wyja╢niµ pewnych spraw, ja staram siΩ pom≤c. WiΩc niech pan po mnie nie krzyczy!

- Tak przepraszam. û Johny znowu spotulnia│.

- Co wydarzy│o siΩ trzy dni temu w godzinach wieczornych?

- Co? Nic szczeg≤lnego, siedzia│em z dziewczyn▒ u mnie w domu.

- Niech pan sobie przypomni to wa┐ne. û John zamy╢li│ siΩ.

- O Bo┐e wiem co. Ten cholerny album. û schowa│ g│owΩ miΩdzy rΩkami.

- Jaki album?

- Jaki╢ z krajobrazami dzikich krain. Gdy ogl▒da│em go znalaz│em jedno zdjΩcie, kt≤rego krajobraz wyda│ mi siΩ cholernie znajomy, tak jak bym ju┐ tam by│ kiedy╢.

- Niech pan koniecznie przyniesie ze sob▒ ten album.

- Wyrzuci│em go.

- A wie pan co to by│a za kraina?

- Nie mam pojΩcia.

- Musi pan koniecznie znale╝µ ten album. û John przypomnia│ sobie, ┐e album wzi▒│ dozorca. Odetchn▒│.

- Dobrze. Chyba nawet wiem gdzie go wyrzuci│em.

- A teraz niech mi pan opisze te swoje sny.

- Jak pani wie by│y dwa W pierwszym siedzia│em na koniu, by│em jakim╢ rodzajem wodza, za mn▒ pod▒┐a│o olbrzymie wojsko. W drugim ╢nie, by│em jednym z wiΩ╝ni≤w tych samych ┐o│nierzy, kt≤rych w poprzednim ╢nie prowadzi│em. Ich w≤dz podszed│ do mnie. Ten w≤dz mia│ moj▒ twarz. Krzykn▒│, ┐ebym mu odda│ duszΩ i zrobi│ mi ten ╢lad. û podni≤s│ koszule i ukaza│ ranΩ.

- Chyba wiem o co chodzi.

- To niech mnie pani wr≤┐ka o╢wieci. û w g│osie Johna mo┐na by│o dos│yszeµ olbrzymi▒ nadzieje.

- Najpierw musi pan us│yszeµ i uwierzyµ w to co teraz powiem.

- Ju┐ mnie nic nie zdziwi.

- A wiΩc wie pan, ┐e na ╢wiecie jest multum religii. I jest multum jej wyznawc≤w. Takich os≤b jak ja jest na ╢wiecie niewiele. Jeste╢my r≤wnomiernie rozmieszczeni po ziemi, aby pilnowaµ porz▒dku. S▒ dwa ╢wiaty. Ten w kt≤rym siΩ teraz znajdujemy i ╢wiat bog≤w. Tylko to wcale nie s▒ bogowie tylko tacy nad ludzie. û widz▒c zdziwienie Johna przerwa│a.

- Nad ludzie, tak? û zapyta│ po chwili milczenia John.

- Wiem, ┐e wam ludziom ╝le kojarzy siΩ takie stwierdzenie, ale tak ju┐ jest. A wiΩc nad ╢wiatem tych bog≤w, jest najwy┐ej rozwiniΩta istota rozumna, zwana Najwy┐szym. Pan wyznaje?

- Kiedy╢ wyznawa│em chrze╢cija±stwo.

- A wiΩc ten najwy┐szy to w religii chrze╢cija±skiej jest w│a╢nie B≤g. Istnieje tak┐e co╢ takiego, jak reinkarnacja. I w│a╢nie ten barbarzy±ca, kt≤rego pan spotka│ w swoim ╢nie to by│o pana poprzednie wcielenie. PamiΩµ ka┐dego zwyk│ego cz│owieka umiera razem ze ╢mierci▒, ale pan w poprzednim wcieleniu siΩ musia│ zabezpieczyµ i pamiΩµ jakim╢ cudem przetrwa│a. Teraz, gdy zobaczy│ pan ten obraz w albumie pamiΩµ siΩ wyzwoli│a i ┐yj▒ w panu dwa wcielenia. I to kt≤re umar│o chcΩ przej▒µ nad panem kontrole.

- Dlaczego ja?

- To bezlitosne przeznaczenie. Jest wiele takich przypadk≤w przejmowania cia│a przez poprzednie wcielenia. CzΩsto siΩ to udaje. Ale czΩsto ko±czy siΩ chorob▒ psychiczn▒. Wtedy taka dusza jest na wieki potΩpiona. St▒d tyle schizofrenik≤w. Czy panu uda siΩ pokonaµ siebie w poprzednim wcieleniu, zale┐y tylko od pana. KonfrontacjΩ bΩd▒ zachodziµ w│a╢nie podczas snu.

- zapad│a chwila milczenia. û Rozumie pan?

- Tak, rozumiem. WiΩc albo stanΩ siΩ takim barbarzy±c▒, albo popadnΩ w chorobΩ psychiczn▒?

- Albo uda siΩ panu wydostaµ z tej matni.

- Bo┐e, mam walczyµ z samym sob▒.

- Chyba pan zrozumia│. Czy jest pan ╢pi▒cy?

- O nie, ju┐ nie zasnΩ. Mam tabletki.

- To tyko wyniszcza organizm, a do starµ i tak dojdzie. Po tabletkach nie bΩdzie siΩ pan m≤g│ broniµ.

- Najlepiej je╢li pojadΩ teraz po ten album i na te badania. û wsta│ i ┐egnaj▒c siΩ wyszed│ na zewn▒trz.

Gdy usiad│ za kierownic▒, chwilΩ siΩ trz▒s│ ze strachu za nim da│ rade zapaliµ silnik.

Recepcjonista siedzia│ sobie spokojnie za lad▒ i ogl▒da│ walkΩ boksersk▒, na kt≤r▒ czeka│ ju┐ ca│y tydzie±. Nagle kto╢ krzykn▒│:

- Gdzie jest dozorca?! û recepcjonista odwr≤ci│ siΩ i ujrza│ Johniego Comburna, bez krawata, z przekrwionymi oczami i trzΩs▒cymi siΩ rΩkami.

- Dzie± dobry panie Comburn. Dozorca jest w piwnicy naprawia chyba instalacje grzewcz▒.

Johny nie odpowiadaj▒c pobieg│ na klatkΩ schodow▒ i zbieg│ schodami do piwnicy. Recepcjonista jeszcze chwile patrzy│ za Johnym poczym powiedzia│ do siebie:

- Tak ko±cz▒ ci cholerni juppie. û odwr≤ci│ siΩ i zn≤w zag│Ωbi│ siΩ w walkΩ dw≤ch spoconych murzyn≤w.

Johny dopad│ dozorcΩ i z│apa│ go za fraki.

- Gdzie jest ten album?

- Niech mnie pan pu╢ci panie Comburn! û krzycza│ przestraszony dozorca. Johny siΩ opamiΩta│ i uwolni│ u╢cisk. û Chodzi o ten album, kt≤ry mi pan podarowa│?

- Tak, o ten.

- Spali│em go..

- Co zrobi│e╢? û Johny nie m≤g│ uwierzyµ w s│owa dozorcy.

- Spali│em go. Przecie┐ pan tak chcia│.,

- Ty stary cholerny idioto.

- No, no wypraszam sobie.

- Co╢ ty najlepszego zrobi│. û Johny za│amany wyszed│ z budynku. By│ coraz s│abszy. Po│kn▒│ jeszcze tabletki i ruszy│ do kliniki na badania.

W piwnicy dozorca zanosi│ siΩ diabelskim ╢miechem, w jego torbie le┐a│ ten sam album, kt≤ry rzekomo mia│ ju┐ byµ spalony.

- Bo kto dajΩ i odbiera ten siΩ w piekle poniewiera. û powiedzia│ do siebie dozorca i zabra│ siΩ za dalsz▒ pracΩ.

By│ ju┐ p≤╝ny wiecz≤r kiedy Johny po zrobieniu wszystkich bada± zaje┐d┐a│ pod sklepik wr≤┐ki. Choµ trzyma│ siΩ ju┐ ledwo na nogach dojrza│, ┐e sta│o siΩ co╢ niedobrego. T│umy ludzi zgromadzone na ulicy, oraz wozy policyjne dawa│y tego dow≤d. Sklepik w│a╢nie ko±czyli gasiµ stra┐acy. John wysiad│ z samochodu i pod▒┐y│ w kierunku zbiegowiska. Wr≤┐ka Majo le┐a│a na ulicy, by│a na pewno ju┐ nie ┐ywa. Jej cia│o by│o w strasznym stanie.

- Co tu siΩ sta│o? û zapyta│ siΩ │ami▒cym g│osem John, jakiego╢ dzieciaka.

- Zabili t▒ dziwkΩ. Pewno siΩ przeliczy│a. Musia│a znowu kogo╢ naci▒gn▒µ i nΩkaµ go. Pan wie ile do niej psycholi przychodzi│o? Wreszcie spalili jej ten szata±ski sklepik.

John bez s│owa wr≤ci│ do samochodu i gdy usiad│ na fotelu ze zmΩczenia straci│ przytomno╢µ.

Obudzi│ siΩ w niewielkiej bia│ej klitce. W pokoju bez klamki. Wsta│ i z ironi▒ w g│osie powiedzia│ do siebie:

- A wiΩc ju┐ zwariowa│em? Co za ulga.

Nagle drzwi bez klamki siΩ otworzy│y i wszed│ do ╢rodka cz│owiek o twarzy Johniego, ten sam cz│owiek, kt≤rego widzia│ w ╢nie.

- RozczarujΩ ciΩ robaczku, to tylko sen.

- To ty! Ty jeste╢ moim poprzednim wcieleniem. û Johny stan▒│ na r≤wne nogi.

- Spokojnie, nie chce ju┐ niszczyµ cia│a w kt≤rym bΩdΩ egzystowa│.

- O nie! To moje cia│o.

- Ty jeste╢ mn▒, a ja jestem tob▒, w ko±cu jeste╢my t▒ sam▒ dusz▒.

- Ty ju┐ umar│e╢! Ty ju┐ nie masz prawa.

- G│upia czarna niewolnica ci zam▒ci│a w g│owie.

- To ty j▒ zabi│e╢?

- Moi wyznawcy.

- Twoi....wyznawcy?

- Usi▒d╝ na tej miΩkkiej bia│ej pod│odze, chce z tob▒ porozmawiaµ.

- John zrezygnowany usiad│ û Musisz zrozumieµ dlaczego, chcΩ pogwa│ciµ prawa boskie. Pomy╢l nad tym. Gdyby moi czarownicy nie schowali mojej pamiΩci wewn▒trz ciebie, ┐y│bym teraz twoim pustym ┐yciem i czerpa│ z niego uroki ┐ycia. Ale ja mam misjΩ kt≤rej jeszcze nie zako±czy│em m≤j lud mnie potrzebuje.

- ProszΩ ciΩ zostaw mnie.

- Ja chcΩ tylko aby╢ przypomnia│ sobie kim by│e╢, przekazaµ ci moj▒ pamiΩµ. Wtedy siΩ po│▒czymy. Nie umrzesz nie b≤j siΩ. Zrozumiesz mnie po prostu.

- Nie pozwolΩ ci.

- Nawet je╢li uda│oby ci siΩ zablokowaµ m≤j wp│yw, to w najlepszym wypadku wyl▒dujesz w jakim╢ zak│adzie psychiatrycznym. To by│oby najgorsze dla nas, zrozum. Byliby╢my na wieki potΩpieni.

- WiΩc, opowiedz mi kim by│em w poprzednim wcieleniu, je╢li ju┐ mam oddaµ moj▒ dusze temu wcieleniu.

- Wiedzia│em, ┐e jeste╢ rozs▒dnym i inteligentnym cz│owiekiem, w ko±cu jeste╢ mn▒. Urodzi│em siΩ w ma│ej wiosce. Kraina w kt≤rej ┐y│em by│a bardzo biedna, rz▒dzona przez marnotrawnego i g│upiego w│adcΩ. Ludzie g│odowali i panowa│a okropna bieda. Kiedy podros│em stan▒│em na czele rewolucji i obalili╢my g│upiego tyrana. Ja stan▒│em na czele. Sprawi│em, ┐e kraina, kt≤r▒ przysz│o mi rz▒dziµ sta│a siΩ bogata. Ludzie mnie szanowali, a wywrotowcy bali siΩ mnie. Zdobywa│em kolejne tereny, dla mojego ludu.

- I co chcesz jeszcze rz▒dziµ? Po to jest potrzebne ci to cia│o.

- M≤j lud wpad│ w rΩce tyranii.

- Z tego co widzΩ, ty te┐ musia│e╢ byµ tyranem.

- Pod moim panowaniem ludzie byli szczΩ╢liwi.

- Na pewno musieli byµ.

- Ty....ty nic nie wiesz.

- A ilu ludzi zginΩ│o z twojego rozkazu?

- Tylu ilu musia│o dla dobra mojego kraju.

- Mi to wystarczy, nie oddam ci cia│a.

- Oddasz. û w oczach poprzedniego wcielenia pojawi│ siΩ tryumf. John zerwa│ siΩ i chcia│ rzuciµ siΩ na poprzednie wcielenie, ale tylko przelecia│ przez nie. û To ciΩ przerasta kmiotku. MogΩ sprawiµ, ┐e bΩdziesz cierpia│. MogΩ z tob▒ zrobiµ wszystko. WiΩc, oddaj mi to cia│o.

- Nie. û John cofn▒│ siΩ pod bia│▒ ╢cianΩ.

- Jak chcesz. û nagle John poczu│ ┐e jest zawieszony w powietrzu. Nagle jego cia│o zaczΩ│o p│on▒µ.

- Mo┐esz tak p│on▒µ przez niesko±czono╢µ. My╢lisz, ┐e jest co╢ takiego jak mi│osierdzie i dobro. Ci pseudo-bogowie u g≤ry ju┐ dawno znudzili siΩ tymi dwoma pojΩciami.

Nagle obudzi│ siΩ siedzia│ w swoim samochodzie pod sklepikiem wr≤┐ki. Czu│ jeszcze przez chwilΩ ten gor▒c, kt≤ry mΩczy│ go podczas snu. Wyszed│ z samochodu i rozgl▒dn▒│ siΩ. Wszystko wygl▒da│o tak niewinnie.

- Ten kto stwierdzi│, ┐e podczas snu nie czuje siΩ b≤lu musia│ byµ idiot▒.

- pomy╢la│ sobie i ruszy│ w stronΩ sklepiku.

Wszed│ do spopielonego pomieszczenia. Uwa┐aj▒c, aby nie pobrudziµ siΩ sadz▒ dosta│ siΩ na zaplecze. Na stole zauwa┐y│ szkatu│kΩ, o dziwo na stole le┐a│a szkatu│ka w nienaruszonym stanie. W ╢rodku znalaz│ co╢ na kszta│t listu.

"Moje dni ju┐ na tej kwaterze dobiegaj▒ ko±ca, sprzeciwi│am siΩ Bogom i chcia│am ci pom≤c, do tego wyjawi│am ci tajemnice tego wszech╢wiata, nie wybacz▒ mi tego. Pewno nie doczekam twojego powrotu wiΩc mam cich▒ nadzieje, ┐e chocia┐ przeczytasz t▒ kartkΩ. Z│ama│am dla ciebie ╢wiΩte prawo chc▒c pom≤c duszy kt≤ra pr≤buje pokonaµ barierΩ reinkarnacji. MogΩ ci tylko jeszcze zdradziµ, ┐e odkry│am i┐ to ci nad-ludzie bawi▒ siΩ w ten spos≤b ludzkim przeznaczeniem. Niech najwy┐szy ci pomo┐e. Powodzenia"

Wr≤┐ka Majo

Wr≤ci│ do swojego samochodu, naglΩ zadzwoni│ telefon kom≤rkowy.

- Comburn, gdzie siΩ podziewasz? û us│ysza│ g│os swojego szefa.

John roz│▒czy│ siΩ Po paru sekundach telefon≤w zn≤w zabrzΩcza│.

- Jak ╢miesz siΩ wy│▒czaµ? Za godzinΩ rozprawa w sprawie sp≤│ki Vernus, a ciebie jeszcze w firmie nie ma.

- S│uchaj szefuniu., w tej chwili mam wa┐niejsze sprawy na g│owie.

- Jak ╢miesz ╢mieciu., je╢li nie pojawisz siΩ na tej rozprawie, mo┐esz poszukaµ sobie nowej pracy, ale ja ju┐ siΩ postaram, aby╢ jej w tym mie╢cie nie znalaz│. û tym razem to szef od│o┐y│ s│uchawkΩ.

Johny zamy╢li│ siΩ. Rzeczywi╢cie nic nie znaczy, w poprzednim wcieleniu by│ wodzem, by│ kr≤lem, a teraz, jest tylko nΩdznym adwokatem. Spojrza│ na telefon i ze z│o╢ci▒ wykrΩci│ numer do szefa:

- Dwa s│owa pierdol siΩ! û poczym od│o┐y│ s│uchawkΩ.

Czu│ siΩ wspaniale, czu│ siΩ jak kto╢ wa┐ny. Powiedzia│ te s│owa jednemu z najwa┐niejszych ludzi w mie╢cie.

Z piskiem opon odjecha│.

Wszed│ do swojego mieszkania, po│o┐y│ na stole ksi▒┐kΩ i rozebra│ siΩ. Zimny prysznic dobrze mu zrobi│.

Przebra│ siΩ w czyste rzeczy i ju┐ mia│ zacz▒µ zastanawiaµ siΩ co zrobiµ teraz, gdy kto╢ zastuka│ do drzwi. Sta│ w nich dozorca.

- Ju┐ pan tu nie mieszka. Chyba pan siΩ domy╢la panie Comburn, ┐e to pana szef dzwoni│. Ma pan natychmiast opu╢ciµ mieszkanie.

- Ta? Co ty nie powiesz.

- Je╢li pan siΩ bΩdzie opiera│, zadzwoniΩ po policjΩ, wiΩc lepiej by│o by dla pana je┐eli.... û nagle Johny zauwa┐y│, ┐e w teczce dozorcy znajduje siΩ album. Wkurzony z│apa│ dozorcΩ za fraki i wrzuci│ do mieszkania. PotΩ┐ny cios w twarz sprawi│, ┐e dozorca nie utrzyma│ siΩ na nogach.

- Spali│e╢ ten album, tak? û zapyta│ ironicznie wyci▒gaj▒c album z torby.

- Przepraszam, ja...

- pr≤bowa│ siΩ t│umaczyµ dozorca.

John kopn▒│ zwijaj▒cego siΩ na pod│odze dozorcΩ.

- Wszyscy jeste╢cie w to kurwa zamieszani.

- Nie wiem o czym pan m≤wi. û pr≤bowa│ siΩ t│umaczyµ dozorca wycieraj▒c rΩk▒ krew z nosa.

John wzi▒│ prowizoryczny sznur i zwin▒│ nim dozorcΩ, m≤wi▒c do niego jednocze╢nie.

- Wiesz stary mam do╢µ. ChcΩ byµ kim╢. A na razie byle dozorca nie boi siΩ mnie wyrzuciµ, ale to siΩ zmieni.

- Nie wiem o czym...

- dozorca nie doko±czy│, gdy┐ John zakneblowa│ mu usta.

Wszed│ do │azienki i wyci▒gn▒│ tabletki na sen.

- Dobra barbarzy±co czas siΩ po│▒czyµ. û m≤wi▒c to po│kn▒│ tabletki.

John sta│ na olbrzymim wzniesieniu. Niebo mia│o kolor dzikiej czerwieni, a wiatr obra│ kolor niebieski.

- A wiΩc jednak chcesz byµ kr≤lem? û zapyta│o jego poprzednie wcielenie pojawiaj▒c siΩ nagle.

- Nie mam wyj╢cia, a ty nie dasz za wygran▒, wiΩc lepsze to ni┐ szpital psychiatryczny.

- Jednak jeste╢my t▒ sam▒ dusz▒. Powiedz tak, je╢li siΩ zdecydowa│e╢. Ju┐ nikt nigdy ci nie podskoczy. A z tym twoim szefem, rozprawimy siΩ osobi╢cie. WiΩc, powiedz tak.

- O Tak !. û odpowiedzia│ John

W tym samym momencie poczu│, ┐e jego cia│o obraca siΩ z coraz wiΩksz▒ prΩdko╢ci▒. Czu│, ┐e rozpada siΩ na miliony atom≤w, aby w chwilΩ p≤╝niej zn≤w siΩ po│▒czyµ w jedn▒ ca│o╢µ. Nagle poczu│ olbrzymi b≤l tak jakby kto╢ otworzy│ jego czaszkΩ, jego pamiΩµ i wspomnienia powiΩksza│y siΩ. Widzia│ morza krwi, ludzi ponabijanych na pal, olbrzymie armie i krwawe bitwy. W ko±cu obudzi│ siΩ.

Wsta│., nawet nie zwr≤ci│ uwagi na zwi▒zanego dozorcΩ i wyszed│ na zewn▒trz. Wsiad│ do samochodu i skierowa│ siΩ w stronΩ firmy prawniczej. To co robi│, robi│ instynktownie, nie umia│ nad tym zapanowaµ. Gdy wchodzi│ do budynku swojej firmy, podni≤s│ ogromny patyk le┐▒cy na trawniku. Ka┐dy kt≤ry go mija│ patrzy│ siΩ na niego jak na idiotΩ. John wszed│ do ╢rodka jednego z pomieszcze±.

- Tobie Comburn chyba zupe│nie odwali│o? Jest sko±czony! û krzykn▒│ szef, gdy zobaczy│ go w drzwiach.

-

O widzΩ, ┐e naprawdΩ kiepsko z tob▒. û doda│ widz▒c w rΩkach Johniego ogromny dr▒g.

John bez s│owa podszed│ i uderzy│ kijem z ca│ej si│y szefa w g│owΩ. Ta rozlecia│a siΩ na wiele kawa│k≤w. Wszyscy ludzie, kt≤rzy widzieli ca│e zaj╢cie stali os│upiali w pokoju, nie mog▒c siΩ ze strachu poruszyµ. Johny natomiast wyszed│ przez nikogo nie zatrzymywany na zewn▒trz wsiad│ do BMW i ruszy│ na wsch≤d do krainy, gdzie czeka│ na niego jego wierny i mi│uj▒cy go lud. Ka┐dy zmys│ szala│ czuj▒c potΩ┐n▒ ekstazΩ, wreszcie zn≤w zasi▒dzie na tronie swojego kr≤lestwa, kt≤re swoimi rz▒dami zbudowa│, a kt≤re teraz powoli siΩ rozpada│o. Ostatni▒ rzecz▒ o kt≤rej my╢la│ by│y konsekwencje. Upojony w│asn▒ si│▒ sun▒│ do przodu. Tym razem widzia│ ju┐ jak do│▒czyµ do nad-ludzi. Wiedzia│, ┐e aby tak siΩ sta│o lud musi uznaµ go za boga wtedy odrodzi siΩ ju┐ w tym ╢wiecie nad-ludzi. ªmia│ siΩ z biednego Johna, kt≤ry stopniowo mala│ w jego duszy. Jednak bΩd▒c ju┐ sto kilometr≤w za miastem wbi│ siΩ w blokadΩ policyjn▒. Si│a uderzenia spowodowa│a, ┐e straci│ przytomno╢µ.

Barbarzy±ca John powoli odzyskiwa│ przytomno╢µ znajdowa│ siΩ w bia│ym pokoju bez klamki. Zamkn▒│ oczy nie wierz▒c w to co zobaczy│, lecz gdy otworzy│ je ci▒gle znajdowa│ siΩ w tym samym pomieszczeniu.

- Nie mo┐ecie mi tego zrobiµ. Jestem w│adc▒, jestem kr≤lem. Nie wiele mi brakuje, aby byµ jednym z Bog≤w. Kmioty.

Zacz▒│ rzucaµ siΩ na miΩkkie ╢ciany w szale, odbijaj▒c siΩ od nich.

Tymczasem w jednym pokoi kontrolnych psycholog zapyta│ siΩ ochroniarza:

- Kto tak krzyczy?

- Ten nowy psychol.

- Ten, kt≤ry rozwali│ swojemu szefowi │eb? û zapyta│ siΩ z u╢miechem psycholog.

- Ten sam.

- Biedni ludzie. Nigdy do ko±ca nie uda nam zrozumieµ ich pogmatwanej psychiki. Ale nic. IdΩ na lunch. Zapisuj wszystkie teksty, kt≤re wykrzykuje ten biedak, potem je przeanalizuje.

Po pewnym czasie Johny straci│ si│y i skuli│ siΩ w jednym z k▒t≤w, g│o╢no my╢l▒c.

- Co ja zrobi│em, w tym wcieleniu mia│em dobre ┐ycie. Co ja zrobi│em. û nerwowo krΩci│ g│ow▒. û Jak to m≤wili czarnoksiΩ┐nicy w moim kr≤lestwie, äje╢li ci siΩ nie uda twoja dusza bΩdzie na wieki potΩpionaö. O najwy┐szy, chcia│em tylko do│▒czyµ do tych bog≤w, kt≤rzy ┐yj▒ w tym lepszym ╢wiecie. NienawidzΩ ciΩ. û skuli│ siΩ jeszcze bardziej.

- To przez ciebie, to przez ciebie. û dobywa│ siΩ glos Johna, gdzie╢ z g│Ωbi duszy.

- Zamknij siΩ kmiocie. Ty nic nie rozumiesz! ûkrzycza│.

Ochroniarz przys│uchiwa│ siΩ tej nagrywanej rozmowie i powiedzia│ sam do siebie:

- Jezu to┐ to przecie┐ kolejny schizofrenik, ile ich do jasnej ciasnej jeszcze natura sp│odzi?

Tym czasem na drugim ╢wiecie Bogowie dyskutowali:

- Wiedzia│em ┐e mu siΩ nie uda. P│aµcie panowie. Rozrywka gwarantowana, ale kto siΩ za│o┐y│ to teraz niech p│aci.

- Masz. û odda│ cze╢µ swojej si│y nerwowym ruchem jeden z Bog≤w.

- Nie martw siΩ, na drugiej duszyczce siΩ odegrasz.

- Najwy┐szy nas nakryjΩ, zobaczycie jak to siΩ sko±czy.

- On siΩ nigdy nie dowie o tym podziemiu.....nigdy!. û doda│ jeden z Bog≤w podliczaj▒c wygran▒ si│Ω.

Tymczasem na sekretarce Johniego, kt≤rej ju┐ nikt nie ods│ucha by│a nagrana nastΩpuj▒c▒ wiadomo╢µ:

"To ja Dominika. Przepraszam ciΩ, ┐e zostawi│am ciΩ tamtej nocy. ProszΩ ciΩ, zadzwo±, nie chcΩ ciΩ traciµ. Kocham ciΩ!"

KONIEC


Opinie juror≤w na temat tego tekstu znajduj▒ siΩ tutaj.

Wszystkie prawa zastrze┐one
Maciej Dydo alias Fidomaxi
fidos@friko4.onet.pl
http://friko4.onet.pl/ka/fidos
Jastrzebie Zdr≤j ul.B.Czech 38 44-330