Bartek Czukiewski - teksty

»yj pe│ni▒ ┐ycia



Marcin wyszed│ z domu o wp≤│ do si≤dmej i, kieruj▒c siΩ w stronΩ przystanku, rozmy╢la│ o swoim wczorajszym postanowieniu, o kt≤rym by z pewno╢ci▒ zapomnia│, gdyby nie zapisa│ go wielkimi literami na kawa│ku papieru wyrwanego pospiesznie z zeszytu. KartkΩ tΩ znalaz│ rano na stercie ubra±, potraktowa│ j▒ wiΩc z nale┐yt▒ czci▒ i szacunkiem. Nieskalany s│owem, ani ludzkim spojrzeniem przeczyta│: "»yj pe│ni▒ ┐ycia, albo nie ┐yj wcale".
Mia│ te┐ inne postanowienie, kt≤rego nie zapisa│, pozostawiaj▒c je w sercu, aby byµ pewnym, ┐e siΩ spe│ni. Jego krok by│ dziarski i szczery, nie udawany. Nie szed│ sztywno, sztucznie, ale te┐ nie piΩknie, szed│ raczej zwyczajnie, jak wiΩkszo╢µ m│odych ludzi z ma│ych, skromnych miasteczek w tym du┐ym, ale niewiele w ╢wiecie znacz▒cym pa±stwie. Mija│ bloki zielone i szare, ka│u┐e powsta│e po nocnym deszczu i ludzi, kt≤rzy patrzyli na niego kr≤tko i przychylnie. A ludzie ci my╢leli o nim, ┐e jest wspania│ym m│odym cz│owiekiem i je╢li do tego jest dobry, to droga do szczΩ╢cia stoi przed nim otworem. Na przystanku spotka│ znajomego, poda│ mu rΩkΩ i obaj wiedzieli, ┐e nie w│▒cz▒ │okmen≤w tkwi▒cych w g≤rnych kieszeniach ich kurtek. Rozmawiali chwilΩ o niczym, a gdy przyjecha│ autobus, weszli do± pod obstrza│em ludzkich oczu i m≤wili dalej, mniej
jednak swobodnie, co chwilΩ spogl▒daj▒c doko│a. M≤wili kr≤tko i niepewnie, zdaj▒c sobie sprawΩ z tego, ┐e wszyscy ich s│ysz▒, a┐ wreszcie zrozumieli, ┐e nie bardzo wiedz▒, o czym m≤wi▒ - wtedy zamilkli. Nie mogli jednak d│ugo milczeµ, zaczΩli wiΩc m≤wiµ o czym╢ nowym, ale ka┐da ich pr≤ba gas│a za poprzedni▒. Rozmowa ta by│a katorg▒ dla obydwu, tym wiΩc wiΩksza by│a ich rado╢µ, gdy autobus zatrzyma│ siΩ na przystanku. Po┐egnali siΩ m≤wi▒c "na razie" i Marcin wyszed│ z autobusu my╢l▒c: "Czemu ja jestem taki sztywny. Po tej rozmowie on ma mnie na pewno za nic, podobnie jak ci ludzie z autobusu. MuszΩ byµ bardziej spontaniczny."
Id▒c spojrza│ na ludzi stoj▒cych na przystanku. Zobaczy│ jednak tylko jeden wielki, zbity tw≤r wlepiaj▒cy w niego oczy i natychmiast odwr≤ci│ wzrok, zrobi│ siΩ przy tym czerwony na twarzy. Ludzie tymczasem patrzyli na sznur autobus≤w jad▒cych ku nim i zdawa│o siΩ, ┐e to nie ╢rodki komunikacji miejskiej, ale wielkie prawdy o ┐yciu sun▒ w ich stronΩ po wilgotnym asfalcie. Nikt z tego kilkudziesiΩcioosobowego t│umu nie patrzy│ na Marcina za wyj▒tkiem m│odej dziewczyny, kt≤rej brakowa│o ciep│a tego ponurego poranka. Ale tak┐e i ona, nie napotkawszy jego spojrzenia, ruszy│a w stronΩ swojego autobusu.
"MuszΩ byµ bardziej spontaniczny" - powt≤rzy│ w my╢lach Marcin. Teraz do szko│y mia│ nieca│e sto metr≤w. Po chwili wszed│ po schodach do budynku i machn▒│ identyfikatorem przed g│ow▒ wo╝nego. W ╢rodku by│o ju┐ parΩ os≤b, przywita│ siΩ wiΩc ze znajomymi z klasy i usiad│ na kaloryferze zdejmuj▒c buty.

* * *

Chudy ch│opak by│ s▒siadem z │awki Marcina. Nie by│ gadatliwy. S│owa z trudno╢ci▒ przechodzi│y mu przez gard│o, a po ka┐dym wypowiedzianym zdaniu my╢la│ o tym, czy mia│o ono sens. Bywa│o i tak, ┐e ten ch│opak z w│osami do szyi nie m≤wi│ prawie nic przez ca│y dzie±, u╢miechaj▒c siΩ tylko niepewnie, a ludzie zwracaj▒cy siΩ do niego nie mogli poj▒µ jak mo┐na byµ takim gburem. Ale tego dnia by│o inaczej i Marcin od razu spostrzeg│, ┐e Daniel jest bardziej ┐ywy. Podszed│ do ich │awki, ostatniej w ╢rodkowym rzΩdzie i poda│ Marcinowi rΩkΩ m≤wi▒c:
- Cze╢µ! Zrobi│e╢ anglik?
Mimo wszystko Marcin zdziwi│ siΩ. Zdarza│o siΩ, ┐e Daniel m≤wi│ prawie tyle, co normalny cz│owiek, ale nigdy jeszcze tak nie tryska│ rado╢ci▒ ┐ycia. To by│o prawie widaµ, fizycznie wygl▒da│ inaczej, ╢mia│ siΩ ca│y, cieszy│y siΩ jego gesty, oczy i w│osy. Wszystko zdawa│o siΩ ╢miaµ wok≤│ niego, a on w│ada│ wszystkim. Marcin wbrew sobie uda│, ┐e nikt nie spostrzeg│.
- Nie - powiedzia│. - Wczoraj wcze╢nie poszed│em spaµ. ZmΩczony by│em po tej si│owni.
W rzeczywisto╢ci nie chodzi│ na si│owniΩ. Wiele razy chcia│ siΩ zapisaµ, ale jako╢ brakowa│o
mu odwagi. Daniel zwr≤ci│ siΩ do reszty klasy:
- Hej! Czy kto╢ w tej klasie ma anglik?
- Chcesz angielski? - by│ to g│os Anki, naj│adniejszej dziewczyny w klasie. Anka doskonale wiedzia│a, ┐e nie ma sobie r≤wnej i wykorzystuj▒c ten fakt sprawia│a, ┐e to w│a╢nie ona by│a "kr≤low▒ balu". Teraz u╢miecha│a siΩ jakby szukaj▒c zrozumienia, widocznie te┐ zauwa┐y│a zmianΩ jego zachowania. Marcin obserwowa│ Daniela, podobnie jak reszta klasy. OgarnΩ│o go przera┐enie. Ale w tym momencie Daniel podszed│ do niej pewnym krokiem i powiedzia│.
- Je╢li masz, to bardzo chΩtnie.
Wszyscy w milczeniu obserwowali t▒ scecΩ. Co siΩ sta│o z tym zakompleksionym ch│opakiem, kt≤ry robi│ siΩ czerwony, gdy tylko kto╢ zwr≤ci│ na niego uwagΩ? Sta│ teraz dumnie i nie by│ ani zgarbiony (jak wygl▒da│ zawsze), ani brzydki (jak wygl▒da│, gdy patrzyli na± ludzie). Agnieszka, najostrzejsza dziewczyna w klasie, patrzy│a na niego zza szkie│ swoich okular≤w w cienkiej, aluminiowej oprawce. Po chwili jednak powr≤ci│a do przepisywania zeszytu Anki, kt≤ry le┐a│ przed ni▒ na │awce.
- ZdajΩ siΩ, ┐e komu╢ go po┐yczy│am, ale komu..... Nie mogΩ sobie przypomnieµ - powiedzia│a Anka.
Marcin zrozumia│, co jest grane. Nie rusza│ siΩ jednak z bezpiecznej kryj≤wki, jak▒ stanowi│a jego │awka.
- Kto ma zeszyt Ani? - zapyta│ Daniel.
- Ja mam jej zeszyt - cicho zachrypia│a Aga. - Ale to chyba logiczne, ┐e teraz ci go nie dam, je┐eli go przepisujΩ, czy┐ nie? - wzrok jej zawis│ na twarzy Daniela.
- Nie.... ja my╢la│em, ┐e.... jak sko±czysz... t..- zd▒┐y│ wykrztusiµ.
- Nie przerywaj mi, - wzrok dziewczyny nie wyra┐a│ najmniejszej choµby iskierki zdenerwo- wania - to sko±czΩ szybciej. A zreszt▒ po mnie i tak s▒ jeszcze inni.
Daniel spojrza│ na AnkΩ, ale ona nie patrzy│a, czesa│a swoje l╢ni▒ce, roznosz▒ce wspania│y zapach w│osy. Nic wiΩcej nie powiedzia│, ruszy│ za to w drogΩ powrotn▒, do w│asnej │awki. Szed│ ze spuszczon▒ g│ow▒, unikaj▒c spojrze± innych uczni≤w. Gdy ju┐ siada│, Aga dobi│a go:
- Ej, stary! Ty jeste╢ przecierz taki nudziarz. Jak ju┐ siedzisz w cha│upie i siΩ nudzisz, to zr≤b chocia┐ te lekcje.
Daniel wsta│. Podni≤s│ wzrok na AgnieszkΩ i patrzy│ jej w oczy. Ze spojrzenia tego bi│a ogromna si│a, ca│a klasa patrzy│a w napiΩciu, ale on zmala│ tylko i zn≤w by│ sob▒.
- Spierdalaj - powiedzia│.

* * *

Aga nie m≤wi│a nic wiΩcej, po klasie rozleg│ siΩ szmer szept≤w. Marcin poczu│ ulgΩ, ba│ siΩ reakcji dziewczyny, siedzia│ przecie┐ z Danielem, wiΩc i jemu mog│o siΩ oberwaµ.
Na lekcji polskiego Marcin odpowiada│. M≤wi│ o m│odopolskich poetach. M≤wi│ ciekawie
i d│ugo, bo wiele czyta│ na temat tego zagadnienia. Pozwoli│ sobie na wiele skojarze±, wszyscy obecni w sali patrzyli z podziwem. Spos≤b w jaki ch│opak m≤wi│ by│ jednak mizerny, ma│o przekonywuj▒cy. Stary nauczyciel, dla kt≤rego w│a╢nie ten rok (w kt≤rym mia│ przej╢µ na emeryturΩ) by│ najlepszym w karierze, poprawi│ swoje okulary w grubych, br▒zowych oprawkach i powiedzia│ wolno:
- No dobrze... Mam wprawdzie parΩ zastrze┐e±... co do "papierowo╢ci Asnyka", jak to uj▒│e╢, ale w skali og≤lnej odpowied┐ by│a wyczerpuj▒ca. W zwi▒zku z tym r≤wnie┐ ocena bΩdzie dostateczna.
Ocena by│a za s│aba i wiedzia│ o tym ka┐dy przebywaj▒cy w tym pomieszczeniu cz│owiek. A on przecie┐ tak lubi│ ten temat. Dzie± wcze╢niej do p≤┐na w nocy nie spa│ czytaj▒c utwory Staffa. Najbardziej z nich podoba│ mu siΩ "Kowal" - wiersz o sile samokszta│towania siΩ ludzkiego charakteru. Tyle my╢li k│Ωbi│o siΩ wczoraj w g│owie Marcina. Tyle idei: jak ┐yµ, kochaµ i walczyµ z losem...
Na trzeciej lekcji Daniel poruszy│ siΩ w │awce.
- Masz p│yty dla mnie? - zapyta│.
- Zapomnia│em -odpowiedzia│ mu Marcin i spojrzeli na siebie. W swoich oczach zobaczyli ╢mieszn▒ prawdΩ i Marcin doda│: - Nie zw▒tpi│e╢ chyba... ┐e je przyniosΩ?
- Nie - powiedzia│ Daniel.
Teraz, kiedy wiedzieli ju┐ wszystko, mogli zako±czyµ rozmowΩ.

* * *

Wkr≤tce lekcje dobieg│y ko±ca. Mr≤z panuj▒cy na dworze trze╝wi│ ze skuteczno╢ci▒ zimnej wody. Marcin szed│ z przeczuciem, ┐e to, co chce zrobiµ, nie wyrazi dostatecznie jego samopoczucia. Ludzi spotyka│ niewielu, szli najszybciej jak mogli, chc▒c siΩ znale╝µ w ciep│ym miejscu przeznaczenia. Plecak przerzucony mia│ przez prawe ramiΩ, oczy wbite w jeden, niewidzialny nawet dla niego punkt gdzie╢ na ziemi. Nie by│o mu zimno, bo wyszed│ z ciep│a. Wiedzia│ jednak, ┐e czym d│u┐ej bΩdzie na mrozie przebywa│, tym bardziej zmar╝nie. I nie bΩdzie chcia│ nawet ruszyµ palcem, by ten stan rzeczy zmieniµ.
Kto╢ krzykn▒│. Marcin odwr≤ci│ siΩ na d╝wiΩk swojego imienia. Po skutym na kamie± ╢niegu bieg│ Daniel. Gdy zbli┐y│ siΩ, zapyta│:
- Masz czas?
Marcin spojrza│ na zegarek. Tak, mia│ czas. Mia│ go nawet za du┐o, jak prawie ka┐dy siedemnastoletni cz│owiek. Wiedzia│ te┐, ┐e za czterdzie╢ci lat nie bΩdzie mia│ czasu na nic i, ┐e
bΩdzie │apa│ ka┐d▒ woln▒ chwilkΩ, kt≤r▒ gardzi dzisiaj.
- Mam - odpowiedzia│.
Daniel przystan▒│ mru┐▒c oczy.
- Nie zrozum mnie ╝le - zacz▒│. - Chcia│bym ciΩ zaprosiµ na w≤dkΩ.
- Dobrze - Marcin odpowiedzia│ mu bez chwili namys│u.
Nie m≤wi▒c ani s│owa wiΩcej, ruszyli w stronΩ sklepu. W po│owie drogi Marcin zakl▒│ potykaj▒c siΩ o kawa│ek chleba.
W sklepie panowa│ senny, schematyczny ruch. Jaskrawe, tandetne napisy i badziewne sztuczne choinki przypomina│y o zako±czonych nieca│y tydzie± temu bez╢nie┐nych ªwiΩtach Bo┐ego Narodzenia. ªwiΩty Miko│aj o przera┐aj▒cych rysach twarzy nad g│ow▒ przyczepion▒ mia│ chmurΩ z napisem: "Wszystkiego najlepszego z okazji ªwi▒t. Personel sklepu". Daniel przeliczy│ pieni▒dze.
- Masz piΩµ z│otych? -zapyta│, a jego jasne w│osy uleg│y powiewowi ciep│ego, sklepowego powietrza.
Marcin wyci▒gn▒│ z kieszeni dwudziestoz│owoty banknot.
- Kup dwie. Zimno dzisiaj.
Daniel zap│aci│, wzi▒│ z lady dwie p≤│litr≤wki, dwa plastykowe kubeczki i tani nap≤j kokosowy. Szarpn▒│ za rΩkaw Marcina, ale ten nie rusza│ siΩ. Obserwowa│ niewidomego z bia│▒ lask▒.
Cz│owiek ten nie m≤g│ wybrn▒µ z labiryntu metalowych porΩczy skonstruowanego w celu pomocy, wskazania drogi klientom zmierzaj▒cym na halΩ z artyku│ami spo┐ywczymi. Stary chodzi│ od jednej barierki do drugiej szukaj▒c wyj╢cia. Po jakim╢ czasie stan▒│, opar│ dr┐▒ce d│onie na metalowej porΩczy. Marcin dojrza│ co╢ metalowego na jego piersi. Kilkana╢cie medali ╢wieci│o dawnymi warto╢ciami: blaskiem prze┐ytych lat, utraconych przyjaci≤│, mi│o╢ci▒ do swoich, i wrog▒ nienawi╢ci▒ do ╢miertelnych przeciwnik≤w. Niewidomy nie rusza│ siΩ, wygl▒da│ jak suchy skulony owad chowaj▒cy siΩ przed skwarem. úapa│ chciwie powietrze nagrzane sklepowymi kaloryferami. Gdy odpocz▒│, wsta│ i od nowa podj▒│ walkΩ z porΩczami. Trwa│o to do momentu, kiedy m│oda ekspedientka sklepu w kraciastym fartuchu podesz│a i wziΩ│a niewidomego pod ramiΩ. Wtedy na jego
twarzy Marcin zobaczy│ │zy.
Wyszli ze sklepu. By│a pi▒ta i na niebie zacz▒│ zapadaµ zmrok. Usiedli na │awce, Daniel wla│
w≤dkΩ do kubeczk≤w i powiedzia│:
- Dni tak szybko mijaj▒...
- Nie │am siΩ, przecie┐ jeszcze sporo dni przed nami.
Na moment zapad│a cisza. Przerwa│ j▒ Marcin:
- Jedziesz na koncert? - zapyta│.
- To zale┐y.
- Od czego?
Daniel zignorowa│ pytanie.
- Jak tam w szkole? - zapyta│.
- A jak ma byµ!? Dobrze.
- U mnie te┐ nie╝le.
M≤wili w sobie tylko znany spos≤b o r≤┐nych rzeczach. Pili szybko nie czerpi▒c rado╢ci z samej ceremonii spo┐ywania alkoholu. Chcieli jak najszybciej zapomnieµ o ko±cz▒cym siΩ dniu. W po│owie drugiej p≤│litr≤wki Daniel powiedzia│:
- Wiesz co stary? Mam pomys│: wypijmy za przysz│o╢µ.
- Nie ma mowy.
- Dlaczego? - Daniel by│ ju┐ mocno pijany. - Tylko mi nie m≤w, ┐e o ni▒ nie dbasz.
Suchy, brzydki li╢µ spad│ na g│owΩ Marcina. Ch│opak str▒ci│ go d│oni▒.
- BojΩ siΩ jej - powiedzia│.
Daniel splun▒│.
- A ja o ni▒ nie dbam - powiedzia│.
- NaprawdΩ?
Roze╢mia│ siΩ szeroko ca│▒ twarz▒.
- Bo i tak nadejdzie.
- To nie jest szczere.
Daniel przysun▒│ siΩ do Marcina:
- A co tu jest szczere?
- Kiedy╢ my╢la│em, ┐e ja.
Obok │awki przesz│a grupka ludzi, dwie pary trzyma│y siΩ za rΩce. Marcin spostrzeg│, ┐e patrz▒ na nich, wzi▒│ w rΩkΩ kubek nala│ po│owΩ i powiedzia│:
- Za wasze jutro.
Daniel wsta│ i upad│. Zn≤w siΩ podni≤s│ i, zataczaj▒c siΩ, ruszy│ w stronΩ brz≤zek rosn▒cych z lewej strony parku. Drzewa by│y go│e o tej porze roku. Ch│opak zacz▒│ wymiotowaµ chwilΩ za wcze╢nie, pad│ na kolana i wyrzuci│ z siebie wiΩkszo╢µ tego, co zjad│ tego dnia. Gdy nie mia│ czym, rzyga│ ╢lin▒ i ┐≤│ci▒, a gdy sko±czy│, otar│ twarz rΩkawem swojej kurtki.
- Czasami my╢lΩ, - powiedzia│ wypluwaj▒c ╢linΩ - ┐e my jeste╢my bardzo podobni do siebie.
- Nie masz racji - Marcin krzycza│ z daleka. - My jeste╢my identyczni.
- Nie zapominaj o tym, ┐e ka┐dy jest inny.
- Nie wierz w te bzdury o uniwersalno╢ci ludzkiego bytu. Sp≤jrz na to z innej perspektywy: gdyby nie przyczepili ci plakietki z nazwiskiem na oddziale dla noworodk≤w, m≤g│bym chodziµ do klasy z kim╢ innym. A w≤wczas nie odby│a by siΩ ta rozmowa.
Daniel usiad│ obok Marcina.
- Wiesz - zacz▒│. - Czasem my╢lΩ, ┐e za du┐o jest ludzi na tym ╢wiecie. Bo ja... ich nie lubiΩ.
- Daniel, ja ciΩ znam. Ty siΩ boisz ludzi.
- Nie - zaprzeczy│ . - Ja nie mogΩ zrozumieµ... Chcia│bym uwierzyµ, ┐e oni chc▒ dobrze.
- Nie uda ci siΩ to.
- Dlaczego? - spyta│ Daniel otwieraj▒c szeroko swoje br▒zowe oczy. Teraz by│ sob▒. Ma│ym ch│opcem zagubionym w wielkim ╢wiecie ludzi doros│ych.
Marcin pomy╢la│ chwilΩ.
- Czy ty nie widzisz, ┐e czas leci nam przez palce jak woda? Tracimy nasz▒ m│odo╢µ, t▒, kt≤ra powinna byµ najpiΩkniejsza, najbarwniejsza. Nie kochani i nie kochaj▒cy nikogo. Co dzie± to samo: szko│a, komputer, spaµ i od nowa... Ja ju┐ teraz wiem, ┐e na staro╢µ nie bΩdΩ nic wspomina│, bo niby co? Ponure zimy? Stracone wiosenne nadzieje? Ca│e tysi▒ce straconych dni? Ale ani ja, ani ty; nie robimy nic, by nasze wspomnienia mog│y byµ kiedy╢ ciekawe. Dlaczego? Bo gdy chcemy zmieniµ co╢ w naszym ┐yciu na lepsze, nie mamy si│, ┐eby chocia┐ zacz▒µ. My jeste╢my s│abymi lud╝mi, Daniel, i nigdy nie wolno ci my╢leµ inaczej. Je┐eli sw≤j dzie± rozpoczniesz od przekonania, ┐e jeste╢ niez│y, zawiedziesz siΩ tak bardzo, ┐e stracisz wiarΩ. Bo tylko nadzieja, ┐e mo┐esz byµ kiedy╢ kim╢ bardziej warto╢ciowym,
ni┐ jeste╢, mo┐e ciΩ trzymaµ przy ┐yciu. Te twoje problemy s▒ bardzo trywialne. Kto to widzia│, ┐eby przejmowaµ siΩ takimi rzeczami. "Zrozumieµ ludzi"? A po co ci to?
Ostatnie s│owa Marcin m≤wi│ z w╢ciek│o╢ci▒. Daniel nie obserwowa│ go, wtuli│ g│owΩ w d│onie patrz▒c przed siebie.
- »eby byµ jednym z nich - powiedzia│.
Marcin wsta│ i dopiero teraz poczu│ jaki jest pijany. Ruszy│ w stronΩ brz≤zek zataczaj▒c siΩ. Wysika│ siΩ nie bez problem≤w i postanowi│ powiedzieµ mu ca│▒ znan▒ mu prawdΩ o sobie i ┐yciu, ale przewr≤ci│ siΩ, a gdy wsta│, obraz zawirowa│ mu przed oczami. Sk▒d╢ zapamiΩtana b│ogo╢µ ogarnΩ│a go niemoc▒. Gdzie╢ z oddali dobieg│ do niego g│os Daniela.
- Co jest? - spyta│ Marcin.
- Czy my╢lisz, ┐e... kt≤ry╢ z nas zdobΩdzie kiedy╢ dzie±?
Marcin nie odpowiedzia│. Miasto zasypia│o powoli s│abym snem wieczornym, po kt≤rym nadchodzi│ sen nocny, kt≤ry powala│ prawie wszystkich.

* * *

Tylko dwaj ch│opcy pozostali w parku. Wygl▒dali dziwnie, zw│aszcza ten, kt≤ry le┐a│ na ╢niegu. Nowe p│atki coraz gΩ╢ciej spada│y z nieba tworz▒c piΩkne widowisko. Drugi ch│opak nie spa│, siedzia│ na │awce i obserwowa│ zapadaj▒c▒ noc, chc▒c nacieszyµ siΩ jej urokiem.
Wiedzia│ ┐e rano, wychodz▒c z bloku, nawet nie spojrzy na owalne kszta│ty ╢niegowych wydm.
Ten drugi, le┐▒cy na ╢niegu, powiedzia│ przez sen:
- »yj pe│ni▒ ┐ycia, albo wcale nie ┐yj - a g│os jego uni≤s│ ╢wie┐y powiew nocnego wiatru.
Ch│opak siedz▒cy na │awce nie us│ysza│ go.

17.01.1998 r.