Adam Podstawczyński Staruszek i skowronki Nie byłoby to takie dziwne, gdyby nie te skowronki. Jechaliśmy, jak zawsze przed ósmą rano, przegubowym Ikarusem. Trzecia klasa liceum - więc każdy z nas miał, prócz wyświechtanego plecaka, całe wysypisko kolorowych myśli: miłosnych, filozoficznych, religijnych, przełomowych, kosmatych, muzycznych, o biedzie, o bogactwie, bohaterstwie, sławie, o niespełnionym pragnieniu, nihilistycznych, epikurejskich, altruistycznych, erotycznych i niewyspanych. Mówiliśmy o nieodrobionej matmie i o wycieczce do Łęczycy za tydzień. Opowiadaliśmy teledysk zespołu Daisy Chainsaw i wybijaliśmy jego rytm na zmarzniętych, czarnych rurach. Tak więc, poranek byłby licealnie zwyczajny. Gdyby nie skowronki. Skowronki - było ich ze sześć, może siedem - fruwały po autobusie. Nie wiedzieliśmy, kiedy wleciały, bo jak my wsiedliśmy, one tam już były. Rozsiadły się na poręczach, naszych myślach, podłodze, stopniach, a jeden, zupełnie nie jak skowronek, tylko jak nietoperz, wisiał do góry łapkami uczepiony przycisku alarmowego. Odwrócony jak nasze siedemnastoletnie marzenia i jak cały ten świat; nie mieliśmy przecież wątpliwości, że świat stanął na głowie z tymi wszystkimi wynalazkami, sektami, teatrem współczesnym i skowronkami. Pasażerowie w milczeniu i z oburzeniem patrzyli na ptaszki: jak to, skowronki w autobusie? Na dodatek w styczniu? Z resztą, chyba nie były tu bez powodu. Chyba miały coś wspólnego z pewnym staruszkiem, który siedział w tyle pojazdu, niedaleko staliśmy my. Staruszek był dość zwyczajny, biedny na pewno, w czapce nie zakrywającej wielkich, czerwonych uszu, z twarzą pokrytą piegami, ale nie takimi z Zielonego Wzgórza, tylko wielkimi, przejrzałymi plamami, które zdawały się być żywsze od oczu schowanych w zmarszczkach. Najciekawsze miał usta: długie i wystające, podobne do tych, jakie mieli panowie na pokazach śmiesznych min; takie pokazy były, być może, najciekawszą rzeczą w telewizji - przecież nie mogliśmy już patrzeć na Wiadomości, które kłamały, na programy młodzieżowe, na których młodzież kłamała, na filmy, których puenty były kłamstwem reżyserów. Usta staruszka były w śpiewnie nieustającym ruchu: mówił, lecz nic nie było słychać, może tylko czasem jedna warga klasnęła cicho o drugą, właściwie nie wiadomo, czy mówił, czy tylko był to jakiś wieczny tik nerwowy, trik spłatany przez naturę; a może jednak mówił, zdawało się, że się modlił, bo co jakiś czas przerywał, coś jakby brał oddech, coś jakby zaczynał dalej - wszystko niezbyt wyraźne, niepojęte w porównaniu z naszymi sprecyzowanymi myślami, których na dodatek każde z nas miało na kopy; on wydawał się mieć tylko tą swoją mowę - nie mowę, tik - nie trik, biedę. Na samym końcu Ikarusa, oparci o tylną poręcz, stali chłopak i dziewczyna. Piękny chłopak i piękna dziewczyna: oboje w długich płaszczach, czyściutkich, flauszowych (co raz to odganiali skowronki, żeby nie nabrudziły), pachnący bogatym rajem, wsiedli chyba pierwszy raz do miejskiego autobusu, przecież ich miejsce było w dobrym wozie, on krótko przystrzyżony, tak pięknie patrzył na dziewczynę, tak męsko, prosto w oczy i mówił głębokim głosem, ona zapatrzona w niego, jak w perfumy Escape, podnosiła oczy; czym były dla nich nasze myśli o Bogu, świecie, wieczności, ona myślała jak dużo on może jej kupić, on myślał, jaki jest dla niej wspaniały, swoim bajecznym zapachem odcięli się od reszty autobusu, od nas, dziadka, skowronków (choć raz on chyba powiedział, że spójrz, zamówiłem te słowiki dla ciebie; kłamał, były tu przed nimi), odcięli się od codziennej poranności, nadziei niektórych i beznadziei reszty, od ikarusowego powietrza. Kiwaliśmy się na dziurach w asfalcie, jak na otworkach bębna szafy grającej. Wreszcie potwierdziło się nasze przypuszczenie, że skowronki mają coś wspólnego z dziadkiem. Nie wiem, jak to wyczuliśmy - ptaszki interesowały się staruszkiem nie bardziej niż innymi pasażerami: fruwały to tu, to tam, przysiadały gdzie chciały, spadały, jak autobus podskakiwał, siadały z powrotem. A może to tak, że nasze małe, niewypowiedziane i niepomyślane marzenie się spełniło? Oto dziadek wstał, i kiwał się długo, cały czas ruszając ustami. Rozglądał się to w lewo, to w prawo, to na nas, to na ludzi, zawsze tak samo, staruszkowato: jednocześnie schylając głęboko głowę i podnosząc wysoko siwe brwi - czoło zamieniało się w harmonijkę. Potem obrót w drugą stronę i tak samo: głowa w dół, brwi do góry, czoło w harmonijkę. Obrót do tyłu i znowu: głowa, brwi, harmonijka. Jakby nie śmiał spojrzeć na świat bez bojaźliwego ukłonu - myśleliśmy. Wreszcie przestał się rozglądać i niepewnym krokiem - stopy kurczowo przy gumowej podłodze, usta w ruchu, nasze ciekawe myśli - podszedł do pachnącej pary z tyłu. - Czy może państwo wiedzą, gdzie trzeba wysiąść do banku? - tym razem usta wydały dźwięk, wyraźny, choć cichy, zaraz potem wróciły do swojej bezgłośnej opowieści, może o niczym, może o Matce Boskiej, może o osiemdziesięcioletnim życiu, może o skowronkach, a może o wszystkim naraz. Autobus bujał teraz niemiłosiernie i wydawało nam się, że staruszek zaraz upadnie bezsilnie na schody przy drzwiach pneumatycznych; skowronki spadały i nie dolatywały do podłogi, lecz podfruwały z powrotem na poręcze, tylko po to, żeby zaraz spaść. - Nie mam pojęcia, kolego - pachnący mężczyzna tylko oczami machnął przez sekundę na dziadka, jego głowa - czarne, przystrzyżone włosy - nawet nie drgnęła, patrzył znów głęboko w swoją dziewczynę, z wyważonym półuśmiechem; tryumfował: był taki przystojny, taki błyskotliwy, tak cudownie powiedział do tego staruszka: kolego; tak z resztą w każdej sytuacji potrafił być opanowany i promieniujący męskim, odważnym żartem, widzisz, moja piękna, ze mną możesz być bezpieczna, każdemu tak mogę powiedzieć, ona nie pozostała dłużna, mój ty jedyny, mówiła, chociaż nie wiedziała do kogo powiedział: kolego, zasłaniał jej wszystko swoim czarnym płaszczem, ciałem kulturysty, marzeniami Gatsby'ego i zapachem, zapachem, zapachem... Patrzyliśmy na to wszystko przy muzyce Einsturzende Neubauten dochodzącej z któregośtam walkmana z przodu autobusu. Staruszek, nic się nie dowiedziawszy, kiwał się dalej, głowa, brwi, harmonijka, bezgłośnie opowiadał i bał się spytać kogokolwiek więcej. Zamyśliliśmy się nad kształtami naszych plecaków, równaniem matematycznym, którego nie pamiętaliśmy, nad rzeką w Zairze i wzorem nadmanganianu potasu, nad dziadkiem też, nad skowronkami, choć do tych przyzwyczailiśmy się już: byliśmy przecież w autobusie ponad dziesięć minut. Wreszcie staruszek wysiadł: nagle, trzy przystanki przed bankiem. Nie uprzedził tego najmniejszą zmianą zachowania, innym ruchem warg, inną harmonijką. Po prostu tuż przed zamknięciem drzwi wyszedł, wyjątkowo sprawnie, jak na to całe poprzednie trzęsienie. Więc jechaliśmy dalej, zastanawialiśmy się, kto to był ten staruszek, kto to jest Mościcki, z kim zagramy w kosza na długiej przerwie i czy nie zapomnieliśmy czegoś, co i tak nie jest zbyt ważne. Nasza szafa grająca brzmiała teraz głębokimi seriami ósemek, jeszcze głębszymi ćwierćnutami. Wpadaliśmy więc na genialne sposoby sfinansowania robót drogowych, na poręcze i kasowniki, na siebie nawzajem, wstydząc się tego i śmiejąc. Przystanki mijały, a nam w głowach fruwało, jak to w takim wieku. Potem para pięknych ludzi z tyłu wysiadła, trzy przystanki po dziadku, objęci, pachnący i uśmiechnięci aż do rumieńców. My rozmyślaliśmy teraz o przyszłości, o pragnieniach poznania, doświadczenia, spełnienia, śniliśmy na jawie o graniu w zespołach, jeżdżeniu motorami, o filmach po północy, o jaskrawych kolorach. Nasza szkoła była już za następnym syknięciem drzwi, czekająca jak mama, pachnąca spoconym wuefem i butami w szatni, jej otwarte ramiona, hałas przed klasami, marzenia siedzące na parkietach. Skowronki? Jak wysiadaliśmy, skowronków już dawno nie było w autobusie - wyfrunęły rządkiem za staruszkiem, jak na gwizdek, który teraz rozlega się w sali gimnastycznej, tam mają zajęcia od zerówki, my wspinamy się już do naszej klasy, przygotowani na przygody sześciu godzin lekcyjnych, przygody przerw, urwane myśli o teledyskach, wszechświecie, skowronkach i staruszku, o wycieczce do Łęczycy, o młodości, o chemii. ten tekst pochodzi ze strony "5000słów" prawa autora tekstu zastrzeżone