Adam Podstawczyński Kałuża ciszy Nie bardzo pamiętam, kiedy Mariusz powiedział, że dziewczyna zwraca uwagę na chłopaka dopiero wtedy, gdy ten zupełnie ją ignoruje. Wydaje mi się, że siedzieliśmy w tej obskurnej pijalni piwa, jedynej w naszym mieście z tak wielkim lustrem na całą ścianę, tak śmiesznie było patrzeć na siebie coraz bardziej pijanego, śmiesznie było wygłaszać życiowe sentencje, potem uparcie wprowadzać je w rzeczywistość. Mariusz nie mógł wtedy jeszcze myśleć o Joannie, ledwie ją znał, widzieliśmy ją czasem na przerwach między zajęciami, studentka rozbiegana jak każdy inny pierwszak, dopiero dużo później, pytające spojrzenia Joanny, seminaria po nieprzespanych nocach, Mariusz chowający się w bibliotece po to, żeby zacisnąć zęby, płakać i być bezsilnym. Niedługo przed wypadkiem (tak właśnie to nazywaliśmy: wypadek, może dlatego, że nie do końca wierzyliśmy w realność tego, co się wokół nas dzieje, a może dlatego, że faktycznie była to kolizja wykańczającego czekania i upartego wyrachowania, obojętnego kamuflażu), sprawy zaszły już tak daleko, że gdy widzieliśmy ich siedzących pod wielkim oknem uczelni, dziewczyna, której twarz mogłaby zdobić okładki kolorowych magazynów i chłopak, którego twarz nie ozdabiała nawet tłumu w tramwaju, wiedzieliśmy, że trwa cichy dialog, który tak naprawdę jest monologiem, koncertem życzeń Joanny, jej pieśnią do milczenia Mariusza. Obserwowaliśmy, jak rozwija się chora roślina, czarna wśród zieleni, przypuszczaliśmy, że ona wie, co on myśli, ale uparcie czeka, bo już nie ma innego wyjścia, bo powiedziała mu już wszystko i tysiąc razy, zawsze tak samo: słowa, czekanie, nic, bez przerwy, mówiła nawet jak Mariusza nie było, rozbiegane oczy, zdawkowe odpowiedzi. On: ciągły trening milczenia, do wyczerpania, do bicia głową w umywalkę, do zwracania każdego posiłku, ale coraz doskonalszy, ascetycznie pogrążony, jej słowa - słodkie krople, ona, poezja, Bóg i nic. Nie było nas wtedy przy Joannie, ale wiem dobrze: poniedziałkowy poranek, dziewczyna, która byłaby boginią, gdyby nie człowiek, szary chodnik, kałuże, ona cała pchana przez wczorajszy dzień, przez jej pytanie, które w końcu musiało paść, jego odpowiedź taka jak zwykle, ale zupełnie nowa, bo po tym pytaniu, kolorowy segregator w ręku Joanny, zielone światło, mokra ulica, sprawa się wyjaśniła, jest teraz całkiem jasna, jak światła tramwaju, stukot kół, wybrać dobre miejsce, prosta za skrzyżowaniem, tam zawsze przyspiesza, chora roślina kwitnie, ma się dobrze, szyny są mokre i takie milczące, prawie nieme. ten tekst pochodzi ze strony "5000słów" prawa autora tekstu zastrzeżone