Poniższe wierszyki napisałem w 1998 roku. Część z nich publikowałem już w Internecie, na łamach grupy pl.hum.poezja. Niektóre zrobiły furorę, a niektóre oceniono jako beznadziejne. Przeczytajcie sami.
to co chciał przekazać było zbyt proste
dotyczyło refleksu światła na barierce
nie wiedział że gdy tak patrzył
otworzył szeroko usta i ślina pociekła po brodzie
następną rzeczą którą zobaczył
była dziewczyna umalowana na czarno
patrzyła z obrzydzeniem
szybko schował się w kołnierz
szybko poszedł stąd
rano stopiła się przy domu szopa
a wczoraj jeszcze była ostra
moim oknem na świat są moje oczy
a one ślepną z dnia na dzień
rozpoznaję już nie kreski
tylko kształty i kolory
raster też wysiadł
mam za to osobliwą możliwość
wszelkiego rodzaju zbliżeń i najazdów
zmienna ogniskowa percepcji
działa jak nigdy dotąd
i objęła wszystkie inne zmysły
przybliżę sobie zapach księżyca
którego nie będzie mi dane zobaczyć
cholera po co to piszę
to już się stało przecież
piszę coś, czego nie będę mógł sam przeczytać
choćbym założył okulary w kształcie kul
w kształcie kul jest już rzeczywistość
a mimo to wciąż jeszcze kuleje
cholera po co to piszę
to już się stało przecież
w moim mieście są wyspy
na nich siadają bardzo młode kobiety
i nie zauważają ich kierowcy taksówek
na wyspach rośnie trawa
siedziałaś na jednej z nich
wdychałaś kłujące nuty pyłków traw
i zagłuszone akordy spalin
nie byłaś dziewczyną w której można się zakochać
tak - nie pytaj - zauważyłem co się wtedy stało
słońce rozwinęło złoty dywan na wyspę
i twoja głowa zaowocowała wierszami
i serce tak zagrało
że drgnęła jedwabna sukienka
na piersi mniejszej od ćwierćnuty
jeszcze zanim odjechał mój tramwaj
poznałem cię
lecz już nigdy nie poznam
bo to Mietek zajechał beemwicą pod gibanę
tą swoją nową, białą - wiesz
były dziwki i ogólnie taki kurwa odjazd
napierdoliliśmy się jak stare chuje
uwierz - nie wiedziałem gdzie rzygam
brat Mietka potem rzucił żebyśmy ruszyli na Górkę
do jego teścia na metę po naboje
tam żeśmy kupili jeszcze po koniu na głowę
na miejscu-śmy zrobili, wiesz, kurwa, z tym teściem
to wtedy jak żeśmy wracali co Mietek już ledwo widział
ale tak zapierdalał, że gwizdało
co był ten zakręt i ludzie jacyś i płoty
i huk taki, że ja pierdolę
i - uwierz - nie wiedziałem gdzie lecę
... leżałem niebem do twarzy gwieździstym
mgławice mówiły - śmiałem się
andromedańską nucił piosenkę
kot, który tu zajrzał na chwilę
co rusz rozdzierał nieboskłon pazurem
by mi pokazać jasność
szemrały czerwone karły
mruczały czarne dziury
gwiazda do gwiazdy mówiła słowa
powtarzałem je bezgłośnie ...
a potem to już kurwa wiesz jak było
ledwo mnie z ziemi pozbierali
mówili, żeśmy zabili dwie kobiety
że Mietek też - wiesz - nie żyje
że samochód rozjebany na sto baniek
że tamci dwaj na zawsze kaleki
że do naprawy dwa płoty i drewutnia
że, ja pierdolę, że jak żeśmy tak leżeli porozrzucani
to - uwierz - mówili, że gwiazdy śpiewały
widziałem pana
który się cały czas śmiał
po prostu urodził się z twarzą zdeformowaną
na kształt śmiechu
i tak już żył choć w oczach miał katastrofę
nie radość
mijali go, uśmiechali się krótko na jego widok
i szybko wracali do codziennych min
on nie mógł wrócić
to była jego codzienna mina
a ja mój serdeczny uśmiech oddam
temu kto mi odpowie:
za jakie grzechy on ciągle się musi śmiać
a potem z uśmiechem spuszczać wystraszony wzrok
na chodnik który nie widzi
ukłoń się diabłu
na wiejskiej drodze przy płocie
uchylcie sobie meloników
spojrzy na ciebie kruczym okiem
pójdź potem w stronę czerwonego słońca
nadciągają chmury choć jeszcze świeci słońce
odbija się w pojedynczych
szybach
szkieletu
szklarni
sucha ziemia boi się deszczu i burzy
pośród żelaznych ram zamilkły świerszcze
źdźbła trawy z pęknięć betonu jakby
drgnęły
na niebo patrzy chłopiec może siedem lat
stoi w majtkach pośrodku szkieletu szklarni
po horyzont nie ma żywej duszy
w ciemne proste włosy dmuchnął
gorący wiatr
przestał patrzeć na niebo
cały czas jeszcze świeci upalne słońce
struga teraz w patyku scyzorykiem
figurę Pana
siwe ściegi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła
rozwiązawszy problemy związane
planując restrukturyzację zacząwszy
opiniotwórczym mediom chyląc
urodzinach zamordował teściową
siwe szeregi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła
technologicznie banalnie prosty
bez możliwości uziemienia
pola pod poduszką magnetyczną
najdalszych widzialnych mgławic
siwe szeregi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła
ściano moja niepoetycka
poddaj się zębom
twojego obserwatora
konkwistadora natarczywego
matadora bez publiki
giń! twarda chorobo moja
milcząca odpowiedzi
na brak moich zapytań
krowo wgapiona
w szarżę nieporadną
krwią już spryskana
teraz kolorowsza
i ciągle milcząca
nad moim zewłokiem
gładź mnie po twarzy
chcę słyszeć tylko szum twoich rąk
gładzących moją twarz
odepnij resztę świata
niech dryfuje
- nie! - jeszcze nie idź
jeszcze gładź mnie po twarzy
nie musisz mówić
mówią twoje dłonie
nucą kanony zmartwychwstania
wypełniają melodyjną ciszą
umęczone pory skóry
tak, jeszcze tu pobądź
i gładź mnie dłońmi po twarzy
tak do zawsze
dlaczego zakładasz buty
jak dobrze że nasze oczy się nie spotkały
stałeś oparty o barierkę i widziałam twoje palce
szkoda że już nigdy nic sobie nie powiemy
spytałabym cię jak długo potrafisz patrzeć w jedno miejsce
tym razem na brązowy kamień pomiędzy torowiskami
o tych palcach jeszcze: trzymały brązową butelkę
o boże boże boże jak ja ciebie kiedyś kochałam
pomiędzy nami przejechał tramwaj
z przekrojem społeczeństwa na pokładzie
a ty nie podniosłeś oczu
jesteś zaniedbany
dotykasz opuszkiem szyjkę butelki
silny słaby mężczyzno
zazdrośćcie arcykapłani
poznałem tajemnicę wieczności
gdy trwam bez wczoraj i jutra
pomiędzy plamami przestrzeni
smakuję podmuchów wiatru
na sieci utkanej z siebie
trzydziestobocznej piękności
niejedno przejdziemy tak razem
zdrętwiały z fascynacji
nad własną nieruchawością
kolistym drgnieniem kończyny
zwiastuję przybycie kropli
kluczowym organizmem i
środkiem geometrycznym
centrum wszechświatów bożych
bogiem choć ciałem poznawczym
jestem i czekam na
wyschnięte odchody psa
jak mogą przykuć czyjąś uwagę?
w parku na moim osiedlu
jest pani, która je zbiera
jest nienormalna
patrzy na mnie i moich znajomych
(którzy, jak ja, są normalni)
i pokazuje nam swoje zbielałe trofea
w dłoni wzniesionej wysoko
i uśmiecha się
i my się uśmiechamy
i po kilku cichych krokach
wracamy do rozmowy o sprawach
o kurde jak biało
wszystko białe takie białe jak śnieg i papier
ojej ojej nawet moja twarz w lustrze
a najbardziej to muszla klozetowa taka biała biała
ooo, tam taki otwór w tej muszli ooo, wszystko leci do niego
a wokoło tak biało biało kafelki twarz moja i ta druga też moja
strasznie strasznie biała aż płaska
a te ciemne kreseczki pomiędzy kafelkami to tak na ukos
i znowu z tej białości na linie do stolika
tam wybawienie: fotel
bach w niego i cały segment naprzeciwko wziiiuuuuuuut - na ukos
i w żołądku jakoś tak niemiło
ale wszyscy dokoła mądrzy i ja też takie ważne sprawy omawiamy
która moja butelka? - oto jest pytanie - cholera, no która?
ej, facet... co? nie, ale butelka która moja pytam... co?
jakoś tak usta nie składają tego co im się mówi
o kurde znowu biało ojejejej jak biało biało
a to wokoło to znowu co? aaaa, pościel kołdry poduszki
biało i chłodno i miękko ojejej jak wszystko dokoła lata
segment kołdra puste butelki puste butelki puste butelki
puste bu
upadła kreda o brzasku dnia
uczniowie podnieśli zaspane głowy
pierwszy raz zobaczyli nauczyciela
którego widzieli codziennie
nie podniósł zguby
tarli worki pod oczami podnosili niechętnie wzrok
nauczyciel nie ruszał się
widzieli tylko jego plecy
zimowe słońce wstawało i szukało cienia
pomiędzy siwymi włosami
ciepło od szyby
dobrze
tak, rzeczywiście upadła mi kreda
co ja właściwie robiłem przez życie
- tyle lat -
- a nic nie mogę sobie przypomnieć...
pierwiastek z zera to będzie zero
kto mi powie -
- czemu tak na mnie patrzycie chłopcy
no kto mi powie
kim jestem kiedy stoję i wącham drewno
wciągam zapach głębiej niżbym się zaciągał haszyszem
stoję tak i wącham
kim wtedy jestem
dochodzi południe
cicho, tylko mucha bzyczy i daleko szczeka pies
słońce świeci rażąco, ciepło jest bo idzie wiosna
w nozdrzach mam zapach suchego drewna
kim wtedy jestem
pewnie niewiele wart dla potężnych
utonąłem cały w tym zapachu
aż nie wiem kim jestem
Jak zwykle po lecie
kwiecie śmiecia leci
z drzew.
- Cieciu zmieć!
Idzie jesień.
Przytwierdzone do roweru
dziecko sczerwieniałe czeka
aż stalaktyt z nosa
(po podróży przez październik
owinięty waciakami
i na to pomarańcza kamizelki,
i na to dym z gniecionego papierocha,
i na to daj skostniały dzwonek niecierpliwy tramwajarzu!)
aż osiągnie brodę.
Jak zwykle po lecie
kwiecie śmiecia leci
z drzew.
- Cieciu zmieć!
Idzie jesień.
zwiesiłem się jak wariat głową w dół
z krawędzi mojego pałacu
nieświadom ostatnich technik śmiałem przypuszczać
że złapię w usta rozpostarte na szerokość słońca
rozrzucone po obłokach rozwinięte jak słonecznik
w usta krzyczące słowa twarzami do wichru
słowa twarzami do fontann pyłków
wyrzucanych przez rozpędzone świerszcze - - -
że złapię w usta strumień fal
odbitych od obliczy satelitów
że tak myślałem - wybacz mi wiedzo
jam przecież tylko milionem komórek
skręconych jak bicz na plecy włóczęgi
co o kuli i z kartką odbitą na ksero
przemierza wytrwale:
z Ziemi do Andromedy
z Andromedy do Ziemi
z Ziemi do Andromedy
z Andromedy do Ziemi
impreza
powtarza się taki schemat:
kieliszek do pełna, aż wóda spływa po palcach
strasznie mądry toast
jeb, do ust, opanowanie natychmiastowego wyrzygania
i łyk, i oddech heeeeee
i taki dreszcz
i znowu łyk, ale teraz soku
pomarańczowego, grejpfrutowego, brzoskwiniowego
oraz szybka kanapka w ciszy
i już lepiej
potem od pokoju do pokoju
tu ryj tam ryj każdemu powiedz fajski tekst albo lepiej docinkę zabawną
zajrzyj prosto w oczy chętnym dziewczynom
przestaw element krajobrazu
słonika na segmencie
niech się śmieją
jeden pokój zwykle jest taneczny
i jest tam ciemno
muzyka jest
tam w splotach tańczą zakochani
w chwili
i całują się w języki
nigdy nie tańczy się walca na naszych imprezach
w kuchni jest najjaśniej za to
i dobrze, bo można coś zjeść
kanapeczki z przyschniętymi czerepami
wyjałowiony torcik
lub bigos
w sraczu ktoś rzyga
przyszedł sąsiad ze słowem obraźliwym na ustach
coraz więcej świateł
impreza dobiega końca
śnieg pada gruby jak owca
skrzypi pod butami gdy idziemy ty we mnie ja w tobie
widzimy tylko półksiężycowy wycinek świata przez szpary w kapturach
domki z kart
kiedy dwoje ludzi zaczyna być ze sobą
często już od samego początku budują domek z kart
mówią sobie gdzie są granice ich związku
ustalają swoje terytoria
w takim związku każde może sobie na dużo pozwolić
nawet na bardzo dużo
tak, że trudno czasem dojść, czy to rzeczywiście jest jakiś związek
czy tylko para ludzi w jednym mieszkaniu
a teraz wkraczam ja, podmiot w pierwszej osobie
postanowiłem się wtrącić do tego obiektywnego wiersza
i dodać swoje:
otóż chciałbym powiedzieć, jak bardzo, bardzo mi smutno
kiedy widzę jak chłopak i dziewczyna tacy piękni, że jak z bajki
potrafią tylko ten domek z kart zbudować
i kiedy słyszę jak wokół już się wzbiera wichura
choć oni dopiero zaczęli
mężczyzna wstaje o szóstej
ubiera się
pojechał na rowerze do sklepu
dzień dobry
chleb, masło i 20 deko żółtego sera
ma twarz z cegieł
i jeszcze wiśniowy jogurt dla żony
to ostatnie mówi dopiero od siedmiu lat
od dwóch tysięcy dwustu dziewiętnastu wejść do sklepu
z drzwi jękiem
przed sklepem poranny rower rzuca oszroniony cień
na chropowatą ścianę
to przez wstające słońce
na podłodze słońce narysowało okno
pyłki kurzu świecą w promieniach
dochodzi południe
lecz im jest bliżej tym wolniej płynie czas
dziecko dotknęło językiem brzegu stołu
jest cicho
- ciszej nawet teraz
Bóg jest mężczyzną z siwą brodą
w białej wiązanej szacie
ma szaroniebieskie wyraźne oczy
i ciężkie krzaczaste brwi
Bóg nosi rzemienne sandały
wprost na bladych sękatych stopach
wygląda na siedemdziesiąt pięć lat
z tą swoją twarzą wyrytą w skale
Modlę się każdego wieczora
do tego starszego mężczyzny
proszę o nawrócenie złych ludzi
o pokój na całej planecie
o zdrowie dla rodziny
o szczyptę bogactw tego świata
Modlę się też o wiarę
dla piszącego te słowa
o wiarę w siwego człowieka
w wytartych rzemiennych sandałach
słodko smakowało gdyśmy zwyciężali
tak, zwycięstwo było widać już dawno
aleśmy ciągle bili
wiatr wiał silny jak rzadko kiedy
w uchu każdego z nas był szum
nuciłem wśród nocnej ciszy w rytm uderzeń
przecież jutro wigilia
nie chciałem przestawać bo wpadłem już w rytm
a jednak trzeba było skończyć
jak jeden z nas krzyknął
o kurwa to mózg
a w domu czekała żona z gorzką kolacją
jakeśmy go już zabili
tego mądralę w okularach
ktoś rzucił żeby skoczyć do miasta
(kije się rzuci do kosza)
nie mogłem bo gorzka kolacja w domu
co z tego i tak miałem w ustach słodycz
tuż przed zaśnięciem w poduszkę
po głowie przeszedł biały lis
zerwałem się by wam o tym powiedzieć
by wołać hura i hej
by lampy zapalić w całym domu
i rozwaliłem o sufit krtań
wewnątrz sześcianu o boku 3
spływałem z daną prędkością
osiągając po czasie t
znajomą ciepłotę poduszki
by równo oddychać
by czernią zakryć oko
czernią już przecież niepełną
bo inkrustowaną nieśmiałym kolorem
komponującym się w olśniewającą biel
puszystego lisa na mojej głowie