Człowiek, który rozmawiał z wodą

Kłębki pary rozwijały się od grzebieni sitowia w kierunku środka jeziora. Tam łączyły się w mleczny kożuch mgły pieszczący gładki blat wody i nie pozwalający słowu ptaka dotrzeć do sąsiedniej gałęzi - niosący go za to beztrosko aż do przeciwległego brzegu, aż do ugniatających się pod rosą, ciemnobrązowych traw, aż do Chrystusa frasobliwego spoglądającego na drogę do Sejn.

Naglę uwagę bocianów czyszczących skrzydła, kaczek doglądających zaspanego potomstwa prowadzonego przodem jak pod sznurek, trzcin szepczących o nadchodzącym dniu i lilii budzących się pod baldachimami własnych płatków - uwagę wszystkich nocnych i dziennych stworzeń i roślin, a nawet martwych zdawałoby się kamieni i pni, przykuł czerwony łuk, co niespodziewanie zajaśniał na horyzoncie i już po chwili zrodził pomarańczowe koło światła. Ono zaś, szybciej niż leniwy dzisiaj wiatr, rozgoniło biały płaszcz znad jeziora po otaczającej puszczy, polach i piaszczystych drogach. Jeszcze chwila i lustrzana do tej pory tafla zmarszczyła się, spojrzała na promienie słońca i odpowiedziała miriadą gwiazd, które zapamiętała z bezchmurnej nocy.

To właśnie w tej chwili dwudziestoczteroletni śluzowy codziennie pływał w jeziorze. Najpierw wchodził po kolana i pozwalał zainteresowanym rakom poszczypać jego kościste stopy. Ciemnobrązowe stworzenia szybko stwierdzały, że ciekawsze są jednak bure glony i śliskie belki pomostu i, zniechęcone, odskakiwały ruchem godnym raczej obserwujących to wszystko koników polnych niż ociężałych skorupiaków. Młody mężczyzna głęboko oddychał i cieszył się zapachem rana, butwiejącego drewna łódki przywiązanej do pomostu, wiatru rozczesującego włosy rozbudzonego jeziora i trawy otrząsającej się ze zbyt ciężkich kropel nocy. Ale najbardziej radował go zapach wody - bo śluzowy, choć wyglądał na zwykłego, studzieniczańskiego chłopaka, wcale zwykły nie był.

Oficjalnie jego zawód nazywał się "operator śluzy w Przewięzi". Taka też nazwa wypisana była białymi literami na czerwonym tle blaszanej tabliczki przybitej obok drzwi frontowej sporego, parterowego domu z wysokim dachem, którego okoliczni ludzie nie nazywali inaczej niż "dom śluzowego". Chłopak mieszkał tam tylko z matką, od kiedy ojciec - były śluzowy - zmarł na raka wątroby. To, że młody odziedziczył po ojcu zawód, było zupełnie naturalne. Oczekiwała tego od niego matka, mieszkańcy Studzienicznej i wszyscy przewięziacy, ksiądz brodaty jak pop i proboszcz ostrzyżony na grzybka, siostry z pobliskiego ośrodka opieki nad upośledzonymi, kulawy organista, co pocił się ze strachu, żeby trafić w ton z "Amen", kucharki za starej o jedną epokę restauracji "Myśliwska", lipcowa i sierpniowa szarańcza turystów obsiadająca Bindugę i wszystkie pozostałe plaże jeziora Białego, kapitanowie statków Perkoz i Sajno, co latem regularnie śluzują się dwa razy dziennie, wreszcie ławica kajakarzy - spoconych, spalonych lub pijanych, wreszcie ławica okoni i płotek, wreszcie szybkie jak jastrząb szczupaki, wreszcie zadumane węgorze, szczypiące go co rano raki. Ale najważniejsze dla młodego mężczyzny było to, że chciała tego woda. To dlatego, że śluzowy umiał z nią rozmawiać.

Teraz wszedł już po pas i jego majtki napełniły się przyjemnym chłodem. Wnętrzem dłoni pogłaskał lustro wody i uśmiechnął się. Wiedział, że już za chwilę ona znowu mu coś powie. Jak to dobrze, że nikt inny nie wiedział o jego tajemnicy.

Zanurkował i pozwolił, żeby dreszcz zimna zsunął się z niego jak wyschnięta łuska z płotki. Za chwilę wynurzył się i energicznie wygarniając wodę odpłynął daleko od brzegu. Przez chwilę, jak satelita, towarzyszyła mu zaintrygowana mewa, ale zaraz wyrwała się z kręgu i poszybowała w kierunku dalekiej wysepki. Był sam ze słońcem i wodą. Cały czas jeszcze uśmiechnięty do rześkiego poranka, nabrał pełne płuca powietrza i bezszelestnie wsunął się pod spokojną taflę.

Ogromne skrzydła długo już biły to o zaskoczone fale, to czubkami o siebie. Gwałtownemu trzepotowi przeplatanemu głośnymi chlapnięciami odpowiadało echo z ust puszczy i dachów domów. Rozpędzony jak strzała łabędź ni to leciał już, ni to biegł jeszcze po jeziorze odbijając się od jego powierzchni pomarańczowymi płetwami niczym struś biegnący po równinie, cały skupiony na jednym punkcie w oddali, nie wiedząc nawet jak jest piękny z szyją wyciągniętą zupełnie do przodu i zmarszczonym czołem nad ciemnymi oczodołami - jakby myślami przekonywał powietrze, żeby udzieliło mu swych gościnnych prądów i wodę, by uwolniła wreszcie uparcie powracające płetwy. I przekonał - jeszcze kilka klaśnięć białych piór i rozpędzony korpus wystrzelił w górę, zostawiając pod falami tylko łuki śladów, za to niebo przyozdabiając drugim słońcem wolno teraz szybującym ku brzozowemu grądowi.

Rozmigotany seledyn przeszedł najpierw w lekko fosforyzującą zieleń, by dalej przemienić się w glonowo-brunatny cień i odgrodzić dwa światy: świat gazu od świata cieczy. Śluzowy unosił się teraz dwa metry pod powierzchnią jeziora lekko poruszając ramionami i co jakiś czas wypuszczając odrobinę powietrza, które - łaskotając go najpierw po nosie i czole - zmykało pośpiesznie lustrzanymi pęcherzykami, by zniknąć w przepastnym oceanie nad głową. Zresztą pojęcia "nad" i "pod" wydawały się teraz zamieniać znaczeniami - chłopak był przekonany, że to właśnie on i jego woda znajdują się teraz nad światem powietrza, tym bardziej, że odwrócił się właśnie na plecy i z rozkoszą przyglądał się falom od wewnątrz: cichej, pofałdowanej równinie o kolorze skrzydeł motyla bielnika, sięgającej aż po wodny horyzont i rozjaśnionej w jednym miejscu przez chybotliwą plamę złota.

Leżał tak z szeroko otwartymi oczami i, tylko po trochu wypuszczając powietrze nosem, pozwalał wodzie wlewać się do ust. Ogarniała go pełna dźwięków cisza, jakby świat zatkał sobie uszy, ale wciąż żył ruchem i myślą. Wiedział, że ona zaraz zacznie mówić, ale czekał cierpliwie, smakując językiem mikroskopijnego życia jeziora, a w nozdrzach czując elektryzujący zapach ciśnienia.

Wtem wszystko ucichło jeszcze bardziej, a potem szybko rozbrzmiało jakby dalekim śpiewem-nie śpiewem, jakby psalmem do wszystkiego co żyje, jakby modlitwą, której na próżno by uczyć, kojącym wierszem wiatru, muzyką liści i smyczków sitowia, wszystkim, czego pragnął i nigdy nie zdołał objąć. Na przemian ciepłe i zimne języki prądów musnęły jego twarz, brzuch i plecy i wiedział już, że ona jest obok.

- Chcesz płynąć ze mną? - spytała, a fale pod nim zmarszczyły się bardziej powielając odległe słońce to w dziesięciu, to w stu egzemplarzach. Młody człowiek był teraz częścią podwodnego kosmosu. Widział prawie, jak nieopodal drapieżnik niby drzemie nad dnem, a naprawdę czujnie wpatruje się w otoczenie. Niezauważalne ruchy płetw i całego ciała utrzymują go w pozycji przypominającej czatującego tygrysa. Dobrze wie, na jaki sygnał czeka - ze szczególną uwagą obserwuje promyki światła wysoko nad sobą. Nagle dostrzega zmianę koloru jednego z nich: nie jest już złotem, lecz srebrem i - tak! - brnie w jednym kierunku, a nie drga jak pozostałe. Potężny skurcz płetwy ogonowej wyrzuca szczupaka pod lustro wody, na centymetry od ofiary. Jeszcze jeden ruch i płaska niczym kaczy dziób szczęka pochłania panicznie uciekającego kiełbia tuż nad obojętnymi falami.

- Tak - odpowiedział chłopak i wypłynął na chwilę, by zaczerpnąć powietrza. A potem płynął z nią: w dół nad mułem i piaskiem bez słońca i w górę pod firmament refleksów, w radość własnej młodości i siły i w spokojną starość u boku wody, w mądrość ryb, co w ławicy to w jedną to w drugą jak jeden mąż, w nadzieję żabiego skrzeku i czujność węgorza, w karuzelę roślin i konarów porastających brzeg, i tych schodzących do wody, wreszcie w samego siebie, siebie, siebie!

Śluzowy pływał codziennie rano ponad trzy godziny. Już się nikt nie dziwił we wsi, nawet temu, że wypływa na jezioro już w maju i ledwie daje się od niego oderwać w październiku. Ot, dobry z niego pływak - niech pływa jak chce.

Przecież obowiązki wypełniał. O wpół do ósmej był już przy śluzie. Oficjalnie gmina płaciła mu od dziewiątej do piętnastej, za pracę przed i po godzinach mógł brać dla siebie - i dobrze z tego wyżyć. Stał więc nad śluzą wcześnie i gdy tylko pierwsze kajaki zebrały się przed drewnianymi wrotami, chętnie opierał się plecami o potężną belkę, krok po kroku otwierając i zamykając właz. Potem szedł do drugiej bramy, w tej podnosił korbą czarne, nasmarowane zastawki i słuchał, jak woda to wlewa to wylewa się z hukiem i pianą do przegrody. Potem, gdy już spadła czy podniosła się o te półtora metra - do linii na murze wyrysowanej cierpliwym osadem i czasem - znów opierał się o belki, otwierał wrota i wypuszczał rozkrzyczanych kajakarzy, dumne żaglówki z poskładanymi masztami, oskrobane łajby z przesiąkniętym dnem, motorówkę WOPR-u, co płynęła na Studzieniczne odgonić maruderów od rezerwatów, statki turystyczne, co ledwo mieściły się w śluzie, a w nich ledwo mieścili się rozbawieni wczasowicze, czasem coś dziwnego - a to katamaran z żaglem i zapaleńcem-majsterkowiczem na pokładzie, a to skuter wodny przyozdobiony opalonym bicepsem, a to kajaki, kajaki, kajaki...

I tak płynął dzień jak woda. Dziś też: plecy, belka, zawór, szum piany, zawór, belka. O siódmej kończył, ale jeszcze wpuści tych umęczonych kajakarzy, co spływem aż z Wigier są tutaj i spływa po nich gęsty pot. Siedzą, jak zwykle - po dwóch, a to z kolegą, a to z żoną, a to z dzieckiem, albo pojedynczo - z plecakiem, z namiotem, z gitarą, z wyciągniętymi nogami. Śluzowy widzi w jednym z kajaków dziewczynę, siedzi sama. Widzi, że jest ładna, choć zmęczona. Boi się nawet pomyśleć o tym, że ona na niego cały czas patrzy, wpatruje się w jego oczy i cały czas przełyka ślinę, boi się śluzowy pomyśleć, że jej wzrok, jak iskra - to na jedno jego oko, to na drugie, boi się pomyśleć, że dziewczyna za śluzą wysiada z kajaka i idzie w jego kierunku, zgrabna i cały czas wpatrzona, choć teraz już trochę nieśmiała. Boi się, ale wie, że to prawda, bo teraz ona jest już blisko, już czuje zapach jej zmęczenia i kremu do opalania, już wie, że chce coś powiedzieć, że nie wie jak zacząć i że w końcu wyrzuca z siebie bez żadnej zapowiedzi:

- Chcesz płynąć ze mną?

Mężczyzna patrzy to na nią, to na kajaki, to na koło światła zerkające jeszcze zza koron lasu. Rozleniwiona sosna przechyla się teraz ku sąsiadowi świerkowi, co starszy i spokojniejszy od niej - i opiera się na nim głaskana przez wiatr i łaskotana drobniejszymi od swoich igłami. Stoi z dala od innych sosen, na skraju prawie i dlatego lata bardziej wykrzywiły jej ramiona i bardziej odsłoniły ją na powiew słońca. Krępymi i poskręcanymi gałęziami obejmuje teraz świerk - on wrośnięty jest tutaj najgłębiej z nich wszystkich, on wreszcie da jej oparcie.

- Tak - odpowiada śluzowy. Po głowie krążą mu dziesiątki myśli, jedna za drugą - ale, o dziwo, zdają się powoli układać w równy strumień, w prąd który wyraźnie nabiera kształtu i po chwili zamienia się w spokojną i jednostajną rzekę, płynącą do dalekiego, ale jakże widocznego celu. Chłopak patrzy jeszcze w ciemniejącą zieleń jeziora. Z Przewięzi dobiegają już pierwsze uderzenia muzyki przyjezdnych, a ze Studzienicznej - ostatnie tony Hymnu Jasnogórskiego.


Studzieniczna, 30 lipca 1999



Teksty pochodzą ze strony http://www.5000slow.w3.pl.
Prawa autora tekstu zastrzeżone