Tomasz Gadowski, z zamiłowania pilot, a obecnie student (chociaż wszystkie siły na niebie i ziemi... ale obiecałem komuś, że nie będę marudził) prawa na UJ. Mam 21 lat i jak łatwo sie domyślić, jestem hmm mężczyzną. Moje / no właśnie co....pozostańmy przy określeniu "teksty"/ nie zawierają żadnego bagażu ideologicznego, nie mają też na celu nikogo obrazić /wybacz Michale B./, a jedynym ich zadaniem jest wywołanie u odbiorcy, chociażby przelotnego, uśmiechu. Troszeczke też skłaniają czytelnika do zweryfikowania swoich "problemów", bo zawsze znajdzie sie ktoś, kto naprawde przeżywa dramat. Na próbe wysyłam trzy, pierwsze z brzegu "potworki", kierowany głównie namową pewnej koleżanki, która (nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego) uważa, że warto. Cóż, Magda, przekonamy się. Wszelkie komentarze, krytyki oraz pozwy sądowe proszę kierować na adres: holmes@promail.pl.
Warto także zajrzeć na stronę domową autora: www.free.com.pl/holmes.
Bardzo zabawna, przyjemna i wesoła opowiastka o Krakowie jesienną porą. | Tytuł mówi chyba wszystko | 2575 słów |
Figle podświadomości | Trzyma w napięciu do samego końca :-) | 700 słów z górą |
Mafia | Tajemnicza korespondencja znaleziona w... | prawie 580 słów |
Traktat o bożej sprawiedliwości | O rozmowie z Bogiem i co z tego wynikło | ponad 700 | /tr>
Mój szczęśliwy dzień | czyli o tym jak być może, ale pewnie nie będzie | niecałe 700 | /tr>
Pamiętnik znaleziony w zębie | Zapiski jednostki bombardowanej papką medialną. Zakończenie zrozumie każdy internauta. | 910 słów | /tr>
Intryga szpiegowska | Przestroga - dlaczego nie wpuszczać obcych do domu (nawet sławnych!) | 2170 słów |
O NATO, czarnych motylach i kotach. A przede wszystkim o brzoskwiniach | Sporo się ostatnio dzieje na świecie. Ciekawe co by było, gdyby część mojej opowieści się sprawdziła? Lepiej niech to zostanie political fiction ze szczyptą erotyki :-) | 3000 słów |
Mózgoludki oraz Telewizjer (albo ZOOM) | Dwa krótkie opowiadanka: o marzeniach i o programie telewizyjnym, który wszyscy znamy | 3000 słów |
Imperium Lęku | To opowiadanie różni się od poprzednich. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest "poważne", ale ja byłbym ostrożny z taką oceną. Cóż należy spróbować wszystkiego, bo przecież "nic co ludzkie nie jest nieludzkie" :) | 4150 słów |
Gwidona rozmowy z bytem samoistnym | Czym lub kim jest ów "byt samoistny"? Nie wyprzedzajmy faktów... | 2619 słów |
Było grubo po północy. Słońce powoli, aczkolwiek nieuchronnie zbliżało się do horyzontu obdarzając miasto coraz mniejszą ilością życiodajnego światła. Silny, północny wiatr pędził ulicami tabuny zupełnie już pożółkłych liści. Siąpił nieprzyjemny kapuśniaczek, wciskający się wszędzie tam gdzie było to najbardziej nieprzyjemne. Chodnikami wolno przesuwał się szary las parasoli, od czasu do czasu rozjaśniony radosnym fioletem, czy różem kaptura jakiejś dzierlatki.
Sznur samochodów, poruszając się z prędkością odpowiednią raczej dla wielkanocnej procesji paralityków, monotonnym warczeniem wprowadzał przygnębiający, grobowy nastrój. Smutni przechodnie smutnie spoglądali na smutnych kierowców pozamykanych w swych metalowych protezach ruchowych. I tylko wampiry z Gołębiej okazywały coraz więcej znaków życia, wraz ze zmniejszającą się ilością światła słonecznego, docierającego do ich omszałych siedzib. Od czasu do czasu, niczym stalowy smok, rycząc i sypiąc iskrami przemykał chyłkiem stary 30-letni tramwaj - dar jakiegoś krzyżackiego miasta dla grodu Kraka.
Kilku pijaków chroniąc się przed deszczem pod konarami, bezlistnego, wielkiego drzewa co niejedno już widziało i wiele jeszcze zobaczy, narkotyzowało się butaprenem i alkoholizowało przy użyciu wina trudnej do określenia marki, a używając szeregu wyrazów na K, Ch, D i S biadoliło nad swoim pieskim życiem.
Jakiś wyleniały kundel leżąc nieopodal tej pijackiej grupki na obrzydliwym trawniku, ze stoickim spokojem przyjmował fakt, iż kolonia larw muchy końskiej, po tygodniu mozolnych starań przebiła się wreszcie przez jego jelito grube. Cuchnąc niewyobrażalnie obrzydliwie, wypłynęła na zewnątrz niczym świński wymiot pani Stasi. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Pewnie dlatego, że nie żył już grubo ponad tydzień, zamordowany chirurgicznie precyzyjnym cięciem zadanym mu przez babcię Anielę, która jakoś niezbyt go lubiła.
Dwie przecznice dalej w zapomnianej przez Boga bramie, Joanna -17 letnia prostytutka, przysięgła sobie, że rzuca takie życie. Wróci do mamy, braciszka, ukochanego pieska Rambo {no co, to był duży pies...} i do swoich przyjaciół, również repatryjantów z Kazachstanu. Cichutko płacząc marzyła o tym, aby dobry Pan zbudował dla niej most, którym w nocy, niepostrzeżenie przejdzie nad uśpionym miastem, cofnie się o te dwa okropne lata i znów będzie w domu. Jej wyznania były tak niewinne i szczere, że skruszyłyby każde nawet najbardziej skamieniałe serce. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że leżała teraz charcząc przeraźliwie w kałuży własnej krwi i ekstrementów, zmasakrowana 10-kilowym młotem stoczniowym przez, upajającego się jej cierpieniem, Tadeusza L. - maklera, a po godzinach pracy najprawdziwszego sadysty.
Zaraz za rogiem kamienicy, w której rozgrywał się ten dramat, zatrzymał się nieoznakowany radiowóz. Wysiadło z niego dwóch nieoznakowanych policjantów sądowych i upewniając się, że nikt ich nie śledzi weszli do budynku.
- Gdzie jest pokój Marvina?- posterunkowy Siadaczka groźnie rzucił pytaniem w twarz, młodego przystojnego dozorcy.
- Ghhhhhhrrrrrrrrr... - odpowiedział dozorca, kierując swą jednooką twarz w stronę intruza. Przestraszony zrobił to jednak zbyt gwałtownie i jego 77 - letnia głowa potoczyła się zabawnie po zakurzonej posadce. Złapał ją błyskawicznie i wprawnym ruchem umiejscowił na miejscu.
- Pytam po raz kolejny...- ale Siadaczka zauważył, że język młodego dozorcy bezużytecznie miota się w dziurze wyciętej w jego szyi.
- Ładny krawat - zauważył sierżant Wołek.
- Dziękuję - odpowiedział młody dozorca, chociaż przychodziło mu to z trudem. Ciężko mówić gdy żuchwa leży koło nogi. Z resztą nóg też nie miał.
- To pokaż na palcach, chamie, które to piętro - ryknął wyraźnie już zdenerwowany sierżant Wołek.
- Ghhhhrrrrrrrrrr... - odpowiedział młody, przystojny dozorca wyciągając przed siebie lewą rękę, gdyż tylko ta mu pozostała. Używając siły woli, oraz jedynych trzech palców jakie posiadał, pokazał ósme piętro.
- A widzisz. Jak chcesz to potrafisz - sarkastycznie żachnął się posterunkowy Siadaczka.
- Ghr... - zdążył wyksztusić młody, przystojny dozorca zanim pies Baskervill'ów, przyglądający się z zaciekawieniem od dłuższego już czasu, zbliżył się niepostrzeżenie. Porwał walającą się po podłodze głowę dozorcy i częściowo pożerając ją, oddalił się w stronę zachodzącego słońca.Wołek i Siadaczka zarechotali szyderczo, a echo wtórowało im na opuszczonej klatce schodowej, powodując panikę wśród koczującego nieopodal oddziału kawalerii powietrznej.
Sprężystym krokiem, trzymając się za ręce i poręczy, udali się na ósme piętro, prawie nikogo nie spotykając po drodze. Minął ich jedynie Michał Bajor nerwowo zapalający kolejnego papierosa i skaczący na jednej nodze. Do drugiej kilkoma krawatami i kablem telefonicznym koloru blue, przywiązany był fałszywy kontroler biletów MPK przebrany za borsuka.
Na czwartym natknęli się jeszcze na paru zagubionych członków tadżyckiej wycieczki zwiedzającej kopalnię soli w Wieliczce.Po wysłuchaniu instrukcji od stróżów prawa oddalili się oni, przez okno, w bliżej nie ustalonym kierunku, ale zbliżonym do pionowego w dół.
Jeszcze tylko musieli się przecisnąć przez sztuczny tłok stworzony przy udziale całej drużyny Wisły, dorabiającej po godzinach kradzieżami kieszonkowymi. Starszy sierżant Józef Wołek chciał udzielić im reprymendy, ale nagle, zupełnie niespodziewanie, przestał oddychać. Jego towarzysz, posterunkowy Siadaczka, lekko zirytowany wyrżnął go buciorem w facjatę, ale zorientowawszy się po chwili, że kolega nie żyje począł wspinać się na kolejne piętro. A nie było to wcale łatwe zadanie, gdyż schody, jak i cała klatka tonęły w hektolitrach na wpół zakrzepłej krwi.
Za ten zabawny incydent odpowiedzialna była rzeźnia koszerna rabina Icka Abrahama Garibaldiego imć Mengele, zwanego przez przyjaciół, z racji swego wyglądu, Szczuromordkiem. Znajdowała się ona na poddaszu, gdyż tak wyszło, a poza tym jest tam całkiem fajnie - zupełnie inaczej niż niektórzy sądzą. Siadaczka czując na sobie brzemię obowiązku dotarł wreszcie na górę ,odpowiadając grzecznie - Sam się pierdol! - sobowtórowi Elvisa, który dopuścił się na nim czynnej obrazy słownej.
Zmęczony posterunkowy stanął w końcu przed wielkimi drzwiami kunsztownie rzeźbionymi w niezwykle cennym czarnym dębie.
- P-o-k-ó-j M-a-r-v-i-n-a - z trudem wydukał Siadaczka, gdyż napis wykonany był strasznie niewprawnie, z wyraźnym mazurskim akcentem.
Wyważył drzwi, pukając uprzednio trzy razy. Ciarki przeszły go po plecach gdy odczytał numer mieszkania na drzwiach powalonych już przez jego mocarne ramiona.
- 666......hmm coś mie to mówi. Coś, kurna, strasznego. Ale na Jowisza CO? - Biedny posterunkowy. Nie przypomni sobie, że to jest początek numeru telefonu do jego Urzędu Skarbowego. Z mieszkania wyskoczy bowiem szkaradna istota, rycząc w dialekcie mazurskim o jakiś złamanych pieczęciach, Księdze Apokalipsy, Antychryście, Kate Winslet i takich tam pierdołach. Istota ta, diabelska zaiste, stanęła na parapecie, rozpostarła skrzydła i odleciała w stronę Wawelu. Uniosła w swych mackach, wciąż bijące i zupełnie nieprzeszkolone na taką okoliczność, gołębie serce posterunkowego Siadaczki.
Diabeł, bo już chyba skurwysyna rozpoznaliście, oddalał się majestatycznie machając wielgaśnymi skrzydłami, zgodnie z przepisami, wyposażonymi w kierunkowskazy i kreśląc fosforyzującym ogonem fajne wzorki na cokolwiek już szarawym nieboskłonie. Przerażone i zgłupiałe gołębie ustępowały mu miejsca. On i tak miał to gdzieś, bo diabeł przecież nie istnieje. Zbytnio wierząc w ten staropolski przesąd, czart niebezpiecznie obniżył lot i w okolicach Plant wzbudził ogólne zainteresowanie ludzi i strażników miejskich, którzy czekali na przystanku nie wiadomo na co. Pomarańczowe Brygady znów bowiem zryły biedną Matkę Ziemię, wyrywając z niej kilometry szyn, tony asfaltu i ziemi aby dokopać się w końcu do jej krwiobiegu - wodociągów. Oj, uważajcie chłopcy, bo kiedyś Staruszka Ziemia się wkurzy i też wam nakopie, ale do dupy !
Nagle z torby smutnego, łysego pana, stojącego na przystanku, wyskoczył wprost na ulicę mały, zziębnięty i przemoczony kotek. Zatoczył prawidłową parabolę i zarył pyszczkiem w lepką i śliską maź jaka zalega na ulicach gdy pada deszcz. Pozbierał się szybko i drżąc z przerażenia biegł co sił na zbawczy chodnik, ale jego wychudzone ciałko nie mogło udźwignąć ciężaru tak ogromnego strachu. Wycieńczony i pogodzony z losem, ostatkiem sił przebierał nóżkami. I już, już wydawało się, że zostanie ocalony. Do chodnika brakowało mu trzech, dwóch....jednego metra, gdy nagle zza zakrętu wystrzeliło rozpędzone 184. Pomyślałem wtedy, że jedzie on zdecydowanie za szybko jak na panujące warunki i w zasadzie to w ogóle nie powinno tu być 184. Coś wisiało w powietrzu. Mimo to kociątko zdawało się być ocalone.
- Nie tym razem, kocimordo - ryknął pan Kazimierz, 56-letni kierowca po dziewięciu zawałach. Twarz tego indywiduum była tak okropna, że za każdym razem gdy przypadkiem spoglądnął w lustro, budził się na pooperacyjnej wrzeszcząc o tym jakoby gonił go sam diabeł. Jego ciało było zdeformowane przez lata pracy "za kółkiem". Ręce nadanturalnie wydłużone przerażająco kontrastowały z wątłymi nogami o krogulczych paluchach. Zapadnięta klatka piersiowa i charczący oddech dopełniały jego zdecydowanie nieapetycznego wyglądu. Głównie z tego powodu Kaziu nie miał zbyt wielu przyjaciół, ale też dla tego, że był on pustelnikiem i lubił włócząc się nocami po Lasku Wolskim zakłócać cykle godowe dzięciołów.
Kierowane wprawną ręką Kazimierza 184, niezauważalnie zmieniło kierunek jazdy. Wystarczyło to jednak aby lewe, tylne koło - to zaraz za gumowym przegubem - , z diabelskim wyciem źle wyważonej opony, zmiażdżyło nieprzytomnego ze strachu czarno-białego kotka, który tak nieopacznie znalazł się na jego drodze. Przerażający ból przeszył na wylot małe, niewinne ciałko. Trzask łamanych kości i chlupot pękających narządów wewnętrznych nie miał najmniejszych szans w starciu z odgłosem przerdzewiałej na wylot rury wydechowej. Malutkie stworzonko zeszło z tego świata tak jak żyło cicho, boleśnie i zupełnie niezauważone. Jego smutna mordka z zastygłym na niej cierpieniem i odbitym napisem ~~stomil dębica~~ ślicznie wkomponowała się w smutny asfalt. I tylko on zapłakał łzami deszczu za biednym kociakiem. Nad średniego wzrostu ludźmi, stojącymi na przystanku, przewalił się ryk szalonego Kazimierza, który wystawiając swe długaśne łapy przez okno autobusu, trzasnął w nery Michała Bajora, nerwowo zapalającego kolejnego papierosa.
- Za co, kurwa? - wrzasnął cieniutkim, pedalskim głosikiem Michał. Ale fałszywy kontroler biletów, wciąż uwieszony u jego nogi właśnie go użarł. Więc Bajor oddalił się pospiesznie, nerwowo zapalając kolejnego papierosa.
- O ja pierdolę !!! - ryknął Joachim.... ale nie uprzedzajmy faktów. Trzy godziny wcześniej Joachim Klops, zawsze uśmiechnięty, pogodny i chętny do pomocy starszy pan, z zawodu konserwator zabytkowych dzwonów, rozkładał właśnie swoje narzędzia niezbędne do wykonania jego dzisiejszego zadania. A nie było to zadanie byle jakie, w rodzaju np. wynalezienie lekarstwa na AIDS, odkrycia źródła wiecznej młodości, czy też zdania korony na 5. Pan Joachim miał bowiem wyczyścić symbol królewskości naszego grodu, dumę krakowian, 500 kilo niechrzczonego stalą spiżu, pępek świata, cud ówczesnej myśłi technicznej...rzygać się chce od tego kadzenia, po prostu Dzwon Zygmunta.
Gdy już miał zabierać się do roboty, usłyszał za sobą jakieś dziwne odgłosy. Odwróciwszy się spostrzegł Demona, wciąż trzymającego, wciąż bijące serce, wciąż nieżywego posterunkowego Siadaczki. To było za dużo dla styranego życiem, głęboko religijnego pana Joachima. - O ja pierdolę !!! - ryknął, gdyż nie było to coś z czym możnaby się udać na policję, czy chociażby do lekarza rodzinnego. To były jego ostatnie słowa. Umarł przerażony myślą, że to duch podstępnie zamordowanej przez niego 15 lat temu obiecującej piosenkarki Piwnicy - Pelagii Musiaławyjść. Diabeł siadł koło nieżywego już Klopsa, rozejrzał się czy aby na pewno jest sam i wprawnym ruchem namacał suwak na swoich plecach.
Parę chwil później Leonardo di Caprio zrzucał z siebie resztki bezużytecznego już przebrania diabła. Ironicznie się uśmiechając otworzył klatkę piersiową pana Klopsa i nie zachowując najprostszych nawet zasad higieny, a więc dłubiąc w nosie, plując i puszczając obrzydliwe gazy, umieścił w niej wciąż bijące serce, wciąż nieżywego posterunkowego Siadaczki. Używając metody paszcza - paszcza, masażu erotycznego i tańca brzucha przywrócił leciutko zdezorientowanego pana Joachima do życia. Ujął go w swe silne ramiona (obwód bicepsu - 7 cm) i , przywiązał go za nogi, w miejscu serca, uprzednio wyjętego z Dzwonu Zygmunta. Nie zwracając uwagi na dzikie wrzaski pana Klopsa straszącego go policją, strażą pożarną i Kółkiem Afgańskich Gospodyń Wiejskich, szatański Leo instalował w dzwonnicy swoją aparaturę. Cyfrowy wzmacniacz wibrafoniczny, transczasowy i hiperprzestrzenny komutator fal mózgowych alfa {troszkę podobny do Forda Ka}, transformator doznań bólowych na fale elektromagnetyczne o częstotliwości 666.66 MHz, oraz toster, lodówkę, maszynkę do obcinania głów kurczakom i elektryczny odprowadzacz pokarmu.
Caprio zasiadł wygodnie w lodówce i jeszcze raz przestudiował wszystkie punkty planu danego mu przez Obcych. Pan Joachim już jakby mniej krzyczał. Pewnie dlatego, że sprawny Leo czterema sprytnymi pociągnięciami butli do nurkowania wsadził na głowę, Bogu ducha winnego, Klopsa większość alienowskiej aparatury jaką przyniósł ze sobą. Joachim wyglądał zabawnie, zwisając w Dzwonie Zygmunta głową w dół. Ale jemu w cale nie było do śmiechu. Sprytny Joachim wiedział już, że spóźni się na umówione spotkanie z Kaliszem - kwaśnym prawnikiem .A trzeba zaznaczyć, że podczas swych czwartkowych, pedalskich wieczorów, w licznych w Krakowie pedalskich knajpach, knuli plany powołania Homoseksualnej Monarchii Feudalnej i przekształcenia Rzeczy naszej Pospolitej w kraj lakiem i jadem płynący.
Ale Leonarda waliło to zupełnie. Całkowicie nagi, ubrany jedynie w slipki, skarpetki, kask integralny, fartuch anestezjologa, kostium Człowieka-Góry, strój do nurkowania, kombinezon kosmonauty i mały, fajowy hełm dziadka Vadera, zainstalował resztę przewodów od bezprzewodowego badziewia i przywiązał panu Joachimowi sznur do czoła. Następnie ustawił kierunkową antenę nadawczą, o dziwo, w kierunku Aldebarana, i zaczął odliczać. Wiatr szumiał złowieszczo, kapuśniaczek zamienił się w potworne oberwanie chmury, pioruny waliły straszliwie. Nagle Leo skończył odliczać. Zaśmiał się przeraźliwie, a rechot ten spłynął na uśpiony Kraków i zmieszał się z przytłumionymi szeptami przeczuwających katastrofę rezydentów Izby Wytrzeźwień. Wciąż rycząc przeraźliwie Leonard szarpnął za sznur. - Jezuuu...- zdążył zaskomleć pan Joachim zanim jego głowa zamieniła się w bezkształtną, krwawą masę uderzając o mocarną powierzchnię Dzwonu Zygmunta...
Zanim umarł jego fale bólowe, przerażenie, zdziwienie, oraz niewinność wypływająca z serca posterunkowego Siadaczki, wymieszały się w pozaziemskim transformatorze z ich alienowskimi odpowiednikami, a także z rykiem ekstatycznie upojonego Leonarda, sokiem z jeżyn i innymi farfoclami. Przefiltrowane przez aparaturę, po dwóch przepuszczeniach zawarły się w maleńkiej fiolce, nie większej niż szanse na organizację olimpiady w Zakopanem. Materiał był gotowy do wysłania. W pełni zautomatyzowana aparatura zapakowała go starannie i wystrzeliła, poprzez antenę, listem poleconym wprost na Aldebarana. Pozostawało czekać.
A co z boskim Leo? No cóż, w tym jednym jest dobry. Wyleciał przez okno i wciąż rycząc ze śmiechu i przebierając rękami wpadł do zajebiście wielkiej kałuży znajdującej się nieopodal wieży, w której to kałuży rychło się utopi ( wciąż rycząc ze śmiechu z wyraźnym mazurskim akcentem ), czym przyczyni się do wzrostu wartości artystycznej amerykańskiej kinematografii o ok. 300%.
900.000.000 miliardów kilometrów od Ziemi. Godz. 334:880:34:12 * 12 + / - 7 czasu wschodnioaldebarańskiego. Joszek Moszek radiomateriotelegrafista z pokładu krążownika "Szary Borsuk", okrętu flagowego generalissimusa Liszaja de Kozibobek odbiera zaszyfrowaną wiadomość z Ziemi. Dołączona jest do niej tajemnicza przesyłka rechocząca głośno z dziwnym mazurskim akcentem. Naukowcy rozszyfrowują ją jako wiadomość od swojego agenta z tej dziwnej planetki, zamieszkanej przez jeszcze dziwniejsze, ale całkiem fajowe stworzonka dwunożne. Mesydż jest jednoznaczny:
- Tu Leo.stop. Bajor zdradził. stop. Sam wykonałem zadanie. stop. Próbki pobrane i wysłane. stop. Titanic sucks .stop. Oskar Stop .stop. Fuck you all .stop -
Próbka była doskonałej jakości. Potrzebne było zaledwie 24 aldebarańskich dni {jakieś 2 ziemskie minuty}aby przygotować bombę. Wyglądała wspaniale. Różowa, z zielonymi plamkami, owinięta superową kokardą. A jakiś pracownik techniczny dopisał na zapalniku - "dla tiebia - Ibisz". Dwa dni później została uroczyście wystrzelona, a za kolejne siedem weszła w ziemską atmosferę.
- Co to kurwa jest ? - wrzasnął zdziwiony Hieronim Jutrzenka operator radaru na lotnisku w Balicach. Dziwny obiekt zbliżał się z gigantyczną prędkością ku ziemi. W zasadzie to dopieprzał tak, że nawet Hieronim nic by nie zauważył, a to jest tylko fikcja literacka. Jedną tryliardową część sekundy później olbrzymia eksplozja wstrząsnęła Krakowem. Czas katastrofy nastał...
Rok 2066 - Drogie dzieci, oto przed wami największe jezioro, jedno z wielu znajdujących się na granicy polsko-chińskiej, powstałe w wyniku tajemniczej eksplozji w dniu 21 marca 1999 roku. Ku czci ludzi podstępnie zamordowanych tego marcowego wieczoru nosi ono nazwę Jezioro Ludzi Podstępnie Zamordowanych Tego Marcowego Wieczoru. - głos elektronicznej przewodniczki brzmi monotonnie, ale z wyraźnym mazurskim akcentem....
Cóż, jesień w Krakowie jest naprawdę piękna.
Kraków 26 styczeń 1999 godz....5:40 am {czasu aldebarańkiego;)
Koniec.
Teksty pochodzą ze strony http://www.5000slow.w3.pl.
Prawa autora tekstu zastrzeżone