Kiedy późniejsi wielcy i bogaci tego świata w maluchnych dziuplach klecili pierwsze komputerki-kalkulatorki, by potem zalać spragnionych szarych klawiszy swym genialnym marketingiem i prawie tak genialnym produktem, Buch Knudsen w zasadzie był już u szczytu. Nie, nie był bogaczem nie miał nawet przeciętnej fortuny. Obce mu było pragnienie zyskania popularności tak, jak systemy na których pracował obce były przeciętnemu zjadaczowi chleba, co to kupił właśnie swoją pierwszą maszynę liczącą z zasilaczem, monitorem, klawiaturą i czym tam jeszcze w jednej obudowie. Buch był geniuszem dla bycia geniuszem.
Pracownię, w której przebywał większość czasu stanowiły jakby przypadkowo poustawiane biurka z konsolami, jakieś zakurzone żaluzje na niewielkich oknach, jakaś skrzynka rozdzielcza oraz drzemiący w koncie, a w zasadzie nie drzemiący nigdy superkomputer, którym Buch administrował. Nie był chyba jednak dobrym administratorem. Oczywiście, nie mam tu na myśli kwalifikacji technicznych - w tym nie było chyba mu równych. Mając dostęp do gołej niemal konsoli i dopiero co zainstalowanego systemu, co nie zdążył jeszcze obrosnąć programami pomocniczymi, co nie zdążył się jeszcze ubrać w cebulę powłok i w ogóle był surowy jak skała, Knudsen potrafił zrobić w zasadzie wszystko, od skonfigurowania i uruchomienia bazy danych według własnego pomysłu do napisania programów niejednokrotnie lepszych od tych zawartych w standardowych wersjach systemu. Wreszcie, jeśli zaszła taka potrzeba, rozkręcał obudowę komputera, właził niemal do środka (superkomputer, na którym pracował, był dość pokaźnych rozmiarów), przestawiał, łączył, lutował potem wychodził, logował się na konsoli i po kilkuset zaledwie klepnięciach palcami w klawiaturę (a pisał jak szalony, ze wzrokiem tylko cicho skupionym na czarnym ekranie) komputer był już zdrów, gotów na odparcie bezmyślnych poleceń użytkowników, na odparcie przemyślnych ataków włamywaczy, wreszcie na służenie swemu administratorowi, dla którego otwierał się jak zaczarowana księga otwiera się przed czarownikiem.
A jednak Buch Knudsen nie był dobrym administratorem. Obrażone przesyłki elektroniczne od nierozumiejących czegoś tam użytkowników potrafiły czekać tygodniami i miesiącami na jego odpowiedź. Wiadomość powitalna, z którą każdy logujący się rozpoczyna pracę w systemie, wciąż brzmiała: "Administrator życzy wam Wesołych Świąt Bożego Narodzenia", mimo upałów za małymi oknami pracowni. Dyrektorzy instytutu, w którym znajdował się superkomputer niejednokrotnie musieli krzykiem zwracać uwagę Bucha, że na ich konsoli w pokoju obok cały czas wyświetlają się frywolne zaloty któregoś ze studentów do którejś z sekretarek. Buch najzwyczajniej nie miał głowy do przejmowania się tym wszystkim. Buch pisał bowiem gry.
Oj, nie, nie. Nie były to gry, o jakich myślisz. Nie miały oszałamiającej grafiki pełnej kolorowych postaci, trójwymiarowych potworów, realistycznych twarzy w ogóle nie miały grafiki; nie wydawały żadnego dźwięku oprócz klekotania klawiatury i bzyczenia monitora; nie polegały na uciekaniu, gonieniu, łapaniu, przeskakiwaniu, celowaniu, strzelaniu, na ściganiu się i rozbijaniu, na walczeniu i wygrywaniu, na sieczeniu i rozłupywaniu, wreszcie na zabijaniu się i zabijaniu. Gry Bucha otwierały światy. Tworzyły osobną rzeczywistość, wyjątkowo misternie utkaną, ale też narzucającą ścisłe zasady postępowania. Nie były to też jednak gry strategiczne, które pewnie przyszły ci teraz do głowy. Najznakomitszą cechą gier Bucha, ale też najbardziej niepojętą dla przeciętnego gracza był fakt, że duża część akcji przebiegała nie w komputerze, nie na autostradach magistrali systemowych, nie w zawiłych ścieżkach procesora, ani nie w przepastnych jamach pamięci, ale w samym mózgu grającego. Komputer narzucał jedynie pewne ogólne ramy i przeliczał pewne sytuacje, ale bardziej niż uczestnikiem czy miejscem akcji, był on zwykłym projektorem wyświetlającym zadany obraz na skomplikowanej i zawsze niepowtarzalnej siatce myśli ludzkich.
Dlatego nie każdy umiał grać w gry Bucha Knudsena. Były one osobliwością, jak czarne dziury, fascynującą dla wszystkich (którzy mieli rzadką okazję usłyszenia o nich), ale tylko bardzo nieliczni potrafili z nich korzystać, zajść dalej niż poznanie reguł rządzących interfejsem. Ci stawali się natychmiast wielbicielami Bucha i jego gier, fanatykami rozprawiającymi namiętnie w maluchnych grupach dyskusyjnych, narkomanami niemal, co każdą wolną chwilę spędzali na wklepywaniu prostych słów i oczekiwaniu, aż powolny strumień danych przeciśnie się przez kabel z konsoli do magistrali, dalej do procesora, aż ten mozolnie poprzestawia, popodstawia, pozamienia i poprzesuwa słowa bit po bicie, aż wynik prześle do pieczar pamięci, skąd weźmie go potem wraz z tysiącem innych i ciśnie je w szarą wtyczkę monitora; dalej strumień elektronów miejsce za miejscem rozświetli to ten, to tamten punkt ekranu tworząc linie, znaki, słowa... te dopiero dotrą do świadomości gracza i zaczną tworzyć świat. Zawsze inny. Zawsze będący tylko w małej cząstce programem, a w większości pracą szarych komórek gracza, jego wyobraźnią i zdolnością przestawiania, podstawiania, zamieniania i przesuwania faktów. Dlatego wielbicielami gier Knudsena byli głównie tacy jak on: komputerowi znawcy, konstruktorzy procesorów, budowniczy systemów operacyjnych, niezwykle błyskotliwi programiści, genialne umysły niejednokrotnie zapętane w brzydkie, łyse i lepkie ciała.
Buch też grał w swoje gry. Wyposażył je nawet na własne potrzeby w wielopoziomowe generatory liczb losowych i zaawansowane algorytmy sztucznej inteligencji oparte na sieciach neuronowych, żeby tylko móc zagrać w to, co przecież tak dobrze znał. I grał. Od rana do wieczora siedział spokojnie wpatrzony w rozbłyskujące białe znaczki. Siedział i grał. Grał i tworzył. Tworzył i grał. A na wieczór wracał do swojego mieszkania, prawie takiego samego jak każde inne. Prawie: w swoim mieszkaniu Buch żył zupełnie sam.
Wracał więc do domu i wykonywał czynności. Trochę się mył, trochę jadł, trochę patrzył w telewizor. Trochę chodził po przedpokoju, trochę wyjrzał za okno. Potem siadał na rogu kanapy i patrzył. Nie patrzył tak sobie, bezmyślnie, czy z rozmarzeniem. Patrzył konkretnie, skupiony i pilny i zawsze patrzył w jeden punkt. Na uszkodzony włącznik światła przy drzwiach.
Myślał o tym, co dzieje się wewnątrz superkomputera w instytucie. Myślał o 64-bitowych porcjach danych obrabianych tysiące razy na sekundę. Myślał o szerokim strumieniu zer i jedynek, o ilości możliwych operacji. Patrzył na uszkodzony włącznik. Świat... świat tymczasem oszalał: ludzie przestawiali okna, zamykali okna, zwiększali okna i zmniejszali okna, tworzyli skróty do programów, skróty do czynności, skróty do skrótów, malowali na ekranach, z gotowych kawałków układali muzykę, przemieszczali ikony, zmieniali ikony, zmieniali tapety, tła i czcionki... Knudsen patrzył na uszkodzony włącznik. Myślał coraz intensywniej.
Potem kupił na jakimś złomie komputer ośmiobitowy. Z umiłowaniem pogłaskał go po gumowych klawiszach, podłączył do telewizora i w jedną noc napisał grę, o której chyba marzył od miesięcy. Osiem pękatych zer, z których każde zamienić się mogło w szczupłą i zgrabną jedynkę było nową magią, czymś dużo bardziej znajomym, czymś czego na próżno szukał w wieloprocesorowych czeluściach superkomputera z instytutu. Napisał więc grę, w której człowiek jeszcze bardziej był bohaterem, a komputer jeszcze bardziej narzędziem. W której szala znów przechyliła się mocniej w stronę neuronów na niekorzyść tranzystorów, w której światy w głowie gracza zakwitły nowymi wymiarami, krainami i postaciami. Która wymagała jeszcze więcej wysiłku, jeszcze większego geniuszu.
Publikacja gry i jej zasad nie spotkała się z gorącym przyjęciem. O ile gry Bucha na superkomputery nazwane były "wyzwaniem", "intelektualną łamigłówką", "wyżyciem się programisty", o tyle nowy ośmiobitowy program najczęściej opatrywano przydomkiem "przegięcie", "powrót do zapomnianego", "potrawka dla zmanierowanych". Nastąpiło chwilowe zainteresowanie Buchem rozmaitych kolekcjonerów starych komputerów domowych, maniaków niskiej rozdzielczości, ale nie potrafił on zaoferować im rozrywki na jaką czekali: duszków pokonujących kolejne plansze, ludzików walczących z ludzikami, czy wielokomnatowych zamków strachów. Ale Buch nie bardzo się tym przejmował. Tak samo czule pieścił gumowe przyciski, z takim samym zamyśleniem wpatrywał się w uszkodzony włącznik.
Potem Buch Knudsen oszalał. Tak przynajmniej stwierdził przełożony w instytucie, uzasadniając zwolnienie Bucha ze stanowiska administratora. Otóż Buch postanowił napisać grę na kalkulator ręczny i podobno zrobił to, choć gry nikt nie rozumiał, prócz niego. Dniami zamknięty w mieszkaniu wystukiwał cyfry na dwudziestu klawiszach, mnożył, dodawał, podnosił do potęg. Twierdził, że gra, ale obserwujący z zewnątrz widzieli tylko cyfry, cyfry, cyfry. Cyfry i skupioną twarz Bucha. Na forum publicznym już dawno wszyscy o nim zapomnieli. Świat otrzymał swoje zabawki. Wszyscy poszli się bawić.
Dawni znajomi słyszeli jeszcze czasem o Buchu, ale jego obraz w ich pamięci stawał się poszatkowany, jak wielokrotnie nadpisywany plik dyskowy. Ktoś słyszał, że Knudsen napisał grę na zegarek z melodyjkami, ktoś inny, że grę na czasomierz kuchenki mikrofalowej, na programator wycieraczek, na kasownik do biletów. Każda kolejna gra zajmowała mu więcej czasu, każda wciągała go jak coraz bardziej grząskie i zwodnicze bagno. Uparcie dążył do uproszczenia medium: 64 bity, 32 bity, 16 bitów, 8 bitów, urządzenia cztero- i trzybitowe, dwubitowe rozdzielacze, wreszcie... tak, ktoś słyszał, że napisał grę na zwykły przełącznik od lampki, co to tylko dwoma różnymi stanami mógł się pochwalić: zero lub jeden. Nad tą grą najwięcej spędzał czasu, nieskończenie skupionym wzrokiem śledził obrazy, które wydawały się być za niewidzialną kurtyną rzeczywistości, a które naprawdę działy się w jego wyobraźni, gdzie świat przybrał niemal realne już kształty, gdzie jedyna decyzja, jedyna wątpliwość, jedyny wybór należał do... do przełącznika w ręce Knudsena... cyk... przełączone... dalszy ciąg obrazów, kontynuacja świata zbudowanego od podstaw przez twórcę-człowieka, całkowicie mój świat, taki, jakiego pragnąłem, świat moich snów i mojej już przecież jawy, świat opisany w każdym szczególe, świat miliardów możliwości, świat z historią i przyszłością, świat szeroki, głęboki, wysoki, o barwach nienazwanych, o rozmawiających ze sobą zapachach, o jednej tylko bramie na brudną i nieciekawą rzeczywistość, bramie wąskiej na jeden bit, bramie którą trzeba zlikwidować...
Ciało Bucha Knudsena zostało znalezione przez zaniepokojonego sąsiada, który korzystając z pomocy ślusarza wyważył drzwi zasypane z obu stron ulotkami reklamowymi i ponagleniami płacenia rachunków. Podobno, gdy go znaleziono, wciąż siedział na rogu kanapy. Wciąż miał otwarte i skupione oczy. Kurczowo trzymał w ręku wyrwany ze ściany włącznik światła, który dawno zaciął się i ciągle znajdował się w położeniu "włączony".
Grudzień 1998
Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.