Zgrzyyytharrrat. Winda ruszyła.
Jeremi nie lubił windy. Bał się nią jeździć, tyle ostatnio przykrych wypadków. Ale perspektywa miliona schodów jakie dzielą siódme piętro od Ziemi, była znacznie silniejsza. Stał więc teraz w dźwigu osobowym, tępo wpatrzony w uciekające za szybą piętra.
- Życie jest szare jak......- Jeremi był niezbyt rozwinięty, a poza tym nie lubił filozofii, to też szybko porzucił czcze rozmyślania i ochrypłym głosem zanucił sobie jakąś radosną melodyjkę.
Zaskoczony Jeremi najpierw to poczuł, dopiero potem usłyszał. Twardy, kanciasty kształt, do złudzenia przypominający buta marki Blackstone, zagłębił się w jego ciele zaraz za linią żeber. - No i co charczysz, bucu - ryknął facet, do którego należał but.
Jezu, jak Jeremi nienawidził tego faceta. Marzył o tym, żeby wpadł pod samochód, wyleciał z okna, zapił się na śmierć, albo zginął w urwanej windzie. - Zaraz, zaraz - powiedział sam do siebie - prawie zawsze jeździmy tą samą, więc może lepiej nie ryzykować. Z resztą przyzwyczaił się już do takiego traktowania. Skulił się w kącie windy i rzucając pioruny oczami w stronę faceta, wystawiał na ciężką próbę resztki swojej urażonej dumy.
Na drugim wsiadła jakaś laska. Zupełnie nie zwracając uwagi na Jeremiego rzuciła przelotne spojrzenie na faceta. Ten obdarzył ją jednym z tych swoich krecich uśmieszków. - Palant - pomyślał Jeremi niespokojnie szurając nogami. Wstydził się tej swojej słabości, ale od pewnego czasu stawał się coraz bardziej nerwowy. Dojechali na parter. Laska wyszła pierwsza, niknąc szybko na zewnątrz bloku. Jeremi wytoczył się z windy, a za nim facet.
- Musi mieć dobry humor, skurwysyn - pomyślał Jeremi - otworzył mi drzwi i nawet nie kopnął mnie w dupę. Czyżby jakaś odmiana ?
Do rzeczywistości przywrócił go piekący ból w okolicach lędźwi. Ból był pochodzenia zdecydowanie pozaustrojowego. Jeremi nie musiał się odwracać, aby rozpoznać znajome kształty bieżnika ciężkiego buta wspinaczkowego. No i nie ukrywajmy, bał się zaliczyć klincza w paszczękę.
Idąc chodnikiem miał dziwne przeczucie, że jakaś nieokreślona siła ograniczała swobodę jego ruchów. I to idiotyczne przeświadczenie, że facet ciągle jest w pobliżu. Chyba będzie musiał odłożyć trochę kasy na psychoterapeutę.
- Dzień dobry, panie Józefie - powiedział facet do mijanego po drodze, schludnie ubranego mężczyzny.
Jeremi nie wytrzymał i odwrócił się. - O Boże! - zaskomlał przerażony. Facet stał parę metrów od niego. Rozmawiając z panem Józefem, raz po raz nienawistnie spoglądał w stronę Jeremiego. Ten czuł jak nogi zamieniają mu się w budyń. - Teraz albo nigdy - myśl, jak błyskawica, przeleciała przez umysł Jeremiego. Odwrócił się na pięcie wrzasnął - Bonzai! - i co sił w nogach zaczął uciekać. Rycząc jak lew roztrącał zdziwionych przechodniów, rubaszne przedszkolanki i rozwydrzone bachory. Gnał przed siebie podświadomie czując, że facet jest tuż za nim.
- Ziemniaki, kartofle, ziemniaki .... - usłyszał gdzieś z prawej i zdziwiony odwrócił głowę. To był błąd. Na całej prędkości pierdolnął, w otworzone przez kogoś drzwi, od samochodu marki dełutiko. Na krótką chwilę, która wydawała się wiecznością, świat zawirował mu przed oczami. Urywane sceny, jak z niemego filmu, bombardowały jego oszołomione jestestwo. Mama, tata, Konio - kumpel z wojska, pierwsze dragi, jacyś nieznajomi ludzie. Czuł, że zaraz zwymiotuje. Wizje nasilały się. "Dzień dobry....", "co charczysz", laska w windzie, Małgosia na drugiej stronie ulicy.....zaraz, zaraz to była rzeczywistość. Oszołomiony Jeremi pomyślał, że to jego ostania szansa. Zataczając się i niepewnie stawiając kroki pełznął w jej kierunku.
- Ratunku - wyskomlał - ratuj mnie, błagam Małgosiu...- do świadomości Jeremiego docierały dziwne obrazy. Małgosia patrzyła na niego przerażona i chciała mu coś przekazać dziwnie machając rękami.
- Już idę, idę - mamrotał - dlaczego mam nie iść ? Małgosiu dlaczego? - słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Nic z tego nie rozumiał.
Zrozumiał dopiero gdy dogorywał, leżąc na asfalcie. Wlazł prosto pod tonę żelastwa, zwaną szumnie Polonezem. Kierowca nawet nie próbował hamować. - Ach, gbco za gblechowy gbldzień - wyszeptał Jeremi, dławiąc się własną krwią. Ostatkiem sił obrócił zmasakrowaną głowę. Jak przez łzy zobaczył, że Małgosia płakała. Westchnął głęboko i skonał.
- Jezus, Maria. Przepraszam, naprawdę go nie zauważyłem - kierowca zdążył już wysiąść i oglądał przestraszony swoją ofiarę
- Boże, to był taki ładny jamnik - westchnął z nutą autentycznego współczucia w głosie.
Parę metrów od całego zajścia jakiś facet, z kawałkiem urwanej smyczy w ręku, skakał i wrzeszczał z radości.
K-ów 26 styczeń 1999
Koniec
Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.