Autorka ma 21 lat i studiuje psychologię. Adres kontaktowy: m_janus@friko6.onet.pl.
(1801 słów)
Lubił okrągłe, obłe kamienie, które kształtem idealnie wpasowywały się w dłoń. Kiedy trzymał w dłoni taki kamień, czuł się uspokojony. Taki kamień był punktem oparcia w chybotliwej i płynnej przestrzeni.
O tym, że umieram dowiedziałem się dwa tygodnie temu, w środę, o czwartej po południu. Zaraz potem wróciłem do domu. Szukałem w środku siebie śmierci. Gdzie się ukryła? Czemu nigdy nie dała mi żadnego znaku, że jest tak blisko? Przypominały mi się wszystkie niewinne migreny, przeziębienia, białe plamki na paznokciach, skurcze prawej łydki...
Czułem się taki słaby. Moje ciało opanował nagły bezwład, zwiotczenie mięśni. Stało się takie ciężkie, że nie byłem pewny czy uda mi się wspiąć po schodach do mieszkania.
SCHODY - przedmiot służący do poruszania się w pionie
Prowadzimy wyżej, stopień po stopniu. Prowadzimy niżej, stopień po stopniu. Rozpoznajemy pośpiech i zwlekanie, zmęczenie, płeć i temperament. Wszystko to zdradzają nam ich kroki.
Moja Sąsiadka jest ciekawską osobą. Zawsze gdy słyszy kogoś na klatce schodowej zerka przez judasza, by sprawdzić kto to. Musiała dojrzeć bladość i grymas bólu na mojej twarzy, bo drzwi otwarły się i podbiegła by mi pomóc.
JUDASZ- przedmiot do obserwowania co dzieje się
po drugiej stronie drzwi
Jestem by można było widzieć, nie będąc widzianym. Pamiętam każdą skłamaną nieobecność, strach i drapieżną ciekawość.
Za pomoc zapłaciłem jej mówiąc, co się ze mną dzieje. Chyba nikt do tej pory nie obdarzył jej Taką wiadomością, bo nie wiedziała jak ma zareagować.
Kiedy wreszcie z jej pomocą dotarłem na górę, byłem cały zlany potem, chłodne słone kropelki spływały mi po plecach i twarzy. Natychmiast położyłem się do łóżka.
ŁÓŻKO - wielofunkcyjny przedmiot wykorzystywany do snu, uprawiania miłości,
choroby i umierania
Zrobiono je z drewna orzechowego, to dlatego miało ten niezwykły, pomarańczowawy odcień brązu. Materac był idealny - niezbyt miękki i nie za twardy, ciało nie zapadało się w niego, lecz unosiło na sprężystej powierzchni.
Tak wiele wspomnień wiązało się z tym łóżkiem. Tyle zakotwiczonego w nim czasu. Myślałem o tym, że naprawdę kocham Moje łóżko, że tak trudno mi zasypiać bez niego, tak trudno się nim dzielić.
Ludzie zupełnie nie mają poszanowania dla przedmiotów. Na co dzień w ogóle o nich nie pamiętają. Nie dostrzegają ich indywidualności. Patrzą na nie poprzez pryzmat funkcji: przedmiot do krojenia chleba, przedmiot do chronienia stóp przed zimnem, albo czyszczenia zlewu. A przecież one budują nam azyl, chronią przed pozbawioną punktów zaczepienia pustką.
Nie jeden raz to właśnie ich widok przeprowadził mnie przez wyjątkowo nieprzyjazny dzień. Obezwładniony smutkiem przechodziłem od pantofli, do szczoteczki do zębów, elektrycznego czajnika, lodówki i tak powoli zabijałem czas, aż nadchodził wieczór. Gdyby nie one nawet nie otworzyłbym oczu.
Zawsze otwarte na jego zmęczenie i na jego lenistwo. Nauczył mnie swojego ciężaru. Noszę na sobie piętno - odcisk jego ciała, zagłębienie jego snu. Znam wszystkie jego kobiety, zdradzane i te z którymi je zdradzał.
Wieczorem do Moich drzwi zapukała Sąsiadka. Przyniosła gorącej zupy. Była bardzo przejęta i zatroskana. Poradziła mi, żebym oddał swoje rzeczy biednym: -Tylu teraz potrzebujących ludzi na świecie. Panu się to i tak już na nic nie przyda...- Szybko otarła ściekającą po zaczerwienionym policzku łzę.
Zdawało mi się, że w jej spojrzeniu omiatającym Moje meble i drobiazgi dostrzegam błysk zachłanności. Hiena! Już zastanawia się, które z Moich rzeczy pasowałyby jej najbardziej.
-Zapakuje pan ubrania i garnki do jakichś pudeł, a mój mąż może je podrzucić do PCK. Pan nie powinien się przemęczać- Jej łamiący się głos przyprawiał mnie o mdłości.
Wróciłem do łóżka. Przez Nią nie mogłem zasnąć. Ciągle na nowo przypominałem sobie zmrużone, krótkowzroczne oczy Sąsiadki, uważnie sondującej sprzęty w Moim pokoju. Przyjdą tu pewnie po tym kiedy umrę, zabrać wszystko.
Wyobraziłem sobie obcych ludzi noszących Moje ubrania. Materiał przylegający do obcej skóry, czyjś pot wsączający się we włókna, podczas gdy moje ciało przechodzić będzie przez kolejne stadia gnicia i rozkładu. Czyjeś ręce przetrząsające Moje szuflady. Kogoś kąpiącego się w Mojej wannie, wycierającego Moim ręcznikiem...
Rzuca się tak niespokojnie, przewraca z boku na bok. Coś się stało. Coś nie pozwala mu zasnąć. Ma napięte mięśnie, jakby przeciwstawiał się czemuś napierającemu na niego z wielką siłą.
Nie potrafiłem tego zatrzymać. Coraz więcej i więcej obrazów tłoczyło się w moim mózgu. Czułem się jakby za chwilę miały rozsadzić mi głowę. Im więcej ich było, tym mniej zrozumiałe się stawały. Wkrótce zmieniły się w samo wirowanie, od którego świstu rozbolały mnie uszy. Przycisnąłem głowę do poduszki.
Przez lata mojego życia obrastałem w różne przedmioty, gromadziłem je wokół siebie, budowałem z nich ścieżki i drogowskazy, wyścielałem nimi kanciastą przestrzeń, a teraz miałbym je tu zostawić? One należą do mnie, a może nawet są mną, bo tyle na nich moich spojrzeń, moich dotknięć i moich myśli (Nigdy nie byłem pewien gdzie się kończę. Czy skóra rzeczywiście wyznacza moje granice...).
Nie mogę pozwolić na to, by ktoś je zagarnął. One dzielą moje najintymniejsze sekrety, wiedzą to, czego nie wie o mnie żaden człowiek.
Wtedy zdecydowałem: muszę je zniszczyć.
FILIŻANKA - przedmiot służący do picia, dla wygody zaopatrzony w uszko
Obudziłem się rano pełen spokoju i siły jaką daje podjęta decyzja. Wszystko było jasne i proste - miałem cel. Żeby tylko udało mi się zdążyć. Pijąc herbatę zastanawiałem się nad kolejnością. Co mam zniszczyć jako pierwsze? Trzeba ułożyć dokładny plan, nikt nie może się dowiedzieć co robię. Najtrudniej będzie zmylić Sąsiadkę, ona wciąż wtyka nos w nie swoje sprawy.
Trzymałem w dłoni filiżankę. Była taka bezbronna, taka ufna...
Znam jego ślinę. O poranku jest kwaśna i zgęstniała, język obłożony białym nalotem, a usta są szorstkie, suche i zachłanne. Pije szybko, dużymi łykami, czasem przepłukując zakamarki ust sokiem lub herbatą.
W ciągu dnia jego wargi stają się miększe i nabierają posmaku nikotyny. Wieczorem, delikatnie, na dłużej obejmują moją krawędź, niespiesznie sączą płyn.
Trzeba od czegoś zacząć. Nie mogłem tego uniknąć. Powoli rozluźniłem chwyt. Potoczyła się po stole i spadła rozbijając się na małe kawałeczki.
DRZWI - ruchomy przedmiot zamykający otwór w ścianie
Naznosiłem kartonowych pudeł i popakowałem w nie zawartość Moich szaf, szuflad i schowków. Sąsiadka pukała kilka razy, ale nie otwarłem jej drzwi.
Dzielimy świat na wnętrze i zewnętrze.
Postanowiłem, że zacznę znosić pudła na dół koło dwunastej, powinna być wtedy zajęta gotowaniem obiadu. Przemykałem cicho po schodach. Przy czwartym pudełku zderzyłem się z nią, wbiegającą na górę (Zapomniałem o oknie w kuchni...).
-Chyba pan zwariował! W pana stanie! Niech pan wraca do mieszkania. Zaraz panu przyniosę ciepłej zupki, a może woli pan kompociku? Mówiłam przecież, że mąż panu pomoże-
Miałem ochotę krzyknąć: zostaw mnie w spokoju, ty głupia krowo!. Ale wtedy mieliby na mnie haczyk. Stwierdziliby, że się załamałem, że nie wiem co robię, że nie potrafię sam decydować... nie mogłem do tego dopuścić.
-Wolałbym zrobić to sam.- powiedziałem
-Jak to sam!? Pan powinien odpoczywać- Sąsiadka nie poddawała się tak łatwo.
-Proszę mnie zrozumieć. To ostatnia rzecz, którą mogę zrobić w moim życiu. To dla mnie naprawdę ważne, muszę zająć się tym zupełnie sam-
-Boże mój! Jaki z pana dzielny człowiek...- znowu płakała. -Może ja chociaż panu pomogę te pudła poznosić na dół, co?
Zgodziłem się. Nosiła ze mną pudełka, ciągle pochlipując.
-Jak pan już wróci z PCK proszę do mnie zapukać, to panu tej zupy przyniosę... a lubi pan galaretkę?
Wyjechałem za miasto, znalazłem odpowiednie odludne miejsce i tam ułożyłem stos z Moich przedmiotów, od razu rwąc je, gniotąc i rozbijając. Potem ten stos podpaliłem. Powtarzałem sobie cały czas, że tak trzeba, że tak będzie lepiej, że to jedyny sposób.
Chyba nie umiałbym tego zrobić jeszcze raz.
Nie chciały się palić. Tliły się tylko, wydzielając kłęby czarnego gryzącego dymu. Zaczęły łzawić mi oczy. Musiałem dolać benzyny, dopiero wtedy pojawiły się płomienie.
Nie mogłem na to patrzeć, więc nie czekałem, aż się dopalą tylko wróciłem do domu. Przyjechałem tam następnego dnia i dokładnie przetrząsnąłem pogorzelisko. Jestem zupełnie pewien, że nie zostało tam nic, co nadawałoby się jeszcze do użytku.
SZAFA- przedmiot do przechowywania innych przedmiotów
Ponieważ jestem na coś, nie jestem dla siebie. Sama z sobą jestem niepełna. Przygarniam, chowam, chronię, zamykam w swoim brzuchu. Czemu odebrał mi wszystko? Czemu otaczam teraz tylko kurz i pustkę .Co mi po nich, nie mają ciężaru, nie mają koloru...gdzie się podziała obfitość przedmiotów z moich półek, wieszaków i szuflad? Martwię się o nie.
STÓŁ -przedmiot wielofunkcyjny; jada się przy nim, nakrywa do niego, wykłada nań swoje karty
Prześladowała mnie myśl o Moich meblach. Zupełnie nie wiedziałem jak sobie z nimi poradzić. Spędzałem całe dnie siedząc przy kuchennym stole i rozmyślając.
Czuję się stary. Ciało mam przeorane plątaniną wydrążonych przez korniki chodników. Nie stoję już na ziemi tak pewnie jak niegdyś, gdy lśniła moja politura, gdy nie nosiłem na sobie zbielałych blizn po gorących szklankach i garnkach. A on mimo to siada wsparty na mojej chwiejności. Kocham te nasze przedłużane w nieskończoność, bo aż do południa, śniadania, kiedy rozpościera na mnie szorstką płachtę gazety i czytając popija kawę. Jestem już stary i nie on pierwszy siada ze mną do śniadań, obiadów i rozmów, dlatego dobrze wiem o czym myśli. Potrafię być tylko oparciem, więc mu się nie sprzeciwię, ale sądzę, że nie powinien obmyślać mojej zagłady z łokciami wspartymi o mój blat.
W końcu wpadłem na pomysł. Jedyną przeszkodą była Sąsiadka.
-Stuk, stuk.-
-Dzień dobry. Mam do pani wielką prośbę...-
Ludzie tacy jak Sąsiadka wykorzystują każdą okazję na wyświadczenie innym przysługi, zniewalają innych swoją uczynnością, świat to ich dłużnik. Wysłałem ją do apteki po lekarstwo. Apteka była daleko, dawało mi to co najmniej dwie godziny jej nieobecności.
Rozpiłowałem Moje meble na kawałki. Musiałem tak zrobić, inaczej nie zmieściłyby się do pudełek. Zdążyłem tuż przed powrotem Sąsiadki.
-Dziękuję pani bardzo. Co ja bym zrobił bez pani... a pomogłaby mi pani jeszcze poznosić te pudła?
-Oczywiście, że panu pomogę.
-Jakie one ciężkie, cóż pan tam zapakował?- gderała.
-Wie pani, jak pani nie było to przyjechali zabrać łóżko
-Nawet łóżko pan oddał!?
Po powrocie do mieszkania przywitała mnie pustka. Mąż Sąsiadki przyniósł mi materac, Sąsiadka przyniosła kisiel. Nie chciałem żeby wyszli i zostawili mnie samego. Jednak rozmowa nie kleiła się, więc powiedziałem im, że jestem zmęczony i chciałbym się już położyć spać.
Nie mam już prawie nic, zostawiłem tylko pidżamę i Moją ulubioną poduszkę. Sypiam na materacu pożyczonym od sąsiadów. Właściwie nic nie robię, tylko leżę i myślę. Wspominam Moje meble i Moje ubrania. Czasami się boję, boję się tego uczucia zawieszenia w przestrzeni bez punktu oparcia.
PODUSZKA - miękki przedmiot ułatwiający zasypianie
Zbudziłem się wcześnie, to przez gołębie łomoczące na parapecie. Ranek pachniał popiołem. Przykryłem głowę poduszką. W ogóle nie tłumiła hałasu, utraciła całą swoją miękkość, jak gdyby się zbuntowała.
Przyciska mnie do swojego szorstkiego, nieogolonego policzka. Wydaje się taki bezradny, a mimo to go nienawidzę.
Sąsiadka wbiegła zdyszana, trudno było rozpoznać czy wstrząsający nią szloch, te wszystkie dziwne dźwięki które wydawała, ten pokraczny taniec wyraża wielką radość czy rozpacz. Zadzwonili do niej, bo on nie miał już telefonu. Pomylono wyniki. Nie umierał. Jest zupełnie zdrowy.
Dobrze go znam: pewnie pójdzie nad rzekę, poszuka jakiś gładkich okrągłych kamieni, zacznie od nowa budować swój świat. Morderca!
(1917 słów)
- Nie wiedziałam, że jest ich aż tyle! Spotykam je na każdym kroku, są wszędzie dokoła. Kto by przypuszczał, że można przeżyć 27 lat nie zdając sobie sprawy z istnienia czegoś, co mija się codziennie rano w drodze do pracy, a nawet w drodze do własnej łazienki.
Podekscytowana Agnieszka wymachiwała rękami na wszystkie strony, co chwilę wykrzykując: - O popatrz! Tam, tuż pod sufitem jest jeden... i obok okna też...i tutaj i jeszcze tam...
Podążałem posłusznie wzrokiem we wskazywane mi miejsca, ale nic tam nie widziałem. Nic nadzwyczajnego, nic takiego, o czym ona mówiła - po prostu kawałek krzesła, przybrudzoną ścianę, pomiętą reklamówkę.
- Nic tam nie widzę- powiedziałem jak najdelikatniej, żeby tylko jej nie zdenerwować. Zdenerwowana Agnieszka płakała, miała piskliwy, drażniący głos i groziła, że odejdzie. Nie lubiłem zdenerwowanej Agnieszki. Aby ją przebłagać, musiałem potem czytać te idiotyczne książki, które jak mówiła: "pozwolą nam zrozumieć się lepiej", "umocnić nasz związek", "nauczą uzewnętrzniać emocje" i tym podobne bzdury.
Tym razem jednak Agnieszka, zajęta wypatrywaniem, wcale nie zwróciła uwagi na moje słowa. Spróbowałem więc inaczej: - Agnieszko!- natychmiast zareagowała na dźwięk swojego imienia- Mówiłem ci, żebyś uważała na Andrzeja. On ma nie po kolei w głowie.
-Jak możesz tak mówić o swoim najlepszym przyjacielu! O mnie też tak mówisz za moimi plecami?
-Andrzej jest moim przyjacielem od dwudziestu pięciu lat. Właśnie dlatego najlepiej wiem, że on ma nie po kolei w głowie. Po prostu go nie słuchaj. To znaczy słuchaj go, odpowiadaj na jego pytania, ale broń Boże nie bierz na poważnie tego, co mówi.
-Nie bierz na poważnie tego, co mówi- zapiszczała -Jesteś dwulicowy! Obłudny! Już dawno powinnam cię zostawić! Żyję z obłudnikiem, który ze swojego najlepszego przyjaciela robi wariata!- powiedziała łamiącym się głosem i zaczęła płakać.
-Nie robię z Andrzeja wariata. On jest war...
Nie pozwoliła mi dokończyć: -Jesteś po prostu zazdrosny o to, że on pokazuje mi rzeczy, których ty nie rozumiesz
-Niby czego nie rozumiem?- zaczynało mnie to bawić. Aga twierdziła, że czegoś nie rozumiem.
-Nie rozumiesz dorgów i ekli!
-A co to do cholery są te pieprzone dorgi i ekle? Produkt chorej wyobraźni Andrzeja!
-Ignorant! Nie są żadnym produktem. Widzisz tam na krześle są dwa ekle...
Jej palec wskazywał dwie równoległe proste, przecięte trzecią, grubszą pod kątem 30 może 400.
-Czy to jest ekel?- zapytałem wskazując podobny układ na kocu przykrywającym kanapę.
-Nie, no coś ty, to nie jest ekel. To raczej mojf. Musisz nauczyć się patrzeć od nowa. Wtedy zobaczysz ten ukryty świat, który pokazuje mi Andrzej.
-Jaki olbrzymi dorg !- szepnęła z podziwem, mając chyba na myśli szafę w połączeniu z półką i zasłoną. Spojrzała na mnie z wyrzutem, ocierając dłonią łzy, a kiedy zwróciłem jej uwagę na rozmazany tusz, zaczęła hałaśliwie skarżyć się na mój brak wrażliwości i ograniczenie. Po czym niespodziewanie zamilkła, zagapiona w lewy kącik moich ust. Wyciągnęła rękę i z nabożnym skupieniem obrysowała delikatnie palcem jakąś moją zmarszczkę, zaczynającą się właśnie w lewym kąciku ust i przechodzącą na policzek.
-Boże! Masz prawdziwego zideta! One są takie rzadkie...
Zacząłem gryźć i całować jej dłoń, a ona, chyba zahipnotyzowana widokiem owego zideta, zapominając o złości, poddała się pieszczotom.
Kiedyś nawet bym nie ryzykował i nie rozpoczynał tej rozmowy. Kiedyś o wiele więcej bym zrobił, żeby udobruchać Agnieszkę. Miała takie cudowne piersi i ogromne, przepełnione podziwem, zgadzające się z każdym moim słowem, brązowe oczy. Ale wkrótce przekonałem się, że tajemnica jej podziwu dla mnie, wcale nie wiąże się ze zrozumieniem. Agnieszka nie rozumiała tego, co do niej mówiłem, co więcej, ona niczego nie rozumiała. Po prostu zachwyciwszy się czymś, wchłaniała to w siebie jak gąbka, połykała to w całości, akceptowała w najdrobniejszym szczególe, niczego nie zmieniając. Oczywiście każdy człowiek jest trochę gąbczasty, ale ona była hipergąbczasta.
Mnie też połknęła. Nie powiem, z początku sprawiało mi przyjemność odnajdywanie własnych słów i zdań w jej ustach - zaspokajała tym moją próżność, dokarmiała moje ego. Trwało to dopóki nie zorientowałem się, jak przypadkowy jest jej zachwyt i jak przypadkowe rzeczy połyka. Jej gąbczastość najpierw zaczęła mnie nudzić, potem drażnić, a wreszcie przerażać.
Nie miałem pomysłu, ani siły na to, by ją porzucić, więc każda jej groźba odejścia, wykrzyczana podczas coraz częstszych kłótni, brzmiała dla mnie jak najsłodsza obietnica. Zrobiłem się złośliwy i nieustępliwy, odmówiłem czytania tych jej głupich książek, nie reagowałem na histeryczne przedstawienia.
Wtedy wrócił z Maroka Andrzej. Ucieszyłem się z jego powrotu. Nie ma jak ożywczy powiew szaleństwa. Odmienna, nowa perspektywa...
-W Maroku pobierałem lekcje u zaklinacza węży. Słono mu za nie płaciłem. Obiecał nauczyć mnie jak widzą świat węże i pokazać mi znane tylko wtajemniczonym ukryte przedmioty. No i dotrzymał obietnicy - skończył nagle swoje opowiadanie Andrzej.
-Pyszne to ciasto -zmienił temat -Chyba będę u was częstym gościem. Sama piekłaś Agnieszko?
-Tak. Dziękuję-Aga była rozpromieniona.
-A nie mógłbyś nam więcej opowiedzieć o tych ukrytych przedmiotach?- poprosiła.
-Jasne, że mógłbym, ale wydawało mi się to nudne
Zaprzeczyłem równie gorąco, co nieszczerze: -Skąd, to cholernie interesujące, Andrzej!
I Andrzej zaczął nam tłumaczyć, co to są dorgi i ekle. Słuchałem jego skomplikowanych wywodów jednym uchem, od czasu do czasu rzucając jakiś komentarz, żeby nie odkryli mojej nieuwagi.
Takie komentarze są zawsze ryzykowne i kiedy śmiejąc się powiedziałem: - Uważaj Andrzej, bo coś mi to przypomina. Niech się stanie dorg! Niech się stanie ekel! Cóż z ciebie za twórca - słowotwórco...- popatrzyli na mnie oburzeni, a Agnieszka rozwścieczona krzyknęła, że znowu nie słucham, a się wymądrzam. Andrzej natomiast, jak zwykle nadnaturalnie spokojny wyjaśnił: -Źle mnie zrozumiałeś Tomku. Nie stwarzasz dorgów, albo ekli nazywaniem. One istnieją cały czas, nazwy tylko pozwalają ci je dostrzec, mówić o nich i myśleć...
Kiwnąłem głową potakującą, bo nie miałem ochoty się z nim spierać. Andrzej był wariatem, chociaż wszystkie jego argumenty, były zawsze celne i złudnie racjonalne. Zresztą on sam dobrze wiedział o swoim wariactwie, przyznał się do niego podczas jakiejś naszej dyskusji o sektach. "Byłbyś świetnym guru."- powiedziałem. "Dlatego, że jestem szalony, prawda? To byłaby super praca, jestem do niej stworzony."- odpowiedział, śmiejąc się zdecydowanie za głośno. Andrzej był moim ulubionym świadomym swojego wariactwa wariatem.
Zaraz po wyjściu Andrzeja pokłóciliśmy się po raz pierwszy o dorgi i ekle. Dokładniej, to Agnieszka się kłóciła za nas dwoje, bo ja uznałem, że kłótnia o nieistniejące przedmioty ociera się o absurd. Z niedowierzaniem smakowałem gwałtowność niespodziewanego buntu mojej Agnieszki, która do tej pory była męcząco niezawodna w swoim dla mnie poparciu. Zabrała pościel i poszła spać na rozkładanym fotelu w pokoju gościnnym.
Następnego dnia umówiła się z Andrzejem na kawę, a po powrocie, cała nasiąknięta naukami marokańskiego zaklinacza, pokłóciła się ze mną po raz kolejny i odkryła na moim policzku zideta.
Wieczorem zadzwoniłem do Andrzeja, ale uparcie udawał, że nie rozumie, o co mam do niego pretensje. Rozgorączkowany opisywał mi szczegółowo jakiś dom na wsi, który zamierzał kupić. Kiedy powiedział, że ogród jest gigantycznym mojfem i że to dobrze działa na potencję odłożyłem słuchawkę.
We środę wróciłem z pracy i zobaczyłem, że mój komputer został przestawiony na podłogę, książki na półkach ułożone są w tworzące dziwne kształty sterty, a żeby dostać się do łóżka, muszę przeskakiwać biurko. Dowiedziałem się od Agi, że to dlatego, bo ekl nie może sąsiadować z tymnfolem, rek wydziela rekton, który powoduje zmęczenie, a mojf... jest dobry na potencję.
Uświadomiłem sobie, że Agnieszka wchłonęła Andrzeja. Wyszedłem z domu trzaskając drzwiami i wróciłem dopiero koło dwunastej w nocy. Agnieszki nie było. Nie chciałem nawet dzwonić do Andrzeja i tak byłem pewien, że ona tam jest. Jeszcze niedawno zastanawiałem się jak z nią zerwać, ale teraz nie byłem już tego taki pewien.
W końcu zajmowała kawał mojego życia. Była zawsze obok, na każde zawołanie i całkiem nieźle zapełniała mój czas. Teraz gdy wymykała mi się z rąk, zacząłem o niej myśleć jak o swojej własności, którą nie chcę się z nikim dzielić. Jak o rzeczy, którą mogę wyrzucić na śmietnik, ale nie oddam jej nikomu. Przywykłem do niej przez te dwa lata i jej zniknięcie pozostawiłoby sporą lukę.
Agnieszka pojawiła się w domu rano, tłumacząc, że noc spędziła u siostry. Przez następne kilka tygodni wszystko było w porządku. Prawie w porządku, bo przy komputerze pracowałem siedząc na podłodze, a do picia zamiast herbaty dostawałem wywar z tekla, który dla mnie był zwykłą gotowaną wodą. Znosiłem to cierpliwie, ponieważ Andrzej przeprowadził się już do swego wiejskiego domu i przestał przychodzić na kolację, więc miałem nadzieję na uzdrowienie mojej Agi. Niestety zamiast tego pojawiły się nowe problemy.
-Podaj mi proszę krzesło, Agnieszko
-A gdzie jest krzesło?
-Jak to gdzie?! Nie rób sobie żartów. Stoi metr od ciebie
-Po prawej, czy po lewej stronie?
-Agnieszko! Podasz mi to krzesło, czy nie?- krzyknąłem zniecierpliwiony.
-Chętnie ci je podam, jeżeli powiesz mi gdzie jest...- znowu ten piskliwy ton zwiastujący atak płaczu. Odwróciłem głowę, Agnieszka cała się trzęsła, a na policzkach widniały czarne smugi rozmazanego tuszu. Była taka brzydka i żałosna.
-Cholera! Ty naprawdę nie widzisz tego krzesła- przeraziłem się.
-Gdzie jest filiżanka?- spytałem. Rozglądała się bezradnie wokół siebie.
-Stoi na stole- sam sobie odpowiedziałem. -A gdzie jest stół? Nie ma stołu?!
W odpowiedzi Agnieszka zaczęła rozpaczliwie płakać, zachłystując się wdychanym powietrzem i trzęsąc. -Świetnie, nie ma stołu. Od dziś stoły nie istnieją..- nie zwracałem uwagi na to, że usiłuje mi coś powiedzieć.- Ja nie widzę twoich ekli, mojfów i zidetów, a ty nie widzisz krzeseł i stołu. Świetnie!
-No uspokój się, wszystko będzie dobrze- powiedziałem wreszcie, ale zabrzmiało to tak bezsensownie, że zaraz się roześmiałem, co wywołało kolejny wybuch płaczu Agnieszki.
Stało się. Żyliśmy w innych światach: ja - w świecie krzeseł, a ona - w świecie ekli, choć mogłoby się zdawać, że to ten sam świat - moje x metrowe, odziedziczone po rodzicach mieszkanie.
Ona godzinami wypatrywała się we wskazanym przeze mnie kierunku krzesła, a ja ze wszystkich sił starałem się dojrzeć ekla. Co z tego, skoro Aga wciąż widziała tylko ekle, a ja jedynie krzesła. Zaczęliśmy więc porozumiewać się językiem geometrii: proste, krzywe, kąty i punkty przecięcia. W zasadzie, ten dziwaczny, nieekonomiczny język działał, chociaż było to żmudne i wymagało anielskiej cierpliwości. Na dodatek, dla Agnieszki prosta nie zawsze była prostą.
Najgorzej było kiedy Agnieszka zaczynała robić porządek. Bo według niej nasze, pozostające w idealnym porządku mieszkanie, było w stanie koszmarnego nieładu, było niemożliwym do zniesienia chaosem. Naprawiając dorga pocięła moje dyskietki na trójkąty i wrzuciła do szklanego wazonu. Większość mebli poustawiała do góry nogami. Tłumaczyła mi potem, że na widok tego bałaganu dostawała gęsiej skórki i bolały ją zęby, więc musiała posprzątać.
Nie wiedziałem, co robić, więc zadzwoniłem do Andrzeja. Pomyślałem, że dobrze jej zrobi rozmowa z kimś z "tamtego" świata. Uspokoi się trochę, przestanie płakać po kątach.
Andrzej przyjechał od razu. Skrytykował moją teorię o zaburzeniach percepcji i powiedział uspakajająco do Agnieszki: -Kochanie, nie martw się. Po prostu nie mieszczą się w tobie dwa światy równocześnie i jeden wypiera drugi
-A w tobie się mieszczą?- spytała pochlipując Agnieszka.
-Tak, bo ja mam umysł w kształcie silsy. Wiesz, że silsa jest nieograniczona w swoich zwojach.
Nie słyszałem, co mówił dalej, bo bojąc się, że rzucę na niego z pięściami, wyszedłem z kuchni...
Nie zdziwiłem się wcale, kiedy przy śniadaniu Agnieszka oświadczyła:
-Tomku, muszę ci coś powiedzieć. Wiesz, że naprawdę bardzo cię kochałam, ale to po prostu nie mogło się udać...
-Czemu aż tak po prostu?- zaciekawiłem się.
-Po prostu dlatego, że ty masz zidelta, a ja forho. One się nawzajem wykluczają...
-Aha- udałem pełne zrozumienie. Czułem się taki okropnie zmęczony, z trudem utrzymywałem otwarte oczy.
-Odchodzę- wyszeptała Agnieszka- Odchodzę do Andrzeja...- skończyła spoglądając na mnie niepewnie.
Powstrzymując się od powiedzenia jej: "nie mogłem się już doczekać, wreszcie będę miał spokój", odwróciłem głowę w stronę okna.
-Popatrz jakie mamy brudne okna Aga...
-Gdzie Tomku?!
(1452 słowa)
Powietrze tutaj pachnie kawą tak mocno, po to by nie wystarczyło już miejsca na senność, ani na żaden inny zapach. Zawsze wiedziałam, że senność to zapach. Zapach ciepła i miękkiej pościeli, bardzo łagodny, ale gęsty - osiadający tuż przy podłodze. Trudno walczyć z sennością, ona sprawia, że ciało jest nieposłuszne, a myśli płyną tak wolno, jak w gęstym syropie. Nie sposób oprzeć się tej obietnicy ukojenia.
Moja babcia mówiła, że jedyna rada na pozbycie się tego zapachu (senności), to zaparzyć dużo mocnej kawy i porozstawiać parujące filiżanki w całym mieszkaniu. Zresztą, nawet to nie pomaga na długo.
Wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej broszurki, którą wcisnął jej na ulicy do ręki, wraz z paczką "wyjątkowych, prażonych z miodem i cynamonem orzeszków ziemnych", jakiś człowiek z farmy ekologicznej. Broszurka nosiła tytuł "Jak programować swoje sny - metoda dr... (tu następowało dziwne trzyczłonowe, egzotycznie brzmiące nazwisko)" i miała okładkę w jej ulubionym niebieskim kolorze.
Dominika rzadko kiedy śniła, a jeszcze rzadziej zapamiętywała treść snu. Gdy już zdarzyło się jej zapamiętać jakiś sen, opowiadała go wielokrotnie, nie zważając wcale na to, że mnie nudzi. Jeśli przyśniło jej się coś na wakacjach, przysyła mi opis w listach. Znałam, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystkie jej sny.
Nie zmięła, ani nie podarła broszurki, nie wyrzuciła jej do kosza, nie schowała do kieszeni, nie zapomniała o niej. Być może powodem był kolor okładki, a może mężczyzna ze snu sprzed dwóch tygodni. W każdym razie skończyła ją czytać już w tramwaju i od razu postanowiła spróbować.
Tego wieczora ścieliła łóżko z wielką pieczołowitością, kilkakrotnie dokładnie strzepując i wygładzając kołdrę oraz poduszkę. Szeroko otwarła okno, aby przewietrzyć pokój, a potem usiadła i zaczęła obmyślać swój sen.
Każdy na coś czeka. Nosi w sobie owe oczekiwania - głęboko ukryty scenariusz (zbiór warunków tego) czegoś, co by go uwiodło, gdyby tylko się wydarzyło. Czeka na to, że wreszcie ktoś zada to jedyne pytanie, które pozwoli mu wypowiedzieć jego niemilknącą, przygotowywaną całe życie odpowiedź. Czeka na jakiś magiczny gest, na dotknięcie. Albo może wystarczy mu wyjątkowy sposób bycia tej osoby, wchodzenia po schodach, uśmiechania się, unoszenia brwi, akcentowania słów podczas rozmowy, jej nerwowe roztargnienie lub pełen pewności siebie spokój.
Naprawdę nie jest ważne, na co się czeka. Ważne jest to, że ktoś kto wpisze się w nasze oczekiwania, kto odkryje nasz plan, zdobywa nad nami władzę. Wtedy zostajemy schwytani w utkaną przez siebie samych sieć. Jak powiedziała mi Dominika: wszyscy jesteśmy bezsilni wobec spełniających się snów.
Następnego dnia wtargnęła niezapowiedziana w moją popołudniową bezczynność, niszcząc bezpowrotnie nastrój tych cudownych, opustoszałych godzin, kiedy nic nie napręża nitki czasu, a ja dryfuję leniwie z chwili w chwilę. Padał deszcz i zabłociła mi całą podłogę.
-Nauczyłam się programować sny...- zaczęła.
Nie chciałam jej słuchać.
-Wczorajszej nocy zaprogramowałam sobie sen z tym mężczyzną, który przyśnił mi się dwa tygodnie temu. I przyśnił mi się po raz drugi! To nie mógł być zbieg okoliczności. Obudziłam się niewiarygodnie szczęśliwa. Boję się tego, ale nie mogę się już doczekać wieczora.
Patrzyłam na nią, gdy zapalała papierosa. O czwartej po południu Dominika była jeszcze po brzegi wypełniona swoim snem, jeszcze nie do końca obudzona.
-Co ci się śniło?- dobrze wiedziałam, że chce zostać o to zapytana.
-Śniła mi się jakaś codzienność. Spacer wzdłuż rzeki, rozmowa... On jest niezwykły. Ma taki ciepły głos, a kiedy mówię, pochyla się w moją stronę. Jest uważny, skupiony. Rzeczy odbite przez jego umysł stają się nadzwyczajnie proste. Chyba się w nim zakocham. Boję się.
-Przecież to tylko sen- powiedziałam.
-Czy to coś zmienia?- zapytała Dominika, a ja nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi.
Z każdym dniem była Nim coraz bardziej pochłonięta. Świat wokół przestał ją interesować, prawie nie wychodziła z domu. Żywiła się dżemem pomarańczowym i chrupkim pieczywem. Meble w mieszkaniu, skóra Dominiki, wszystko pokryte było lepką, pachnącą intensywnie warstewką senności.
Śniła o Nim co noc, a także podczas popołudniowej drzemki, która stała się jej nowym zwyczajem.
Wkrótce nie potrafiła myśleć o niczym, prócz Niego. Dlatego byłam jedyną osobą, z którą rozmawiała. Kiedy dzwoniła, od razu poznawałam ją po głosie, bo mówiła tak, jakby ciągle tłumiła krzyk. Z przerażeniem przyłapywałam siebie na tym, że rozmawiam o Nim, jak o realnie istniejącej osobie.
-Rano nie chcę się obudzić, zaciskam na siłę powieki. Śpię tak długo, aż zaczyna mi być gorąco i swędzi mnie skóra. Moje ciało zmusza mnie, bym się obudziła.
Dominika nienawidziła śniadań, podczas których Jego obraz, Jego zapach powoli i nieuchronnie wysączał się spod jej powiek, ustępując miejsca widokowi stołu, albo szklanki z herbatą. Próbowała wcale nie otwierać oczu po przebudzeniu, brnęła po omacku do kuchni, obijając się po drodze o meble i ściany. Z trudem odnajdywała czajnik, parzyła sobie palce przy zapalaniu gazu. Wszystko to z nadzieją, że w ten sposób uda się jej zatrzymać Go dłużej. Niestety nie pomagało.
Wtedy zwykle dzwoniła do mnie i opowiadała mi o pustce, o tym, że tutaj, bez Niego, jest wydrążona i bezradna. -Wiesz jest we mnie teraz tyle nieistniejących rzeczy, że sama już prawie nie istnieję. On wypełnia mnie po brzegi, jest dokładnie tym, na co zawsze czekałam. Nie zostało mi nic, czym mogłabym się obronić, co pozwoliło by mi zawrócić.
Dominika miała rację. Już nic nie utrzymywało jej na powierzchni rzeczywistości, nie była z nikim, ani z niczym związana, nawet codzienne sprzęty: porcelanowy kubek, pantofle, stały się jej obce. Od życia oddzielała ją szczelna warstewka senności. A przecież świat widziany poprzez senność jest tylko sennością.
Od początku przeczuwałam jaki On jest. Wiedziałam, że nie powinna mu ufać. Tak wewnętrznie skupiony, uporządkowany umysł może mieć wyłącznie ktoś o absolutnie egocentrycznej naturze. Ktoś, kto nie trwoni energii, nie rozprasza się na to, co dla niego nieistotne. -Mój obojętny! Już wtedy cię przejrzałam.
To prawda, bywał dla niej dobry i czuły, był mistrzem w odgadywaniu jej pragnień. Niezwykle cierpliwie i konsekwentnie przywiązywał ją do siebie, coraz mocniej i mocniej. Ale jaki czasami potrafił być okrutny, gdy nie pojawiał się wcale dzień lub dwa dni, a ona śniła opustoszałą przestrzeń z kapiącym kropla po kropli czystym, trującym czasem.
Dominika uwielbiała moment zanurzania się pod ciemną, falującą taflę snu, przekraczania granicy. Tam znów czuła, że ma ciężar, że jest pełna i nie ma w niej żadnej szczeliny, którą mógłby wkraść się lęk lub niepokój. Była szczęśliwa. Z każdym snem zostawiała tam coraz więcej siebie.
Najgorsze były przebudzenia. Nie chciała wracać do świata, który był zbiorem nieuporządkowanych, bezcelowych kształtów. Zbuntowane przedmioty wyślizgiwały się jej z dłoni. Najprostsze czynności stawały się niemożliwe do wykonania. Nie poznawała w lustrze swojej twarzy. Zlekceważona rzeczywistość kaleczyła ją boleśnie przy każdym kroku.
Robiłam dla niej zakupy, ale to nie wystarczało, bo Dominika zapominała nawet jak kroi się chleb. Gdy przychodziłam, witała mnie uśmiechem. Pozornie się nie zmieniła, jednak miałam wrażenie, że uśmiecha się do mnie jej ciało, a nie ona.
Zabrałam ją kiedyś na spacer. "Nie można siedzieć cały czas w zamkniętym mieszkaniu."
Świeże powietrze otrzeźwiło ją trochę. Siedziała na ławce, wygrzewając się w słońcu. -Prosił żebym podziękowała ci w jego imieniu za to, że tak o mnie tutaj dbasz- powiedziała.
-Jak On śmie dziękować mi za to! On, który jest wszystkiemu winny- Byłam wściekła z powodu własnej bezsilności.
-Nigdy więcej tak o Nim nie mów. Nic nie rozumiesz.
Po powrocie do domu zabrałam się za gotowanie obiadu, a ona mi pomagała. Musiałam jej dokładnie opisywać co i w jakiej kolejności ma zrobić. Pokazywałam, jak się kroi marchewkę, obiera ziemniaki, myje naczynia. Naśladowała moje ruchy i szybko przypominała sobie język codziennych przedmiotów. Odzyskiwała nad nimi władzę. Wydawała się tym naprawdę zainteresowana i zaczęłam mieć nadzieję, że uda mi się wyrwać ją z Jego sieci.
Wysprzątałyśmy całe mieszkanie - chciałam pozbyć się tego wszechobecnego zapachu senności. Wyszorowałam meble, wypastowałam podłogi, pootwierałam okna. O trzeciej piętnaście Dominika nagle oznajmiła, że idzie spać.
-Jak to idziesz spać!
-On na mnie czeka...
Zwinęła się w kłębek na fotelu i sekundę później po jej równym, głębokim oddechu poznałam, że usnęła. Przegrałam z Nim po raz kolejny.
Sypiała po siedemnaście godzin dziennie, ale wciąż było to za mało. Wymyśliła, że kupi tabletki nasenne. Starałam się przekonać ją, że to niemądre, ale On pochwalił ten pomysł: -Będziemy mieli dla siebie więcej czasu.- powiedział.
Kupiła Relanium.
Zadzwoniono do mnie ze szpitala, Dominika zażyła za dużo tabletek. Znalazła ją jej matka. Nikt nie próbował się dowiedzieć, czy chce się obudzić. Starannie wypłukano z niej całą senność. Odwiedziłam ją - wyglądała, jak gdyby uszedł z niej kolor, jak wyblakła, pusta w środku łupina.
-On mnie zostawił- wyszeptała.
Dwa dni później wyskoczyła przez okno. Nie było wysoko, ale ona spadała bardzo wolno i długo, bo pod skórą miała tylko pustkę.
To z Jego powodu zaparzyłam pięć litrów kawy. Przyśnił mi się wczoraj. Z pięknym, okrutnym uśmiechem przyznał, że zrobił to specjalnie. Zrobił to dla mnie. Zawsze czekałam na taki uśmiech, na zaproszenie do gry.
Tak bardzo boję się zasnąć.
(1940)
Są takie jesienne tygodnie, gdy struktura pokrywających niebo chmur nie pozwala rozwinąć się światłu, przeistaczając dni w niekończące się poranki. Zapewne dlatego Stanisław nie potrafił określić czasu swojego pierwszego osunięcia się w przepaść. Ale lekarz nieustępliwie powtarzał pytanie:
-Kiedy po raz pierwszy zauważył pan niepokojące objawy?- słowa te wykrzykiwano Stanisławowi wprost do ucha przez wzmacniającą dźwięk trąbkę.
-Kiedy to się zaczęło?
-Nie wiem. Wyciągnijcie mnie stąd!- odkrzykiwał Stanisław po chwili przerwy.
-Czy może nam pani powiedzieć kiedy mężowi pogorszył się słuch?
-Czemu pan o mężu tak... tak jakby go tu nie było- łkała histerycznie pulchna, może czterdziestoparoletnia brunetka.
-Stasiek wcale nie ogłuchł. On się zapadł w siebie...
-Wyciągnijcie mnie stąd- pojękiwał Stanisław.
-Ale skąd mamy pana wyciągnąć?- pytał zdezorientowany okulista.
Przybycie Stanisława Zielonki do szpitala stało się przyczyną wielkiego zamieszania. Przywieziono go na chirurgię ze złamaniem kości udowej, ale dziwaczne zachowanie pacjenta sprawiło, że wkrótce wokół śnieżnobiałej, zagipsowanej nogi Stanisława i jego roztrzęsionej żony zgromadził się tłum lekarzy i pielęgniarek. Wszyscy ci ludzie kłębili się, zapełniając przestrzeń hałasem i niepotrzebną ruchliwością.
Okulista starał się nakłonić Stanisława do odczytywania wydrukowanych na tablicy literek, uzbrojony w fantastyczną maskę laryngolog zaglądał mu do ucha, neurolożka badała odruch kolanowy, psychiatra zadawał pytania.
-Jaka to litera?
-Proszę rozluźnić mięśnie łydki...
-Czy w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin spożywał pan alkohol, albo inne środki odurzające?
-Słyszy mnie pan? Czy teraz mnie pan słyszy?
-Co dokładnie ma pan na myśli mówiąc "wyciągnijcie mnie stąd"?
Stanisław czuł, że zapada się coraz głębiej. Dziś, zanim potknął się o łopatę i złamał nogę, musiał znajdować się najwyżej parę centymetrów pod powierzchnią siebie. Gdyby nie ten wypadek pewnie nadal nie zdawałby sobie sprawy ze swojej sytuacji, przypisując dziwne samopoczucie skokom ciśnienia, albo źle przespanej nocy. Ale teraz obsunął się już dużo głębiej, o dobre kilka metrów głębiej. Dźwięki docierały do niego osłabione, nabierały przy tym pogłosu, takiego jak w środku studni. Ludzkie twarze były niewyraźne, jakby widziane z oddali, więc zbłękitniałe i pozbawione wielu szczegółów.
A przecież całkiem niedawno porządkował sad. Kosił trawę, obcinał wyschłe gałęzie. Przeżuwając za twarde włókna mięsa, złościł się na niedbalstwo żony. Kroił kiszonego ogórka przyglądając się wytartemu, złotemu wzorkowi na brzegu talerza i zastanawiał czy pójść z Józkiem na piwo czy skończyć robotę w sadzie. A potem potknął się o łopatę, która, był tego pewien, leżała ze dwa metry przed nim, i poczuł jak wpada coraz głębiej i głębiej do środka.
Teraz, siedząc w centrum szpitalnego zamieszania, pytał sam siebie, przestraszony: "Co się ze mną kurwa dzieje? Co to za dziwna choroba?". I z ogromnym wysiłkiem wydobywając z głębin siebie głos, wykrzykiwał w kierunku zamazanych sylwetek lekarzy: "Wyciągnijcie mnie stąd!".
Po dwugodzinnym badaniu stwierdzono, że pacjent rzeczywiście zapadł się w siebie. Ponieważ medycyna nie zna podobnego przypadku, trudno ustalić jaka jest szansa na powrót do zdrowia, albo normalne funkcjonowanie pacjenta w tym stanie. Nie wiadomo również jak zapobiec dalszemu obsuwaniu się w głąb pacjenta. W tej sytuacji zaleca się spokój i przyjmowanie dużej ilości ciepłych płynów.
We wsi gadano, że choroba Stanisława jest zaraźliwa i omijano szerokim łukiem gospodarstwo Zielonków. Mleczarnia przestała przyjmować od nich mleko, a listonosz już nie wstępował na kawę, zostawiając listy i rentę zatknięte za bramę. Gdy Stanisławowa szła do sklepu, ludzie schodzili jej z drogi, a sprzedawczyni odbierała od niej pieniądze w gumowych rękawicach. Stanisławowej robiło się przykro, tym bardziej, że odkąd Stasiek wpadł do środka, prawie się do niej nie odzywał i zaczęła doskwierać jej samotność.
Tydzień po powrocie ze szpitala Stanisław zatrzymał się na głębokości 30 metrów i pozostawał tam prawie przez miesiąc. Później zaczęły się wahania: jednego dnia spadał w głąb, aby następnego znaleźć się tuż pod powierzchnią. Takie wahania męczyły go bardziej niż ciągłe przebywanie na dużej głębokości.
Zofia Stanisławowa przesiadywała całe dnie w kuchni, z nudów sporządzając dziesiątki słoików konfitur, dżemów, soków i innych przetworów. Bulgotanie smażących się owoców uwalniało ją od nudy i symbolizującej marnowanie czasu ciszy.
Od czasu do czasu zerkała na Stanisława, do pokoju, a gdy była ładna pogoda na ławkę pod orzechem: "Chcesz coś do picia?" albo "Naszykować ci pierogów?"- pytała, a on dawał jej znak ruchem głowy. To, ile czekała na odpowiedź, zależało od głębokości, na której znajdował się Stanisław. Cieszyła się więc, gdy odpowiadał od razu, martwiła - jeżeli zajmowało mu to kilka minut.
Niekiedy Zofii zdawało się, że otchłań prześwituje przez nieogolone policzki męża, albo, że dostrzega ją w jego nadmiernie rozszerzonych źrenicach. Wstrząsał nią wtedy jakiś idący od kręgosłupa dreszcz i czym prędzej szła do piwnicy po nowy zapas pustych słoików. "Zrobimy kompot."- mówiła do siebie.
Wiosną odwiedził Zielonków ksiądz proboszcz. Przyszedł, żeby powiedzieć Stanisławowi, co wymyślił przez zimę: -Otrzymałeś Stanisławie dar od Boga. Zostałeś wybrany- obwieścił, siadając na krześle i spojrzał wyczekująco na Stanisława. Po pięciu minutach jego pełen troskliwej powagi, wyczekujący wyraz twarzy został zniszczony przez bezlitosny tik nerwowy. Stanisławowa zauważyła zdenerwowanie księdza i pośpieszyła z wyjaśnieniami:
-Stasiek jest dziś bardzo głęboko. Jeszcze z parę minut poczekamy na odpowiedź. Napije się ksiądz herbaty?
-Chętnie, chętnie. Z konfiturą, jeśli można prosić...
Następnej niedzieli proboszcz ogłosił z ambony, że Stanisław nie jest wcale chory, tylko obdarowany przez Boga, a to znaczy, że nikogo nie zarazi. Ludzie nie uwierzyli od razu, ale gdy minęło kilka dni, a ksiądz nadal pozostawał zdrowy, przestali unikać Zielonków.
Powiadomiona przez proboszcza lokalna gazeta opublikowała nawet wywiad ze Stanisławem, pod patetycznym tytułem "Podpowiekowa otchłań". Wywiad dosyć dziwny, gdyż najdłuższa odpowiedź Stanisława składała się z dwóch słów i jednego mruknięcia.
Niedługo później ludzie zaczęli przychodzić do Stanisława prosić o radę. Stanisław siadał wyprostowany, zesztywniały z dumy, na ulubionej ławce pod orzechem, którego liście filtrowały ostre, popołudniowe słońce, tworząc krąg bezpiecznego cienia. Obserwował spod przymkniętych powiek drobne, rudo- brązowe plamy plątających się po podwórku kur i czarny zarys bramy, przy której stała, pełniąca rolę odźwiernego Zofia. (Obraz świata zmieniał się wraz z głębokością jego zanurzenia. Gdy był bardzo głęboko, podwórko stawało się zbiorem ruchomych, wielobarwnych punktów i płaszczyzn. Kształty nie były już niczym znajomym, czasem nie umiał nawet domyślić się w nich znaczenia, nie potrafił stwierdzić czy to drzewo, czy jego żona, a na dodatek wszystko było upiornie zbłękitniałe odległością. Stanisław najbardziej nie cierpiał tej
niebieskiej mgły.)
Czekał. Pierwszy przyjeżdżał na rowerze zdyszany ksiądz proboszcz. Sadowił się na ławce obok Stanisława narzekając na pogodę i swoją sutannę, w której, jak mówił, "można się żywcem ugotować". Później schodzili się ludzie. Czasem przychodziło ich tak dużo, że nie mieścili się w wytyczonym przez koronę orzecha kręgu, lecz stali pomimo tego, nie dbając o przypiekające im skórę słońce, ani strużki spływającego po twarzach potu. Zofia wynosiła na ganek gar z porzeczkowym kompotem, błogosławiąc w myślach przeczucie, które kazało jej zeszłej jesieni przygotować tak dużo przetworów.
Stanisława nudziły ludzkie historie i ludzkie problemy. Niecierpliwił się i lekceważąc gniewny wzrok księdza, przerywał opowiadania, zanim zdążyły dobiec końca. Z jednakową niedbałością wypowiadał swoje rady. Brzmiały one zwykle jak bezładne chrząknięcia i pomruki, przemieszane z pojedynczymi słowami. Całe szczęście, rady Stanisława cierpliwie tłumaczył i dopowiadał proboszcz.
Około siódmej tłum pod orzechem topniał, ludzie rozchodzili się do domów. Proboszcz zostawał czasami na kolacji, żeby dotrzymać towarzystwa Zofii, której brakowało rozmów. Zmęczony Stanisław zasypiał bardzo wcześnie. Miał zwyczajne, nienaruszone przez chorobę sny.
Pewnego dnia, podczas codziennego rytuału udzielania rad, w porażającym blasku niechcianego oświecenia, Stanisław spostrzegł, że widziane z określonej odległości ludzkie historie wyglądają trochę jak dywan w dużym pokoju - jak wielobarwne, wzorzyste płaszczyzny.
-Słuchaj Zośka, one są jak cholernie skomplikowany wzór, jakieś ciapki, paski- opowiadał przy kolacji.
Mówienie sprawiało Stanisławowi trudność. Dławiąc się i pokasłując, mozolnie wydobywał z głębin swojego wnętrza słowo po słowie:
-Trzeba wynaleźć regułę, aby zrobić z nimi porządek ... i wiadomo co powinien ktoś zrobić, żeby było dobrze. To wszystko jak wielgachna układanka. Ale... ale kurwa, ja nie umiem rozwiązywać takich zagadek... one mi się nie mieszczą w głowie!
- Nie martw się Stasiek. Powiemy księdzu. On Będzie wiedział co zrobić. - pocieszała go żona.
Proboszczowi trudno się było pogodzić z tym, czego dowiedział się od Stanisława. Jego Bóg nie był przecież ani złośliwy, ani podstępny. Niemożliwe żeby pozwalał widzieć Zielonce te Wzory, nie dając mu możliwości ich wykorzystania. Oczywiście wykorzystania w dobrej sprawie! Rozmyślał nad tym przy śniadaniu i później w trakcie odprawianej mszy i jeszcze po niej, a potem pojechał do miasta, gdzie kupił kilkanaście paczek najtrudniejszych układanek, jakie udało mu się znaleźć oraz poradnik: "Jak nauczyć się układać układanki w weekend". "Trening - oto czego potrzebuje Stanisław"- powtarzał sobie, niby jakąś uspakajającą piosenkę wracając do domu.
Na twarzy Stanisława coraz częściej pojawiał się ten przerażający Zofię, rodzaj zmieszanego z rozpaczą znużenia, które sprawiało, że można było dostrzec jego podskórną, ciemną głębię. Stanisława męczyły widziane przez niego obrazy i ciągłe przebywanie tuż na krawędzi zrozumienia reguł rządzących ich porządkiem. Obejmował spojrzeniem jakiś fragment obrazu, badał uważnie poszczególne elementy i połączenia pomiędzy nimi, potem zajmował się następnym fragmentem wzoru, ale kiedy już czuł, że jest o krok od rozwiązania okazywało się, że zapomniał jaki był początek jego rozmyślań. Gubił się w tym wszystkim. Ciągle na nowo próbował i rozwiązanie wciąż mu się wymykało. Na dodatek, kiedy tylko znalazł się bliżej powierzchni, a dalej od Wzorów, ksiądz proboszcz przynosił pudło z układankami i zmuszał go do
treningu.
Z pewnością dlatego Stanisław tak bardzo ucieszył się, gdy podwórku pojawił się szary kształt, który przedstawił się jako profesor dr hab. W i po wyjaśnieniu okoliczności w jakich dowiedział się o przypadku Stanisława, zaproponował, że go wyleczy:
-Zobaczy pan, będzie pan znowu na swoim miejscu, panie Zielonka.
-Gwarantuję to panu!- dodał z szerokim uśmiechem, poklepując Stanisława po plecach.
Profesora nie interesowały jakieś tam Wzory. Skoro nikt oprócz Stanisława ich nie widział, nie istnieją. Nauka nie zajmuje się osobistym doświadczeniem. Pomimo sprzeciwów księdza rozpoczął natychmiast swoją kurację. Zaczął od kategorycznego zakazu popołudniowych spotkań pod orzechem: -Nie wolno. To pana Zielonkę dodatkowo umacnia w przekonaniu, że wpadł do środka siebie...
Profesor miał bowiem swoją teorię: Stanisław wcale nie znajdował się w głębinach siebie. Jego samopoczucie i zaburzenia percepcji zostały spowodowane przez sugestię.
-Tak panie Stanisławie. Wiara czyni cuda...Pan po prostu uwierzył w te swoją...jakby to nazwać...chorobę. Musi pan zrozumieć, że jest pan zupełnie zdrowy- i obejmując Stanisława ramieniem dokończył z triumfem w głosie- Po prostu nie można wpaść do środka siebie! To niemożliwe!
Profesor przekonywał Stanisława dwa razy dziennie po dwie godziny. Kazał mu także, tak często, jak da radę powtarzać "Wynurzam się na powierzchnię".
-Sugestię trzeba pokonać Antysugestią!- tłumaczył Stanisławowi.
Po miesiącu kuracji nękające Stanisława Wzory znikły. A wkrótce, Stanisław znalazł się płyciutko, tuż pod powierzchnią. Nabrał apetytu, słyszał i widział prawie normalnie- profesor był bardzo zadowolony.
-I sam pan teraz rozumie, że to było tylko złudzenie. Moc sugestii- mówił, zadowolony z wyników codziennych testów spostrzegania, profesor.
-Umhu- potwierdzał, jak zwykle małomówny Stanisław.
Wreszcie nadeszła chwila, kiedy testy wykazały, że Stanisław wyzdrowiał. Profesor wyjechał, zapowiadając, że przyśle im niedługo poświęconą przypadkowi Stanisława książkę. Spodziewał się nawet otrzymać jakąś nagrodę za ową publikację.
Stanisław siedział sobie pod orzechem ciesząc się ze zwyczajności widoku podwórka, żadnej plątaniny, ciapek, kleksów, trudnych zagadek do rozwiązania, tylko swojskie kury, swojska buda, pies i Zośka, nareszcie wszystko jak należy. Przyszło mu do głowy, żeby odwiedzić Józka. Nie widział skurczysyna prawie rok!
-Zośka! Idę do Józka- wrzasnął.
-A idź, idź, tylko wróć no na obiad
Szło się drogą, pod górkę. "Duży ruch dzisiaj. To pewnie przez ten zakaz ruchu dla ciężarówek. Chowają się po bocznych drogach cholery!"- pomyślał. W tej samej chwili rozległ się ostry dźwięk klaksonu. Stanisław zdążył tylko zdziwić się w myśli- Przecież była cholera kilkanaście metrów przede mną?!
Zbiegło się z pół wsi. Zgromadzeni nad rozprasowanym na asfalcie ciałem Stanisława, zastanawiali się, gdzie zmieściła się ta jego przepastna otchłań. W razie czego, omijali jeszcze przez rok tamto miejsce na szosie - żeby przypadkiem nie wpaść do środka, bo przecież... nigdy nic nie wiadomo...
(1645 słów)
Nie lubię jeździć późnym wieczorem tramwajami. Zawsze przyczepia się do mnie jakiś szaleniec albo pijak. Zupełnie tak, jak gdybym wydzielała z siebie jakąś chemiczną substancję, która ich zwabia. Substancję, która informuje ich, że nie potrafię odwrócić oczu, nie umiem nie odpowiadać na pytania, nie jestem w stanie zamknąć się w ochronnej bańce, z samego tylko powietrza.
Wierzę w chemiczne substancje - feromony, noradrenalinę, endorfiny, testosteron. Nie wierzę w miłość i magię.
Ostatni tramwaj jest prawie pusty. Zimne światło świetlówek podkreśla znużenie, widoczne na twarzach jadących nim ludzi. Twarze są mniej szczelne niż normalnie, bo zmęczone mięśnie nie kontrolują ich wyrazu.
-Wie pani czemu wszyscy odwracają głowy w stronę okien? Bo z takich zmęczonych po całym dniu twarzy można bez wysiłku wyczytać wszystkie myśli - wyszeptał ktoś, wprost do mojego ucha.
Gwałtownie odwróciłam głowę. Za mną siedział drobny staruszek z krótką, siwą bródką. Było bardzo gorąco, a on miał na sobie kilka swetrów i jeszcze kurtkę. Jego ramiona wyglądały jak nadmuchane balony. W dłoniach ściskał jutowy worek i czarną laseczkę. Pachniał starością - powietrzem z nie otwieranej kilka lat szafy.
-Mówię pani, wszystko po nich teraz widać!
-Po panu także?- nie umiałam powstrzymać się od tego pytania.
-Nie, po mnie nie. Wie pani ja sypiam w dzień. Ze dwie, ze trzy godzinki... no, a poza tym ćwiczę...
-Co pan ćwiczy?
-Twarz, oczywiście - wyjaśnił. -Umie pani tak zrobić?
Wykrzywił się w skomplikowanym grymasie, a ja milczałam zaskoczona.
-A tak?
Podnosił na przemian raz lewą, raz prawą brew, poruszając równocześnie ich zewnętrznymi końcami. Dotknął językiem czubka nosa. -Proszę spróbować- zachęcał.
Usiłowałam unieść do góry prawą brew, ale podnosiły mi się obie jednocześnie.
-Widać, że pani nie trenuje. Po co pani marszczy przy tym czoło i robi zeza!
-Nigdy mi się nie uda. To musi być uwarunkowane genetycznie. Z pewnością jakiś atawizm- poskarżyłam się zniechęcona .
-Bzdura! Poćwiczy pani z rok, to będzie umieć- powiedział staruszek i na zakończenie pokazu ułożył usta w piękny ciup.
-Ja ćwiczę już trzydzieści lat. To była jedna z moich pierwszych lekcji
u Czarodzieja.
Zakrztusiłam się wdychanym powietrzem. Staruszek wymamrotał coś klepiąc mnie lekko po plecach i odzyskałam normalny oddech.
-Miałem wtedy czterdzieści siedem lat, drugą żonę i mało wolnego czasu...
...miałem wtedy czterdzieści siedem lat, drugą żonę i mało wolnego czasu. Po latach pracy udało mi się wprowadzić moje życie na wymarzoną orbitę i nadać mu odpowiednią prędkość. Wszystko toczyło się gładko i dokładnie tak, jak to sobie kiedyś wyobrażałem. Nadszedł dla mnie czas zbierania owoców.
Pewnego dnia jednak obudziłem się zanurzony po samą szyję w smutku, bo zrozumiałem, że posadziłem niewłaściwe drzewa owocowe.
Dwie ulice dalej od tej, na której mieszkałem, miał swój gabinet Czarodziej. Codziennie, w drodze do pracy mijałem przyczepioną do kamiennego muru, obramowaną bluszczem tabliczkę, z wymalowanym ozdobnymi, pełnymi zawijasów literami napisem:
GABINET CZARODZIEJA
Czynny od wtorku do soboty w godzinach popołudniowo-wieczornych
Poznanie Magii stało się moją obsesją. Nie chciałem po prostu skorzystać z usług Czarodzieja, chciałem sam poznać wszystkie tajemnice i zaklęcia.
Długo się wahałem. Kto to widział, żeby mężczyzna na moim stanowisku, w moim wieku udawał się po poradę do Czarodzieja! Wreszcie poczułem, że nie mogę już dłużej zwlekać. Padał okropny deszcz, ulica była pusta, więc nikt nie widział mnie, gdy wchodziłem.
W środku była poczekalnia. Pod ścianami drewniane ławki, na metalowych stojakach kwiaty doniczkowe, a w rogu, przy okrągłym okienku, na ślicznym stoliczku (pewnie cennym antyku) poukładane równo czasopisma i cennik.
Siedziało tam kilka osób, wszystkie bez wyjątku wpatrzone w swoje buty. Kątem oka dostrzegłem moją sąsiadkę panią Halinkę, która miała kłopoty z mężem alkoholikiem, rozwodzącego się po raz kolejny profesora W. i rudą kobietę pracującą w księgarni. Nigdy nawet bym nie pomyślał, że oni odwiedzają Czarodzieja.
-Dzień dobry. Przepraszam, kto z państwa ostatni w kolejce?- moje ciche pytanie zostało zwielokrotnione przez panującą w poczekalni ciszę. Oczekujący podskoczyli nerwowo, nie odrywając przy tym oczu od swoich butów. Chyba wszyscy udawali, że ich tutaj tak naprawdę nie ma. Wreszcie profesor W. wskazując na siebie samego, wyszeptał -On jest ostatni
-Dziękuję.
Sięgnąłem po cennik.
CENNIK USŁUG:
Ucelowienie życia stawka normalna
Uspokojenie snów 1/2 stawki normalnej
Naprawa zniszczonego małżeństwa 2 stawki normalne
Naprawa bardzo zniszczonego małżeństwa 3 stawki normalne
Naładowanie energią życiową 1 i 1/2 stawki normalnej
Etc. etc.
Nigdzie jednak nie było podane ile wynosi owa stawka normalna.
Byłem piąty w kolejce. Wszystko odbywało się zadziwiająco sprawnie. Co dwadzieścia minut wytłumione, obite ciemnozieloną dermą drzwi otwierały się, klient przemykał szybko przez poczekalnię, a ze środka rozbrzmiewał niski, przyjazny głos -Następny proszę
-Następny proszę- teraz to ja byłem tym "następnym". Parkiet zaskrzypiał głośno, gdy wchodziłem.
-Dzień dobry. Pan po raz pierwszy, prawda? Proszę usiąść- przywitał mnie Czarodziej.
Usiadłem naprzeciwko, oddzielony od niego lśniącym blatem mahoniowego biurka. Blat był prawie pusty, leżało na nim tylko parę kartek i duży kulisty, szklany przycisk do papieru. Unosząc głowę napotkałem wyjątkowo przenikliwe, głęboko osadzone, szare oczy Czarodzieja. Ubrany był w ciemnogranatowy garnitur i jasnoniebieską koszulę, na serdecznym palcu jego lewej dłoni połyskiwał duży, srebrny pierścień z berylem otoczonym siedmioma kryształami.
-W czym mógłbym panu pomóc?- zapytał Czarodziej, obdarzywszy mnie nadzwyczajnie empatycznym spojrzeniem.
"Pierwszy raz ktoś naprawdę mnie słucha" - pomyślałem.
To, o co chciałem poprosić nie znajdowało się w dostępnym w poczekalni cenniku. Bałem się zadać moje pytanie.
-Chciałbym, żeby nauczył mnie pan Magii. Oczywiście zapłacę za lekcje- wydusiłem przez zaciśnięte ze zdenerwowania gardło.
Czarodziej uśmiechnął się i ten uśmiech przepełniony był najdoskonalszym z możliwych rodzajów zrozumienia - zrozumieniem tego, co nie zostało wcale wypowiedziane, co tkwiło gdzieś obok moich słów. Po chwili spokojnego milczenia, unosząc wdzięcznie w górę prawą brew, powiedział -Proszę się nie denerwować. Mamy dziś podłą pogodę, nie sądzi pan?
Za oknem gabinetu wysokie szkielety jesionów zginały się pod naporem wiatru. Olbrzymie krople deszczu uderzały o szybę. Uspokoiłem się. -Rzeczywiście, straszny ten wiatr- przytaknąłem.
-Większość ludzi, którzy do mnie przychodzą, prosi o lekcje Magii. Są przekonani, że tego właśnie potrzebują. Dlaczego chce pan zmienić swoje życie, przecież zabrnął pan już tak daleko...
-Więc to nie tylko ja! Nie ja pierwszy proszę o lekcje- przerwałem.
-Cóż, nie jest pan wyjątkiem. Oczywiście każdy prosząc o lekcje, w rzeczywistości prosi o coś zupełnie innego. Każdy chce rozwiązać jakiś swój szczególny problem. Nauka Magii nie jest łatwa. Wymaga wielu starań, wysiłku, silnej woli...czasami trwa kilka lat.
Czarodziej mówił dalej, ale ja przestałem rozróżniać jego słowa. Czekałem tylko kiedy zamilknie i będę mógł wreszcie ustalić termin naszej pierwszej lekcji.
Chodziłem na lekcje dwa razy w tygodniu, po czterdzieści pięć minut. Czarodziej okazał się doskonałym nauczycielem, a cena którą wyznaczył wynosiła tylko podwójną stawkę.
Rozpoczęliśmy właśnie od prostych ćwiczeń na mięśnie twarzy. Są one niezwykle ważne dla niewerbalnej komunikacji.
Wiedziała pani, że mimika stanowi 55% każdego przekazu? Same słowa to zaledwie 7%. Pani bardzo lubi, gdy coś jest określone w procentach, prawda?
Byłem pilnym uczniem. Czytałem uważnie wszystkie podręczniki, które pożyczał mi Czarodziej, odnajdując w nich ścieżki własne i moich znajomych. Na początku magia jest nauką o ścieżkach, bo to czy na kogoś zadziała zaklęcie zależy od tego, po jakiej ścieżce on się porusza. Mój nauczyciel wyjaśnił mi sekrety czterech temperamentów i trzech typów budowy ciała, nauczył mnie patrzenia poprzez filtr Magii, który porządkuje chaos świata.
Latem zaczął zabierać mnie na spacery po mieście. Zawsze nieskazitelnie ubrany, ze swoją czarną laseczką, tłumaczył mi wszystko, co mijaliśmy. Nikt nie potrafił oprzeć się melodii jego głosu. Ja dopiero zaczynałem ćwiczyć mój głos i choć Czarodziej powtarzał, że mam w sobie ogromny potencjał, wiedziałem że nie mogę się z nim nawet porównywać. A głos to 38% przekazu - mówiąc to staruszek uśmiechnął się złośliwie.
-Wkrótce rozpocząłem naukę pierwszych technik czarowania. Starałem się wypróbowywać je na sobie, ale nie działały. Sądziłem wtedy, że brakuje mi jeszcze wprawy. Trenowałem na znajomych oraz rodzinie i z nimi radziłem sobie całkiem nieźle.
Po trzech latach intensywnej nauki Czarodziej pozwolił mi przyjmować swoich klientów - oczywiście tylko te łatwiejsze przypadki i wyłącznie pod jego czujną kontrolą. Nadal pilnie się uczyłem.
Pewnego dnia, w pięć lat po mojej pierwszej lekcji Czarodziej zaprosił mnie, po zakończeniu pracy na swój obrośnięty bluszczem taras. Otyła, wielkooka pani Wiesia - służąca i chyba kochanka Czarodzieja przyniosła nam zieloną herbatę. Odeszła bez słowa, kołysząc potężnym ciałem spowitym w niezliczone kwieciste falbanki.
Nauczyciel nalał herbaty do filiżanek, nie rozlewając nawet kropelki na spodeczki. Popatrzył na mnie poważnie i powiedział -Niczego więcej nie mogę cię nauczyć Michale
-Jak to?- zdziwiłem się.
-Nauczyłem cię już wszystkiego, co sam potrafię. To koniec twojej nauki. Czeka cię teraz tylko egzamin, ale u innego czarodzieja. Potem możesz otworzyć własną praktykę. Nigdy zbyt wielu czarodziejów na tym świecie, kochany!
-Ale moje zaklęcia nie działają na mnie samego!
-Przecież mówiłem ci na samym początku, że jeśli nauczysz się Magii to przestanie ona na ciebie działać! Magia opiera się na kruchych podstawach niewiedzy, sztuczki działają na ciebie tylko wtedy, gdy nie wiesz na czym one polegają. Tam gdzie pojawia się wiedza, kończy się Magia! Nie można zaczarować samego siebie i nikt nie może zaczarować kogoś zaklęciami, które ten ktoś zna. Ostrzegałem cię przecież.
Zrozumiałem, że musiał mi to mówić, kiedy byłem u niego po raz pierwszy. Dlaczego wtedy go nie słuchałem? W moim ogródku ciągle rosły niewłaściwe drzewa, a ja nie mogłem już tego zmienić.
-Czy nie zostawiłeś sobie nauczycielu ani jednego zaklęcia? Czy nie mógłbyś mnie nim zaczarować?
-Przykro mi mój drogi...czarodzieje zazwyczaj bywają nieszczęśliwi.
-Mmhm- przytaknęłam bez przekonania. Na szczęście tramwaj zbliżał się do przystanku, na którym miałam wysiąść.
Staruszek nagle zmienił głos i prawie krzycząc, zwrócił się do wszystkich w wagonie -Ja to proszę państwa zawsze słucham żony! I dobrze na tym wychodzę, mówię dobrze. Ona mi dziś kazała założyć na siebie sześć swetrów, no to założyłem. Może mnie chciała sprawdzić, myślę sobie. A ja zawsze słucham żony...
"Jakiś wariat" - pomyślałam, wstając i podchodząc do drzwi.
-Proszę zmienić perfumy i poćwiczyć twarz!- wrzasnął za mną.
-Co takiego?!
-Ma pani niedomkniętą twarz i pachnie owocami. To dlatego, ciągle ktoś panią zaczepia- dokończył już spokojnym i niezwykle miękkim tonem.
-Do widzenia panu- powiedziałam wysiadając. Posłał mi przez okno wyćwiczony, wyrazisty uśmiech i zamachał cztery razy ręką.
(3521 słów)
Na początku Katarzyny był zapach miażdżonych biedronek i otarte do krwi przez białe lakierki pięty.
Wiem o tym, bo zdradziła mi ten sekret 19 lat temu, na czerwonej podwójnej huśtawce. Ale Katarzyna już o tym nie wie. Zapomniała. Zapomniała jaki jest jej Początek.
Katarzyno. Katarzyno.
Nikt nigdy nie nazywał ją Kasia, ani Kaśka. Zawsze, nawet gdy była dzieckiem, mówiono Katarzyno. Jako mała dziewczynka, często zastanawiała się, czy matka nazywała ją Katarzyną, także wtedy, gdy była niemowlęciem, albo gdy znajdowała się jeszcze w jej brzuchu. Zazdrościła dzieciom z przedszkola zdrobnień ich imion. Jej imię było takie duże, za duże, musiała bardzo się starać, żeby nie brzmiało śmiesznie. Dlatego biła dzieci skakanką. Bały się jej, a wtedy robiła się większa i imię zaczynało pasować.
Katarzyno. Katarzyno!
Na dywanie pełno lepkich kawowo- herbacianych plam, większych i mniejszych okruchów jedzenia, popiołu i niedopałów papierosów. Na stole, niezasłanym łóżku, parapecie i podłodze porozstawiane szklanki, kubki i kieliszki z niedopitymi płynami, dwie butelki po winie, porozrzucane różne części garderoby, gazety i książki.
Czy to są ślady, dzięki którym mam rozpoznać jej nastrój, przejrzeć jej myśli? Normalnie Katarzyna żyje nie pozostawiając śladów, odkładając każdą rzecz na przeznaczone jej miejsce, jak szpieg przeszukujący cudze mieszkania. Nie używa nawet zakładek przy czytaniu książek.
- Powinnaś tu zrobić porządek. Popatrz! Nie da się nawet podejść do okna...
- A po co chcesz podchodzić do okna?
- Żeby je otworzyć. Można się udusić
- Zaraz otworzę - obiecała przesadnie uroczystym, kpiącym tonem - Chodźmy do kuchni, tam jest więcej miejsca...
Przeskoczyła zwinnie stojący na środku telefon, z wdziękiem wyminęła butelkę i kieliszek. Zupełnie, jak gdyby nie miała nic wspólnego z tym mieszkaniem i panującym w nim bałaganem, doskonale oddzielna od tego, co ją otaczało.
- Jan wyjechał dwa dni temu, jak zdążyłaś przez ten czas zrobić taki bałagan?!
- Sam się zrobił. Nie miałam siły go powstrzymywać. Zastanawiam się, a to wymaga tyle wysiłku
- Nad czym jeszcze się zastanawiasz? Przecież zdecydowałaś się pół roku temu!
Nie ma odpowiedzi, udaje, że nie dosłyszała.
- Spakuj się. Przyjadę tu po ciebie za godzinę - zaproponowałem.
- Nie! - wykrzyknięte szybko, uprzedzające moje dalsze namowy.
- Nie. Muszę tu być na wypadek, gdyby zadzwonił. Gdyby nikt nie odebrał telefonu mógłby zorientować się, że coś jest nie tak i wrócić wcześniej... Przyjedź po mnie w czwartek, o trzeciej, tak jak się umawialiśmy.
Siostrzyczko. Jakiż to głupi pretekst. Katarzyno, znowu cię nie rozumiem, znowu, zupełnie tak jak wtedy gdy byliśmy dziećmi i przezywałem ciebie Zagadka.
- Zagadko nie zabijaj już więcej biedronek. Po co to robisz?
- Po to żebyś się pytał głupku...
Biedronki miażdżyła używając płaskiego kamienia, którym przyciskała je do metalowego parapetu, aż puściły ten żółty, ostro pachnący sok. Nie cierpiała biedronek. Wszystkie ciepłe, nudne, wakacyjne dni spędzone u dziadków są dla mnie nierozerwalnie związane z zapachem gęstego soku z biedronek i poczuciem bezsilnego żalu nad ich losem.
- Dobrze. Przyjadę w czwartek o trzeciej. Jeśli chcesz mogę jeszcze skoczyć do sklepu. Potrzebujesz czegoś?
- No. Kup mi sok porzeczkowy, dwa piwa, mleko skondensowane i chleb
- A może lepiej będzie jeśli nie zrobię ci zakupów. Przynajmniej wyjdziesz z domu
- Nie drażnij się ze mną Piotrusiu! Mam jeszcze dużo do zrobienia - nazywała mnie w ten sposób, zawsze wtedy, gdy chciała podkreślić, że jestem jej młodszym o pięć lat bratem. Pięć lat! Całe pięć lat niepodzielnych rządów mojej siostry Katarzyny, a potem pojawiłem się ja - Piotruś i odebrałem jej władzę. Dlatego miałem wobec niej dług wdzięczności - tak powtarzała.
Spłacam swój dług siostro, ciągle spłacam ten cholerny dług...
- Dobra. Nie zamykaj drzwi, zaraz będę z powrotem. Mleko, sok, piwo i chleb, tak? I otwórz to okno!
- Otworzę, otworzę - powiedziała zniecierpliwiona, wypychając mnie za drzwi.
Od kiedy Jan wyjechał, a wyjechał wcześnie rano przedwczoraj, nie odsłoniła żaluzji. Pastwiła się nad sobą, odmawiając sobie światła. Cały dzień spędzony w łóżku, w miękkim azylu na obrzeżach prawdziwego, żyjącego ruchem i pośpiechem świata jawy. Wstawała tylko po to, żeby przynieść coś do picia, albo do jedzenia. Włączyła radio i telewizor. Przeskakując z kanału na kanał próbowała uwolnić się od rozsadzającej jej czaszkę myśli: "Zostawiam go, zostawiam go, za cztery dni go zostawiam...". Policzyła romby tworzące wzór na pościeli: Sto trzydzieści cztery żółte, dwieście siedemdziesiąt osiem fioletowych, zgubiła się podczas liczenia oliwkowych.
Cofając się w myślach dzień po dniu, tydzień po tygodniu, starała się uchwycić powolne wysączanie się sensu z własnego życia. Kiedy dokładnie, sporadyczne ataki zniecierpliwienia i nienawiści, zmieniły się w stan ciągłego nienawidzenia, wewnętrznego kamienienia na sam jego widok. Zastanawiała się nad tym po raz pierwszy, bo kiedy był obok niej, kiedy spał, jadł i siadywał obok niej na kanapie, zmuszała się do myślenia o obojętnych rzeczach, tak obojętnych jak pelargonie z balkonu w sąsiednim bloku, żeby tylko on niczego nie spostrzegł, nie wyczuł tej olbrzymiej nienawiści.
Ta dziwaczna dyscyplina myślenia niebezpiecznie weszła jej w krew, tak, że po pewnym czasie, trudność zaczęło jej sprawiać, nie tyle hamowanie strumienia własnych myśli, co zezwolenie na ich swobodne płynięcie. Ciągle, również gdy zostawała sama, przyłapywała się na liczeniu ziarenek rozsypanego cukru, albo powtarzaniu słów od tyłu. Chyba właśnie przez to całkowicie opustoszała, całkiem się pogubiła.
Pod wieczór czuła się potwornie znużona wchłoniętą mieszaniną nieuporządkowanych dźwięków i obrazów i ociężała z powodu wypitego wina, ale dotarła do wrześniowego przedpołudnia, kiedy to zadzwoniła do swojego brata Piotra, aby poprosić go o pomoc.
- O co chodzi Katarzyno?
Nie słyszała jak otwierałem drzwi, jak odkładałem zakupy na półkę pod lustrem i szedłem do kuchni. Sztukę cichego poruszania opanowałem śledząc ją w dzieciństwie.
Uciekała przede mną w różne zakamarki domu i ogrodu. Mówiła, że to nie są miejsca dla smarkatych głupków. Odprawiała tam swoje sekretne rytuały, segregowała swoje skarby: okrągłe kamienie, owinięte sreberkiem z czekolady mleczne zęby, zwój miedzianego drutu i ptasie pióra. Śledziłem ją i natychmiast po jej odejściu, rzucałem się, aby przejrzeć te wszystkie przedmioty, jeszcze ciepłe od dotyku dłoni Katarzyny.
Pewnego dnia, kiedy postanowiłem ukraść jej mlecznego zęba, okazało się, że Katarzyna mnie śledzi. Odchodzi specjalnie i chowa się gdzieś, aby obserwować jak bezczeszczę jej skarbiec. Zmyśliła, że przedmioty w skarbcu były zatrute i że umrę jeszcze tego samego dnia, zaraz po kolacji. "I nie mów o tym nikomu. Na to nie ma odtrutki, a jeśli komuś poskarżysz będzie cię bardziej bolało." - dokończyła z okrutnym uśmiechem.
Po kolacji dostałem wysokiej gorączki, byłem przekonany, że umieram. Miałem halucynacje: wszędzie chodziły pająki, które uciekły z jakiejś wyimaginowanej farmy. Wezwano pogotowie, którym pojechałem do szpitala. Miałem zapalenie opon mózgowych. Pamiętam tylko nagłe uczucie lęku, kiedy poczułem igłę w kręgosłupie podczas punkcji i dłużące się godziny po niej, gdy musiałem leżeć bez ruchu. Wszyscy winili Katarzynę : "Ciągałaś go po jakiś krzakach! Na pewno tam ugryzł go kleszcz...". Po moim wyjściu ze szpitala moja siostra przestała się liczyć, myślano, mówiono, martwiono się tylko o mnie. Ale ja nikomu nie powiedziałem Katarzyno, naprawdę. Nikomu nie poskarżyłem, możesz mi wierzyć.
Przyłapałem ją, kiedy zamyślona, z niecodziennie przejrzystą, bezbronną twarzą zagarniała ręką rozsypaną herbatę. Czemu jesteś taka smutna siostrzyczko?
- O co chodzi Katarzyno? - zapytałem, a brzmienie tego pytania zdało się niepokojąco znajome. No tak, takie samo pytanie zadałem jej pół roku temu, pewnego wrześniowego przedpołudnia, kiedy zadzwoniła do mnie do pracy. A wtedy ona odpowiedziała: "Potrzebuję twojej pomocy Piotrze. Chcę odejść od Jana"
O ile pamiętam ucieszyłem się z jej decyzji. Od pierwszego spojrzenia w małe, rozbiegane, niespokojnie szukające jakiejś publiczności oczy Jana, wiedziałem, że nie jest odpowiednim mężczyzną dla mojej siostry. Upewnił mnie pretensjonalny sposób, w jaki wsypywał do swojej herbaty po cztery kopiate łyżeczki cukru i jego nazbyt starannie modelowany głos. Zdawałem sobie jednak sprawę, że próby nakłonienia Katarzyny do zrozumienia tej oczywistej dla mnie prawdy są daremne.
- Szkoda, że nie jesteś moim starszym bratem, młodszy bracie
- Dlaczego?
- Czułabym się pewniej prosząc cię o pomoc... Możesz przyjść do mnie jutro koło trzeciej?
- Jana nie będzie w domu? - byłem taki podekscytowany, czułem się jak spiskowiec. Ja i moja starsza siostra wreszcie gramy razem w jakiejś grze.
- Nie. Ma jutro zebranie
- Dobra będę po trzeciej. Ile razy mam pukać?
- Popukaj się po głowie. Co śmiesznego widzisz w tym wszystkim? Sama już nie wiem, może powinnam zadzwonić do kogoś innego - to nie był żart, powiedziała to tak gorzko.
- Przepraszam. Czekaj na mnie jutro
- Będę czekać.
Zręcznie, dwoma szybkimi ruchami noża zrobiła dwie dziurki w puszce skondensowanego mleka, którym po chwili napełniła do połowy nasze kubki, ani na moment nie przerwawszy opowiadania. Taką zręczność zyskuje się wyłącznie w wyniku wielokrotnego powtarzania tej samej czynności, bo mięśnie zapamiętują bardzo wolno, więc najlepiej gdy powtarzana się coś codziennie, aż ruchy wyżłobią swoje powietrzne ścieżki, zyskując tą nadzwyczajną płynność i niezależność od myśli.
- Nie znam łagodniejszego napoju od waniliowej herbaty z mlekiem - mówiła - ten smak natychmiast mnie uspokaja.
I zaraz potem - Nie żartowałam Piotrek. Naprawdę chcę odejść od Jana. Nie mogę już znieść jego żałosnych, powtarzanych po kilka razy dowcipów, sposób w jaki słodzi herbatę przyprawia mnie o mdłości i to jego " doprawdy kochanie?!", używane, kiedy chce sprawiać wrażenie, że mnie słucha...
- Dobrze Katarzyno, ale jak ja mam ci pomóc?
- On nie może się dowiedzieć. Nie może domyślić się, że chcę to zrobić.
- W końcu przecież musi zauważyć, że cię nie ma w domu. Po co to komplikować
- Ależ ja nie mam zamiaru tego komplikować. Po prostu nie mam ochoty z nim rozmawiać, kłócić się, tłumaczyć. Nie mam dość siły na długie rozstawanie. Chcę stąd wyjść i nigdy więcej go nie zobaczyć. Dlatego wszystko musi być wcześniej przygotowane...
Właśnie tak - szybko; nie tyle odejść, co zniknąć. Wszystko przygotowane wcześniej, tak żeby on się nie zorientował. Samo wyjście z domu powinno zając tylko chwilę, bez żadnego gniewnego rytuału, ustalania winnych, tłumaczeń czy wyrzutów, a wtedy czas spędzony u jego boku przestanie istnieć, nie zakończony, spruje się jak rękaw swetra, któremu odcięto ściągacz. Nie chcę o nim pamiętać.
- Musisz znaleźć mi jakieś mieszkanie. Oczywiście jak najdalej stąd, nie chcę spotkać go w sklepie spożywczym, albo na przystanku tramwajowym. Trzeba je umeblować... - przedstawiała swój plan - Poczekamy, aż Jan wyjedzie na jakieś szkolenie i wtedy przyjedziesz po mnie i bagaże...
- Dobrze - zgodziłem się natychmiast, pomimo, że cały ten pomysł wydawał mi się dosyć dziwny.
- Wyobrażasz sobie jaki Jan będzie zaskoczony, kiedy wróci. Marzę o tym, żeby był zaskoczony, żeby moje zniknięcie zmazało z jego twarzy ten protekcjonalny uśmieszek, kogoś kto zna odpowiedź na każde pytanie
Katarzyna ciągle zagarniając dłonią rozsypaną herbatę, odwróciła głowę w moją stronę i poprosiła: - Możesz powtórzyć? Nie dosłyszałam, co powiedziałeś.
- Pytałem co się z tobą dzieje...
- Nic Piotrek.
Akurat. Przecież to widać Katarzyno. Im bliżej czegoś jesteś tym bardziej się boisz. Długo hodowana pewność rozsypuje się niespodziewanie, pozostawiając cię nieprzyjemnie bezradną i rozdygotaną. Wszystko gotowe, a ty sama już nie wiesz, czy tego właśnie chciałaś, w panice próbujesz wymyślić sposób na cofnięcie czasu. Nie pozwolę ci zawrócić siostrzyczko. Nie tym razem.
Znajomość jej początku daje mi nad nią władzę. Tym większą, że ona sama gdzieś swój początek zagubiła, odcięła się od swojego źródła, zapomniała.
- Pamiętasz jak chciałaś sobie zrobić korale z zielonych, błyszczących odwłoków dużych much?
- Co?... Aha, ale byłam wtedy głupia!- przerywa, aby zalać herbatę - Zawsze kiedy wspominasz coś takiego, wydaje mi się jakbyś mówił o kimś innym, jakby to była pomyłka. Dopiero po dłuższej chwili twoje słowa wypełniają się dawno minionym obrazem i aromatem, i dociera do mnie, że to moje wspomnienie
Może to dlatego, że z biegiem lat zaczęła myśleć o tej dziewczynce, jak o kimś oddzielnym od siebie, jak o kimś kogo znała dawno temu. Zaczęła myśleć o niej "w trzeciej osobie": "Kasia lubiła długą, niebieską sukienkę", "Kasia budziła się bardzo wcześnie". I to właśnie było początkiem końca, początkiem gubienia Początku.
- Teraz zacznę wszystko od początku! - uśmiecha się lekko, zaczepnie, jakby chciała sprowokować mnie do stwierdzenia, że to niemożliwe, bo każdy ma tylko jeden początek.
- Bardzo się cieszę Katarzyno - odpowiadam i, aby nie patrzeć jej w oczy, spoglądam na smukłe, srebrne wskazówki mojego zegarka.
- Musisz już iść?
- Umhu
- Wpadniesz jutro? - pyta płukając kubki.
- Zobaczę. Może mi się uda
Znowu musująca w uszach cisza, zatykające je podobnie jak zmiana wysokości. Tak dokładnie obmyślany plan, półroczne oczekiwanie i teraz nagle brakuje tej odrobiny woli koniecznej, aby wszystko dopełnić. Tajemnicza siła, która umożliwiła jej ukrycie przed Janem całego spisku, która pomagała wymyślać kolejne wymówki na usprawiedliwienie popołudniowych nieobecności, gdy jeździła z Piotrem do sąsiedniego miasta oglądać mieszkania, pozwoliła nie ujawniać radości, kiedy znaleźli wreszcie to odpowiednie, owa tajemnicza siła zniknęła.
Wydawało jej się dziwne, że przez tyle czasu można żyć jedną myślą, a potem ona w jednej chwili znika. Co z tymi przedpołudniowymi godzinami spędzonymi na przeglądaniu ogłoszeń w gazetach. Nie mogła zakreślać ogłoszeń, żeby Jan nie zauważył, dlatego uczyła się ich na pamięć. Do dziś pamięta niektóre z nich, słowo w słowo. Ten łaskoczący dreszczyk emocji, gdy Piotr rysował jej na skrawku papieru plan mieszkania, które chciał kupić, podczas gdy Jan oglądał tuż za ścianą Wiadomości.
Korale z odwłoków błyszczących, zielonych much. Lśniły jak drogocenne klejnoty siedząc na odrapanej, okiennej ramie w ostrym, letnim słońcu i to ich głośne, poranne bzyczenie, które nie pozwalało im pospać dłużej w sobotę. I co dalej? Dalej tylko jakieś poszarpane, nie pasujące do siebie kawałki o których przez wiele lat próbowała zapomnieć. Udało się. Co było dalej? Przeszłość rozsypuje się jej w rękach niby pozbawiony spoiwa piasek, a teraźniejszość utraciła znaczenie? Co będzie dalej? Monotonny szum przejeżdżających ulicą samochodów i wysuwający swoje macki, zagarniający coraz większy obszar bałagan.
Spływający po karku i plecach strumień gorącej wody przywraca ją do życia, a kiedy owinięta ręcznikiem wychodzi z zaparowanej łazienki, rozlega się dzwonek telefonu i po podniesieniu słuchawki słyszy głos Jana: - To ja kochanie, dzwonię z budki, stąd ten hałas. Co słychać? - te wyraźnie od siebie oddzielone, odpowiedniej długości przerwami słowa i perfekcyjna intonacja...
Zapach pasty do podłogi i jakichś innych pachnących cytrusowo środków czyszczących przeniknął na klatkę schodową, zapowiadając widok, który powitał mnie po otwarciu drzwi. Na podłodze wypełniona po brzegi spienioną wodą, pomarańczowa miednica i foliowe worki ze śmieciami, Katarzyna z włosami zawiniętymi chustką, zarumienioną twarzą, trzymająca buczący głośno odkurzacz.
- Już go wyłączam. Cześć. Jednak znalazłeś czas - wita mnie zadyszana.
- Cześć. Skoro sprzątasz, to nie będę ci zawracał głowy...
- No coś ty, wchodź do środka - oburza się, a potem dodaje - Pomożesz mi rozkręcać okna
Tak więc ja rozkręcałem okna, a Katarzyna sortowała zawartość szaf i szuflad, rozkładając rzeczy na kilkanaście różnych stert. Czasem zamierała na chwilę w bezruchu ze śmiesznie skupioną miną, (łudząco podobną do tej, która gościła na jej twarzy, kiedy jako mała dziewczynka przeglądała swoje skarby), niepewna do której kategorii ma zaliczyć, to co trzyma w ręku. Na mokrej od płynu szybie, którą polerowałem irchową szmatką tańczyły tęczowe refleksy.
- Tak szybko zgodziłeś się pomóc mi w odejściu od Jana. Zgodziłeś się pomóc mi w zrobieniu mu świństwa. Dlaczego? - zapytała Katarzyna.
- Kocham cię Katarzyno. Jesteś moją siostrą...
- To żadna odpowiedź - gniewnie zmarszczyła brwi - Nigdy nie lubiłeś Jana, prawda? - to przeszywające na wylot spojrzenie i jej twarz, jej głos nie dające żadnej wskazówki, jaką odpowiedź chciałaby usłyszeć. Lepiej byłoby gdybym go lubił, czy gdybym go nie lubił?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem
Uśmiecha się i wiem, że to zła odpowiedź, ale dziś moja siostra ma dobry humor i nie zada następnego pytania, łaskawie nie zmusi mnie do wyjawienia prawdy.
- Te muchy Piotrek, próbowałeś je łapać, prawda?
- Tak. Mama kupiła ci buty. Białe lakierki. Poszłaś w nich do kościoła i paskudnie obtarły ci nogi. Wracałaś boso, stąpając po gorącym asfalcie i drobnym żwirku, który wbijał się w pięty. Też chciałem iść boso, ale mama mi nie pozwoliła. A potem siedziałaś w pokoju ze stopami zanurzonymi w miednicy, zmydlałaś szare mydło i byłaś taka smutna i nie chciałaś bawić się ze mną teatr. Właśnie tej niedzieli zacząłem łapać dla ciebie muchy. Suszyłem je potem na parapecie, ale po wyschnięciu zmieniały się w puste w środku, łatwo kruszące się skorupki. Nie podobały ci się. Stwierdziłaś, że są obrzydliwe
- Bo były obrzydliwe Piotrusiu
- Ale ja się starałem - krzyknąłem
- Mówisz jakbyś ciągle był małym chłopcem, a my już dawno jesteśmy dorośli. O co ci chodzi?
Chodzi mi o godziny spędzone na łapaniu much i o to, że zawsze byłaś taka oschła.
Pudła i torby ustawione w szeregu pod ścianą przedpokoju. Parkiet lśni równomiernie, trzeba chodzić powoli i ostrożnie, aby się nie poślizgnąć. Katarzyna idzie więc powoli, niosąc wysoką szklankę wypełnioną po brzegi grejpfrutowym sokiem i ośmioma sześciennymi kostkami lodu. Na balkonie nie ma nawet maleńkiego skrawka cienia, słoneczne promienie dosięgły wszystkich szczelin i zakamarków. Dotyk szorstkiego płótna leżaka mile drażni skórę. Słońce brązowi jej skórę i pustoszy umysł, sprowadzając przyjemną ociężałość i niemożliwe do opanowania rozleniwienie.
Otwierająca się przed Katarzyną pusta, świeżutka, nie napoczęta jeszcze czasoprzestrzeń smakuje dokładnie tak samo jak rozgryzana w tej chwili kostka lodu. Chłodny, sprężysty brak smaku, który jednak posiada smak. Zapełnia ją bez pośpiechu, starannie rozważając każdy szczegół, nowymi meblami, wzorem tapety wybieranej do sypialni. Planuje przyzwyczajenia i obowiązki, które wyznaczą ramy nowej codzienności. Lepiej żeby wstawała wcześniej, tak jak kiedyś, dawno temu, gdy mieszkała jeszcze z rodzicami. Jakiej stacji radiowej powinna słuchać, co jadać na śniadanie, pod którą ścianą postawić łóżko, żeby było dobrze? Może przydałoby się poczytać coś o feng shui? Kostka lodu topi się przyciskana do podniebienia lekko zdrętwiałym językiem, Katarzyna wyczuwa ścieżkę chłodnych kropel w swoim gardle i przełyku. Układa z małych kawałków nowy początek,
nadaje mu smak.
Ledwo zdążyłem zadzwonić, już otworzyła mi drzwi.
- Czekam od piętnastu minut. Zamknę tylko drzwi na balkon i zaraz wychodzimy - powiedziała zamiast powitania.
Cienka, letnia, biała sukienka stanowiła cudowny kontrast dla jej opalonych ramion i ciemnych włosów. Katarzyna wyglądała na bardzo szczęśliwą.
- Wszystko się udało. Co ja bym bez ciebie zrobiła Piotrek!
- A co ja zrobiłbym bez ciebie Katarzyno - zaśmiałem się taszczą walizki.
Wnieśliśmy bagaże. Katarzyna rozglądała się dookoła z szeroko otwartymi oczami, zaglądała do pokoju, łazienki, kuchni. Biegała tam i z powrotem w jakimś szale, pokrzykując: "Sądziłam, że łazienka jest mniejsza!", "Inaczej wyobrażałam sobie mój pokój!", "Właśnie taki chciałam mieć widok z okna!", "Jaka fantastyczna tapeta"...
Wreszcie siadła obok mnie na nowiutkiej, jeszcze opakowanej folią, jasnoróżowej kanapie i niespodziewanie zapytała:
- Wiesz, że nie pamiętam nawet dlaczego wyszłam za mąż za Jana! Nie pamiętam jak zaczęła się nasza miłość. Bo to chyba była miłość? Co?
- No tak była - potwierdziłem powściągliwie - Jest tyle innych tematów odpowiedniejszych w tym momencie!
Ale Katarzyna patrzyła na mnie wyczekująco.
- Naprawdę nie pamiętasz? - nie mogłem uwierzyć.
- Nie pamiętam
- No więc spotkałaś go w kawiarni, a potem poszliście na spacer. Powiedziałaś, że zauroczyła cię jego umiejętność rozśmieszania ciebie...
- Rzeczywiście, już sobie przypominam... Ciekawe co on teraz robi?...
Pewnie właśnie otwiera drzwi. Słychać metaliczny chrzęst przekręcanego w zamku klucza. Czy zdziwił się, kiedy nikt nie odpowiedział na jego pukanie? Musi już być w środku, wiesza klucze na gwoździu, na lewo od drzwi, stawia walizkę na półkę pod lustrem. Szuka kartki z wiadomością od niej, ale żadnej wiadomości nie ma. Wchodzi do kuchni, otwiera lodówkę szukając soku, lecz lodówka jest pusta. Na pewno jest zaniepokojony. Zastanawia się, co się stało.
Zniewala ją nagła chęć sięgnięcia po telefon, zadzwonienia do domu, stworzenia jakiegoś dramatu.
- Zadzwonię do Jana
- Po co, przecież tak się staraliśmy, żeby nie wiedział, co się stało! - zaprotestowałem, ale ona już zaczęła wystukiwać numer.
Jeden, drugi, trzeci, czwarty dzwonek. Może jeszcze go nie ma? Nie, już podnosi słuchawkę:
- Halo, słucham...
- ......
- Słucham!
- To ja - mówi wreszcie Katarzyna. Czeka, aż on zarzuci ją pytaniami, o to, co się dzieje. Czeka, że zacznie ją błagać, żeby wróciła, złościć się i przepraszać. Czeka na jego zaskoczenie, wzburzenie i ma na nie kilkanaście gotowych perfekcyjnie spointowanych odpowiedzi.
- A to ty Kasiu... Skąd dzwonisz? Za ile będziesz w domu? Przygotowałaś coś na kolację?
Katarzyna milczy, mnąc w rękach kabel od telefonu, a ja wpatruję się w nią niczego nie rozumiejąc.
- Kasiu! Jesteś tam? Kasiu? - wrzeszczy coraz głośniej Jan.
- Jestem, jestem - odzywa się uspokajająco moja siostra - Słuchaj w domu nie ma nic do jedzenia, nie zaglądałeś do lodówki?
- Nie. Po co miałbym zaglądać?
- Zawsze po podróży chce ci się pić
- Piłem kawę w zajeździe - tłumaczy, zdziwiony trochę dociekliwością mojej siostry, Jan - To kiedy będziesz?
- Za trzy godziny
- No to cześć
- Cześć - żegna się Katarzyna odkładając pośpiesznie słuchawkę i od razu zakłada żakiet.
- Chodźmy - pogania mnie, a kiedy pytam gdzie mamy iść, tłumaczy - Do mnie do domu, do Jana... Weźmiemy tylko tą małą torbę, resztę bagaży trzeba przywieźć tak, żeby nie zauważył, może przed południem jak będzie w pracy...
Nic z tego nie rozumiem Katarzyno, przecież miałaś zacząć od nowa. Przekreślasz wszystko tak pochopnie i bezwzględnie, że rozpływa się, ulatnia i nic nie zostaje z tych planów, przygotowań, tygodni oczekiwania.
- Jedź pociągiem - mówię ze złością, a Katarzyna zamiera z dociągniętym do połowy rękawem białego, lnianego żakietu, który tak pięknie podkreśla jej opaleniznę...
Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.
Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)
Czas utworzenia pliku: sobota, 4 września 1999 roku. Godzina 12:35:00.