Część druga

Miłość

Po prawej i lewej stronie przepraszają mnie drzewa. Na środku ciągle ta sama asfaltowa droga, słabo oświetlona ulicznymi latarniami.

Już północ. Znów powracam. Ulicą nadziei. Boso. Ogrzewam swoje zarosty zapachem nikotyny. Znów noc. Co noc noc ponownie. Ciemność. Czerń. Tonę w niej. Każdej nocy czerń ma inny kolor. Czerwona czerń, granatowa czerń, błękitna czerń. W tę noc czerń jest niespodziewanie czarna. Kolor czerni nocy zależy od koloru błękitu dnia. A jaki był błękit tego dnia? Nie pamiętam... Pamiętam tylko matkę mówiącą do mnie i przyjaciela, który pragnął. Pamiętam także, iż chciałem porozmawiać z Panem Bogiem i że wysłałem do Niego kartkę imieninową. Zadzwonił wieczorem prosząc o parę groszy dla Ducha Świętego i obiecał dużo smutku. Chyba też chciałem się zdobyć na ogromny trud kochania. Pamiętam kobietę, która okryła mi usta. Lecz nie pamiętam koloru dnia...

- Dobry wieczór. Pamięta mnie pan? ? przerwał kobiecy miękki głos.

- Przepraszam bardzo, ale nie widzę w ciemnościach. To znaczy widzę o wiele więcej i lepiej.

- To dlaczego pan nie widzi, mnie?

- ...

- Jestem kobietą, którą poznał pan dziś o godzinie 15:16 na...

- Przepraszam, ale muszę się odpryskać.

- Nic nie szkodzi. Proszę bardzo, tu ma pan kubeczek po kefirze, którego przed chwilą wypiłam. Proszę oddać mocz do tego.

- Dobrze. Ale czy może go pani potrzymać? Chciałbym jedną ręką dotknąć nieba...

- Jaką czerń dzisiaj mamy? ? spytała kobieta poznana o 15:16.

- Czarną.

- Niesamowite. A czy ja mogłabym jedną ręką dotknąć pańskiej twarzy?

- Nie, nie twarzy. Nikt nie dotyka mojej twarzy.

- To może chociaż sumienia... ? zabłagała, a z oczu jej popłynęły łzy.

I tak stoimy przy sobie. Ja trzymając jedną ręką penisa wypróżniającego się do resztek kefiru, a druga zaś dotykając nieba. Kobieta z 15:16 jedną dłonią trzyma kubek, a drugą pieści moje sumienie. Patrzę w głąb ulicy, gdzie widać równolegle rozwarstwione bloki mieszkalne. Są obskurne. Latarnie najczęściej zepsute. Oświetla je tylko światło wydobywające się z kilku klatek i niektórych mieszkań. Widocznie ktoś uprawia seks albo czyta Konwickiego. Ulica rozkoszy. Moja ostatnia kobieta, która nigdy nie była moja, nie była chyba nawet kobietą. A rozkosz? Wypływając z pożądania uczyniła z ludzi zbrodniarzy. Wszyscy są zbrodniarzami, ponieważ ja jestem zbrodniarzem. Jestem zbrodniarzem, gdyż wszystko dziś jest zbrodnią. A wszystko to ja...

Autodestrukcja - tak nazywa się kobieta, z którą codziennie uprawiałem urozmaicony seks, którą zawsze biorę od tyłu, która wysysa moja spermę do ostatniej kropli. Jest jeszcze druga. Nazywam ja Samotność. Ona pije ze mną piwo. Nie lubi pianki, krwi i tych kilku sekund podczas gotowania wody. Jest jeszcze trzecia - Nadzieja. Ona najlepsza jest na noc.

Noc oczyszcza ma duszę. Jest muzyką, która zszywa moje serce rozerwane za dnia przez kobiety, rozerwane za dnia przez ludzi. Lub rozrywa je jeszcze bardziej. Moja dusza jest napisaną przeze mnie tragedią, żywiołem, z którym serce nie ma szans.

- Pan jest artystą ? stwierdza pogodnym głosem połączonym z namiętnym szeptem kobieta z 15:16.

- Za długo sikam?

- Nie. To pańskie oczy. Piękne. Pan tak pięknie na mnie patrzy.

- Przecież i tak pani ich nie widzi.

- Ale czuję. Czuję, jak głęboko pan we mnie patrzy. Pan mnie rozbiera wzrokiem. Pan widzi całe moje ciało, moja duszę, obserwuje mnie od środka, zna moje myśli i wszystkie moje zakamarki. Pana wzrok... Pan jest we mnie tak głęboko...

- Jak ginekolog?

- Głębiej. Jak Bóg.

- ...

- ...

- Dziękuje, już skończyłem - powiedziałem wyciągając prącie z moczu zmieszanego z kefirem.

- Czy mogę wziąć do buzi? - rzekła 15:16.

- Co, penisa?

- Nie, oczy.

- Przepraszam, ale tak bardzo staram się być wegetarianinem.

- Proszę, chociaż jedno oko - zaczęła błagać - tylko lekko wypieszczę końcówkę mego namiętnego języka. Byłoby to jak... - zamyśliła się - jak zbawienie...

Noc oczyszcza moja duszę, składa serce, które co chwilę jest jeszcze bardziej wątłe. Czerń nocy jest mi siostrą, a jej wiatr - bratem mym. Wiatr oczyszcza me sumienie, rozgrzesza mnie z dni niepokornych. Rozgrzesza mnie z wszystkich ludzi. Wszystkich rozgrzesza. Nie! To ja ich rozgrzeszam! Rozgrzeszam ich co noc. Nie mogę dopuścić do tego, aby przez wiele dni nazbierało się tyle grzesznych plazm, które całkowicie pozbawiłyby mnie duszy, sumienia, serca i Nadziei.

- A co zrobimy z moim moczem? - zapytałem.

- Jeśli pan pozwoli, wezmę go sobie do domu. Ja bardzo lubię... ja muszę... Ja musze co noc przed spaniem przeprowadzić analizę czyjegoś moczu, bo - widzi pan - inaczej nie usnę. Błagam. Proszę pozwolić. Nigdy nie analizowałam moczu...

- Artysty?

- Właśnie. Pan tak pięknie patrzy... Mogę panu wywróżyć przyszłość...

- Z oczy?

- Nie, z moczu.

- Coś mi się zdaje, że moja przyszłość jest żółta. Pani jest wróżką?

- Nie. Każda dziewica to potrafi.

- Pani jest dziewicą?

- Nie. Moja babka była.

- Dobranoc pani.

- Zaraz, a gdzie mam przesłać wyniki?

- Dobranoc. Słodkich snów.

- Mistrzu...

Zbliżając się do budynku ledwo widzialnego w lekkiej smudze latarni, zauważam psa siedzącego na środku chodnika i zgarbiona babunię opartą o drzwi klatki schodowej. Widocznie właścicielka. Bardzo lubię zwierzęta, zawsze opowiadam im różne historie. Rozmawiamy sobie o nieuda- nych próbach egzystencji, o miłości, o tych kilku sekundach, gdy gotuje się woda... Lecz temu zadeklamuje Mickiewicza.

- "Polały się łzy me czyste..." - zaczynam, gdy ten nagle rzuca się na mnie, przewraca i wyrywa kawał mięcha z mej łydki. Moja krew bluzga po chodniku, a ja leżę półprzytomny.

- Dlaczego to zrobiłeś piesku? Co ja ci zawiniłem? - pytam retorycznie.

Ten milczy. Patrzy się i popiskuje trochę. wydaje się żałować teraz troszeczkę. Przez mgłę widzę podchodząca do mnie garbatą staruszkę. Idzie o lasce, którą trzyma trzęsącą się ręką, a nogi rozrzuca na wszystkie strony świata w paranoicznych spazmach. Kopie mnie trzy razy w głowę i charczy:

- Ee, panie, żyjesz jeszcze?

- Nie wiem - odpowiadam zaćmiony.

Kopie następne kilka razy w głowę i brzuch.

- A tera? - charczy.

- Teraz już nie - odpowiadam mając nadzieję, iż babunie nie było w szkole, gdy pani mówiła o objawach śmierci.

- Dobra - charczy ponownie i odchodzi szarpana przez spazmatyczne drgawki.

Podnoszę się nieco i siadam. Staram się nie wyć z bólu i odejść. A może nie. Może lepiej skorzystać z nadarzającej się okazji wczesnej śmierci...

- To pani pies? - pytam ledwie żywy.

Starucha odwraca się, lecz widząc, iż już nie leżę, nie podchodzi.

- A czyj mo być? - pyta retorycznie.

- Czemu mnie pogryzł?

- A bo jo wim...

- Widocznie nie lubi Mickiewicza...

- A gdzie un mieszka?

- W dupie - odpowiadam targnięty przez nerwy.

- Gdzie?

- W dupie - ponawiam głośniej.

- Ale pan nie wychowany.

- Pani za to świeci przykładem.

- Bo widzisz pan, ja zawsze żyła z pomagania ludziom.

- A czy któryś z nich przeżył?

- Co?

- Nie ważne. On wściekły?

- Kto?

- Pies.

- Na kogo? - pyta zdziwiona.

Nic mnie już nie dziwi. Odchodzę.

- Mosz kawałek czekolady - charknęła babcia.

- Nie chcę - odpowiadam wspierając się o latarnię.

- Ja mówiłam do psa, kurde...

Korzystając z chwili skupienia psa nad smakiem czekolady staram się odkuśtykać z miejsca nieszczęśliwego wypadku. Nie sądziłem nigdy, że przyjdzie mi zdychać z powodu pogryzienia psa i pobicia przez pomagającą ludziom staruszkę.

- Ee, panie - krzyczała za mną ta stara wariatka - pan jest chuj. Ani dziękuję, ani dobranoc, ani przepraszam. Starcom, kurde, się pomaga. Pan jesteś chuj.

Wszystko mam w dupie. Nic nie boli, gdy ból jest czymś normalnym i po pewnym czasie staje się codziennością. Nic nie kusi bardziej, niż piękna, młoda, smutna, samotna kobieta, gdy staram się uciec gdzieś zataczając i przewracając co parę kroków.

Rzygać mi się chce - rzuciła pijana postać pięknej, jednorękiej dziewczyny wyskakując zza krzaków ze spuszczo- nymi spodniami i majtkami. Widocznie oddawała mocz. - Poszłam się odpryskać i stwierdziłam, że chce mi się rzygać. Kurwa, jak ja to wszystko...

- To niech sobie pani rzygnie.

- Kiedy nie mogę - zesmutniała wyraźnie.

- A próbowałaś numerku z dwoma palcami? - w tym momencie zauważyłem, iż pozostałą rękę kończy dłoń zaopatrzona tylko w jeden palec. - ...yyy, to znaczy z palcem...

- Łee - bełkotała stojąc bezwładnie jednoręka, a po jej brodzie spływały wymiociny, które przyozdabiały białą bluzkę okrywającą piękne, jędrne piersi z bajecznie wielkimi sutkami.

- To ja już pójdę - przeprosiłem - nie będę pani przeszkadzał.

- Stój łajdaku! - targnęła na mnie drapiąc się palcem po łonowym zaroście - Wszyscy jesteście tacy sami!

W tym momencie oddała na stojąco mocz i dość płynnie się spierdziała.

- Niech się pani wali - powiedziałem z zamiarem odejścia.

- Jak to? - zdziwiła się.

- Dupczy. Miłość też czasem bywa piękna. Przepraszam, ale muszę już iść. Straszliwie mnie boli...

- A ja? - spytała smucąc się.

- Niestety, proszę mi wybaczyć, lecz nie mam ochoty na pani olane i zarzygane ciało. Jak przypuszczam, pani zaraz się zesra. Ojej, przepraszam, że unoszę palec ku górze. Często tak robię. Zastanawiam się wtedy, czy nie jestem Panem Bogiem.

- Słyszałam, że jest pan prorokiem i uzdrawia pan dusze. Widzi pan, moja babka jest jakby bez ducha.

- W takim razie nie mogę jej pomóc.

- O Chryste! - krzyczy nagle i z wybałuszonymi gałami przewala się na beton, gdzie okrutnie drży i mając otwarte usta oddycha charcząco.

Jeszcze jedna piękna księżycowa noc. Nie wrócę, póki nie zatopię swego języka w martwym łoju księżycowych kraterów. Nie wrócę, póki nie pojmają żywcem istoty mych snów.

Ach, tu jest - jedyny list od ciebie, który potargałem i który przyprawił mnie o następna szklaną kobietę. Niestety, w przypływie ewokującej litości oraz chęci ponownego upokorzenia się, skleiłem ten papierowy rachunek twego sumienia. Nie pamiętam koloru twego dnia.

- Przepraszam, czy idę we właściwym kierunku? - pytam.

- Tak, proszę do końca tym korytarzem na lewo.

- A czyj to koniec będzie?

Zamiast odpowiedzieć, ujmuje moją dłoń i przyciska do swojej podnieconej piersi. Ja zaś drugą swą dłonią na jej łonie wyznaczam zbawienie.

- Jest jak w niebie - szepce drżącym głosem z zamkniętymi oczyma. - Wiedziałam, że dziś nas pan odwiedzi.

Tak, to ten list. I te "umarłe głębie"... I ta zieleń... I te słowa: "są takie miłości, które trzeba zniszczyć lub zmienić przynajmniej, nim one zniszczą nas. (...) a ty, a ja... no cóż... wybacz, ale nie potrafię związać się z człowiekiem, z którym chciałabym być. czekam na Tego, bez którego nie będę umiała żyć...".

No tak, reszta wiadoma. Zbyt jawnie się za tym ukrywasz. Nagle mówisz: kocham cię, ale... wynoś się. Albo: idź do diabła, ale nie martw się - i tak cię kocham.

Nie odniosłem śmiertelnej rany, choć blizna pozostanie na zawsze!

"Wybacz mi wszystkie te słowa, które ranią..." - oddajesz. O nie, to partia kart, do której nie wchodzę...

Chyba jestem na miejscu.

- Czy to sala odlotów? - upewniam się.

Tak, jestem na miejscu.

Wchodzę unosząc się prawie. Znam to miejsce, choć chyba nigdy tu nie byłem. Z brzegu leży Niebieski. On nie potrzebuje wiele...

- Niebieski - pytam szeptem unosząc nieco jego głowę - gdzie teraz jesteś?

- W niebie - mówi uśmiechając się przez sen - w niebie...

- Więc chyba gdzieś u mnie?

- Nie. Do ciebie wciąż jeszcze tak daleko. Wciąż zbyt nisko...

O tak, już czuje jej zapach, a odgłos jej kroków wzmaga pragnienie rozkoszy. Podchodzi i oddychając wonią skóry mego karku pyta:

- Wiele pan dziś potrzebuje, mistrzu?

Zaczynam natychmiast, niezwykle cicho, gdyż cisza w takim miejscu to warunek spełnienia. Nigdy nie robiliśmy tego tak, jak zrobimy to w tę noc. Żadna noc w przyszłości nie uczyni nas jak ta, którą my uczynimy na kształt własnego sumienia.

Przynajmniej do jutra...

Tadeuszowi Konwickiemu



NEUROTYCZNI SZPIEDZY

Miejsce: dworzec kolejowy, poczekalnia dla kalek z możliwością adaptacji twórczo-duchowej

Ja: ostatni przechodzień, przypadkowy zresztą

21:20

Pomroki po ustach spływają im razem ze śliną. Nikt nie uśmiecha się do mnie. Trudno się dziwić - ja również nie uśmiecham się do nikogo. Chcę pokochać czyjąś twarz. Uchwycić chociaż jedno spojrzenie i zatrzymać na zawsze.

- Przepraszam, czy pan pali? - spytał mnie trzęsący się starzec.

- Nie, nie pale.

- Nawet papierosów?

- Nie palę w ogóle.

- A czy mógłby pan poczęstować mnie papierosem? - nalegał.

- Nie, nie palę.

- Ale o co panu chodzi z tym paleniem?! - rzucił nagle plując mi na kołnierz.

- Bo się pan pytał... - odparłem.

- O co?

- No, czy palę...

- A pan nie pali?

- Nie.

- To może kupię sobie bułkę i...

- Albo niech pan zatelefonuje do matki - poradziłem.

- Pan zna moją matkę? - spytał zdziwiony.

- Nie, a pan ja zna?

- Nie wiem...

I odszedł.

Widziałem, jak uśmiechnął się kogoś. Dlaczego nikt nie uśmiecha się do mnie? Chociaż spojrzy, jak zwykło się patrzeć na młodą, delikatną, piękną kobietę... Zażyłem kolejną nieboleść.

21:48

- Dokumenty proszę! - krzyknął do mnie policjant, którego ciało nie było bynajmniej kompletne.

- A co zrobiłem?

- Co pan zrobił?

- Tak, co zrobiłem...

- Nieboleść.

Moja matka miała racje. Dawała mi chleb i było mi przy niej ciepło. A tu proszą mnie o dokumenty.

- Dlaczego ma pan w dowodzie zdjęcie kobiety? - zapytał dość kategorycznie.

- A wolałby pan patrzeć na moją twarz?

- ... - milczał.

- No widzi pan...

- Czy pan zajmuje się magia? - zapytał ponownie.

- Ja jestem magią.

- A czy ja mam szansę, żeby kiedyś, w przyszłości, moja...

- Nie.

- Dlaczego?

- Nie jest pan Bogiem.

- A pan jest? - ciągle tylko pytał i pytał.

- Tak, jestem - chyba i tak nie uwierzy.

- Wie pan co? Pańska matka miała racje. - mówił oddając mój dowód - Chleb, ciepło i w ogóle...

- Skąd pan zna moją matkę? ? spytałem zdziwiony.

- Nie znam. A pan ją zna?

- Nie wiem...

- Do widzenia - snuł odchodząc. - Ach, jeszcze jedno. Czy mógłby mi pan dać to zdjęcie z pańskiego dowodu? - poprosił grzecznie.

- I co, będę miał dowód bez zdjęcia? - uśmiechnąłem się.

- Przecież i tak nie było pańskie. Ale możemy się wymienić. Ja w swym mam takie, proszę spojrzeć.

- Ale... ale na tym zdjęciu jest pochwa!

- A wolałby pan patrzeć na moją twarz?

- ... - milczałem.

- No widzi pan...

- Dobrze, wymieńmy się. Co prawda dawno już nie widziałem tak ładnej pochwy.

Powoli wytargałem zdjęcie ślicznotki z mego dowodu osobistego i wymieniłem się z jednorękim policjantem. Ten sapiąc wcisnął swą rękę do lewego buta. Gdy ją wyciągnął, z końcówek palców ściekała mu lepka ciecz.

- Proszę. Na to chwyta doskonale ? rzekł.

Rzeczywiście. Pochwa pod moim nazwiskiem prezentowała się wyśmienicie. Znaki szczególne: nie ma.

- Ta pochwa szybko się panu znudzi - zadeklamował.

- Jestem Bogiem.

- ... - milczał.

- Bogu wszystko się już znudziło...

- Przepraszam, czy mogę mieć jedną prośbę do pana?

- Słucham - przytaknąłem dziewiczo.

- Czy może pan sięgnąć prawą ręką do mojej kieszeni od spodni?

Zrobiłem, jak prosił. Wyglądał na miłego faceta.

- A to czasami nie jest...

- Tak, to mój penis. Teraz proszę zacisnąć na nim dłoń i delikatnie, choć dosyć pewnie...

- Nie ma pan kobiety? - zapytałem litościwie.

- Nie. Odchodzą gdy dowiadują się, jak szybko psują mi się zęby. Poza tym podczas stosunku dostaję rozwolnienia. Przepraszam, czy mógłby pan troszeczkę szybciej... o, dziękuję. czy pan pali?

- Tak, oczywiście.

- Zapalmy więc...

Zapaliliśmy. Częstochowa. Pośpieszny.

22:06

- Przepraszam, kiedy pan się raczy spuścić? Pytam, bo pociąg... ? trochę się niecierpliwiłem.

- Jeszcze tylko krótką chwilę. Jaki z pana dobry człowiek ? mówił sapiąc coraz bardziej.

- Mówiłem już, jestem Bogiem...

- Jaki z pana dobry Pan Bóg. Czy zna pan coś z Micińskiego? Przy nim doskonale szczytuję. Przepraszam, proszę ugniatać nieco mocniej... o, dziękuje... i nieco szybciej...

Zrobiłem jak prosił. wyglądał na miłego faceta.

- "Idzie święta w aureoli z dzieciątkiem na ręku zmarłem - źrenice puste rozwarłem czując, że nic już nie boli."

- Jezu!!! - krzyknął krztusząc się śliną słowo zaczarowane, magiczne.

Do jasnej cholery. To tak, jakbym wsadził rękę w paczkę rozpuszczonej margaryny...

22:11

- Dziękuje panu bardzo. To było bardzo miłe z pańskiej strony - pochwalił mnie.

Podbiegła do mnie bezdomna, brudna dziewczynka i cała drżąca zaczęła zlizywać kapiącą z mych palców lepką substancję.

Tak więc dziękuję. My, wie pan, policjanci mamy dość trudne życie. Ja, na przykład, kiepsko tańczę. Może zalać panu kawę?

- Tak, proszę.

- Jak pan słodzi?

- Trzymając łyżeczkę w prawej dłoni.

- Ale ile?

- Dosłownie piętnaście sekund, na pewno nie dłużej. Chociaż cukier może czasami być bardzo uparty. No, dużo zależy też oczywiście od stanu termicznego substancji słodzonej, a także od intensywności obrotowej narzędzia mieszającego.

- Pytanie tak zwane intelektualne: czytał pan "Myśli" Pascala? - zagadnął.

- Ja jestem Pascalem.

- "Kiedy zważam krótkość mego żywota wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy zważam małą przestrzeń, jaką zajmuję, a nawet, jaką widzę, przerażam się i dziwię."

Bezdomna uniosła swoją spódnicę i moim palcem wypełniła swoje niedojrzałe jeszcze krocze.

22:19

- Tak mi się miło tutaj z panem gawędzi. Niestety, jak mówić się zwykło, służba nie drużba, a jak pan się z pewnością domyślił, jestem tak zwanym stróżem prawa i bardzo żałuję, ale musze pana ukarać za zakłócanie porządku i demoralizację w miejscu publicznym. - a ton jego słów zmieniał się na coraz bardziej stanowczy ? Przodem do ściany, ręce na kark, nogi szeroko!

- Ale ja jestem...

- Ja też. Od jutra.

Pomrok po ustach spłynął mu razem ze śliną.

Nie uwierzył.

MARYDIANE - ŻONA MOJA, CZYLI ZATRACONA PRZYPOWIEŚĆ NAGROBNA

?W zatraceniu dryfuję beztrosko
modlitwy nie odmawiam
zapomniałem jak się modlić
(...)
nie tańczą pijane cienie
nie tańczą aniołowie
zapomnieli jak się tańczy"
Piotr Socha


I.

Ledwie żywy wciąż klęczę przy wraku ciała ukochanej przeze mnie. Wyje... Słowa modlitwy w syk przeistaczają się niezmierny, który powoli wypływa z mej głowy w postaci bólu i łez. Boje się... Strach czuje najwyższy. czasu nie mierzę. Tylko łkam i proszę Boga o... nie wiem co... o siłę chyba... ale o jaką...

Przed oczami przekrwionymi zarysowuje się obraz przeklęty. Najmilsza sztywno leży na wznak. Prawą dłonią, zimną jak głaz, przyciska głowę moją do piersi swej. Lewą zaś jej dłoń w swoich ustach trzymam i głaszczę, pieszczę. Cała drży, a z ust jej najsłodszych krew upływa w postaci piany. Oddycha szybko, niepełnie i ciężko, oddech przerywa. Oczy, zapadłe i białą wydzieliną pokryte, wryte są w sufit.

Żona moja umiera...

Umiera miła ma, z wraz z nią ja, bogowie wszelacy, aniołowie, nadzieje, marzenia, szczęście, chwile, życie całe.

Żona moja umiera...

Wydając z siebie pojedyncze dźwięki cierpi i wiem, że chce mi coś powiedzieć, lecz te krótkie tony, przypominające skamlenie psa, są jak wieczność cała. Po każdym takim podnoszę swą zmroczoną twarz i ścierając włosami swymi zimny pot z jej czoła szeptam resztką głosu mego człowieczego:

- Tak... to już... już niedługo... jestem... ty moja... kocham cię... na zawsze... od zawsze... ty moja... ja twój... jestem... jestem tu... A głos mój w oddech się przeradza ciężki, sapanie utrapione. Co chwilę całując ją po stopach i dłoniach, z wielkim szlochem proszę Boga o... nie wiem o co... nic już nie wiem... Wiem, ze umieram wraz z nią. Chcąc nie wiem czego, unoszę swą głowę zaćmioną i, starając uśmiechnąć się do miłej, wylewam z siebie cały ból i obłęd. Ten uśmiech w krzyk się przeradza... A za oknem śmierć już czyha, przez story widoczna, aby odebrać mi wszystko co mam...

II.

Przez ciało me anioł przeszedł smutny śmiertelnie i chłód podarował mi i ciemność. Poruszał się dość szybko ? słyszałem płacz jego. Patrząc za nim widziałem tylko plecy, w których tkwił sztylet... ze złota chyba. Płacz świętego przerwał flegmatyczny kaszel. Nagle przystanął, odwrócił się i spojrzał w obłędne oczy moje równie obłędnie. Bez jednego oka był, z ust. krew spływała na brodę i na szaty szare. Nieświatłość biła spod jego stóp, raczej cień rzucał przeraźliwie wielki. Spoglądał na mnie jeszcze czas jakiś. Ciało moje poczęło drżeć jeszcze bardziej ? jego również. W chwili wspólnej uczynił ruch gwałtowny prawą ręką, przy której miał tylko dwa palce i zerwał różaniec z szyi swojej. Lewej ręki nie miał w ogóle. Świętym łańcuchem cisnął na ziemię. Huk usłyszałem straszliwy ? zza okna śmiech przeraźliwszy jeszcze od skowytu owego anioła przeszył uszy moje. Święty zbliżył się do mnie ma odległość ramienia, spojrzał się na oblubienicę moją, potem na mnie. Ujrzałem, jak z uszu ropa wycieka mu obficie. Spoglądając w moją duszę zawył jak śmierć owa zaokienna i łzy poczęły wyciekać mu z oka z krwią się mieszając. Klęknął przede mną na jedno kolano i rękę wyciągnął ku górze w kierunku nieba, w kierunku Boga... a skowyt jego coraz straszliwszy. Spostrzegłem wtedy, iż jego druga noga to proteza drewniana, a on patrząc w niebo krzyczy coś po łacinie. Słabnie nagle i opada na ziemię. Powstać chciałem i mu dopomóc, lecz ów podczołgał się do mnie i począł po stopach całować, lizać nogi... coraz wyżej... i wyżej... W tejże chwili dostrzegłem, że aniołem jest kobieta.

Nagle wielka światłość uderzyła oczy moje. Dojrzałem, iż kobieta-anioł piękna się stała i czystą wielce, taką wonną i kuszącą, szatami śnieżnobiałymi okrytą, taka świętą. Uchyliłem czoła. Gdy ponownie podniosłem zmęczoną i olśnioną zarazem głowę dostrzegłem pustkę ? w komnacie nie było nikogo, oprócz mnie i kochanej mojej... cierpiących nas samotnie...

...a wszystko to trwało chwilę tylko krótką niezwykle...

III.

Gdy sen prawdziwy wielce odszedł ode mnie, popatrzyłem na stopy konającej żony mojej, drżącej i całej sinej. Całować je począłem i skamleć piskliwie.

Znów klęczę i czuję, że jestem ledwo żywy, siły wszystkie mnie opuszczają i nadzieja na cokolwiek. nagle piękna moja krzyczeć zaczyna i drżeć coraz intensywniej. Nie wiedząc co robić, oburącz twarz jej lodowata chwytam i patrząc głęboko w prawie lodowate jej piękne oczy również krzyczę, a z nią przeżywając cierpienie każde, wszystkie chwile, przeżywając życie całe od początku... do końca... prosząc Boga o .. nie wiem co... o męki skrócenie chyba...

- Jeśli tylko jesteś, o Panie, to czemu zezwalasz tak cierpieć niewinnej istocie i mnie, nic nie wartemu... ? myślę ciągle nie wiedząc co mogę, a czego mi nie wolno.

Do pamięci mojej obumarłej wracają piękne obrazy, wspomnienia najdroższe, które teraz mi tylko chyba zostaną. Nie wystarczą mi one, nie wystarczą, bo cóż znaczyć będą, cóż zmienią, gdy sam zostanę?...cóż pocznę?...

Pamiętam, jak pierwszy raz ujrzałem ukochana moją. Leżałem wtedy na Łonie leśnym nagi prawie i rozmyślałem nie pamiętam o czym. Modliłem się może... nie wiem... Zza drzew dosłyszałem nagle ciche kroki. Zerwałem się czym prędzej z pozycji lezącej na wznak i przyodziałem się koszulą. Kroki ucichły.

- Może tylko wydawało mi się? ? zapytałem sam siebie, nie wiem dlaczego na głos.

Jednakże stojąc cicho w miejscu i nadsłuchując, usłyszałem cichy płacz kobiecy. Nie wiedziałem co robić. Płacz ów powoli przeradzał się w szloch głośny dosyć. Stałem wryty jak słup zdziwiony niecodzienna sytuacją. myśląc w miarę realnie postanowiłem pójść zobaczyć co się stało i pomóc, jeżeli kobieta owa, jeśli to kobieta, potrzebuje jakiejś pomocy.

Idąc w kierunku szlochu najciszej jak tylko mogłem ujrzałem nagle skuloną postać, jęcząca pod drzewem. Była to młoda dziewczyna z włosami w kolorze kasztanu, odziana w letnia sukienkę, na której lśniły różnokolorowe kwiaty. dziewczyna oburącz trzymała własną twarz, a jej płacz był tak głośny, że nie usłyszała, jak zbliżyłem się do niej na odległość ramienia. Myśli przebiegały mi przez głowę szybciej, niż mogła pędzić moja możliwość do pochwycenia ich. Wyciągnąłem tylko rękę, chcąc uczynić nie wiem co i stałem... po prostu stałem.

Nagle płacz się urwał, gdyż dziewczyna chyba spostrzegła mą obecność. Powoli przechylając głowę w moją stronę ujrzałem twarz pełną strachu, bólu i swoistego piękna... pięknego piękna. Jej mokre oczy tuląc się we mnie pytały najprawdopodobniej ? co ty tu robisz?... czego chcesz?...

Czego chciałem - nie wiem, lecz czułem, jak chłód owiał serce moje.

- Przepraszam... - wyszeptała.

IV.

W twarz uderzyła mnie rzeczywistość. Smak jej był jeszcze gorszy od gorzkiego smaku pożogi. Patrząc na odchodzące szczęście moje ze zniecierpliwieniem oczekuję już końca, także mojego...

Ciało moje jest spocone. Czuje ten pot. zapach ten sparszywiał do granic możliwości. Już nie skamlę, nie płacze nawet. Proszę tylko Boga o... nie wiem o co... Patrzę na story. Za szybą śmierć zawisła i nie rusza się stamtąd nawet na sekundę. Przyglądam się dokładniej - ze zgnitej i zakapturzonej czaszki płyną łzy.

- Co jest? - myślę w wielkich spazmach odruchowo rozglądając się po komnacie ? śmierć płacze?! O co tu, kurwa, chodzi? Co się, kurwa, dzieje? Ta szmata śmiać się powinna. Śmiech powinien rozrywać jej zapleśniałe szczęki, a ta kurwa płacze... O Boże, jestem opętany...

Trzęsąc się cały ze strachu, chwiejąc się na obolałych kolanach widzę, jak mojej umierającej żonie krew zaczyna płynąć z nosa, zalewać policzka i brodę, z twarzy spływać na uszy i z brody na szyję. Nie wycieram tej krwi - po prostu układając swe spocone wargi na jej wargach zimnych prawie i prawie martwych składam ostatni w życiu pocałunek.

Nagle piękna moja drżeć zaczyna intensywniej i cicho, ledwie dosłyszalnie jęczeć.

- Boi się może - myślę - a może nie wiem, może tak lepiej, jakby nie wiedziała. Może sądzi, że śpi i sen ma jakiś, koszmar... nie wiem jaki... Nie wiem o czym może śnić umierająca w wielkich mękach niewinna istota, która dała szczęście wielkie mnie, idiocie... Może wiem że umiera, lecz jak można umierać wiedząc o tym i... umierać...

V.

- Czemu odchodzisz ode mnie? Dlaczego umierasz?

- Tak postanowił Bóg... tak nakazuje...

- Czy Bóg jest od tego... czy Bóg umrzeć rozkazuje?

- Nie. Bóg radzi, a mądrzy słuchają.

- Ale ja nie chcę! ja ciebie kocham!

- Nie... to grzech...

- Jak to?...

- To wielki grzech kochać spisaną na straty.

- Miłość nigdy nie była grzechem, moja piękna, grzechem jest jej brak.

VI.

Sen minął. Spuściłem bezwiednie głowę i mymi także martwymi prawie oczami spoglądam na podłogę. Obserwując kurz, który już nigdy nie będzie uprzątnięty, zauważyłem coś długiego leżącego na rogu komnaty. Niby to sznurek, niby łańcuch jaki. Przyglądając się baczniej leżącemu przedmiotowi uprzytomniłem sobie, iż jest to różaniec porzucony tutaj przez grzesznego anioła. Chciałem wstać, podejść, wziąć ten święty przedmiot i... lecz nie... będę nadal klęczał i na obolałych, zakrwawionych kolanach doczołgam się do niego. Nie, nie mam już nadziei, lecz przecież to różaniec. Z wielkim trudem dostałem się na odległość wystarczającą do poniesienia przedmiotu, lecz z przerażeniem zobaczyłem, iż ten święty łańcuch wykonany jest z dużych, obrzydliwych robaków, jeszcze żywych, powiązanych długimi, rudymi włosami, wykonujących szybkie ruchy w wydzielanym przez siebie płynie. Krzyżyk zrobiony jest z dwóch powiązanych drutem palców, chyba z dłoni anioła-kobiety.

- Nie, nie wytrzymam...

Nie wytrzymałem, a wymiotując miałem wrażenie wyrzucenia z siebie całego smutku i żalu. Była to swoista ekstaza, samoistna dewiacja człowieka niedomagającego.

- Nic mnie już nie obchodzi, ja już nic nie wiem...

Wykonałem szybki ruch głową, aby sprawdzić, czy o gówno wciąż tam leży. Wtem oślepił mnie przez chwilę krótki błysk jasnego światła i zamiast biologicznego różańca ukazała się łuna kolorowego dymu. Spoglądam na żonę, a ona cała w białej sukni, świeża i piękna podnosi się i podchodzi do mnie. Z ciała jej wonnego jasność bije, jakby w sercu słońce miała. Na szyi jej różaniec spoczywa piękny, cały z kwiatów, a krzyż z dwóch łodyg drży na jej piersiach jasnych i jędrnych. Rękę wyciąga do mnie i skinieniem głowy prosi, abym wstał. wstaję i... wstałem bez oznak zmęczenia, niepojętym obrazem oszołomiony. Zaniemówiłem. Uniesienie czuje i zachwyt jakby, zaszczyt. Tym razem łzami ze szczęścia płakać zaczynam. Uklęknąłem przed panią szczęścia mojego i dłonie jej chwytając namiętnie całować zaczynam. Ona łzami zalewa się również, ale tak pięknie delikatnymi i uśmiecha się aksamitnymi ustami.

- Mój... - wyszeptała.

Nagle huk roztrzaskanej szyby usłyszałem ? to śmierć przez okiennicę weszła. Nie oglądałem się za siebie. Wiedziałem, ze to ona, gdyż smród poczułem okropny.

- Moja ... - wycharczał śmiertelny szkielet.

Żona moja zemdlała wtedy. Zdążyłem chwycić ja w ramiona i unieść. Znów taka jak wcześniej - potargana, zakrwawiona stara sukienka, zimne śmiertelne ciało, spuchnięta twarz, zasinione usta. Nie oddycha... nie oddycha... nie krwawi... nie oddycha... nie drży... nie jęczy... nie oddycha... nie czuje... nie meczy się... nie cierpi... nie oddycha... nie żyje... nie żyje... I ta cisza. I ten spokój, spokojny, cichy spokój. Czuje, że mógłbym życie całe w jednym przeżyć bezdechu. I ta cisza, ta niemoc...

Miast pięknego różańca na jej szyi wisiał ten plugawy, a robaki poczęły wgryzać wgryzać się w jej martwe ciało. Dwa palce ożyły i powędrowały gdzieś pod bieliznę. Czuje, że to nie koniec. Władając resztkami sił, trzymając na rękach moją martwą miłość odwracam się przodem do parszywej śmierci, która stoi na odległość dwóch ramion ode mnie. Chcąc zajrzeć w jej oczy zauważyłem, że nie ma w co zaglądać. Parszywie kurewska rozszerzyła swoje gnijące szczeki i tylko zaśmiała się chlipiąc przy tym jakąś gęsta cieczą. Ubrana była w szary, potargany habit, z kapturem naciągniętym na czaszkę. Po habicie spływało coś w rodzaju żółtej spermy, którą nabierała co trochę na kościsty palec i wkładała go sobie w skostniałe usta. Przechylając płynnie czaszką przyglądała mi się nieustannie. Trzymając moją żonę wciąż na rękach uklęknąłem i głowę opuściłem ponownie drżąc w wielkich spazmach. Czuję, że ślepnę. Klęczę... klęczę i ślepnę... Lecz cóż znaczy ta ślepota, gdy żony mojej nie mam, a śmierć nade mną stoi?...

Czuję jak na karku moim zaciska się koścista, lepka dłoń...

"FULL-CONTACT WOMAN, CZYLI CZEKAM, GDY ONA MYJE SIĘ DLA MNIE..."

Słyszę. Ona myje się dla mnie. Uwadnia swe chęci starając się ukoić swój żar. Słyszę. Ona myje się dla mnie. Namydla ogół zmywając ka-żdy smutek dnia, by jasną wkroczyć w namiętności nocy mojej. Naszej. Na-mydla szczegół wzdychając delikatnie, by wonną wbyć w tajemną otchłań pragnień czasu mego. Naszego. Słyszę. Ona myje się dla mnie. Zrasza bos-kie swoje łono uśmiechając się kokieteryjnie, aby majestatycznie uchylić swe sekrety i zauroczyć nimi mnie i łoże moje. Nasze. Łoże, w którym leże drżący, zaniepokojony, rozpalony, wgłębiony w mistyczne doznania moich zmysłów, którymi jednoczę się ze zmysłami jej i słyszę, czuję, jak ona myje się dla mnie.

Czuje każdą kroplę wody, która spływa z jej czarnych włosów, rzęs, szamańskich warg, które delikatnie przygryzane pozwalają opaść wodzie wprost na spłodzone z ognia, rozkoszne sutki, wielkie niczym wieża Eiffla. Spływając dalej po wiotkiej skórze czuje, jak łzawa rosa wpływa w jej la-zurowe łono i zabiera ze sobą czerń bólu istnienia oraz budzi z letargu najskrytsze nawet zakamarki rodni. Czuję. Ona myje się dla mnie. Stru-mień wody przemierzający jej plecy jest w zasadzie jedną tylko kroplą spływająca wzdłuż kręgosłupa wprost pomiędzy uda, w cień ust moich pła-wiących się w łunie mchów niczym w obłokach powstałych na kształt spoco-nych ciał naszych, które już za westchnień kilka połączy żar zmysłowych uniesień. Czuje. Ona myje się dla mnie. Myje swoje nogi, które zacisną się niebawem na szyi mojej z siła nieskazitelnej euforii. Ostatnim etapem egzorcyzmów są, stopy, którym już się nie kłaniam, których już nie całuję. Nosze je zawsze w ustach swoich, by nawet wszechobecny i wszechwiedzący wiatr nie mógł oddać im należytych honorów swym muśnięciem.

Leżę, drżę, płonę i czekam, gdy ona myje się dla mnie. Sam swoje ciało ujarzmić się staram, lecz nie sposób, nie pora... Oddycham głęboko, coraz szybciej, głośniej coraz. Pot zrasza cale moje ciało. Nie, to już nie jest pot, tylko ocean lęku przed mającym nastąpić spełnieniem. To jak przedwczesna pokuta za bezpruderyjną intymność i szaleńczą cielesność wyuzdanych rozkoszy. Za miłość...

Lekki powiew wiatru.

Dzikie pierdniecie psa. (Dla uniknięcia dekoncentracji głowę skryłem pod kołdrę. Na chwile, gdyż okno otwarte.)

Słyszę. Ona myje się dla mnie. Swe ciało puchem delikatnie wyciera, by wilgoci całkowicie nie stracić. Słyszę. Jej oddech przyspiesza się i zgłębia. Ona czuje, iż za westchnień kilka gościć w mych snach będzie, a i ja wpłynę w jej czułość i zmysłowa wulgarność. Odpala papierosa. Beka. Gasi, po czym rozpoczyna odwieczny rytuał miłosnego namaszczenia swego jestestwa. Słyszę. Ona ukwietnia się gwiezdną mikstura pyłu niebios. Lecz lekko. Tylko tak, aby nie przyćmić lnianej swej poświaty. Smuga. am-brozji pokrywa całe swoje ciało. Dociera wszędzie, gdyż wszędzie i ja będę, gdyż wszędzie będą usta me i dłonie. Słyszę. Ona jęczy rozkosznie wygładzając afrodyzją korytarze pieczary swojej.

Tonę. Zatapiam się w podnieceniu, które już nadchodzi do mnie. Dech tracę spowity w obraz płochych fantazji, które za chwil kilka spełnimy na jawie.

Słyszę. Ona skrada się w kierunku łoża mojego. Naszego. Gotowa i roz-palona do granic. Widzę. Błysk jej oczu przeszywa mnie, a wzrok wraz ze wzrokiem moim już dawno rozpoczęły wilgotne igraszki. Ciało jej białe otoczone zmysłowa aura dzikości i bezwzględnej uległości.

Zamykam oczy i słyszę: Zamykam oczy i czuje. Każdy kokieteryjny, im-pulsywny szelest powiek, ust i sromu wonnego.

Otwieram oczy i widzę. Oto majestat pani mojej. Ona nachyla się nade mną nieświadomie drażniąc moje krocze. Zaraz jęknie i powie: "Tak kochany... Poczuł, jak muskam ustami swymi kryształowe Twe powieki." I ostatecznie zbudzi się rozpalona...

+ + + + +

Kochany mój leży, drży i płonie. Krocze jego targane namiętnościami mego ducha i ciała. Nachylam się nad nim. Niech poczuje ambrozję mej skóry, afrodyzję duszy mojej pragnącej spełnienia dzikich namiętności nie przespanych nocy, podczas których myślałam tylko o nim. 0 ukochanym moim.

Teraz rozchyle cały swój majestat, a jego nasienie niech wniknie w każdy szczegół mego umysłu, świadomości mojej i bezkresnej miłości, która ponagla i upewnia...

Lecz co to?! Czy ja naprawdę czułe, ze mnie swędzi w dołku i gniecie kurczowo?! O nie! Nie teraz!!!

+ + + + +

Słyszę. Ona zbliża swe usta do ucha mojego. Szepnie tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza.

Wtem czułe, jak na usta moje spadła łza jej księżycowa. Otwieram szybko oczy, a ona z płaczem konwulsyjnie szepcze:

- Srać mi się chce.

+ + + + +

Zacisnęła zęby i co tchu popędziła w stronę ubikacji. Niestety, po drodze poślizgnęła się na rozlanych magicznych olejkach, którymi chwil temu kilka ukwietniała swoje ciało. Przewracając się drzwi pociągnęła za sobą, które zatrzaskując się urwały jej prawą rękę. Głowa zaś roztrzaskała szereg kafelków na posadzce. Krwią chlupnęła po ścianach tak, jakby była u siebie w domu. "Kurwa mać - pomyślałem - no i masz babo placek..."

+ + + + +

Widzę. Ona krwią chlupie na mnie. Bez ducha w piersi leży na błyszczącej posadzce. "Kurde - dumam - martwa." Lecz podniecenie me zbyt wielkie, zbyt dzikie i rozpalone, a miłość ma zbyt żywa, aby odejść tak po prostu. "No cóż - myślę skrycie - dobre i to. I tak niezła dupa jak na trupa."

Zdarłem z niej szlafrok i jak dziki ryś w ekstazy furie popadłem. Wszedłem głęboko i żwawo, żwawo, żwawo, tego, żwawo, by nie zdążyła stracić potencjału termicznego. Do boju, do boju - nie na darmo w podstawówce wołali na mnie: ?E, ty Ułan! Uważaj no!"

Lecz brak mi jęku jej namiętnego. "Walnę jej - myślę - może jęknie." Walłem jej. Ona nic. Walłem jej znowu. Ona nic. Walłem jej ponownie. Ona nic, tylko skurczów dostaje przedziwnych. "Hm - myślę - dziwne." Lecz dalej, żwawo przyjaciele. W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele. 0 już... Już prawie... dochodzę...

- Gyyyy!!! - doszedłem.

- Przepraszam pana - wtrąciła nagle sąsiadka z drugiego piętra -drzwi były otwarte, wiec weszłam, Pan może pomyśli, ze zjawiam się jak matka Tereska, lecz nie. Ja to ja. Krycha spod siedemnastki. O, jaka ład-na jednoręka krwawiąca. To pańska narzeczona? Podobna do tej, co robi ta-kie fajne coś... Hm, czy mógłby mi pan pożyczyć troszkę soli, bo...

- Oczywiście. Zezy w kuchni przy lodówce.

- A tak w ogóle czy to, są jakieś domowe sposoby zamartwiania się wespół?

- A czy może się pani odpierdolić?

- Ależ oczywiście - powiedziała uśmiechnięta. - Dziękuje i do zobaczenia. O, trup się panu zesrał!

- Osz kurwa, faktycznie! - powiedziałem ja.

- Jezu, przepraszam! - powiedział trup.