- Mój Boże, jakie to cudowne - Sylwia nie kryła uczuć. Pierwszy raz od straty synka na jej obliczu zagościł uśmiech. - Szkoda, że Jasiu nie może tego zobaczyć - pomyślała, ale jakaś wewnętrzna siła coraz ciaśniej oplatała jej świadomość, nie pozwalając aby bolesne wspomnienia zakłóciły chwile szczęścia, których tak bardzo potrzebowała.
Czując się zupełnie wolna, pozwoliła aby przestrzeń zawładnęła całym jej ciałem. Ona, maleńka cząstka w mocy żywiołów i cały Wszechświat, stawali się jednością. Ktoś kto zobaczyłby ją teraz, powiedziałby pewnie, że to Kosmos oczarowany jej radością, skrada się po cichutku, aby choć na chwilę zanurzyć się w tym bezkresnym morzu szczęścia jakim zdawała się władać Sylwia. Panującą wokoło, prawie namacalną ciszę, zakłócał tylko szum wiatru. Żaden, nawet najgłośniejszy krzyk, nie mógł jej dosięgnąć.
Po tak długim czasie, zdała sobie wreszcie sprawę, że musi wrócić do normalnego życia. Dlatego była tutaj. Kiedy Piotr powiedział rok temu, że byli razem tylko i wyłącznie ze względu na dziecko, nie chciała uwierzyć. Ale kiedy miesiąc później jego rzeczy zniknęły, a po nim nie zostało nic, nawet głupia kartka z nabazgranym pożegnaniem, zrozumiała, że mówił prawdę. Pustka. W domu, w pracy, w niej samej. To nawet było, w pewien makabryczny sposób, zabawne. Nie czuła żalu, nie cierpiała. Zrozumiała, że odeszli nie tylko Jasiu i Piotr. Z nimi poszła tamta Sylwia - najszczęśliwsza na świecie osoba, Mamunia, jak nazywał ją Jasiu.
Obrazy zmieniały się jak w jakimś nadzwyczaj pięknym, kosmicznym kalejdoskopie. Uśmiechnęła się do siebie. Wyobraziła sobie, że to sam Bóg, zakończywszy ostatecznie dzieło tworzenia, zorganizował wernisaż swych "najpiękniejszych dzieł wszystkich".
- Witaj Sylwio ! -
- Dzień dobry Boże -
- Miło, że wpadłaś. A skoro już jesteś to popatrz. Oto najpiękniejsze co udało mi się stworzyć - powiedziałby zapewne Bóg pokazując jej wszystko to, co tylu ludzi, zwanych przez niektórych artystami, próbowało skopiować i utrwalić. Ale nędzne były to starania w porównaniu do widoku, który rozpościerał się teraz przed Sylwią.
Niczym posępni strażnicy tego krajobrazu, pradawne góry, łączyły w jedno - niebo i ziemię, zatapiając swe ośnieżone szczyty w białym dywanie chmur. Błękitne wstążki rzek wiły się łagodnie, oplatając tych mocarnych sąsiadów swymi, drżącymi od promieni słonecznych, ramionami. Tak jak delikatna winorośl, rozpaczliwie prosząc o życie, każdym swoim listkiem wspiera się na pniu dębu, aby w końcu dotrzeć do zbawczego słońca, tak rzeki zdawały się płynąć nie w dół, a w górę, aż do samej granicy chmur. Zielone kobierce łąk ciągnęły się po horyzont. Pokrywały one cały świat niewidzialną fizycznie, ale wyczuwalną zasłoną, utkaną z łagodności i spokoju.
Pośród tego piękna była tylko ona. Nareszcie znalazła ukojenie. Wypełniało ją szczęście i pierwotna radość życia, taka jaką musi czuć na wpółżywa sarna, której po morderczym biegu udało się zmylić myśliwego. Chociaż jej zmysły pracowały tak intensywnie jak chyba nigdy wcześniej w życiu, ciężko jej było uwierzyć, że to co ogląda jest rzeczywistością.
Zmieniające się obrazy tworzyły coraz węższą perspektywę. Góry ustępowały miejsca lasom, lasy drzewom, aż w końcu rozpościerała się przed nią tylko olbrzymia, zielona łąka. Przez moment Sylwii zdawało się, że cały świat przeprowadził się na tą właśnie polanę, chroniąc się przed słońcem pod białymi chmurami, które rzucały długie cienie o niemalże ludzkich kształtach.
Ludzie-cienie, wyciągając swe długie szyje i ciekawie przyglądając się Sylwii, poruszali się coraz wolniej i wolniej aż nagle stanęli. Dopiero bezruch pozbawił ich cech człowieczych - znowu były tylko cieniami chmur łagodnie lezącymi na tej rozległej polanie.
Trzask. A potem cisza,..........................................................................................................................i tylko szum drzew. Słońce starało się ukraść trochę zieleni tak zazdrośnie strzeżonej przez ich konary.
( ....zarzucono mi, że jestem straszny. Piszę tylko okropne opowiadania, gdzie wszyscy się mordują bądź są mordowani. Ogólnie przemoc, straszność i beznadzieja. Dlatego mógłbym tutaj zakończyć. Ale mamy demokrację. Każdy może wybrać co mu się podoba i uprawiać to na co ma ochotę, a więc......)
Zaskoczona tą nagłą ciszą usłyszała Głos:
- Witaj Sylwio ! -
- Dzień dobry Boże - odpowiedziała zdziwiona i odruchowo spojrzała w dół. Na pięknej, zielonej polanie widać było szybowiec, roztrzaskany o jedyne w promieniu pół kilometra drzewo. W środku wraku leżało jej nieruchome ciało.
- Dlaczego, dlaczego on ciągle mi to robi - pomyślała najciszej jak umiała. Tak cicho żeby ON nie usłyszał. Ale Bóg słyszy wszystko. I poszła do piekła.
A gdzie tytułowa sprawiedliwość? Nie ma, kurwa, sprawiedliwości !!!
Styczeń 1999
Tekst pochodzi ze strony 5000slow.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.