Autor pisze sam o sobie:
Marek Tomaszewski, Rumia, tel. 0586714763, mail martomm@friko3.onet.pl.
Płeć - jeszcze mężczyzna.
Zawód - inż. mech.
Praca - własna firma budowlana. Ostatnio nudzę się w niej jak nieszczęście, stąd pisanina.
Zainteresowania: tak jakoś, jak to po ogólniaku - trochę literatura(głównie sensacja, Koontz, ten to umie pisać, zawiść człeka żre), trochę komputery, żeglarstwo.
Marzenia: typowe, ot, palma, ciepełko, pozycja horyzontalna.
Żonaty, córka 16 lat.
No i oczywiście: nikt mnie nie docenia, nikt mnie nie kocha, nikt - jak u każdego (to żart oczywiście, żona czasem czyta pocztę i wzięłaby to na serio).
Protokół | 2383 słowa |
Real | 1389 słów |
Wiedźma | 2945 słów |
IJAK | 539 słów |
Dżin | 1450 słów |
Obudził się z uczuciem, że coś się stało. Niejasne wrażenie nieszczęścia, straty czegoś drogiego prześladowało go już od dawna. Ale dzisiaj... Dzisiaj było inaczej. Uczucie nabrało wyrazu, jakby zgęstniało, otuliło go jak wilgotny całun. Przerażony spojrzał na wyświetlacz zegara, dający zieloną poświatę w całej sypialni. Widział cyfry niewyraźnie, pogrubione i nieco rozmyte. Wyciągnął rękę, chcąc podnieść zegar do oczu. W mdłym, zielonkawym blasku własna ręka wydała mu się obca i stara jak egipska mumia. Cofnął dłoń, ale zaraz wyciągnął ją ponownie. Spokojnie, pomyślał, to złudzenie, nie jestem widmem, jeszcze nie. Druga. Kropki sekundnika migały dziwacznie wolno. Zwykle wpatrując się w wyznaczające upływ czasu punkciki nie potrafił schwytać przebiegającej myśli. Tym razem, między jednym a drugim mignięciem widział całe sceny ze swego życia, te szalone, pełne uniesień i te zwykłe, będące jego treścią. Równocześnie wiedział, że to niemożliwe, że to tylko jego galopujący w oszalałym tempie puls stwarza złudzenie spowolnienia czasu. Pomimo przerażenia pomyślał, że żyjąc tak szybko, przeżyłby wprawdzie kilkakrotnie więcej - ale czy zdążyłby rozsmakować się w przemijającej chwili? Zapadając w nerwową drzemkę starał się odegnać uczucie przygnębienia i nie myśleć o czekającym go dniu. Świt zastał leżącego z pełnymi łez oczyma, rozpaczliwie wpatrzonego w sufit, jakby tam było coś, co równocześnie przeraża go i wciąga.
Przeciągnęła się. Nie jak kot, choć lubiła tak o sobie myśleć. Przeciągnęła się jak kobieta, którą czas wprawdzie oszczędzał, lecz już zaczyna czuć jego brzemię . Zmęczonym ruchem przetarła oczy, wsunęła palce pod grzywkę, strosząc ją jak piórka. Zawsze otwierała oczy na chwilę przed dźwiękiem budzika, układała się wygodnie z rękami pod głową i zaczynała planować dzień. Praca. Uwielbiała ją. Jej samej imponowało to, co robi. Nowy dzień niósł zawsze nowe wyzwania, możliwość nauczenia się czegoś, zobaczenia czegoś nowego, dołączenia kogoś do swojej kolekcji motyli - ale też niebezpieczeństwo wpadki. Dobrze pamiętała, kiedy na sympozjum patologów w Zurichu jakiś volksdeutsch, jak nazywała przedstawicieli "nowej emigracji" zapytał ją, czy teraz w Polsce wszyscy mówią "chcem" - czy tylko ona i Wałęsa. Ironiczny uśmiech profesora Nowakowskiego, na którego opinii szczególnie jej zależało, pozbawił ją humoru na kilka tygodni. Niefortunnego interlokutora skreśliła z listy znajomych, dorobiwszy zresztą do tego całkiem niezłą ideologię patriotyczno - zawodową. Spojrzała na leżącego obok męża. Dobrze że chociaż on jest w towarzystwie raczej małomówny, nie stara się brylować i udawać kogoś, kim nie jest. W końcu to jej ambicja i upór pozwoliły im podpiąć się do klasy średniej. Taak... Dzisiaj nie ma dyżuru, załatwi tylko tę zleconą sekcję, wpadnie do ordynatora porozmawiać na temat współpracownika, doktora Wizowskiego, który jej zdaniem jest ordynarny i prostacki, niewiele potrafi i nie powinien być traktowany na równi z nią. Potem wróci do domu przygotować coś na wieczorną kolację - nic wyszukanego, wędlina, sałatki owocowe, pieczywo - tyle tylko, aby nie powiedzieli że skąpi. Trzeba by jeszcze coś dzieciom ... Budzik!
Zobaczył ją, gdy zbliżała się do drzwi prosektorium. Szarpnęła za klamkę i odwróciła się w stronę korytarza, wypatrując kogoś, kto mógłby mieć klucze. Jej wzrok omiótł go jak niebiesko - zielone reflektory samochodu wyższej klasy. Tak właśnie się poczuł, jakby jechał maluchem naprzeciw luksusowego BMW. Unikając zderzenia szybkim krokiem przeszła obok niego i skręciła w stronę gabinetu lekarskiego. Lekki zapach drewna sandałowego z jej perfum wywołał na jego twarzy uśmiech. Czy ona chociaż wie, jak na niego działa? Nie, z pewnością nie, nie zauważa go, chyba go nigdy nawet nie widziała, nie przyszłoby jej na myśl, że on może jeszcze istnieć. Wzruszył ramionami, otworzył kluczem drzwi i wszedł do prosektorium. Wyciągnął z biurka listę sekcji na dziś - rzeczywiście, pozycja pierwsza - doktor Skalska i doktor Wizowski będą kroić jakąś młodą kobietę , numer pojemnika A-6. Wyciągnął szufladę, sprawdził - tak, już wczoraj przygotowywał ją do sekcji. Pamiętał, że myjąc ciało zastanawiał się, dlaczego umarła. Słyszał, że miała tylko 28 lat, jednak wyglądała nieporównanie starzej, była też dziwnie lekka - trochę jak wydmuszka w ludzkiej powłoce. Poza tym było w niej coś znajomego, co sprawiło że nie mógł powstrzymać się, by nie pogładzić jej nagimi koniuszkami palców po twarzy, naznaczonej cierpieniem, a teraz spokojnej. Wrażenie było niesamowite - marmurowa maska jakby parzyła dłoń, odskoczył z cichym okrzykiem.
Pracował tu odkąd pamiętał, obcowanie ze zwłokami nie robiło na nim wrażenia - w przeciwieństwie do jego znajomych, których chyba trochę przerażał i onieśmielał. Był samotnikiem, stworzył sobie własny świat do którego zapraszał nielicznych, a i oni z krzykiem w oczach uciekali. Nie mógł zrozumieć dlaczego? Nie pamiętał już, że kiedy żył inaczej, nie bał się ludzi, nie bał się mówić o swoim świecie. Teraz bardzo chciał nawiązać z kimś kontakt, być z kimś blisko, lecz nie umiał wyciągnąć ręki, nie chciał być odrzucony. Znajomym wydawał się ponurakiem, obcy go nie zauważali, kobiety obrzucały pustym spojrzeniem... Kiedyś... ktoś... patrzył na niego inaczej i wydawało mu się że to właśnie tych oczu szukał całe życie, że uniesienie, jakiego doznał musi udzielić się drugiej osobie, że nie będzie już sam... Przypomniał sobie nocne przeżycia. To wpływ tego dotyku? Nigdy przedtem nic podobnego mu się nie przytrafiło. Tym razem na pewno też mu się zdawało. Jednak kiedy przekładał ciało z szuflady na wózek, ponownie zwrócił uwagę na jego lekkość. Delikatniej niż zwykle ułożył je na stole, mając uczucie, że dzieje się coś niezwykłego. Normalna dotąd czynność nabrała charakteru misterium, omalże nie przytulił dziewczyny czując dławienie w gardle... Wstrząsnął się gwałtownie i starając się odzyskać panowanie nad sobą mruknął: "Nigdy nie przyzwyczaję się do tego odoru, zgłupieć można". Stanął w zamyśleniu i po chwili szepnął: "Przepraszam...".
Energicznym krokiem weszła do sali. Obrzuciła ostrym spojrzeniem pomieszczenie i dopiero po chwili dostrzegła stojącego przy szafce z narzędziami człowieka ze szmatą w ręce.
- Nie widziałeś, ehm... , nie widział pan gdzieś doktora Wizowskiego?
- Nie, nie było go tutaj.
- To jak ja mam tu pracować! Powinien dawno tu być! Jak zwykle najgorsza robota spadnie na mnie.
Ze złością rzuciła przyniesione dokumenty na blat stołu. Ruch powietrza wypełnił prześcieradło, którym przykryte było ciało, co dało wrażenie, jakby drgnęło przestraszone. Rzuciła okiem na osobnika w kącie sali.
- Pomoże mi pan - zadecydowała kategorycznie.
- Niech pan przygotuje sprzęt. Będę potrzebowała nóż sekcyjny, trepan, piłę - obojętnie recytowała długą listę narzędzi.
Chwyciła dokumenty i zagłębiła się w lekturze.
" Przyjęta na oddział intensywnej terapii 14 września 98 r. z objawami ostrej niewydolności krążenia i ogólnego wyniszczenia organizmu. Do szpitala przyniósł ją nad ranem jakiś bezdomny. Powiedział, że jest z nimi od dawna, ma ksywkę Nasza. Ostatnio była jakaś - jak to określił - nie do życia. Chyba przyszła na nią kryska - orzekł bełkotliwie, ułożył na kozetce i odszedł. Rejestratorka usiłowała go zatrzymać, aby dowiedzieć się czegoś więcej, ale odór jego łachów sprawił, że nie zdobyła się na chwycenie go za rękę (na samą myśl o tym machinalnie wytarła dłoń w fartuch). Zadzwoniła po dyżurnego lekarza. Zszedł zaspany, niezadowolony. Założył gumowe rękawiczki i krzywiąc twarz zaczął szukać pulsu. Był. Nitkowaty. Zlecił podłączenie kroplówki i poszedł się umyć. W trakcie wykonywania nakłucia pacjentka wyprężyła się tak gwałtownie, że wyrwała wprowadzoną kaniulę, po czym równie gwałtownie zwiotczała. Podjęta próba reanimacji nie powiodła się. Wobec niejasnej przyczyny zgonu zlecono wykonanie autopsji - raczej dla formalności, niż z rzeczywistej potrzeby."
- Ach, babranina - pomyślała - dlaczego ja? Takie przypadki powinni zlecać asystentom. No, do roboty.
Uniosła prześcieradło z mieszaniną ciekawości i obrzydzenia które wciąż, mimo lat praktyki odczuwała, kiedy miała dotknąć lodowatego ciała. Coś jej się nie zgadzało. Nie umiała sprecyzować tego uczucia, lecz coś było nie tak. Ta twarz ... Młoda, a jednak pokryta siateczką zmarszczek jak stara porcelana, jak ulubiony, przywieziony z samotnej podróży do Maroka fresk, stojący u niej na kominku. Stąd to wrażenie, że ją zna?
Zdecydowanym ruchem odrzuciła płachtę. Pomarszczone, wynędzniałe ciało nie pasowało do twarzy. Z łatwością mogła wyobrazić ją sobie jako pełną życia, tak rozświetloną, że nawet zmarszczki dodawałyby jej tylko uroku, szczęśliwą ... Reszta była jak z innego świata, a co najmniej z innej epoki. Poczuła zażenowanie, jakby podglądała kogoś bliskiego w intymnej sytuacji. Żachnęła się.
- Co mi dzisiaj jest? Zaraz zacznę się nad nią rozczulać. Tego by tylko brakowało. Końcem buta nacisnęła przycisk uruchamiający magnetofon. Głośno powiedziała:
- Do protokołu:
Data: 26 października 1998 roku.
Obiekt: Osoba płci żeńskiej.
Brak dokumentów.
Identyfikator A-6/26.11.98/NN
Brak widocznych obrażeń zewnętrznych.
Wiek - z wyglądu 28 lat, ciało wyniszczone.
Puściła przycisk.
Wzięła nóż i pochyliła się nad ciałem. Kątem oka zauważyła wlepione w siebie spojrzenie pomocnika. I czegóż on się tak gapi? Spojrzała jeszcze raz. Dostrzegła twarz pokrytą widocznymi pod zarostem bliznami, nienaturalnie obwisły kącik ust, zniekształcone ucho. No, chirurg to się tu nie popisał - pomyślała. Nienaruszone były tylko oczy, reszta oblicza wyglądała jak poskładana z kawałków, należących kiedyś do różnych osób. Tylko te oczy ... Spojrzała uważniej. W jakiś sposób ją zaintrygowały. Szaro - niebieskie, ten kolor skądś pamiętała, jarzące się wewnętrznym blaskiem, wciągające, jakby chciały ją zniewolić. Chmyz. Jak on może się tak gapić. Odwróciła wzrok.
- Do protokołu:
Wzrost - 168 cm.
Waga - 56 kg.
Wykonała typowe nacięcie Y, od ramion aż do łona.
- Haki poproszę.
- ...
- Haki poproszę !
- ...
- Haki !
Drgnął wyrwany z zamyślenia.
- Tak, proszę.
Jaka ona jest piękna! Pierwszy raz od tak dawna mógł być blisko niej. Nie łudził się, że go rozpozna. Pracowała w tym szpitalu od kilku miesięcy, a teraz, od niedawna zaczęła częściej bywać w jego królestwie. Ulokowane w podziemiach prosektorium nie było chętnie odwiedzane przez lekarzy, chyba że dla kogoś, jak dla niej, to miejsce było szczeblem w karierze, który trzeba przejść bez znieczulenia, aby stać się KIMŚ. Pamiętał to. Zawsze patrzyła w górę, na tych, których uważała za lepszych i nie oglądając się za siebie parła w górę, starając się do nich dołączyć. Czasem musiała zacisnąć zęby, jak wtedy, po jego wypadku, ale umiała zebrać się w sobie, odwrócić, odejść ... Teraz, po latach, kiedy los zetknął ich przypadkiem, wielbił ją po cichutku, nie starając się zostać rozpoznanym, ani nie mając do niej żalu. Bo czyż można mieć żal do kogoś za to, że jest normalny, typowy, że jak sobie postanowi, że będzie szczęśliwy, to jest szczęśliwy? Zazdrościł jej nawet tej spokojnej pewności siebie, poczucia wyższości, uporu, samozadowolenia . Nie zastanawiała się, czy to, po czym depcze na pewno jest mierzwą jeno, dla niej było ... Wpatrywał się w nią psim wzrokiem i tylko czasem wzbierał w nim skowyt głodnego serca. Pochylił głowę, chcąc choć na chwilę przestać o niej myśleć.
- Do protokołu:
Wykonano nacięcie Y. Skóra sucha, pomarszczona, w kolorze bibuły, chrzęści.
- Chrzęści ? - cóż ja wygaduję? Wzruszyła ramionami, odłożyła nóż. Podeszła do głowy, uniosła martwe powieki.
- Do protokołu:
Oczy zielone. Nienaturalnie powiększone źrenice. Lśniące. Odbijają światło i ... i moją twarz ?
Jakbym patrzyła w lustro ... Mają taki sam wyraz, jak oczy tego chmyza. Widziałam to kiedyś ...
Zmusiła się do podniesienia głowy, spojrzała na niego. Patrzyła z góry na pochylonego człowieka i w zarysie sylwetki, w delikatności ruchu ręki, mając w pamięci spojrzenie, dostrzegła coś bardzo, bardzo znajomego. Błysk zrozumienia, poznania, targnął nią jak cios nożem. To, o czym udawało się jej nie pamiętać tyle lat, wróciło. Już wiedziała, skąd to dzisiejsze rozstrojenie. Uciekając od wspomnień wróciła do środka stołu. Kontynuowała nacięcie. Czuła się jednak tak, jakby nacinała nie skórę, lecz powłokę z papier mache i nawet się nie zdziwiła, że rozchylenie hakami nacięcia było jak rozsunięcie kurtyny. Zobaczyła wnętrze, jakiego nie spodziewała się ujrzeć. Płuca ciasno zduszone czarna wstęgą. Żołądek związany w dziwaczny, ciasny supeł. Jelita sperforowane przez gorycz. Jak ona mogła tak żyć, jak ? Wprowadziła dłonie pod odchylone przez pomocnika żebra w poszukiwaniu serca. Było ogromne, miękkie, ciepłe.
Rozsuwał żebra tak, by mogła bez przeszkód przeciąć naczynia łączące serce z resztą krwiobiegu. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, z takim bólem, że mięśnie mu zaczęły sztywnieć, napinać się, aż poczuł, że cały staje się kawałkiem kryształu, który trącony, zacznie dźwięczeć, łkać, jak naprężone struny skrzypiec w rękach mistrza.
Patrzyła tam, gdzie powinny być jej ręce, dotykające serca i nie widziała ich.
- Dlaczego jest ciepłe ? Powinno być zimne, to mrowienie w końcach palców to przecież tylko wynik dotknięcia zimnej tkanki.
- Do protokołu:
Przystępuję do ...
Początkowe mrowienie palców zaczęło drżeniem obejmować całe jej ciało, napełniając ją delikatnym światłem zmieniającym się z drobnych początkowo punkcików w feerię barw, w tęczę, która rozlała się po całym jej świecie, pozwalając dostrzec obrazy, jakich nigdy nawet nie przeczuwała i usłyszeć słowa dawno zapomniane.
Jak wołanie z kosmosu usłyszała jego jęk:
- Ono żyje !
Trwała tak, sama nie wiedząc, w zachwyceniu ?, zaczarowaniu ? - na nowo przeżywając to, co kiedyś było dla niej najpiękniejsze, najważniejsze, co nikomu innemu nie mogłoby się przydarzyć. To mgnienie oka wyzwoliło w niej lawinę wspomnień, zerwało tamy konwenansów, przekonań, wmówień, nagle leciała wolna, młoda, szczęśliwa - oglądała cuda, tworzyła cuda, była cudem. W locie widziała swoje życie, jak na szalach wagi leżące, na jednej takie, jakie wybrała, na drugiej - jakie mogła mieć. Którą wskazać palcem ? Tę górną, czy tę nisko ? Płynęła przez przestworza między uniesieniem, rozkoszą i miłością a stabilizacją i normalnością. Coraz więcej skarbów było na szalach wagi, miotała się zagubiona w szaleństwie kolorów, aż zdała się na dziecięcą wyliczankę, ene, due, rabe . Wybrała. Czar prysł. Świat zszarzał, znów był tylko stół, martwe serce, chmyz.
Tak, jak powinno być.
Tknięty czarodziejską chwilą, z rozchylonymi ustami, zafascynowany z pod półprzymkniętych powiek obserwował jej przemiany. Początkowo z nadzieją i zachwytem patrzył jak młodnieje, jak wilgotnieją jej oczy i przyspiesza oddech, jak zdaje się wracać z dalekiej podróży, by za moment, gdy zszarzała i spowszedniała, obojętnie odwrócić rozczarowany wzrok. Wiedział, że znów ją stracił, tym razem wraz z marzeniami. Kryształ pękł. Zamiast zabrzęczeć jak szklany bibelot, rozpadł się na milion dźwięków. Stał się muzyką, która napełniła go zarówno mocą, jak i lamentem nad utraconym. Zrozumiał, że nocami będzie płakał już tylko nad sobą. We wpadającej przez okratowane okno poświacie ulicznej lampy blacha stołu sekcyjnego wydawała się zimna i lśniąca jak lodowa tafla. Sunący środkiem szczur unosił wysoko łapy, starając się tylko czubkiem ogona wchłaniać niebieskawy chłód. Nie reagował na słabe postukiwanie, dochodzące z szeregu zamkniętych drzwi chłodni. Dźwięk chwilami nabierał mocy, to znów słabł do ledwo słyszalnego szmeru. Tuk - tuk... Tuk - tuk... Tuk - tuk... Jak puls niewiadomego, jakby chciał się wydostać, lecz zaraz ginął, wiedząc że jest tylko złudzeniem...
Leżała z oczyma pełnymi łez, rozpaczliwie wpatrując się w sufit, jakby tam było coś, co
sama zabiła.
Gdzieś głęboko, pod powierzchniową warstwą poskręcanych neuronów odpowiedzialnych za
niezależne od świadomości funkcjonowanie ciała, rozsiadła się bogini Psyche, królowa
podświadomości, wiecznie skłócona z królem Realem. W zasadzie byli niezłym małżeństwem, mimo
różnicy charakterów. Król Real twardą ręką rządził miastem, królowa pielęgnowała swoje ogrody.
Od czasu do czasu Psyche wpadała na pomysł, by upiększyć miasto, pełna dobrych chęci starannie
wybierała co piękniejsze okazy flory, otwierała szeroko bramę i sadziła je na ugorach, w skrzynkach
na gankach domostw, upychała w wazonach. Niekiedy, w okresach prosperity miasta, król
dobrotliwie przymykał oczy na starania żony, pozwalając, by porastały kwieciem łąki, mieniły się
kolorowym łubinem pola, a drzewa wydawały dla uciechy mieszkańców przedziwnej słodyczy
owoce. Podsuwała je Psyche ukradkiem mężowi, zasilając witaminami żołądek, przez żołądek wszak
droga prowadzi do serca. Trochę udając nieświadomość, trochę drocząc się z żona teorią o zgubnym
wpływie zieleniny na organizm, podskubywał Real to jabłuszko z drzewa dobrego i złego, to
zieloniutką sałatę młodzieńczej naiwności, to znów rudą marchewkę idei tyleż pięknych, co
nieosiągalnych. Ba, wytykał czasem król żonie, cały czas bacząc, by nie przyznać się iż wie o aneksji
części miasta, że dieta jakaś monotonna, że zjadłby coś naprawdę rarytnego, albo chociaż muszkę
jaką zerżnął... Nie, nie, nie określał tego w tak wulgarny sposób, jednak Psyche w lot pojmowała
aluzje i w swym bezcielesnym, jak to u bogini, kroczu, odczuwała lube mrowienie, zapowiedź
szalonego falowania wywołanego głaszczącymi ruchami dłoni, wibrowaniem języka, posuwistym
ruchem... Tu zwykle traciła dech z wrażenia i zamglonym wzrokiem odnajdowała drogę do kuchni,
gdzie warzyła w złotych garach afrodyzjaki z jędrnych piersi dziewic, okraszone pokrytą delikatnym
meszkiem brzoskwiniową skórką. Tłuszczyku nie dodawała, gdyż król nie lubił jadać tłusto.
Wtrząchał Real owe specjały i ruszał na łowy. Psyche leciała za nim na swych miękkich skrzydłach,
gotowa dzielić z nim radość ze zdobyczy, chociaż czuła się trochę osamotniona. Nie była, broń
Boże, zazdrosna, w końcu nie miała ciała, i co za tym idzie, owych miejsc szczególnie
poszukiwanych przez mężczyzn, dla zaspokojenia ich doraźnych potrzeb. Tym niemniej, nieco
odgrywała się na mężu, znowu, broń Boże, nie złośliwie, podsuwając mu w czasie snu nieco
wyuzdane obrazki i z satysfakcją patrząc, jak oprócz czterech bogato rzeźbionych kolumn,
wspierających baldachim królewskiego łoża, przybywa piąta, prosta wprawdzie, lecz dłuuuga, oj.
Łechtała ją troszkę, wiedząc, że to jej chwila triumfu, że dla niej to tak wspaniale, by nie powiedzieć
strzeliście, wyrosło warzywko o twardym korzeniu, zwieńczone kalafiorowatą główką. Bawiła ją
świadomość, że mózg króla właśnie zmienił swą przyrodzoną siedzibę i głodnym okiem patrzy na
świat ze szczytu owej kolumny. Teraz nie potrzebowała smyczy, by wieść swego pana i władcę,
miała go, bez uciekania się do przenośni, w rękach. Chciałoby się powiedzieć, że był w jej rękach
miękki jak wosk, lecz w tym przypadku byłoby to twierdzenie z gruntu fałszywe. Czasem król budził
się takiej nocy, by wielkim głosem zakrzyknąć ha! - które echem odbijało się od pustych ścian
komnaty i baldachimu równie pustego łoża, po czym spadało z wilgotnym plapśnięciem na
prześcieradła. Psyche chciała wierzyć, że owo wieloznaczne ha! było wyrazem miłości dla niej i
czuła się zaspokojona, może nieco ociężała, a wszystko to zabarwione było niewielkim, ale przecież,
smutkiem. Real zaś tymże ha! wyrażał jednocześnie radość, pożądanie, tęsknotę i żal, przemieszane
w warzywno-owocowy mus, z którego, po przefermentowaniu można oddestylować wino, ów
cierpki napitek, którym raczył się w zimowe złe wieczory, gdy bywał skłócony ze swą Psyche.
Cierpiał wówczas straszliwie, gdyż w gruncie rzeczy dobra z niej była kobieta, gdyby tak jeszcze
potrafiła powściągnąć swój język i nie komentować wszystkiego na swój sposób. Weźmy choćby
łowy. Ledwie udało mu się coś upolować, to już za uchem słyszy jej szept: Wiesz kochany, cieszę
się, że jesteś szczęśliwy. Ta sarenka jest taka urocza. Mogłaby wprawdzie być troszkę mądrzejsza,
ale jeśli tobie się podoba... Ciesz się nią, tylko uważaj, aby cię nie okradła, bo coś ma taki wredny
błysk w oku... Nie mówię, że nie jest ładna, absolutnie nie, jest nawet piękna, ciekawe, dlaczego
właśnie tobie udało się ją upolować. Z jej urodą mogłaby ... i tak dalej i dalej, do znudzenia.
Wysysała z niego całą radość z pokotu, aż zaczynały go mierzić łatwe sukcesy i znów nocami
zbierała plony w swoim warzywniku. Jednak gdy bywała szczególnie natrętna, wściekał się król Real
i spuszczał z postronka wiernego capa, by ten sycił swe chucie wypielęgnowaną zieleniną. Zmykała
wówczas Psyche za bramę, gdzie siedziała nadęta, a może tylko udawała, albowiem w jej
podświadomość (też ją miała, a jakże) głęboko wpisane było odwieczne prawo ślepego
posłuszeństwa i uwielbienia dla pana swego. I tak, prędzej czy później, jej było na wierzchu. Może
nie była rycerska (było jej troszkę łyso, ktoś wnikliwy zauważyłby zapewne oznaki wstydu), lecz
swoim " a nie mówiłam" dokopywała mu wówczas bezlitośnie. Ajaj, jak nie lubił tego król. Boczył
się na nią, razem z wiernym capem ruszał w zielone grządki, ze szczególnym zacietrzewieniem
tępiąc zdradliwą sałatę i rozdeptując owoce o podejrzanym, słodkim smaku. Razu pewnego szalejąc
z gniewu, urażonej ambicji i stratowanej godności dotarł aż do bram ogrodów i z mściwą satysfakcją
nawrzucał kamieni do szklarni, gdzie dla niego wszak hołubiła tę najpiękniejszą różę, którą
zamyślała ofiarować mu, gdy przyjdzie czas. Wychylona z okienka w swojej wieży ( z kości
słoniowej, sądzili wszyscy) napyszczyła na niego jak stara przekupka. Bezwstydnie przyrównywała
go do wiernego pomocnika, a słowo dureń, w kontekście innych słów, brzmiało nieomal jak
komplement. Wyjątkowo długo trawił go żal tym razem, widać zdało mu się, iż wbrew temu, co
napisano na kamieniu granicznym królestwa (taż tyli jeszcze jest gęsi, jeśli kto nie czytał), ta gąska
była jedyna, najsmakowitsza, i co gorsza, ostatnia. A swojej róży jeszcze długo nie dostaniesz! -
zajazgotała, nim zdążyła się ugryźć w język. Ops! Ochłonął nieco król. To jest dla mnie jakaś róża?
Zaraz jednak wrócił żal, a z nim głęboka refleksja : " Chrzanić różę. Nie jestem jaroszem wszak."
Aliści po czasie niejakim, ciekawość zdjęła go okrutna, jak też może smakować róża, jakże obcować
z nią można bliżej, gdy kolczasta? Troszkę jeszcze złość trzewia mu ugniatała, lecz już nie tak
bardzo, ociupinkę ino, zatem dla porządku jedynie i podkreślenia swej władzy zabarykadował
wejście do ogrodu, acz kamieni nie narzucił, w cichości ducha pragnąc by baba rumowisko
uprzątnęła. Siadł tedy i czekał, cierpkie winko sącząc a udając przed sobą, iż zaiste chrzani zieleninę,
choćby kwiat miała czerwony i na nic nie czeka. Psyche wiedziała, nie darmo przecie cwana baba od
lat szyją, co kręci głową, w stadle tym była. Mahl zeit zu zeit (lubiła niekiedy starogermańskie
maksymy przytaczać), no uże nie jeżedniewno ( i wschodnie takoż) wystawiała głowę ponad mur,
by złośliwym "A co..." poderwać króla na nogi i uchylać się przed capim bobkiem, celnie miotanym
ręką władcy. Przyszedł jednak czas taki, że nocą wyszła do niego, by w tajemnicy u stóp łoża
zasadzić ziarenko, by sprawdzić, czy dojrzała już gleba, czy kwas spalił ją do cna, czy też może w
próchnicę (by nie użyć tu bardziej obrzydliwej nazwy nawozu) obróciły się smutki. I stało się tak, że
z ziarenka wyrosło coś, trudne do nazwania, do niczego nie podobne, może trochę pokraczne lecz w
swej pokraczności w pewien sposób piękne. Ówże kwiatodrzew, bo jak go nazwać inaczej, z
początku irytował króla. Jakże to, w królestwie Reala baśniowy kwiatodrzew się panoszy. I wgryzał
się Real z wiernym capem w korę, podciosywał pień, tasaczkiem zamierzał się na kwiat. Chichotała
Psyche obserwując, jak para capów tańczy bezsilnie wokół kwiatodrzewu, ryjąc ziemię i zagrzewając
się wzajem do czynu. Jednakowoż czyn nie dawał się czynić. Czy to drewno było zbyt twarde, czy
też pohukiwania mało straszne, czy też w końcu królowi ręka drżała z bojaźni, iżby piękno,
pokraczne, bo pokraczne, miał zniszczyć - nie wiadomo. Dość, że odpuścił król sobie, ukorzył się
przed niezniszczalnym, a nawet, ku zgrozie capa, płotek dookoła postawił, by roślinki nikt nie
zdeptał. Głupie to wprawdzie było, gdyż na obejście kwiatodrzewu dookoła i cały dzień przyszło
zmitrężyć, tym niemniej edykt królewski takie właśnie uzasadnienie podawał. I naraziłby się ciężko
królowi ten, kto chciałby nieodpowiedzialne śmichy-chichy uprawiać. Król bowiem, oprócz całego
królestwa, nareszcie posiadł coś własnego. Nabrał zwyczaju siadywania w cieniu liści i
rozpamiętywania zdarzeń, doznań, uczuć i czego tam jeszcze, co kłębi się w nim i doskwiera lub
milutko krąży wokół głowy. Czasem, gdy za bardzo zaczyna gonić w piętkę, siedząca cichutko w
gałęziach Psyche niby niechcący opuszcza rękę i delikatnie iska bujną czuprynę, chcąc przywrócić
ład wszechrzeczy, albowiem osobistą wszechrzeczą jest jej Real. A obiecana róża? A małoż to
obiecanych róż?
Drogę do wiedźmy wskazał mi zaprzyjaźniony Zając. Słowo "zaprzyjaźniony" traktowałbym tu względnie. Być może bardziej adekwatne było słówko "obłaskawiony". Cóż, nie jest to rozprawka semantyczna, zatem pozostańmy przy "zaprzyjaźnionym", tym bardziej, że naprawdę dokładałem starań, by tak to odczuwał. Nie ukrywam, że Zającowi podlizywałem się od miesięcy. Głęboko skrywałem obrzydzenie do siebie, jakim napełniała mnie konieczność schlebiania kurduplowi. A propos: doprawdy zadziwiające jest, iż zwierzątko pierwej obrzydliwe, z jakiego bądź powodu - zwykle za takie uważamy świnię, ale w tym przypadku zakwalifikowanie rzeczonego Zająca do gatunku obrzydliwców wydaje mi się głęboko słuszne i sprawiedliwe - po przyrządzeniu, dajmy na to, z buraczkami, jest nad wyraz smakowite. Przykład może jest cokolwiek niezręczny, gdy wziąć pod uwagę fakt zaginięcia Zająca, ale dam sobie łeb i grzywę uciąć, iż zbieżność jest całkowicie przypadkowa. Łączenie mnie z tą sprawą naprawdę mnie rani i napełnia smutkiem gęstym jak półtorej szklanki młodej, lekko kwaśnej śmietany dokładnie rozmieszanej z czubatą łyżeczką mąki, przemieniającej się po wrzuceniu jednego (to bardzo ważne) prawdziwka i lekkim podduszeniu w bardzo wykwintny sos do pieczystego.
Momencik, wytrę fafle.
Zatem co rano czekałem przy norze Zająca, aby z czystej przyjaźni naskubać mu koniczynki. I zaręczam, iż dopiero dzisiaj dowiedziałem się, jakoby dodawanie do paszy zajęcy listków mięty i marzanny znakomicie wpływało na kruchość, przepraszam, ujmę to inaczej, na kondycję fizyczną mego przyjaciela. Naprawdę, byłem przekonany, że robię przyjemność wyłącznie jemu. Mnie osobiście, skubanie koniczyny napełniało podwójnym obrzydzeniem: raz, że musiałem kryć się przed poddanymi, by nie przyłapali mnie na hańbiącym sługusostwie, dwa, że koniczyna, przylepiała mi się do języka, przez co musiałem wydawać z siebie charkot, który tak przerażał mego przyjaciela. Osobliwie ciekawa historia jest natomiast z miętą i marzanną. Same w sobie zielone i z założenia trujące dla przyzwoitych mięsożernych, po zmacerowaniu ich pewnym przezroczystym płynem, który niedźwiedź, ops!, wymknęło mi się, uzyskuje z ziemniaków, znakomicie ułatwiają proces trawienia, oraz żywiej pozwalają odczuwać żal za naszymi przyjaciółmi, których nie ma już z nami, ani w nas. Ze słyszenie wiem o istnieniu płynu o nazwie żubrówka, który działa podobnie, chociaż żubr, jako większy, na pewno dłużej towarzyszy biesiadnikom. Ogromnie pouczająca to informacja, a i działająca na wyobraźnię.
Mam chore ślinianki, proszę o wybaczenie.
Oprócz zapewnienia Zajączkowi pożywienia, wziąłem na siebie trudny obowiązek czesania i iskania jego futerka. Ohydną kalumnią jest pomawianie mnie, jakobym przy tej okazji pazurem sprawdzał grubość tłuszczyku na apetycznie zarysowanym comberku. Och, znów niezręczność, powinienem był użyć słowa ładnie. Niestety, nie jestem dobrym mówcą, jestem tylko prostym lwem i bardziej ukochałem czyny nad słowa. Bo piękne słowa są dostępne dla każdego, nie trzeba wcale mieć w sobie szlachetności i zacności, by pięknie o niej prawić. Natomiast ile trzeba mieć w sobie samozaparcia i poczucia lojalności wobec przyjaciela, by skrobiąc go po pięknie zarysowanym comberku i nawet, niech już będzie, wyczuwając grubość tłuszczyku, nie przebić skóry pazurem, a tylko zsysać z niego wraz z kłaczkami sierści upojny zapach, wie tylko ktoś, przyznam to bez fałszywej skromności, szlachetny jak ja. Szlachetność taka nie przychodzi sama z siebie. Ja pomagałem sobie wytrwać w niej piosneczką, którą podsłuchałem u Żabki (pozdrawiam cię Żabko!) : Hop dziś, dziś, hop dziś, dziś... , nieco ją modyfikując i szło to tak : Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś... Może nie ma ona szczególnie wyrafinowanego refrenu, lecz napełniała mnie optymizmem i prawdziwą wiarą w przyszłość.
Tfu. Przepraszam.
Owej wierze zawdzięczałem, że udało mi się wytrzymać nasze intelektualne pogwarki z Zajączkiem.
- Gdzie znaleźć Wiedźmę?
- Oj, trudna sprawa, trudna, wiedzą to tylko najstarsi i najmądrzejsi mieszkańcy naszego Uroczyska. A także najsprytniejsi i najpiękniejsi.
- Wiem, że i ty wiesz.
Cholernik odwracał się z obojętną miną, dopóki nie powiedziałem:
- Miałem na myśli, że wobec tego przede wszystkim ty musisz wiedzieć.
- Wiedziałem, ale chwilowo zapomniałem, i nie wiem, czy przed końcem tygodnia zdołam sobie przypomnieć. A o czym że tam radziliście wczoraj z Sową i Wiewiórką?
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
- Ach tak, o tym i owym, ale nie mogę ci powiedzieć, bo to tajemnica wagi państwowej.
- A skoro tak... A właśnie zaczynało mi coś świtać... Gdybyś troszkę poopowiadał, to twój głos mógłby podziałać na mnie inspirująco.
- No dobrze, powiem ci, chociaż troszkę się wstydzę. Chodzi mianowicie o to, że Wiewiórka chce założyć Stowarzyszenie Wegetarian z Uroczyska i chciała, aby prezesem została z racji wykształcenia Sowa. Sowa chętnie podjęłaby się prezesowania, ale wyszło na jaw, że gustuje w małych polnych myszkach.
- I Zajączkach?
- Tego nie powiedziała. Próbowała doprowadzić do stworzenia stanowiska Prezesa Ze Specjalną Dyspensą, ale Wiewiórka była nieprzejednana. Powiedziała, że albo, albo. Nie przypadł jej także do gustu mój projekt stworzenia Związku Okazjonalnych Jaroszy, użyła nawet brzydkiego słowa plagiat. Za to w pasji pozyskiwania członków wmusiła we mnie trzy orzeszki. Z zażenowaniem przyznaję, że nawet mi smakowały. Doprawdy nie wiem, czemu się obraziła, gdy powiedziałem: mogę traktować je jako przystawkę, natomiast jako danie główne - nigdy.
- Iiii, ale mi tajemnica. Nie zdążyłem sobie nic przypomnieć.
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
- A gdybym użył swych wpływów i zaproponował cię na stanowisko sekretarza?
- Phhh!
- Vice-prezesa?
- Phhh!
- Bądź rozsądny, w tej sytuacji prezesem będzie chciała zostać Wiewiórka, tego nie przepchnę!
- Phhh!
- No dobra. Mam coś na tę Wiewiórkę w swojej teczce, będziesz prezesem. Najpierw mi jednak powiesz, gdzie znaleźć Wiedźmę?
- Skoro tak ci na tym zależy, napiszę ci to na papierze firmowym Stowarzyszenia i przyłożę własną prezesowską pieczęć.
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
W inteligentnej, pełnej wzajemnego zrozumienia i szacunku dla własnych interesów rozmowie wypracowywaliśmy konsensus, dla dobra społeczności oraz w trosce o żywotne interesy Uroczyska. Wiewiórka poddała się nadspodziewanie łatwo. Wystarczyła mała wzmianka o, nie wiem czy powinienem o tym mówić, co tam, powiem, proszę jedynie o zachowanie tajemnicy, naruszeniach prawa kanonicznego, zbyt bliskie pokrewieństwa w pierwszej linii, tak to się chyba określa, kiedy nie chce się mówić o kazirodztwie. Mianowicie jej syn i... Dość, że została sekretarką Zająca. Zając nadawał się na prezesa tylko z jednego powodu: rzeczywiście był jaroszem. Natomiast pisma z opisem drogi do Wiedźmy mi nie przysłał, ponieważ jak się poniewczasie okazało, nie umiał pisać, a tak tajnego listu nie mógł przecież rudokitej podyktować. Nawet się nie wściekłem. Rodzeństwo Zająca samo chciało wyemigrować z naszego Uroczyska. A dzieci i tak nie chciał mieć. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że kiedy go w końcu spotkałem, okazał się nadzwyczaj rozmowny i nadzwyczaj smakowitą wiedliśmy dysputę.
Teraz zaschło mi w gardle. Te ślinianki są naprawdę chore.
Droga do Wiedźmy była ciężka. Nie żadne tam trzy razy w lewo, pięć w prawo i już. Na początek należało siedemdziesiąt trzy razy obejść Czarci Kamień, a potem trzy dni siedzieć na nim bez ruchu, czekając na Znak. Znak jawił się w postaci migotliwego napisu na niebie. Wiele dni minęło, wiele kilometrów przebyłem i zdążyłem serdecznie znienawidzić stale pojawiający się napis "Login incorrect", zanim zrozumiałem, że należy kamień okrążać z lewa na prawo, a nie z prawa na lewo i pojawił się napis "Login succesfull". Przeturlałem kamień, odkrywając wejście do tunelu. Dla Zająca była to zapewne autostrada, mi zdawał się krecim kanałem i nawet zacząłem węszyć jakiś podstęp, kiedy poczułem lekki wiew powietrza, niosący ze sobą nieuchwytny zapach sam nie wiem czego, piżma, czy sandałowca, czy po prostu samicy w owym czasie, gdy chętna jest do baraszkowania. W każdym razie był do tego stopnia porywający, iż nadmiar testosteronu zabulgotał mi we krwi i pozwoliłem czeluści otulić mnie swą aksamitną, wonną czernią. Nieustraszenie parłem na przód, mimo dochodzących z przodu syków, szelestów i tupotania drobnych nóżek. Przerastające tunel korzenie złośliwie usiłowały wydłubać mi oczy, a żółty piach osiadający na wąsach śmiesznie łaskotał. Darłem pazurami węższe fragmenty tunelu, z zamkniętymi oczami na oślep rwałem miękką materię ciemności. Chwilami więzłem jak Kubuś Puchatek w otworze nory Królika, lecz bynajmniej nie było mi do śmiechu, a gdyby ktoś nieopatrznie zaproponował mi wykorzystanie moich tylnych łap jako wieszaczków na ręczniki, niechybnie podzieliłby przykry los Zająca, to jest Królika. Nie opisał wprawdzie przez delikatność autor, co uczynił Puchatek Królikowi, gdy wydostał się z pułapki, lecz czemuż to Królik przez dalszych kilkanaście stron książki nie występuje? Kurczyłem się trochę z obawy, iżbym miał pozostać w tym tunelu i proszę, pomagało, mogłem pełznąć dalej. Inna rzecz, że gdy raz wszedłem już w ów tunel, objawił on magiczną moc wciągania mnie w siebie, wsysał mnie jak odkurzacz, lub jak ja wsysam polany zawiesistym śmietanowym sosem makaron, do którego przystawkę ledwo stanowi potrawka, której składniki niech pozostaną moja tajemnicą. Specjał ten przygotowuję niekiedy jedynie dla mych najlepszych przyjaciół i być może zaproszę kiedyś któreś z was do wspólnej konsumpcji.
Sorry, to ten ślinotok. Tfu.
Po nieskończenie wielkiej ilości meandrów, zakoli, zakrętów, zawijasów, kręćków a także, jak podejrzewam, wywinięciu kilku ósemek, wychynąłem na powierzchnię. Zrazu myślałem, że jestem w naszym starym, dobrym Uroczysku. A jednak nie. Lesiste zbocza były ciemniejsze, a trawa wyższa i bardziej soczysta. Nie to, żebym jej kosztował, skądże, po prostu gdy tarzałem się w jej szmaragdowych objęciach, chcąc wyczyścić futro z piachu, czułem na plecach zieloną wilgotność. W Uroczysku trawa jest przepalona nadmiarem słońca, źdźbła suche i kłujące, a przesuszone kłosy zostawiają w sierści małe, podobne do łupieżu frujzle. Nie mówiąc o grzywie. To osobny problem. Nie linieję wprawdzie tak bardzo jak niektórzy, co się tak gapisz Wilku, lecz czasami moja grzywa robi się tak ciężka, iż chodzić muszę ze spuszczonym łbem, co stwarza mylny pozór, jakbym węszył ślady wiodące do małych uroczych mieszkanek piesków stepowych. Nie zniżam się do podobnych zachowań, zaręczam. Zresztą nie lubię piesków. Nie będę tu wnikał szczegółowo w przyczyny, wystarczy, jeśli powiem... A nawet i tego nie powiem. W każdym razie tamta trawa była zupełnie, ale to zupełnie inna, wręcz pieściła me futro i nawet kępka na ogonie, przedmiot mej nieustannej troski i dumy, zaczęła lśnić, jak nigdy dotąd. Odczuwałem przyjemność podobną do odpoczynku na łasze wilgotnego piasku wyniesionego w upalny dzień na zakolu rzeki, skąd można, będąc niewidocznym w cieniu, obserwować którędy to sarny chodzą do wodopoju. Tak, znam dobrze ich ścieżki i sam nieraz wieczorami czuwam nad tym, by niektórzy z was nie niepokoili swym natręctwem młodziutkich sarniąt. Tak, sprawuję nad nimi cichy patronat, czekając aż dorosną, lecz czyż zabiegam z tego powodu o jakiś poklask? Nie, traktuję to jako swój obowiązek wobec całej naszej społeczności. Tak mi dopomóż, Panie Lasu. Cóż to ja... Aha, tarzałem się w trawie, z prawdziwą przyjemnością poddając ciało zabiegom higienicznym. Futro jeszcze lekko mi parowało, gdym w dalszą ruszył drogę. Chwytałem w nozdrza wiatr, niosący zapach ziół i świeżości i jeszcze czegoś, o czym już wspominałem. Z wysoko zadartą głową, napiętą szyją i mięśniami prężącymi się pod skórą, wyglądałem zapewne dostojnie i władczo. Dlatego zdziwiłem się usłyszawszy:
- Ej, ty!
Rozejrzałem się i nie zauważyłem nikogo, poza Koboldem, siedzącym na szyszce i ćmiącym fajkę. Zignorowałem malucha i postąpiłem kilka kroków dalej.
- Ej, ty!
Zrobiłem hardą minę, podpatrzoną w jakimś filmie i strzeliłem słowami, również z tej sceny:
- You talk to me?
Akcent, jak mi się zdaje, mam wyborny. Wolałbym wprawdzie powiedzieć : " Do mnie mówisz, mały?" lub lepiej " Do mnie mówisz, smrolu?" Prawda, że urocze słówko? Niestety nie wiedziałem, jak jest po angielsku mały, a tym bardziej smról (naprawdę, miluśkie i zapachowe słówko). Wiedziałem za to, że po węgiersku mały to kicsi, lecz zmieniłoby to wymowę mego pytania. Ponieważ zabrzmiało ono, jak zabrzmiało, Kobold zbaraniał. Nie bierz, proszę kolego Baranie, tego do siebie. Po prostu tak się mówi i niczyja to wina. Rozejrzał się wokół siebie, jak uprzednio ja i schował się za szychą. Ta zaś okazała się niekomunikatywna w stopniu doskonałym, wzniosłem więc łeb jeszcze wyżej. Może powinienem był na odchodnym podnieść łapę przy szyszce, lecz zapaskudzanie tak pięknego miejsca byłoby ani chybi bluźnierstwem. Pominę tu fakt, iż nie mogę wydusić z siebie ani kropli płynu, kiedy ktoś się patrzy. Nerwica, przypuszczalnie. A właśnie czułem się obserwowany. Więcej, czułem się obmacywany pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. Obejrzałem się na skołtunioną trawę. No, cóż, rzeczywiście wyglądała nieświeżo, lecz w końcu posłużyła zbożnemu celowi. Spojrzałem na swój ogon. Zdecydowanie, warto było. Nie mieszkając ruszyłem dalej. Nawet gdyby nie było ścieżki, wyraźnie zaznaczonej, choć sprawiającej wrażenie nieuczęszczanej, poszedłbym za pasmem zapachu, rozścielającym się wstęgą w kierunku gęstwiny. Wiedziałem, iż na końcu wstęgi znajdę polanę, na której rezyduje Wiedźma. Tak prawił Zając. Ten etap drogi zaliczyłbym do całkiem przyjemnych, wyjąwszy przeprawę przez rzekę. Wądoły, często- gęsto przegradzające drogę przeskakiwałem bez najmniejszego problemu, a gnany niesprecyzowaną obietnicą, zawartą w zapachu, lekko i bez wysiłku wbiegałem pod górki. Nieco uciążliwa konieczność wdrapywania się na skały, nagradzana była wspaniałymi widokami na ciemnozielony, tu i ówdzie zdobny plamami żółci, czerwieni i fioletu, bór. Bezkres. Aż po horyzont wypełniony bezkresem. Piękne. Woda natomiast, szczególnie w postaci rzeki, którą musiałem przekroczyć, miała w sobie coś obrzydliwego. Mokra, zimna i płynąca. Z nieznanego mi powodu, nie było na niej żadnego mostu. Poza mocarną wstęgą zapachu. Gdybym był ptakiem, co rzadko, lecz jednak czasem mi się marzy (oczywiście nic poniżej orła), nawet tego rodzaju most nie byłby mi potrzebny. Latał bym nad polami, lasami, czujnym okiem przeszukując mateczniki i polując... Może to i lepiej, że nie jestem orłem? Siedziałem na brzegu podśpiewując refrenik: o, o, mogę wszystko... Nie bardzo pomagało. A nawet wcale nie pomagało. Podobno wiara przenosi góry. Szkoda, że nie przepływa rzek. Do dzisiaj tak naprawdę nie wiem, jak znalazłem się na drugim brzegu. Pamiętam tylko, że stałem przyglądając się swemu odbiciu w wodzie i nawet sobie wydawałem się żałosny, taki skurczony i oślizgły. Znów skorzystałem z trawy, narażając się na nieprzychylne spojrzenia leśnych oczopatrzów. Na szczęście, albo może nie, Leśny Pan tak to urządził, że wszystko ma swój kres. Znalazłem polanę. Płowa Wiedźma leżała w słonecznej plamie na wielkim płaskim kamieniu, ssąc łapę. Gdy mnie dostrzegła, natychmiast przybrała dumną pozę Sfinksa. Ciekawe, wiedźmę wyobrażałem sobie zawsze jako rozczochraną czarnulę z haczykowatym nosem w śmiesznym, stożkowato-rozłożystym zielonym filcowym kapeluszu. Ponadto powinna mieć nieodłączny kostur i niezbywalnego kota, czy też na odwrót. I podrygiwać nad jakimś saganem, mieszając coś warząchwią, zamiast plażować na kamieniu. W jednej ręce kostur, w drugiej warząchew, na ramieniu kot, ciężka robota. Z sagana powinien nieść się bulgotliwy odgłos, brzęk pokrywki i silny, oszałamiający zapach ziół, zdechłych żab i jeśli mnie pamięć nie myli, jaszczurek. Znane mi klechdy, baśnie i zwykłe bajędy nie podają, czy miał to być zapach miły, czy odrażający. Ten, który czułem, na pewno był oszałamiający. Zdawał się dobywać z samej Wiedźmy. Wymagał głębszego zbadania. Milczkiem obszedłem podejrzliwie kamień. Wiedźma nic. Ani drgnęła. Wiedziałem, że mnie widzi, gdyż wodziła za mną błyszczącymi oczyma. Ale nie drgnęła, nawet gdy wyciągając szyję chciwie węszyłem w pobliżu jej ogona.
- Jesteś Wiedźmą? - spytałem podchwytliwie.
- Tak mówią. - odparła po długiej, wypełnionej esencjonalną wonią chwili. - Ci, którzy mnie nie znają. - dodała tak cicho, że chyba się przesłyszałem.
- Do ciebie zatem przybyłem. Twoja sława sięga daleko. Także do mego Uroczyska.
- I ja o tobie słyszałam, poszukiwaczu. - skłoniła lekko głowę.
Zrobiło mi się jakoś miło. Hmm, słyszała o mnie. Ciekawe, od kogo? Tknięty złym przeczuciem zapytałem:
- Od Zająca?
Nie odpowiedziała. Słynęła także i z tego, że nigdy nie odpowiadała bezpośrednio. Mówiono, że trzeba ją nieźle przyprzeć do muru, aby uzyskać jasną odpowiedź. Toteż nachalnie poprosiłem:
- Powiedz.
- A jeśli od Zająca?
Wiedziałem, cholera, wiedziałem. Wredny kurdupel.
- To może nie być cała prawda, sama prawda i tylko prawda. - odparłem ostrożnie, nie mając całkowitej pewności, co nagadał jej Zając. - Powiedz, co słyszałaś?
- Chcesz wiedzieć? Nawet, jeśli to nie jest prawda?
Zawahałem się. Czy naprawdę mnie obchodzi, co gadają jakieś zające? Przecież wiem, jaki jestem. Moje czyny mówią za mnie, nieprawdaż? A jakie są, kto sprawiedliwy, wie. Odrzekłem więc:
- Właściwie nie. Patrz i sama oceniaj. Plotki noszą zające. - wypiąłem lekko pierś.
Patrzyliśmy na siebie długo. Zanim bez reszty i beznadziejnie utonąłem w oczach Wiedźmy, zdążyłem zauważyć, jak subtelne są jej wąsiki, zgrabne żółte łapki i jak cudnie, ni to drapieżnym, ni to wdzięcznym ruchem przechyla główkę. Żywiąc się obietnicą, jaką znalazłem, lub tylko wymarzyłem na dnie jej głębokich oczu, powiedziałem niepewnie:
- Nie czaruj. Nie wolno czarować. Daj mi lepiej, po co przyszedłem.
- Po co przyszedłeś? - szybkim ruchem przybliżyła łeb, docierając spojrzeniem do najtajniejszych zakamarków mojej duszy. Jej oczy zogromniały i nagle, przez ułamek sekundy istnieliśmy tylko my dwoje, Wiedźma i ja.
- Nie zbliżaj się! - warknąłem, nagle przestraszony, że już nigdy nie wyrwę się z matni tych oczu, że oślepiony na zawsze będę się tułał po świecie, że nie będę już lwem. - Mówią, że możesz dać szczęście. Daj mi je. Proszę. Po to taki szmat drogi przeszedłem i tyle czasu zmitrężyłem.
Wyciągniętą łapą podrapała mnie za uchem. Zamknąłem oczy, poddając się pieszczocie.
- Już.
- Już?!
- Już. Więcej nie mam. Nie przychodziłeś, dałam je Zającowi.
- Moje szczęście... Dlaczego!!!
- Bo był.
- Nie zgadzam się! To oszustwo! Chcę w zamian ciebie!
- Nie. To się nie uda. Ty jesteś lwem, mnie pozwól pozostać kotem.
- Kocie, uczynię cię lwicą.
- Idź już. Twój czas trwa. I trwać będzie niespełniony, aż...
- Wiesz, że tu wrócę.
Wiedźma skoczyła w las, jej płowość zlała się ze słonecznymi plamami na leśnej ściółce i tylem
ją widział. Jedynie ciepłe miejsce na kamieniu, wyczuwalne gdym położył na nim pysk, świadczyło,
że kiedyś tu była. I jeszcze wrażenie, że zdążyła rzucić czar, czy przekleństwo, nie wiem.
Z moimi gruczołami łzowymi też coś nie w porządku. I z nosa mi kapie. Przepraszam.
Droga powrotna była łatwiejsza. Może za wyjątkiem kanału, w którym czołgałem się jakby
pod prąd. Ale, ale, zapomniałem powiedzieć, że skombinowałem łódkę. No, może nie łódkę, ale w
końcu czy na grzbiecie krokodyla, czy łódką, wychodzi na to samo. Teraz mogę wracać na polanę
kiedy tylko zapragnę. Jeśli zapragnę. Gdybym chciał zapragnąć. Nie, nie chcę, skąd. Gdybym umiał
pragnąć. Oj, już tak późno? Gdybym... Wybaczcie, muszę lecieć.
08.01.1999 r.
Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstów zastrzeżone.