Opowiadanie dedykuję Oli, od której prośby wszystko się zaczęło i Marcie, bez której nie pisałbym pewnie dalej.
Forni raz jeszcze obejrzał się na Wielki Dąb, głęboko odetchnął zielonym powietrzem Wielkiego Lasu, wytrzepał kamyk z czerwonego buciorka i cichutko rzekł: Już czas muszę iść. Szedł drogą prostą i krętą, omijał wykroty, chaszcze, przekraczał mrowiska i wpatrywał się w barwne, jarzące się promiennym światłem niewidzialnych tęcz korony drzew. Szedł i rozmyślał. Dziwił się, że nie spotyka dawnych przyjaciół, nie słyszy pisków małych gnomiąt, walczących o dodatkową porcję duszonego muchomora, nie widzi elfów kroczących przez las jak zawsze z uniesionymi wysoko rękami i głowami. Nasłuchiwał dźwięku harfy pięknej elfiej królowej Lothrien, biegnącego co rano głębokim i rozległym tonem po łąkach i ostępach. Długo myślał krasnal w czerwonej czapce, dlaczego tak "ludna" zwykle okolica dziś ciszą dźwięczy. Miedziany dzwonek odzywał się co chwile, tak jakby sam nie umiał zrozumieć, co się stało. Forni pomyślał o małej przerwie, bo pół dnia już maszerował i brzuch mu burczał pod powiązaną w warkoczyki brodą. Został jeszcze tylko jeden zakręt. Za nim była mała polanka, gdzie Forni kład się na zimnym kamieniu i obserwował zawsze rude i czarne wiewiórki, goniące się na starym zwalonym pniu, który - omszały i na pół spróchniały - leżał na środku polany od zawsze. Tam Forni chciał ułożyć się na chwilkę i zjeść przygotowane przez matkę na elfią modę lembasy. Droga ułożyła się tak, jak zawsze - w zacieniony zakręt, ale na tym skończyła się rutyna. Droga nagle wyprostowała się, drzewa - zwykle wysokie - zdawały się wyprężać jeszcze bardziej. Słońce schowało się nagle, nastała absolutna cisza, ustał nagle nawet nieprzerwany i wszędobylski świergot ptaków. Polana zamknęła się. Na środku polany rozbłysło światło dzikim gejzerem ognia. Przestraszony krasnal padł na ziemię, zasłaniając głowę olbrzymim kapturem. Po dłuższej chwili odważył się wreszcie spojrzeć przed siebie. Tam, gdzie spodziewał się ujrzeć stary pień i wiewiórki siedziały Ptaki Ognia - starożytne feniksy. Ptaków było dokładnie siedem. Wszystkie miały barwę żywego ognia, mieniącego się pomarańczem płomienia, a powietrze wokół nich drżało i falowało. Jeden - największy z nich brzmiał poblaskiem błękitu, a ogień jego piór zdawał się być raczej lodowatym zimnem ciekłego, żywego srebra. Forni patrzył oczarowany na to zjawisko nieprawdopodobne nawet w jego świecie - świecie magii i czarów. Błękitny fenix rozłożył skrzydła, a błękit rozlał się szeroką smugą po całej polanie i pobliskich drzewach, stanowiących zwarty krąg wokół polany. Ptak wzleciał lekko w górę, bez wysiłku zamachał skrzydłami i w locie musnął ziemię wzrokiem, po czym jak ognista strzała wytrysnął fontanną barw wysoko ponad drzewa. W tym miejscu, gdzie stąpnął, zjawiła się nagle wysmukła wieża z pięknymi marmurowymi schodami i zwieńczona dzwonem, który lśnił w pełnym słońcu sprowadzonym na powrót przez feniksy i drżał nieskażoną bielą głębokiego tonu. Pozostałe feniksy uniosły wysoko głowy i zerwały się gwałtownie, a jednak tak spokojnie, po czym nacieszywszy się lejącym się światłem słońca, obsiadły dzwonnice i spoglądały w górę ku błękitnemu z połyskliwym diademem na skroniach. Ten wylądował u szczytu schodów i zamarł na kamieniu. Forni spojrzał ku dzwonnicy i ujrzał zamierający na kamiennych już skrzydłach poblask dziwnie wcześnie zachodzącego słońca. To co przed chwilą było żywym ogniem, zamieniło się w chłodny, niewzruszony i pełen uwięzionego ruchu kamień. A wieża, choć smukła, wydawała się być olbrzymią. Zagradzała krasnoludowi drogę. Tam, gdzie polana zawsze zwykła przechodzić w zieloną, zasłaną porostami i mchami ścieżkę stała zwarta ściana drzew. Drzewa stały tak blisko siebie, że Forni mógł z całą pewnością stwierdzić, że nawet mistrz elfów nie mógłby znaleźć cienia szansy na przejście. Przed krasnoludem otwierały się dwie możliwości: mógł wrócić i wejść na schody. I wiedział, że aby odnaleźć uciekającą driadkę, musi wejść do wieży. I bał się bardzo. Bardzo chciał znaleźć Driadkę i spytać ją o imię, ale wieża feniksów stała na drodze, która miała stać się jego próba. I usłyszał Forni głos znajomej jaskółki - od dawna zwiastunki nowych wieści. Jaskółka kwiliła tak spokojnie i tak ufnie, że Forni wiedział, że będzie musiał wejść, aby móc przejść dalej. Wiedział, że gdy przyjdzie czas, jaskółka zjawi się, aby poprowadzić go dalej... aż do driady. Krasnal podszedł do kamiennych stopni zdobionych dawnymi, zszarzałymi już runami dawno zapomnianego języka tych, którzy odeszli długo przed książętami Starszej Krwi - dawnych czarodziejów. Schody były stare, nieco spękane i pokryte mchem. Forni dziwił się i oczekiwał końca snu, bo pamiętał, że wieża tu nie stała, a wszystko sprawiało wrażenie, jak gdyby było inaczej. Wieża wrastała w ziemię, a bluszcze pięły się aż pod sam dzwon po murach, których jednolitej harmonii nie burzyło istnienie jakiegokolwiek, najmniejszego nawet okna. Zamknął Mały oczy, westchnął, rozplótł i rozpuścił brodę i wszedł po schodach. Rozwarły się przed nim zdobione rytem drzwi bezszelestnie. W wieży królowała cisza i ciemność - straszna a jednak przyciągająca swym bezruchem. Forni ciągle jeszcze się wahał. Wyszedł przecież z rodzinnego domu po to, by odnaleźć słynne, nierzeczywiste zamki z piasku, nad którymi królować miały najpiękniejsze jutrzenki, tęcze i zachody, między którymi, jak delikatne babie lato wisieć miała muzyka. Krasnal chciał móc wreszcie zrozumieć, czym jest zapach palonych migdałów - tak pięknych dla wielu jego znajomych. Tam chciał nauczyć się pieśni i bajki, które mógłby wyśpiewywać i wyszeptywać na ucho swojej driadki - swojej, bo Forni niw umiał już o dziewczynie myśleć inaczej. Śmiałe myśli nieśmiałego Forniego przerwał krótki błysk w korytarzu ciemności - w wieży pokazał się poblask małej driady, na moment zagrała muzyka i ... wszystko zgasło. I zrozumiał Forni, że musi wejść do wieży, zanurzyć się w ciemności, gdzie znikają wszelkie kontury. Wejść, by wyjść właśnie. Czekała go zagadka króla ognistych ptaków - pierwsza z wielu na jego drodze do małej. I wszedł, a drzwi tak, jak przewidział, zamknęły się za nim bezszelestnie, nie zostawiając ani szparki najcieńszej dla światła, które mogłoby wskazać krasnalowi dalszą drogę. Nic... poza wiarą i nadzieją.
Długi czas Forni włóczył się po korytarzach i komnatach wieży dziwiąc się, że wieża może
pomieścić w sobie tyle, choć z zewnątrz pozostawała dla Forniego w myśli taką, jaką ja kiedyś
widział - wysmukłą i kruchą. Tam pobierał on naukę, choć nie było tam zwykłych nauczycieli.
W każdej komnacie Forni trafiał na jakiś przedmiot, rzeźbę, mapę, słownik - opowiadające
swoje historie. Mały był ciągle sam. Świat żywych pozostał poza wieżą. Mały szukał drogi,
poznawał na pamięć zakręty i uskoki, na niejednym kalecząc stopy, łokcie i kolana. Tracił
chyba wzrok ślęcząc nad byle jak oświetlonymi księgami. Co jakiś czas Forni zrywał się
gwałtownie i zbiegał na sam dół wieży, pod drzwi, gdzie kiedyś stał już. Ciągle myślał, że ktoś
otworzy dla niego odrzwia i światło wtargnie do jego poszarpanej i ociemniałej duszy. Broda
- nie uczesana i nie przycinana plątała się często pod nogami. Włosy opadały na twarz. Oczy
nie były mu potrzebne, bo wzrok coraz mniej się tam liczył. Ale nadszedł poza wieżą - gdzie
ciągle mrok - kolejny dzień. Forni śnił długo i zawile, ale nie umiał niczego sobie
przypomnieć. Wstał i podreptał w poszukiwaniu dalszej drogi. Obszedł wszystkie komnaty i
musiał nagle stwierdzić, że wszędzie już był. Żaden zaułek nie poznawalnej kiedyś wieżycy nie
był mu obcy. Spytał sam siebie, czy może nie nadszedł już czas. "Czy może przeszedłem
próbę?" Pobiegł z sercem przepełnionym radością pod wielkie drzwi. Zbiegł, stanął przed
nimi i głęboko zapłakał. Drzwi ani drgnęły i nikt nie chciał ich otworzyć od zewnątrz. Czyżby
Forni coś przeoczył? Co należało jeszcze zrobić? Dokąd pójść? Jaką księgę odczytać? Jaką
mapę odcyfrować? Kogo wreszcie w tej wieży odnaleźć? Myśleć! Rozwiązać! Wymyślić! Myśl!
A może... nie myśleć? Może czuć? Pokój pod dzwonnicą - u szczytu wieży! Biegnij! Forni
zerwał się szybko i pognał na górę. Dzwon! Przecież brzmi! Nie słyszysz?!? Odezwał się
drugi raz. Pierwszy raz, gdy wchodziłeś do wieży. Teraz - drugi raz. Forni dopadł drzwi do
komnaty najwyższej - pod samym dzwonem i ... znowu zamarł. Przecież tu nie było żadnych
drzwi, żadnej drabinki, nic, po czym można byłoby wejść tam, gdzie tętniło serce dzwonu. I czy
taki miał być koniec? Czy po to wszystkie trudy i potknięcia? Czy driadka miała na zawsze
pozostać daleko, a imię jej nieznane? "Spróbuj pomyśleć, Mały!" - usłyszał krasnal swój
własny głos. I uklęknął. W izbie pod samym sercem dzwonu. Spojrzał w górę przez wąska
szparę, przez którą czasem oglądał gwiazdy i kształtną Kasjopję. I zamknął oczy, a wtedy
ujrzał jaskółkę. I pomyślał, że mała Zereal - Jaskółka Starszej Mowy przyszła, aby
poprowadzić go dalej. Jej kwilenie ułożyło się w słowo serce. Trzeba odnaleźć w sobie pokorę,
wiarę, nadzieję i miłość! "Przecież stąd mógłby się wydostać tylko ptak!" - śnił na jawie
krasnal. Przecież... ptak? Zostać ptakiem! Tak! Spokornieć, uwierzyć, odnaleźć nadzieję i
dzięki temu pokochać. Forni jak oczarowany patrzył, jak z jego własnego ciała podnosi się
srebrny sokół. Sokół wzleciał pod strop i spokojnie przecisnął się przez szczelinę. Widział
teraz podwójnie. Leżał w ciemnej izbie w wieży i szybował ponad wieżą, spoglądając na
ożywione na powrót wiarą małego krasnala feniksy. Teraz Forni zszedł na dół, a drzwi
otworzyły się na bezdźwięczny rozkaz błękitnego króla ognistych ptaków. Wieża tonęła w feerii
barw i muzyce chórów i ciszy. A krasnal stanął na polanie; na jego ramieniu przysiadł
srebrny sokół, na wyciągniętej dłoni wylądowała Jaskółka. A przed nimi wisiał nieruchomo w
powietrzu najpiękniejszy z feniksów. I Forni wiedział, czując ucisk łapki i pazurów sokoła,
słysząc radosne kwilenie Zwiastunki, że tajemnica ognistego ptaka została rozwiązana i
wyjaśniona. A feniks patrzył prosto w jego oczy i wyrzekł tylko jedno słowo: Belleteyn! A
krasnal zrozumiał. I nagle wszystko zniknęło. Tam gdzie stała wieża, leżało stare drzewo po
którym biegały głośno skrzecząc i przekrzykując się wiewiórki. Przez drzewa dostrzegł Forni
samotnego elfa podążającego do swojej Doliny Kwiatów i małą grupę gnomów pod
nieobecność rodziców obżerających się olbrzymim, dojrzałym muchomorem. Wszystko było
jak dawniej. Tylko jaskółka latała ciągle wokół jego głowy i sokół - srebrny, śmigły sokół
trwał na jego ramieniu, bawiąc się miedzianym dzwoneczkiem zawieszonym u szczytu
krasnoludzkiej czapki. I zrozumiał Forni, że nie szukał driady sam. I że czas już iść w drogę.
Zaczynał sobie przypominać sen z wieży - tan, który uleciał kiedyś. A może to cała wieża była
snem? Wiara, nadzieja i miłość. Biały, srebrny i błękitny. A najpiękniejszy jest błękitny...
Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone