Ciemność bardzo powoli, ale nieubłaganie obejmowała całe pomieszczenie.
Słońce chowając się za horyzontem wypełniało pokój pomarańczową poświatą.
Cienie stawały się coraz dłuższe i groźniejsze. Jeszcze przed chwilą przyjazna
lampka, wyglądała teraz jak zakuty w potężną zbroję rycerz, gotowy nagle
skoczyć z sufitu wprost na Gwidona. Ten leżał wyciągnięty na wznak, przykryty
cienką, meksykańską derką. Ściszone radio informowało, że pogoda przez
cały weekend będzie taka jak dzisiaj, jutro sklepy otwarte będą do szesnastej,
a kawiarnia "Blue Moon" zaprasza na okręgowe zawody bilardowe. Gwidon wiercił
się nerwowo na swoim posłaniu. W końcu dał za wygraną, wstał i podszedł
do okna. Ostatnie promienie słoneczne, dawno już zniknęły za linią horyzontu.
Wszystkim zawładnęła zupełna i nieprzenikniona ciemność. Gdy zamknął oczy
i po chwili je otworzył, to czuł, że jest częścią tej ciemności. Zapalił
papierosa i trzymając go w wyciągniętej ręce popatrzył na niebo. Zabawne,
ale jego papieros niczym się nie różnił od milionów gwiazd, które zawładnęły
niebem. Radio nie dawało za wygraną i nękało Gwidona jakimś miejscowym
zespołem, niemiłosiernie przy tym skrzypiąc i szumiąc. Nie znał się specjalnie
na muzyce, ale czegoś takiego nie wytrzymałby nikt, poza głuchoniemym.
Wyłączył radio i położył się. Wbił wzrok w sufit i przeleżał tak kilkanaście
minut. Wiedział już, że to będzie jedna z tych nocy, kiedy sen nie przyjdzie
i, że najwyższa pora znaleźć sobie jakieś zajęcie na resztę nocy. Ludzie
przeważnie czytają książki, ale Gwidon nie lubił książek. Im więcej czytał,
tym bardziej czuł się zdołowany. Książki odsłaniały przed nim ciekawe,
fantastyczne miejsca. Wszystkie zbyt odległe i zbyt piękne, by mógł je
kiedykolwiek zobaczyć. On sam nie był nigdy dalej niż w Little Rock, a
i reszta mieszkańców Rusty Hole oglądała świat co najwyżej w TV. Miał dosyć
tej dziury, tych ludzi i samego siebie. Za to, że nie zrobił absolutnie
nic, żeby się stąd wyrwać. Wpatrywał się w sufit i wydawało mu się, że
ciemność wnika w jego umysł, a on sam unosi się w górę. Wyciągnął ręce
przed siebie, ale nic nie poczuł. Sufit był dalej tam gdzie powinien.
- Pewnie jesteś gdzieś tam w górze i zupełnie nie pamiętasz o takim
kimś jak ja - jego głos brzmiał dziwnie, jak intruz, w wypełnionym ciszą
pokoju - A może jednak nie? Może siedzisz teraz i śmiejesz się ze mnie.
O jaki durny Gwidon! Gwidon partacz, Gwidon nieudacznik. Tylko dlaczego
Boże nie dałeś mi żadnej szansy? Czy może być życie nudniejsze i bardziej
pozbawione sensu niż moje? - dziwnie się czuł mówiąc te słowa. Wydawało
się, że Bóg jest zaraz za sufitem i tylko czeka, żeby skarcić go za te
obelgi. - Myślisz, że jestem tchórzem? No to wiedz, że ja się nikogo i
niczego nie boje. Ciebie też nie. A cóż ty mi możesz gorszego zrobić, niż
to co do tej pory zrobiłeś? Mam gdzieś takie życie! I ciebie też! - ostatnie
słowa prawie wykrzyczał. Zerwał się z posłania, pospiesznie zarzucił na
siebie ubranie i wybiegł z pokoju. Błyskawicznie pokonał dwa piętra. Rzucił
pogardliwe spojrzenie na portiera, który coś krzyczał i wybiegł na zewnątrz.
- Ja jeszcze wam wszystkim pokaże. Tobie też - pogroził pięścią rozgwieżdżonemu
niebu. Idąc szybkim krokiem doszedł nawet nie zauważył, kiedy znalazł się
nad jeziorem. Zmęczony usiadł opierając się o jakieś drzewo. Chłodne powietrze
koiło jego nerwy. Gwiazdy odbijały się w równej jak stół tafli jeziora.
Patrzył w nie jak w jakiś obrazek. Kilka chwil później zasnął.
Zerwał się gwałtownie z jakimś dziwnym przeczuciem. Spojrzał na zegarek.
5:01 - O rany!- pomyślał - przecież dzisiaj sobota. Mogę śmiało spać jeszcze
dwie godziny. Jego senność walczyła z chęcią powrotu do hotelowego łóżka.
W końcu dał za wygraną, wstał i poszedł w kierunku hotelu. Gdy otwierał
drzwi, wydawało mu się, że coś jest nie tak. Był zbyt zmęczony by się nad
tym zastanawiać. Z trudem wspinał się na kolejne schody i w końcu dotarł
pod swoje drzwi. Wszedł do pokoju i już miał się położyć, gdy rzucił okiem
na zegar. Pokazywał 5:01. - No tak - pomyślał - w tej dziurze nic nie ma
prawa działać. Popatrzył na swój zegarek, żeby sprawdzić godzinę. Jakież
było jego zdziwienie gdy zobaczył 5:01. Przystawił go do ucha. Nic. Cisza.
Zegarek nie chodził. Włączył radio w nadziei, że usłyszy godzinę w jakiś
wiadomościach. Z głośników wydobywał się tylko dziwny, jednostajny szum.
Cała senność prysła w jednej chwili. Wyraźnie zdenerwowany, wziął kurtkę
i zszedł do holu. Stary portier siedział pochylony nad jakąś gazetą. -
Przepraszam- powiedział Gwidon. Żadnej reakcji. Zastukał w szybę. Portier
zupełnie go ignorował. Gwidon obszedł biurko i podszedł do portiera. Zdawało
mu się, że dziadek po prostu zasnął. Trącił go lekko w bok. Portier jak
długi zwalił się razem z krzesłem na podłogę. Gwidon przeraził się nie
na żarty. Chwycił rękę starca. Nie wyczuł pulsu. -Ratunku, niech ktoś mi
pomoże! - krzycząc wybiegł przed hotel - niech ktoś mi... Słowa ugrzęzły
mu w gardle. Dwa metry przed sobą zobaczył panią Kimberly. Jak zwykle uśmiechnięta
szła w stronę drzwi wejściowych. A w zasadzie udawała, że idzie. Zupełnie
nieruchoma z jedną nogą w powietrzu i tym dziwnym uśmiechem na twarzy wyglądała
jak manekin, ustawiony tutaj przez jakiegoś szalonego sklepikarza. -Pani
Kimberly... - Gwidon usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie
słowa. Chciał ją chwycić za rękę, ale tylko popchnął niezgrabnie. Pani
Kimberly przewróciła się wzbijając chmurę kurzu, która zamiast opaść po
chwili, znieruchomiała w powietrzu zakrywając panią Kimberly brunatną zasłoną.
Torebka wypadła jej z ręki, a jej zawartość rozsypała się po cały podwórzu.
Gwidon czuł, że nogi się pod nim uginają. Jak w amoku pochylił się i spojrzał
na jej zegarek. Pokazywał 5:01. Zupełnie nie mógł pozbierać myśli. Odskoczył
jak poparzony i nerwowo rozglądał się dookoła. Całe miasteczko umarło,
a raczej skamieniało. Dwójka dzieci państwa Dowley stała z rękami wyciągniętymi
przed siebie. Gwidon zauważył, że metr nad głową małej wisi kolorowa, dmuchana
piłka. Całkowicie oszołomiony podszedł i wziął piłkę. Podrzucił ją do góry.
Wzniosła się kilka metrów i została w powietrzu, zupełnie nieruchoma. To
na pewno sen - pomyślał. Jego umysł starał się odnaleźć jakieś racjonalne
wyjaśnienie tych zdarzeń. Nagle zauważył neon baru "Blue Moon". Wszystko
wokół zastygło w bezruchu, nie poruszał się żaden liść, najmniejszy podmuch
wiatru nie zakłócał tego strasznego bezruchu. Jedynie pulsujący neon z
brakującym "o" w nazwie, zapraszał do środka. Gwidon prawie automatycznie
poszedł w stronę baru. Od lat nieoliwione drzwi zaskrzypiały. Wszedł do
środka i zanim jego oczy dostosowały się do ciemności, łudził się nadzieją,
że to wszystko tylko sen. Powoli odzyskiwał wzrok. Duszne i zadymione pomieszczenie
wyglądało jak zawsze. O tej porze było tylko kilku gości. Za barem stał
Joe, starszy syn właściciela. Wyręczał on ojca gdy był mały ruch w interesie.
Joe stał przodem do lady. W wyciągniętej dłoni trzymał szklankę, parę centymetrów
nad barem. Sekundy upływały jak wieczność. Gwidon wytężył słuch. Oddałby
wiele za odgłos szklanki stawianej na barze. Ale Joe się nie poruszył.
Szklanka nadal wisiała w powietrzu. I nagle stało się coś dziwnego. Człowiek,
który siedział za barem pochylił się i wziął szklankę z ręki Joe. - Halo,
przepraszam! - krzyknął Gwidon. Wiedział, że mówi bez sensu ale opanowała
go potrzeba usłyszenia własnego głosu. - Czy pan, czy pan żyje? - zapytał.
- Z tego co mi wiadomo, to tak - odpowiedział mężczyzna i wskazał krzesło
koło siebie. - Może usiądziesz? - zaproponował. Gwidon bezwiednie podszedł
do baru i usiadł. - Czy pan wie co się tutaj dzieje? Portier chyba miał
atak serca, nie wyczułem pulsu, a wie pan ja byłem w wojsku, ja wiem jak
sprawdzić czy człowiek żyje. I jeszcze piłka. Piłka nie spada. Czy pan
wie co się stało z panią Kimberly... - Gwidon mówił zupełnie bez ładu i
pewnie kontynuowałby dalej, gdyby mężczyzna mu nie przerwał. - Ależ nic
się nie stało chłopcze - powiedział biorąc drugą szklankę. Napełnił ją
szkocką i podał Gwidonowi. - Zupełnie nic - mówił dalej - po prostu czas
się zatrzymał.
- Tak ma pan rację. Czas, czas się zatrzymał. Ja widziałem mój zegarek
i w hotelu też i radio. Tak, oczywiście czas się zatrzymał - Gwidon wychylił
całą szklankę jednym haustem. Poczuł jak alkohol rozpływa się po jego ciele.
Wraz z nim wracało logiczne myślenie. - Jak to czas się zatrzymał? - krzyknął
- przecież czasu nie można zatrzymać. I dlaczego pan nie jest taki jak
inni. Pan się rusza. I ja też. O co tutaj chodzi? Czy to sen? Czy ja umarłem?
- Gwidon na tyle zebrał myśli, że mógł dokładniej przyglądnąć się mężczyźnie.
Był to człowiek w średnim wieku, ubrany zupełnie zwyczajnie. Napełniał
jednak Gwidona jakimś dziwnym uczuciem. Spokojem i strachem jednocześnie.
- Tyle pytań, ale czasu mnóstwo - uśmiechnął się mężczyzna. - Kim pan
jest? - zapytał już zupełnie trzeźwo Gwidon. - Ach tak, przepraszam powinienem
był zacząć od tego. No cóż najtrafniej będzie jak powiem, że jestem Bogiem.
- słowa padły z ust mężczyzny takim tonem, jakby prosił o ogień przypadkowego
przychodnia. - Kim?- ponownie zapytał Gwidon. - Jak już mówiłem, Bogiem
chłopcze - spokojnie odparł mężczyzna. Gwidon nie wiedział jak zareagować.
Wszystko wokół niego było tak nierealne, że każde wyjaśnienie zdawało się
być odpowiednie. Nagle przypomniał sobie wczorajszą noc i to co mówił.
Gwałtowny strach objął cały jego umysł. – Ja przepraszam. Ja tak wcale
nie...-wybełkotał. – Wiem, wiem – odpowiedział Bóg – wcale tak nie myślisz.
I proszę cię przestań mnie przepraszać. Nie znoszę jak ludzie płaszczą
się przede mną. Zwracając się do mnie albo przepraszają, albo błagają,
albo śpiewają żałosne i nudne psalmy. Czy ja jestem aż tak smutny i nudny?
– głos brzmiał wyraźną nutą ironii.
- Ale co ty, przepraszam, Panie robisz tutaj? – zapytał Gwidon, z trudem
wydobywając z siebie słowa. – Widzisz chłopcze, czasami zdarza mi się osobiście
kogoś odwiedzić. Proszę nie mylić z nawiedzeniem. To już jest działka konkurencji.
– Uśmiechnął się i mówił dalej – traf chciał, że tym razem padło na ciebie,
chłopcze. Nie ukrywajmy, że twoja wczorajsza prośba miała na to zasadniczy
wpływ. Ale cóż, proście a będzie wam dane. - Gwidon czuł nieodpartą
potrzebę odpowiedzi, ale żadna sensowna nie przychodziła mu do głowy. –
Jak ci zapewne wiadomo – kontynuował Bóg – wszelkie moje pojawienia się
koniecznie chcecie mieć udokumentowane jakimś cudem. To taki wasz conditio
sine qua nie ma Boga. Mam nadzieję, że zatrzymanie czasu jest wystarczającym
dowodem. Czy ma być jeszcze jakiś „cud”, Gwidonie? – uśmiechając się zapytał.
– Ależ skąd. Ja wierzę! – zdecydowanie odparł Gwidon. – To świetnie. Możemy
więc przejść do sedna sprawy. Twierdzisz drogi chłopcze, że nie może być
życia nudniejszego niż twoje. No więc uwierz mi, że jest. Zdecydowanie
nudniejsze jest moje życie. Chociaż określenie „życie” zupełnie tutaj nie
pasuje. Każde życie ma swój początek i koniec, a moje to raczej ciągła
egzystencja. Ale zerwijmy z metafizyką. Kiedyś przy okazji spotkania z
Kantem ucieliśmy sobie trochę zadługą pogawędkę na ten temat. Biedaczysko,
gdyby wiedział jak się ubawiłem gdy potem słyszałem do jakich wniosków
doszedł. Czy czytałeś Kanta Gwidonie? – przerwał i zapytał. – Nie. Ostatnio
mało czytam. – Odparł zaskoczony Gwidon. – A szkoda. Polecam, jego wywody
to świetna zabawa. Wybacz moją gadatliwość, ale to przychodzi z wiekiem.
– Przerwał z wyraźną nutą ironii – chciałbym ci zaproponować pewien układ.
Czy się zgodzisz?- spytał. – Oczywiście, że tak! – szybko odpowiedział
Gwidon. – No to obetnij sobie dłoń. Żartuję oczywiście. Czy zawsze się
zgadzasz na umowę nie znając jej treści ? – sarkastycznie spytał – Nie,
oczywiście, że nie – odparł Gwidon. – Aby cię przekonać mam taką propozycję.
Chciałbym, żebyś przez chwilę był Bogiem. I proszę daruj sobie „ nie jestem
godzien” i tak dalej. A tak w ogóle to strasznie nie lubie formalności.
Powiedzmy więc, że na trzy będziesz już Bogiem. Raz, dwa...
- Ale ja... – przerwał Gwidon
- I trzy. – dokończył Bóg. – Czy to już?- spytał Gwidon. – Tak to już
– odparł Bóg – i jak się czujesz?
- Trochę dziwnie. W zasadzie nie dużo się zmienia. Ale zaraz. O rany!
Ja znam odpowiedź na każde pytanie. Jestem wszędzie i we wszystkim, a jednocześnie
wszystko jest mną! Potrafię słyszeć i widzieć absolutnie najskrytsze rzeczy.
Na świecie i poza nim. Ludzie, gwiazdy, dusze, drzewa wszystko jednako
podległe i tak samo znajome. I czas. Czas przestał istnieć. Wiecznosć jest
zamkniętą pętlą, ale bez końca. Wiem wszystko co było, ale też wszystko
co się zdarzy. Widzę różne rzeczy, dobre i straszne. Tych ostatnich chyba
więcej. I one bardzo bolą. Docierają z każdego zakątka mego jestestwa.
Niezliczone rzesze istnień mi podległych wzywają mnie do siebie. Krzyczą
„boże, boże”. Widzę mężczyznę. Nazywa się Daniels. Płynie w barce desantowej
i strasznie się boi. Modli się i wzywa moje imię. Barka przybija do brzegu,
rampa opada. Żołnierze wysypują się na plażę. Wprost na stanowiska karabinów
maszynowych. Za jednym z nich stoi inny człowiek. Christian Knuhlen ma
21 lat i jest przerażony. Widzi jak barki jedna za drugą lądują na plaży.
Wrogów jest dużo. Zdecydowanie za dużo. Wzywa mnie i klnie na przemian.
Jenocześnie strzela długimi seriami siejąc śmierć wśród żołnierzy na plaży.
Chcę im pomóc, ale nie mogę. Jedna z kul trafia Danielsa urywając mu nogę.
Oszołomiony czołga się dalej trzymając w ręce szczątki swojej kończyny...nic
nie mogę zrobić, chociaż próbuję...i znowu gdzieś indziej. Karolina. Biedna,
odpłynęła za daleko. Nie ma sił żeby wrócić, krzyczy ale nikt jej nie słyszy.
Tylko ja, ale ja nic nie mogę zrobić! Tysiące, miliardy podobnych obrazów.
Wszystkie jednocześnie i bez ostrzeżenia. Nie da się odwrócić głowy, nie
da się zapomnieć! Znam początek i koniec każdego zdarzenia, czego bym nie
zrobił nie jestem w stanie mu zapobiec. W tej samej chwili jestem we wszystkich
miejscach i czasach. To jest...to jest straszne! I ciągle mnie prześladuje,
nie pozwala odpocząć uczucie, że Zło czai się gdzieś i tylko czeka, żebym
popełnił błąd. - wyczerpany oddycha głęboko z trudem łapiąc powietrze.
- Uwierz mi drogi Gwidonie, że to tylko cząstka. Te straszniejsze rzeczy
ci oszczędziłem. Opowieści o mojej wspaniałomyślności nie są tak do końca
przesadzone. – przerwał Bóg – Powiedz mi teraz. Czy chciałbyś być mną?
- Tak...nie wiem. Nie! Nie chcę! – Gwidon powoli odzyskiwał pełną świadomość
– Nie chcę znać przyszłości, przeszłości i wszystkich tych rzeczy. Chcę
być sobą! Żyć jak do tej pory. – krzyczał przerywając co chwilę, żeby złapać
oddech
- W porządku, spokojnie już wszystko jest po staremu – Bóg wstał z
krzesła, wziął kapelusz i skierował się do wyjścia. – jak widzisz chłopcze,
czasami łatwiej być człowiekiem niż Bogiem – Mówiąc te słowa zostawił Gwidona
sam na sam z myślami.
- Nie chcę, nie chcę być Bogiem. Przepraszam za to co wczoraj powiedziałem.
Nie chcę! – powtarzał w kółko Gwidon
- Hej człowieku obudź się – Usłyszał gdzieś nad sobą. Podniósł głowę
i zobaczył uśmiechniętą twarz Joe’go.
- Rany boskie! Joe ty żyjesz? – wrzasnął. Nerwowo rozglądnął się po
barze. Wszystko było na swoim miescu. Wentylatory pod sufitem leniwie rozwiewały
kłeby dymu zalegające pomieszczenie. Panował gwar, który wydawał się Gwidonowi
najwspanialszym odgłosem jaki mógł usłyszeć.
- Nie spieszno mi na tamten swiat - zasmiał sie Joe
- Ale miałem straszny sen Joe – powiedział
- Kiedy? – spytał Joe
- No przed chwilą. Zasnąłem przecież za barem – nieufnie popatrzył
na Joe’go
- Wiesz, to dziwne ale nie mogę sobie przypomnieć. Może faktycznie
zasnąłeś? Cóż mniejsza z tym. Życzę miłego dnia.- odparł Joe i powrócił
do wycierania i tak już suchych szklanek.
- Masz rację Joe. – powiedział Gwidon – mniejsza z tym. Wstał z krzesła
i gdy odchodził jeden szczegól przykuł jego uwagę. Na barze, zaraz koło
jego własnej, stała szklanka z wypitą do połowy szkocką. Poczuł, że serce
podchodzi mu do gardła. Spojrzał na zegarek. Pokazywał 5:00. Wstrzymał
oddech. Jak zahipnotyzowany patrzyl na sekundnik.