filipe - teksty

Autor woli pozostać nikim - czyli filipe. Ma 18 lat. Kontakt: arpol@mikrozet.wroc.pl.

niewłaściwa kobieta





Cholera, poznajesz kobietę. Nieważne, czy poznajesz ją w
restauracji podczas jedzenia obiadu, czy też podczas
„wieczorku z poezją”, czy nawet w samolocie. Rozmawiasz z nią,
patrzysz. Mija pół minuty. Oceniasz ją i stwierdzasz, że nie
jest niczym specjalnym. Niestety ona też na ciebie patrzy.
Jest taka sobie. Jesteś miły, bo z natury jesteś miły dla
ludzi. Słuchasz, co ona ze sporym przejęciem ci opowiada. Może
nawet cię to interesuje, ale już na nią nie spoglądasz, nie
patrzysz jej prosto w oczy, zupełnie tak jakby było ci
przykro, a nawet głupio, nieswojo, jakby ci było żal, że ona
ci się nie podoba. Czujesz się skrępowany, urażony,
zirytowany, rozdrażniony, wydaje ci się, że ona mogłaby to
wyczytać z twoich oczu i się na przykład obrazić, albo zrobić
scenę, albo doprowadzić przynajmniej do przykrej sytuacji.
Rozmawiasz z kobietą i zaczynasz się bać. Czy to nie
beznadziejne? Zaczynasz bać się coraz bardziej i coraz
wyraźniej. Zaczynasz się zachowywać nerwowo, kręcisz głową,
teraz już wręcz unikasz jej wzroku, przestajesz jej słuchać,
tylko co jakiś czas coś wtrącasz, żeby się nie zorientowała i
nie zaczęła na przykład wrzeszczeć, nie znasz jej, widziałeś
tylko jej zęby, włosy. Minęło za mało czasu. Ona jest jeszcze
przez chwilę dla ciebie nieobliczalna. Mówisz sobie, że to
bardzo dobrze, bo i tak nie chcesz jej poznawać, a już na
pewno nie życzysz sobie, żeby coś was połączyło. Niech
zostanie nieobliczalna, nawet nieodgadniona. Wtedy
przynajmniej będziesz mógł z czystym sumieniem zatrzymać ją
kiedyś na ulicy i zapytać, jak się miewa, kiedy już o niej
zapomnisz, kiedy nie będziesz mógł sobie przypomnieć, jaka
jest lub mogłaby być - w końcu przecież wtedy jej nie
poznałeś. W takiej sytuacji masz otwartą furtkę - w razie
łaknienia, w razie czegokolwiek, możesz ją zaczepić, mierzyć
wzrokiem, poznawać od nowa. Po prostu nie ograniczasz sobie
pola manewru. Pozostajesz wolny.
Pozostaje mały problem do rozwiązania - jak sprawić, żeby
teraz sobie poszła i dała ci spokój? To pytanie jest na tym
etapie kluczowe. Jak każde kluczowe pytanie oczywiście nie
jest ani łatwe, ani przyjemne. Cokolwiek byś nie zrobił i tak
ci nie wyjdzie tak, jak byś sobie życzył. Nikt nie wątpi, że
masz w sobie choć kroplę idealizmu. Czas leci, zastanawiasz
się nad tym, a z każdą minutą jest coraz gorzej. Ona tymczasem
opowiadania ci już o swoich byłych fatalnych kochankach, o
kolorze swoich majtek albo o swoim męskim ideale. Jesteś
dobry, ona wierzy, że jej słuchasz. Pocisz się, robisz się
lekko zarumieniony. Nienawidzisz takich sytuacji, dobija cię
ta nieuchronność, smutna życiowa konieczność końca, złego,
ordynarnego, w którym nie pozostaje już nic do powiedzenia i
zrobienia, w którym wszyscy rozchodzą się ze strapionymi
minami wpatrzeni w podłogę, w którym ktoś się wiesza, albo w
którym wszyscy się wieszają, albo...
Czas upływa, a tobie nadal się wydaje, że znajdziesz
jakieś właściwe rozwiązanie, albo w ogóle jakiekolwiek. Już
dawno przestałeś myśleć, że sytuacja, bądź co bądź przykra
sytuacja - nazywajmy rzeczy po imieniu, rozwiąże się sama.
Wpadasz w konsternację, zaczynasz wątpić w sens życia, potem
dogania cię znużenie i zmęczenie, w końcu obojętność i
zniechęcenie.
I mniej więcej w tym momencie ona pyta, czy nie
zechciałbyś jej towarzyszyć na przyjęciu organizowanym przez
jej przyjaciółkę. (Przecież nie przez przyjaciela). Wtedy
dzieje się coś dziwnego. Spoglądasz na nią czujnym,
podejrzliwym okiem. Zastanawiasz się, czy dobrze usłyszałeś.
Uśmiechasz się w duchu do samego siebie. Dobrze usłyszałeś.
Jesteś uratowany i szczęśliwy. Będziesz mógł ją wreszcie
opuścić i już nigdy jej nie zobaczyć. Rzucasz dowcipnie, jak
to masz w zwyczaju, coś w rodzaju, że rozważysz to jak
najdokładniej lub przemyślisz wszelkie aspekty i cały w
chwale, już zupełnie rozluźniony, wychodzisz, zostawiając ją w
rozkosznym oczekiwaniu, wpatrzoną w ciebie, w twój tyłek lub
włosy. Nie musisz się odwracać i uśmiechać do niej, po
mężczyznach nie oczekuje się tego. Gdy jesteś już na ulicy,
dajesz upust swemu frywolnemu nastrojowi. Biegasz, masz ochotę
całować lampy i rozmawiać z taksówkarzami. Czujesz się
dowartościowany. Zrobiłeś dobry uczynek, nie uraziłeś jej, nie
skrzywdziłeś. Nie sprawiłeś przykrości na przykład żonie. Nie
zdradziłeś. To nieprawda, że mężczyźni to świnie. Wracasz do
niej myślami. Rozważasz szybko jeszcze raz ewentualność
zadzwonienia do niej później. Postanawiasz pomyśleć o tym
kiedyś i zapominasz o niej. Kompletnie zapominasz. Jakby się
zdawało na zawsze.
Mija jakiś czas.
Nadchodzi pewien dzień. Musiał nadejść, nie szkodzi, że o
tym nie wiedziałeś. Spotykasz ją. W pierwszym momencie nie
możesz sobie przypomnieć, kim ona jest. Z grymasem taksujesz
ją wzrokiem, po czym twoją twarz rozjaśnia szeroki standardowy
uśmiech. Mówisz do niej parę zwyczajnych słów, starając sobie
przypomnieć, gdzie ją poznałeś i o co jej może chodzić. Nie
udaje ci się, ale na szczęście ona wybawia cię z kolejnej
opresji. Pyta, czy się zastanowiłeś. Wszystko się rozjaśnia.
Reagujesz uśmiechem. Nie chcesz odmówić. Już nawet nie myślisz
o niej. Myślisz o sobie. Może skorzystać z okazji? Może poznam
na tym przyjęciu „coś” lepszego? Gdybyś odmówił przez resztę
życia zastanawiałbyś się, co mogłoby się stać. Nie dawałoby ci
to spokoju. Dzisiaj ona wygląda o niebo lepiej, może w słabym
świetle nabrałaby trochę zmysłowości? I w rezultacie zgadzasz
się. Ostatecznie nic jej nie obiecujesz, idziesz się spotkać z
jej znajomymi. Tego jeszcze żona nie powinna mieć ci za złe.
Zawsze będziesz mógł wyjść, tak ci się przynajmniej w tym
momencie wydaje. Przed chwilą sprzedałeś lodówkę, której nie
mogłeś nikomu wcisnąć przez lata, albo szczęśliwie wylądowałeś
samolotem z palącymi się silnikami, na resztce benzyny. Po
prostu nie możesz się nie zgodzić. Ona się uśmiecha. Cieszy
cię to. Wzdychasz i wędrujesz do domu. Ona chyba nie jest aż
taka zła.
Ubierasz się ładnie. Jedziesz po nią autobusem, jeśli masz
- wsiadasz do małego piaskowego coupe z 68. Żonie oznajmiasz,
że musisz popracować w biurze z przyjacielem, a potem idziecie
razem na bankiet. Ona mieszka bardzo daleko. Przyjaciółka, do
której macie się udać mieszka jeszcze dalej. Oglądasz ją w
kreacji. Wygląda naprawdę rewelacyjnie. Podoba ci się i jesteś
zdumiony, jak te kobiety się zmieniają. Ona to zauważa, ale
nic nie mówi. Kto powiedział, że nie jest inteligentna. Może
nawet wie, że jest brzydka. Idziecie na imprezę. Siedzicie,
rozmawiacie, w zasadzie tylko okolicznościowo oglądasz się za
innymi, między jednym jej słowem a drugim. Tym razem słuchasz,
co mówi i sam wtrącasz nieco dłuższe niż poprzednim razem
kwestie. Wychodzi na chwilę do łazienki i sam w końcu nie
wiesz, czy ona ci się podoba, czy nie. Wypijasz parę
kieliszków, tylko parę, prowadzisz. Przysuwasz się do niej,
dlatego, że przestajesz słyszeć, co ona mówi, a nagle zaczęło
cię to wyjątkowo interesować. Zauważasz z niejakim
zadowoleniem, że urzekająco pachnie. Zbliża się czas powrotu
do domu. Okazuje się, że wypiłeś jednak zbyt wiele, żeby
prowadzić, tak samo zresztą jak ona. Mąż jej przyjaciółki
ofiaruje się, że was odwiezie. Do niej jest trzy razy bliżej
niż do ciebie, poza tym propozycja wyszła od niego, dlatego,
żeby nie krępować miłego faceta zbytnim kłopotem na pół nocy,
decydujesz się przenocować u niej. Tylko przenocować. Ona sama
to zresztą o tym mówi. Nie jesteś przecież skurwysynem, lubisz
ludzi. Gdy jesteście już u niej, ona idzie po tobie do
łazienki, a kiedy wychodzi w koszuli ledwo przysłaniającej
majtki, zastanawiasz się, co właściwie miałeś jej do
zarzucenia. Nie możesz sobie przypomnieć, o co ci chodziło,
kiedy nie byłeś pewien, czy chcesz skorzystać z zaproszenia.
Nie rozumiesz sam siebie, świetna dziewczyna. Rozmawiacie
jeszcze chwilkę, trochę nerwowo, obydwoje wiecie, o co chodzi.
Bardzo dobrze ci się z nią konwersowało, rozumiała, co mówisz.
Wtrąciła czasem coś oryginalnego, zabawnego. Dobrze dziś
wyglądała, nie podniecająco ani szczególnie, mimo to nie
musiałeś się za nią wstydzić. Pachniała całkiem przyzwoicie.
Właściwie wyglądała podniecająco. Nie pamiętasz jak, ale
zamiast iść do pokoju, w którym ci pościeliła, lądujesz obok
jej łóżka, przynosząc jej poduszkę, o którą mogła nawet
prosić. Po pięciu minutach walki z samym sobą jesteś w stanie
wykrztusić parę słów. Ona mówi tak. Całujesz ją w szyję, to na
pewno jest przyjemne. Trochę na początku odstręcza cię jej
ciało, jednak mówisz sobie, że przecież nikt nie jest
doskonały.
Zapalasz papierosa. Musisz przyznać, że jest w tym dobra
jak rzadko kto. Brakuje na tym świecie kobiet wyzwolonych
seksualnie. Zapadasz w sen.
Budzisz się mokry. Zawsze jak zasypiasz pierwszy raz z
jakąś dziewczyną, budzisz się zlany potem. Masz potężnego
kaca. Głowę rozrywają silne uderzenia jakby ktoś walił cię
regularnie ogromnym młotem, ale gorszy jest żołądek. Wydaje ci
się, że jesteś pusty od środka i wiesz, że zaraz będziesz miał
skurcze i nie będziesz miał czym zwymiotować. Jest ci sucho i
piecze cię gardło. Patrzysz na nią i masz co najmniej mieszane
odczucia. Rzucasz okiem na jej twarz i przeszywa cię strach,
dopada cię kac moralny. Jesteś przerażony i czujesz się
fatalnie. Wiesz, że będziesz musiał ją rzucić, pewnie nie
będziesz w stanie na początku i parę dni z nią pobędziesz w
męczarniach do momentu, w którym nie będziesz mógł już tego
znieść i na nią spojrzeć. Zdradziłeś żonę! Owszem, jest miła,
nawet ciekawa, kupiła sobie drogie perfumy, ale nie możesz
dociec, jak to się stało, że ją pocałowałeś. Teraz będziesz
się wstydził przed kolegami i wmawiał im bezskutecznie, że
jest wartościową kobietą, w co sam nie będziesz do końca
wierzył. Ona z pewnością powie tobie i wszystkim swoim
przyjaciółkom, które były takie ładne i konkretne, że ją
wykorzystałeś i jesteś podły i nie zasługujesz na żaden
szacunek. Plotki będą falowały, grasowały, aż w końcu same
zapukają do drzwi o opowiedzą się twojej żonie. Nie możesz nie
mieć nadziei, że tak się nie stanie, ponieważ to byłoby
sprzeczne z... Kolejny przykład męskiej szowinistycznej
świni. Nawet nie było ci aż tak przyjemnie. Zresztą nie o to
chodzi, chciałeś dobrze, naprawdę chciałeś dobrze, to cały
świat uparł się, żeby zrobić ci na złość. To po prostu nie
twoja wina. Wiem.
Wracasz do domu, do żony, do szarej zwykłości. Wpisujesz
ją na swoją listę, którą trzymasz pod łóżkiem i przepełniony
wyrzutami sumienia zapadasz w końcu w długi, niespokojny sen.


galeriowiec




Nie chciała taka być. Myślała o swym przyszłym życiu. O długich latach bólu i radości, ekstazy i
potępienia. Wyklęta, diabelska moralność. Nie chciała wiedzieć ani co będzie, ani co było. Ze wszystkich
sił starała się zapomnieć. Zapomnieć o domu rodzinnym, o bliskich... to przez nich teraz taka jest. To
nie jej wina. Emocje ją rozszarpywały, kapitulowała. Czy ze sobą można walczyć? W imię czego? Czy
nowy dzień, czy choć jeden z tysięcy przyniesie coś innego? Zblazowany, zakłamany świat. Dlaczego,
Boże?
Zdjęła łańcuszek z szyi. Wzgardliwie spojrzała na mały krzyż. Odczepiła go od łańcuszka i wło-
żyła do ust. Połknęła. Przeżegnała się, wypowiadając z uśmiechem bluźniercze słowa.
Stała przy oknie, młoda i naga. Otworzyła je na oścież. Wiatr wdarł się do wewnątrz. Dreszcz.
Zatrzasnęła okno. Cisza. Odwróciła się. Z utęsknieniem patrzyła na śpiącą dziewczynę. Ukochaną. Zbli-
żyła się i usiadła przy niej na krawędzi łóżka. Głaskała jej długie włosy, twarz. Odrzuciła kołdrę. Pochyliła
się i zaczęła delikatnie całować jej gorące piersi. Wyżej. Nienawidzę cię.
Usta dotknęły ust. Budziła śpiącą powoli. Ciężki oddech, wzdrygnięcie. Położyła się na niej.
- Kocham - szepnęła do ucha.
- Na zawsze cię kocham - odpowiedziała dziewczyna sennie z przymkniętymi oczami i nadgryzła
wargę kochanki.
Krew. Nie przestały się całować. Płynęła po policzku.

styczeń 1977

Obudziłem się spięty i gwałtownie oderwałem głowę od prześcieradła. Poduszka zawędrowała
na nową, niedawno wykończoną podłogę. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy naprawdę śnił mi się
koszmar, czy nie. Spałem na opak, z głową w dole łóżka. Nużące krzątanie po mieszkaniu. Usiadła obok
mnie na pościeli i zwiesiła głowę.
- Byłeś fatalny wczoraj.
Zaspana i obojętna. Przełknąłem ślinę.
- Może za dużo wypiłeś? Pamiętasz w ogóle - zapytała zachrypniętym głosem - co się wczoraj
działo? Jak się kochaliśmy?
Przeciągnęła się niechętnie. Irytowała mnie suchość w gardle.
- Nie pamiętam - odpowiedziałem cicho.
- Naprawdę?! Jak możesz tego nie pamiętać? To było tak żałosne...
Spojrzałem na nią z zaciekawieniem. Wykrzywiła usta w niesmaku. Sięgnąłem po papierosa.
Poszła.
Paliłem zaspany w pozycji półsiedzącej.
Przetarłem oczy. Pokój wypełniało ostre światło słońca. Opadłem na łóżko, rozłożyłem ręce. Sufit
był daleko.
- Cholera, gdzie jest moja suszarka!? Gdzie ją rzuciłeś?
Biegała roznegliżowana po mieszkaniu. Wszystko latało. Zrzucała książki, popielniczki, papiery -
rzeczy spadały na podłogę.
- Nie lubię twoich suszarek.
- No nie, już się spóźniłam. Wszystko przez ciebie! - jej wrzask mnie raził.
Łazienka. Usłyszałem nerwowe odgłosy, chrobot, a potem pisk zardzewiałego kurka. Dotarł do
mnie szum odkręconej wody.
- Lirio... - wyszeptałem sam do siebie.
Wyszła mokra z łazienki niedbale owinięta ręcznikiem. Patrzyłem na jej piersi, potem nieładne
pośladki. Skierowała się do kuchni. Łomot, metaliczny stukot. Jakiś garnek wyrwał się jej z rąk. Dobiegły
mnie ciche słowa przez zaciśnięte zęby. Przeszedł mnie lekki dreszcz, nie poruszyłem się.
- Nie zamierzasz wstać!? Może byś jednak wstał? Dlaczego nie robisz śniadania? - mignęła w
przedpokoju.
- Nie mieszaj mnie z szarą bytnością.
- Jak?! O co ci chodzi? Pewnie znowu o nic, tak sobie pieprzysz.
- Jakbyś zgadła.
Stanęła przed łóżkiem ubrana w bordowy żakiet. Pokręciła głową z surową dezaprobatą. Miałem
ochotę zrobić głupią minę, powstrzymałem się.
- Czy tak już będzie zawsze?
- Dopiero trzy lata tak jest - odparłem tonem jakby coś to miało wyjaśnić.
Odwróciła się na pięcie i wyszła. Trzasnęła drzwiami. Miarowy klekot jej obcasów na zasypanej
śniegiem galerii. Zaśmiałem się. Dzień za dniem.
- Chyba cię rzucę - rozbrzmiał mój głos w opuszczonym domu.
Pierwsze dwa lata małżeństwa były naprawdę niezłe. Potem umarło coś. Nie spostrzegłem.

*
Śnieg stopniał. Następnego dnia wieczorem.
- Czy ty nie widzisz, że sprawy zaszły za daleko?
- Jakie sprawy? - chrząknąłem.
- Doskonale wiesz, jakie sprawy. W ogóle zdajesz się tego nie zauważać.
- Może powiedz dokładnie i konkretnie, co takiego masz na myśli? A może mam strzelać? Moje
domysły by cię zabiły.
- Nie martwi cię wcale, że coś jest między nami nie tak... - stwierdziła raczej niż zapytała.
- Coś?
- Nie udawaj idioty. Wiesz, że mnie to drażni, dlaczego robisz mi na złość?
- Chodziło mi tylko o to, żebyś powiedziała konkretnie w czym problem.
- Przecież wyraźnie słyszałam...
- Dobrze, przepraszam.
- I myślisz, że to wystarczy?
- W takim razie czego jeszcze sobie winszujesz? - odparowałem nonszalancko.
- No, jak to...
- Chcesz porozmawiać?
- O czym?
Westchnąłem ciężko. Błysnęło. Ciemna maź dymu rozłożyła się na niebie. Zaczynało szumieć.
- Dlaczego dwoje inteligentnych ludzi nie potrafi się dogadać? - zaczęła na nowo. - Możesz mi to
wytłumaczyć?
- Jest taka ewentualność, ale niestety musiałabyś mi wyłożyć, co jest nie tak.
- Doskonale wiesz. Nie słuchasz mnie. Ignorujesz mnie. Nie... nie dotykasz mnie - wtuliła głowę
w ramiona.
- Jak mam cię słuchać? Ciągle mówisz to samo.
- Więc... więc się przyznajesz?! - krzyknęła zdumiona.
- Aha, czyli powiedziałaś to, ale nie byłaś właściwie do końca pewna.
Uśmiechnąłem się. Krople zalewające okno.
- Dlaczego to robisz?
- Dlatego, że sama nie wiesz, o co ci chodzi.
Wybuchnąłem.
- Czy to jakiś drewniany koszmar? Serial? Napisz sobie na karteczce... to naprawdę pomaga.
Nie będę słuchał odłamków twoich stresów, niepowodzeń i rozgoryczenia. Oczywiście, mów sobie, ale
ja nie będę dociekał...
- Nie rozumiesz mnie.
- Tak, bo nie umiesz mi tego wytłumaczyć.
- Bo ty nie starasz się zrozumieć.
- A czyja to wina, że nie staram się ciebie zrozumieć? Twoja. Jeżeli chcę, to... - zamilkłem,
skrzywiłem się.
- Jesteśmy małżeństwem!
- Czyli mam się tobą zachwycać bez powodu?
- Dlaczego nie zaczniesz się starać?
- Bo nie mam nastroju.
To ją wyraźnie zasmuciło.
- Mogłabyś spróbować poprawić mi nastrój.
- Trzymasz się mojej spódnicy.
Ostatnie zdanie powiedziała matczynym delikatnym tonem. Rozluźniłem się.
- To znaczy, że mam ci nie robić wyrzutów? - zapytała.
Słodka dziewczynka. Zrobiła dwa mocne gimlety. Poszliśmy do łóżka.

*
Wpadła do domu niemal razem z drzwiami. W ubraniu rzuciła się na fotel. Usta jej drżały. Policz-
ki i uszy miała zaczerwienione. Nadtopione resztki brudnego śniegu spoczywały pretensjonalnie na
podłodze. Zastanowiłem się, wczoraj padał przecież deszcz. Skąd śnieg? Z galerii, gdzie nie dotarła
wczorajsza krótka ulewa.
Mieszkanie było nowe. Nie mieliśmy jeszcze wszystkich mebli. Niektóre okna pomazane białą
farbą. Z poprzedniego mieszkania nas eksmitowano. Było przeznaczone do rozbiórki. Stałem wtedy i
patrzyłem, jak dewastują starą rezydencję, podzieloną na bloki mieszkalne. Wielkie, wysokie wnętrza,
trochę gotyckie okna. Teatralna atmosfera. Nasz nowy dom to standard w galeriowcu. Nudny i bogaty.
Porwała pustą szklankę ze stołu i rzuciła w ścianę.
- Co robisz? - pukała palcem w stół.
- Nic.
- To lepiej, do jasnej cholery, coś zrób! - grzmotnęła pięścią w blat.
- A co, straciłaś pracę? - zapytałem z przymkniętym okiem.
- Idiota Frank zdegradował mnie do sekretarki! Jakiś facet z Paryża mu kazał.
Oniemiałem na moment. Myślałem, że takiej kochanki się nie porzuca w tak łachmaniarski spo-
sób. Nie na tak wysokich szczeblach. Parę miesięcy temu znalazłem pierścionek z brylantem z wygra-
werowanymi inicjałami J. M.. Zdecydowanie nie były to moje inicjały, a pierścionek znalazłem przypad-
kiem, zawinięty starannie w dwie pary czarnych majtek w jednej z jej babskich szaf z futrami. Chciałem
ją nawet zapytać, czy wie, że brylant nie jest oryginalny. Znowu nie ten pułap. Idiota. Ona nie znosiła
brylantów.
- Już nie będę cię utrzymywać. Twoja kolej.
Wysunąłem dolną szczękę w rozdrażnieniu.
- Czyżbym zapomniał ci oznajmić, że od roku wydaję własne pieniądze?
Wydawała się zbita z tropu.
- Ale... i tak to moimi pieniędzmi szastałeś przez baaardzo długo.
Nic nie powiedziałem. To nie ja kupiłem wszystkie te futra i suknie. Nie ja podżegałem swój sno-
bizm. To nie ja pieprzyłem się dla pieniędzy. Uprawiałem coś innego - pisałem, podpisując się nie swoim
nazwiskiem. Ale może to jeszcze gorsze?
- Nie da się ukryć - przyznałem. - Mam powiedzieć przepraszam?
- Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą. Boże... - załkała. - To koniec wszystkiego...
Zakryła twarz rękami. Podszedłem do niej.
- Dlaczego?
- Facet z Paryża, jakiś wpływowy kapitalista, przyszedł do mojego szefa z projektem nowego
systemu pośrednictwa. Nie zatwierdziłam go. Pośrednicy by mnie znienawidzili. Straciliby na tym. I tak
byłabym skończona. Frank się przestraszył, tak długo ubiegał się o awans. Tamten mógł go w każdej
chwili zdjąć. Więc Frank, wielki szef, mnie zdegradował. Biedny idiota...
Patrzyłem na nią ze sztucznym politowaniem. Niespodziewanie uderzyła mnie na odlew w twarz.
Kiedy podniosłem głowę, uderzyła ponownie. Odsunąłem się. Po chwili spytałem:
- To co, sypiałaś z tym drugim? A może z Frankiem też? Z dwoma naraz?
Utkwiła we mnie martwy wzrok. Jej oczy się zaszkliły, chwilę potem wybuchnęła płaczem.
Stałem bokiem. Chwyciła widelec ze stołu. Nie zauważyłem. Chciałem wyjść, przeczekać. Sta-
nęła za mną. To niedorzeczne. Raptowne ukłucie w okolicach łopatki. Spazm dzikiego strachu. Lekkie
swędzenie, po chwili prąd odrętwienia. Zwlekałem z odwróceniem się. Już jej nie było, drzwi otwarte na
oścież falowały dziwnie na świszczącym wietrze, obijając się o ścianę za nimi i zaraz potem o framugę.
Przeszywający ból wykrzywił mi agresywnie twarz. Krzyknąłem.
Nie mogłem dosięgnąć. Sparaliżowało mi całą lewą rękę. Dosięgnąłem, zahaczyłem tylko...
okręciłem się wokół własnej osi. Pobiłem ręką lustro. Złapałem się wanny. Czułem gorącą krew. Płynęła
ciurkiem. Po plecach. Co ona zrobiła!? Zabiję! Odbiło jej zupełnie!
Oparłem się barkiem o ścianę. Napiąłem się i przechyliłem widelec pod kątem.... noga mi ucie-
kła, poślizgnąłem się na krwi, na przeraźliwie zimnych kafelkach. Jezus Maria...! Widelec tkwił głęboko,
gdzieś między łopatkami. Wyginając się jak zwierzę na ziemi, udało mi się wyszarpnąć go z pleców.
Lewej ręki już nie czułem. Dobrze, nie kręgosłup. Nie mogłem ruszyć palcami. Z policzkiem
przytulonym do zimnych kafelków wyciągałem zębami z prawej ręki fragmenty lustra. Krew z podłogi
wciekła mi do ust. Podniosłem się szybko na kolana. Dyszałem. W trójkątnym odłamku lustra, który się
ostał na ścianie ujrzałem potargane włosy i czerwoną twarz. Z włosów kapała szkarłatna oleista ciesz.
Wyczołgałem się z łazienki. Stanąłem zgarbiony. Ciepła podłoga. Za mną pijacko odbite ślady bosych
stóp. Biel i czerwień.
Leżałem krzywo w białej pościeli. Ręka zwisała przy krawędzi. Liria... Ty dziwko... Powietrze nie
wlatywało do płuc. Powiedz mi, dlaczego?. Już nie bolało. Zimne powietrze rozwiewało mi włosy. Drzwi
się otwierały i zamykały. Trzaskały, otwierały...

*
Głaskała mnie kobieta. Było przyjemnie. Uśmiechnąłem się i uchyliłem oczy.
- Kochany, śpij... - przekrzywiła głowę i dotykała czule mojej twarzy.
Nie kojarzyłem. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
- Dlaczego płaczesz? - spytałem niewyraźnie.
Nie czekałem na odpowiedź. Opuściłem powieki. Cicho, sennie.
- Boli mnie ręka. Pośliznęłam się na schodach.
Po dłuższej chwili:
- Bardzo boli?
Czułem jak próbuje rozpiąć mi spodnie. Zacząłem mieć erekcję. Nie mogła sobie poradzić. Pra-
wą ręką machnąłem nad kołdrą i natknąłem się na jej drugą dłoń. Była lepka i... krzywa.
Rozwarłem szeroko oczy. Twarz w czerwonych smugach nachylała się nade mną. Odrzuciłem
jej rękę. Połamany opuchnięty nadgarstek, wykrzywiony pod nienaturalnym kątem. Spojrzałem na po-
ściel, wszędzie krew. Miała tępy wyraz twarzy. Podniosła górną wargę i pokazała zęby. Złapała mnie
zdrową ręką za szyję.
- Śpij, mój kochany... - zaczęła śpiewać.
Wyczułem alkoholowy oddech. Odepchnąłem ją mocno nogą. Lewa ręka bolała niemiłosiernie,
omdlenie było blisko. Zacisnąłem szczęki. Siedziała teraz na podłodze jak dziecko. Nie przestała śpie-
wać, darła się coraz głośniej. Jakoś nie słuchałem słów. Przestraszyłem się, że przybiegną sąsiedzi. Po-
częła walić złamaną ręką w rdzawy ślad stopy na podłodze. Wygramoliłem się o dziwo spokojnie z łóż-
ka. Dowlokłem się do zlewu. Zwymiotowałem. Spokój. Jej niski głos:
- Wiesz, kochanie, nie mogę zapomnieć jak ponad rok temu przyszedłeś pijany do domu. Po-
pchnąłeś mnie wtedy. Upadłam i też złamałam sobie rękę. Rozpiąłeś rozporek i mnie zgwałciłeś... moc-
no. Nie chciałam - po krótkiej przerwie kontynuowała tym samym makabrycznym tonem. - A jak myślisz?
Dlaczego mówiłam przez ostatni rok, że nie chcę mieć dzieci? Jestem bezpłodna! Przez ciebie - wy-
charczała histerycznie.
Brzmiało to w niezrozumiały sposób przekonywująco. Z przerażenia napływ czystych myśli.
Tamtej nocy nie byłem pijany. Wziąłem coś innego. Nie wiem dokładnie, co się wtedy działo. Złapałem
się za czoło. Każde uderzenie serca rozrywało mi głowę. Zgwałciłem ją? Pod wpływem jakichś środ-
ków? Powrotu do domu nie pamiętam. Rano zatelefonowano, że żona jest w szpitalu. Przestałem być
pewny.
Nagle poczułem obrzydzenie zarówno do niej, jak i do siebie.
- Rękę złamałaś idąc po schodach, tak mówiłaś w szpitalu...
Usilnie przywoływałem w pamięci tamten dzień. Niemożliwe. A może?
- Koniec z tobą, ze mną, ze wszystkim - zawyła.
Zwinęła się w kłębek i płakała półgłosem. Wczoraj był normalny dzień, to nierealne. Wlokłem się
po galerii, ślizgałem po śniegu, łapałem poręczy. Na dole wyszedłem na ulicę. Ktoś wrzasnął. Zatrzymał
się samochód. Kobieta w bordowym ubraniu. Chciałem uciec. Potknąłem się. Leżałem w kałuży. Zanim
straciłem przytomność pomyślałem, że chyba mam zamiar nie wracać.

*
Ocknąłem się na tylnym siedzeniu w jakimś samochodzie. Uderzyłem głową w krawężnik, teraz
czułem z tyłu na włosach skrzep krwi. Niezdara. Kobieta za kierownicą odwróciła się i uśmiechnęła od-
rażająco. Blondynka ubrana w purpurowy płaszcz. Mijaliśmy samochody.
Tamten wieczór... Pamiętam.

*
Obstawiałem czarne. Raz mogłem spróbować. Nigdy jeszcze nie stawiałem na czarne, zawsze
czerwone. Taką miałem zasadę. Tego dnia czułem się swobodnie. Żadnych nerwów czy poczucia winy,
że znowu przegrywam jej pieniądze. Nagle moje ramię musnęła czyjaś dłoń. Nie chciało mi się odwra-
cać. Myślałem, że to przypadek, ktoś w gwarnym tłumie stracił równowagę. Wszyscy szeptali. Dziwne,
zazwyczaj było głośno, dziko, szum gęstniał i słabł, wyrywał się monotonii, tym razem barwność gdzieś
uleciała. Może to jest smutny dzień? Nie dla mnie. Z zapałem popijałem, paliłem i żywo przesuwałem
żetony, nie patrząc na nikogo.
Wygrałem! Pierwszy raz tego wieczoru. Uśmiech rozjaśnił mi twarz. Śmiałem się zbyt chorobli-
wie. Ryknąłem śmiechem na całą salę. Wszyscy umilkli. Zorientowałem się. Westchnąłem zadowolony
w ogólnej ciszy, konsternacji. Rozejrzałem się, wszyscy jednakowo śledzili moje ruchy.
- Przepraszam! - krzyknąłem i szybko wziąłem się z powrotem za grę.
Ludzie bogaci, tajemniczy wracali do przerwanych rozmów. Paru chrząknęło.
- Musisz mi to wyjaśnić.
- Co i komu? - zobaczyłem dziewczynę, niezbyt ładną, z ujmującym głosem i oczami wpatrzo-
nymi we mnie.
- To, że cały czas wygrywasz.
- Wcale nie wygrywam cały czas, to pierwsza wygrana dzisiejszego wieczoru - odparłem ze
śmiechem.
- Nie idziemy jutro do pracy? Musisz często tu bywać.
- Niezupełnie...
Jestem porządnym facetem, mam żonę, daj mi spokój... proszę. Zapatrzyłem się w jej oczy.
Uśmiechnęła się oglądając mnie.
- Opowiedz mi coś o sobie.
- Co? - wymamrotałem, trzymając papierosa w ustach i zapalczywie licząc sztony.
- Nic ci nie przychodzi do głowy? Zupełnie nic?
- Poczekaj chwilkę... - zgubiłem się w liczeniu. - Tak. Nie, nie mam ochoty nic opowiadać. Mam
za to ochotę posłuchać ciebie.
Wydawała się ucieszona. Coś takiego chciała usłyszeć.
- Wiesz, pewnie nie wiesz, ale...
- Tak?
- Zauważyłam cię, patrzyłam na ciebie i... - zaśmiała się nerwowo. - Mówię jak dziewczynka?
- Mniej więcej, ale mi to nie przeszkadza - odrzekłem serdecznie.
- Tak? To... dobrze.
- Hmm.
- Lubię cię. Przystojny, wysoki.
Lubieżnie wydęła usta. Zanotowałem to kątem oka, rozglądałem się za innym wolnym miejscem.
Zerknąłem w stronę wyjścia. Tłum ludzi, przeciskali się jeden przez drugiego. Zawędrowałem wzrokiem
na sąsiedni stolik do gry. Wytworni, bogaci i dystyngowani. Ludzkie szczyty miasta, bez twarzy. W miarę
bezpieczny lokal. Spojrzałem ponownie na przepychający się ordynarnie tłum. Nie pasowało.
- Zagrajmy jeszcze raz, razem - szepnęła mi do ucha, muskając moją szyję opuszkami palców...
Kaszlnąłem. Miałem brudne buty.
- W porządku - zgodziłem się. - Czarne?
- Tak. Nie!
- Czerwone?
- Jakie byś chciał? .
- Czarne, czerwone... czarne...
Zamknąłem oczy. Odemknąłem lewe. Trafiłem na czarne. Poszła w ruch. Osiemnaście, dwa-
dzieścia jeden... czarne, czerwone... na powrót zacisnąłem powieki.
- Wygraliśmy? - spytałem spokojnie.
- Chyba tak...
Po chwili krzyknęła podniecona:
- Boże! Wygraliśmy!
Otworzyłem oczy. Podniosła się żywo i zgarnęła ze stołu wygraną, niemal kładąc się na nim.
Obejrzałem ją w tej pozie.
- Wygraliśmy! Jak ty to robisz?! Musisz mnie tego kiedyś nauczyć.
- Hmm, no tak.
- Wypij to.
Wypiłem i ocknąłem się dopiero rano. Pojechałem do szpitala... Zadzwoniła do mnie później, tyl-
ko raz. Nie chciałem, ona była dziwna, trzasnąłem słuchawką...

*
Słowa kobiety za kierownicą wyrwały mnie z zamyślenia.
- Gdzie pana zawieźć?
- Do... zaraz.
- Opowiedz mi pan.
Stała się bezpłodna z powodu zbyt ostrego jednego stosunku. Minimalne prawdopodobieństwo.
Prawie niemożliwe.
- Co opowiedzieć?
- O tym, co się panu przydarzyło. Ma pan koszulę całą we krwi. Zabrałam pana z ulicy. Chyba
należy mi się jakieś wyjaśnienie, co? - mrugnęła do mnie jednym okiem.
Zerkała na mnie co sekundę w lusterku na przedniej szybie. Podałem jej adres i dodałem:
- Nie. Nie należy ci się.
Resztę drogi była naburmuszona. Wysiadłem bez słowa. Obejrzałem się. Zobaczyłem jej roz-
dziawione usta. Okropnie zimno. Wszedłem szybko bez pukania do skromnego mieszkania w trzypię-
trowym budynku. Mark North, wieczny rozbitek życiowy, stał w przejściu z parującą kawą. Poznałem go
dobrze. Chudy, zimny, wyrafinowany - z wyglądu. Nie był wcale taki, momentami głupawy. Jego młod-
szy brat, Eric North, był moim jedynym przyjacielem. Zginął w górach rok temu. Był sławnym psycholo-
giem. Lubił eksperymentować, strzelał sobie regularnie. Zawał serca. Poprosił mnie kiedyś, żebym zajął
się jego bratem, jeśli on nie będzie w stanie. Pisałem artykuły, podpisując się imieniem i nazwiskiem
Marka. Nazwisko było znane, mój przyjaciel Eric był bardzo dobrym psychologiem, publikował wielokrot-
nie wyniki swych badań. Pisałem zupełnie co innego, ale i tak płacili przyzwoicie za samo nazwisko.
Większa część przypadała Markowi. Myślał, że robię to z sympatii do niego.
- O Boże jedyny, o Boże jedyny - wyszeptał Mark, zdejmując okulary, kiedy mnie ujrzał.

*
Czysty, ubrany w pożyczoną od niego dwukolorową koszulę w paski i spodnie rozmawiałem z
nim w kuchni. Postawił na stole kawę. Nie pił alkoholu. Opowiedziałem mu niedbale, w skrócie, co się
wydarzyło, a także o nocy w kasynie. Przyznałem się rzetelnie, że nie pamiętam, jak to dokładnie było.
Słuchał poruszony. Po paru minutach, opatulając obiema rękami gorący kubek i wpatrując się w czarny
płyn, stwierdził:
- Życie nie jest ani nudne, ani złe. Jest po prostu śmieszne. I wydaje mi się, że trzeba robić
wszystko, żeby móc to zauważyć.
- Nie mów tak do mnie - prychnąłem. - Takie tematy mnie krępują.
- Ale ty tego potrzebujesz.
- Rzeczywiście, potrzebuję twoich wydumanych teorii, które musisz komuś wyłożyć, aby móc
samemu w nie uwierzyć.
- Ale jesteś przecież w bardzo ciężkim stanie.
- O, to było dopiero lecznicze. Jestem zdrowy.
Łyknąłem i poparzyłem sobie usta. Wypuściłem z płuc powietrze.
- Słuchaj, czuję się naprawdę fatalnie - dodałem.
- Minie ci. Zobaczysz. Ja tam bym się nie przejmował. Nie kochałeś jej.
- Mark, czy ty myślisz?! Mam poważny problem z życiem. Dla ciebie to nic, bo nie dotyczy to cie-
bie. Wmawiasz mi po prostu, że jestem słabym idiotą, bo przejmuję się taką drobnostką, której nie ro-
zumiesz, nie mieści ci się w głowie.
Spuścił wzrok. Przesunął kubek wolno w prawo, a potem w lewo po blacie stołu.
- Pocieszasz mnie jak umiesz, tak? Pieniądze...
Podniósł się bez słowa i wyszedł.

*
Za pożyczone pieniądze wynająłem dwa byle jakie pokoje w brzydkiej dzielnicy. Myślałem o tym,
co się stało. Nie rozumiałem. Postanowiłem zapomnieć. Liria mnie nie znajdzie, ani ja jej. Duże miasto...

sierpień 1977

Nadeszło lato.
Napisałem parę ostatnich zdań, które wcale mi się nie podobały, dopiłem zimną kawę, schowa-
łem raport do dolnej szuflady i założywszy marynarkę, wyszedłem. Smutny wieczór, w biurze prawie ni-
kogo już nie było. Wszedłem do windy.
- Cześć. Zawieziesz mnie na dół?
- Jasne. Jak tam twoje raporty? - zapytał stary windziarz, szukając odpowiedniego guzika.
- Dobrze. A co u ciebie?
Drzwi się zamknęły i popłynęliśmy w dół.
- Też dobrze.
Jechaliśmy przez resztę pięter w milczeniu. Kiedy dojechaliśmy do końca rzuciłem:
- Miłej nocy.
- Dzięki i nawzajem.
Minąłem gigantyczny hol, minąłem ogromne drzwi i znalazłem się na szarej ulicy. Silny wiatr wy-
ginał drzewa. Postawiłem kołnierz marynarki i ruszyłem szybko w stronę samochodu. Wsiadłem do
volvo i pojechałem do domu. Otworzyłem wrota do jednorodzinnego domku, którego połowę od dwóch
miesięcy wynajmowałem i jak zwykle musiałem wrócić, żeby je zamknąć. Zawsze zapominałem, że nie
zamykają się same. Zajrzałem do skrzynki na listy. Z przyzwyczajenia, wiedziałem, że nic tam nie znaj-
dę. Pozapalałem światła. Ogarnąłem puste mieszkanie wzrokiem i uśmiechnąłem się sam do siebie.
Było urządzone całkiem przyzwoicie. Tak jak chciałem, nikt się nie wtrącał.
Rozważałem przez trzydzieści sekund czy się rozbierać, czy nie, i po stwierdzeniu, że nawet jeśli
mam dokąd pójść, nie mam na to ochoty, zdjąłem marynarkę. Dni się przeplatały, myliły mi się.

*
Pętałem się po trotuarze, kiedy ją zobaczyłem. Szła w przeciwnym kierunku. Nie mogłem ode-
rwać od niej wzroku. Dojrzała to i uśmiechnęła się pod nosem, pochylając głowę. Zatrzymałem się. Po-
nownie spojrzała na mnie dużymi zielonymi oczami. Przechodnie momentami mi ją zasłaniali. Szła pro-
sto na mnie, poruszając ostentacyjnie biodrami. Przechodnie sprawiali, że traciłem ją momentami z
oczu. Nie była daleko. Jej smukła twarz z bliska. Długie, ciemne włosy, opadające swobodnie na ramio-
na i jeszcze niżej. Mierząc me oczy wyzywającym wzrokiem, otarła się o moje ramię. Czas się zatrzy-
mał. Owiał mnie kobiecy zapach. Minęła mnie. Postawiłem dyplomatkę na ziemi. Przewróciła się. Za-
mknąłem oczy. Odwróciłem się. Nie było jej. Szary tłum przechodniów. Zdenerwowali mnie. W jednej
sekundzie olśnienie przerodziło się w narastającą irytację. Nagle dostrzegłem ją. Zobaczyłem oddalają-
ce się plecy. Nie oglądała się za siebie. Szła gdzieś dalej, daleko jak wszyscy. Upał kapał z nieba. Za-
cząłem biec. Byłem mokry. Popychałem ludzi. Przedzierałem się przez nich. Gubiłem ją i dostrzegałem
kawałek dalej. Biegłem. Opętany. Niezadowolone i oburzone komentarze zlewały się w jeden potok
wrzawy. Byłem już blisko. Dogoniłem ją. Już prawie miałem. Wymykała mi się. Zerknęła w lewo na wy-
stawę sklepową, to nie ona! Rozpiąłem górne guziki koszuli. Dotknąłem wilgotnego czoła i zacząłem się
nerwowo rozglądać dookoła. Czułem się otumaniony, potargany. Wśród szarości mignął błękit po drugiej
stronie ulicy. Wyskoczyłem na środek jezdni, pełnej samochodów. Ryczące klaksony. Skręciła za róg.
Środek lata. Niemrawy zaduch. Poślizg mijając kant kamienicy. Wszyscy się oglądali. Wszyscy oprócz
niej. Złapałem ją mocno za ramię i natychmiast puściłem. Spojrzała na mnie ostro. Podniosłem ręce w
obronnym geście. Zorientowała się, że to ja. Rozchyliła wargi.
- Przepraszam...
- Tak? - odezwała się nieoczekiwanie miękko.
- Nie wiem.
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Na ramieniu miała torbę. Ściskała ją teraz obiema rękami.
- Nie wiem - powtórzyłem.
- Powiedz.
Ludzie nas mijali i oglądali dziwnie. Staliśmy.
- Jesteś kobietą - uśmiechnąłem się głupkowato.
- Zdecydowanie.
- Bądź ze mną przez chwilę.
- Dlaczego? - wysunęła zaciekawiona brodę do przodu.
- Nie mogę się doczekać, kiedy się znowu uśmiechniesz do mnie.
Uśmiechnęła się. Poprawiła zwyczajnie włosy ręką.
- Nie chcę być sam.
- Masz samochód?
Zaprowadziłem ją do zaparkowanego samochodu. Wsiedliśmy do środka. Zapaliła papierosa.
Otworzyłem okno. Nie spoglądała na mnie i nie odzywała się przez całą drogę, podała tylko adres. Bo-
gata dzielnica. Dwupiętrowy domek w bogatej dzielnicy. Pasadena. Uwagę zwracały duże okna. Wnę-
trze musiało być oślepiająco jasne o każdej porze.
- Czego się napijesz? - zapytała, zamykając drzwi.
- Tego samego co ty.
Zniknęła w pokoju obok. Usiadłem na kanapie. Wróciła i wręczyła mi szklankę. Napiłem się, była
to jakaś whisky z wodą sodową. Usiadła koło mnie. Podciągnęła kolana na kanapę, a łokieć położyła na
oparciu. Spostrzegłem ledwie widoczną jasną bliznę w okolicach lewej skroni. Zwróciła się w moją stro-
nę.
- Czy chcesz mi coś powiedzieć?
- Prawdopodobnie tak - odpowiedziałem. - Czy zawsze faceci muszą mówić na początku? Póź-
niej jest zupełnie inaczej.
- Nie zawsze mam ochotę na rozmowę.
Wypiła wszystko i odstawiła pustą szklankę na stolik. Zrobiłem to samo. Przysunęła się kawałek
bliżej. Pocałowałem ją w policzek, a potem w usta. Odchyliła głowę. To był krótki pocałunek.
- Nie jestem dziwką.
- Nie jestem w stanie się powstrzymać.
Tym razem ona pocałowała mnie. Natarczywie, musiałem się podeprzeć ręką, żeby nie przechy-
lić się do tyłu. Zsunąłem jej ramiączko sukienki. Pocałowałem jej pierś. Gwałtownie odsunęła się ode
mnie.
- Przyjdziesz do mnie jutro? - szybko wstała i wyszła, nie czekając na odpowiedź.
Również wstałem i spojrzałem w sufit. Wyszedłem trzaskając drzwiami. Wsiadłem do samocho-
du i ruszyłem w stronę biedniejszej części miasta.

*
Zjawiłem się u niej po tygodniu. Otworzyłem drzwi bez pukania. Była pierwsza w nocy. Siedziała
na tej samej kanapie. Zupełnie jakby na mnie czekała. Rzuciła na mnie spojrzenie. Usiadłem w bez-
piecznej odległości.
- Zaczynałam już myśleć, że nie przyjdziesz.
- Ja też zaczynałem myśleć, że nie przyjdę.
- Jest za późno, jestem znudzona. Chyba nie pojedziemy na miesiąc miodowy. Nazywam się
Mala.
- Malo, co robiłaś przez ten tydzień?
- Pracowałam i starałam się o tobie nie myśleć - pochyliła się i pocałowała mnie.
Po dłuższej chwili przeszliśmy do sypialni. Otworzyłem jej szampana. Patrzyliśmy na siebie. Była
inna, wspaniała, w sam raz do kochania... W końcu zasnęliśmy. Nastała kojąca cisza.

*
Następnego dnia piłem razem z Malą białe martini.
- Czym się zajmujesz?
- W wolnych chwilach jestem poetą. W każdym razie piszę wiersze - napiłem się. - Nikt nie znaj-
duje w nich inspiracji ani sensu. Chyba nikt, poza mną.
- Dlaczego?
- Nie jest to dla mnie jasne jak słońce.
- Powiedz mi o tym.
- Od paru lat próbuję pisać wiersze. Potem próbuję je również czytać na odczytach, jeśli mam
taką możliwość. W zasadzie nienawidzę poezji. Przede wszystkim jej nie rozumiem, nie rozumiem
Swinburne`a ani Pope`a. Innych nawet nie czytałem. Piszę wiersze, żeby zaspokoić potrzebę autoeks-
presji, która zwykła nawiedzać mnie od wczesnych lat młodzieńczych, i którą od tamtych czasów ze spo-
rym powodzeniem zaspokajam w ten właśnie sposób. Piszę wiersze, bo są krótkie, bajecznie łatwe i ich
napisanie nie zajmuje mi dużo czasu ani miejsca na kartce. Można więc je pisać wszędzie, w autobusie
na szybie, na przyjęciu, w toalecie, podczas meczu futbolowego na opakowaniu po frytkach, na brud-
nych samochodach, na ścianach, w sklepie podczas zakupów, wszędzie, gdzie tylko zaczepi mnie mu-
za.
Udało mi się ją rozbawić. Kiedy się śmiała, odrzucała odrobinę głowę w tył, małe usta pokazy-
wały szereg drobnych zębów. Zawsze poprawiała włosy, zakładała je ze lewe ucho.
- Próbowałam - powiedziała wciąż się śmiejąc - napisać kiedyś powieść
- I co?
- Nigdy jej nie skończyłam. Teraz wydaje mi się, że wcale jej nie chciałam napisać.
- Czy to nie zbieg okoliczności?
Czekała.
- Obydwoje piszemy. Przynajmniej kiedyś pisaliśmy. Próbowaliśmy.
Zrobiła groźną minę.
- Nie mów mi o przypadkach - wstała i podeszła do okna, trzymając szklankę w dłoni.
Miała na sobie przewiewną letnią sukienkę. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek wyglądała choć
trochę niewłaściwie.
- Chciałabym posłuchać jak czytasz swoje wiersze.
- Z odczytami nie żartowałem. Obiecuję cię kiedyś zaprosić. Nie w obecności tych wszystkich
anonimowych ludzi, w twojej obecności, Malo.
Jej twarz sardonicznie drgnęła.
- Nieważne, czy twoje wiersze mi się spodobają, czy nie. Chcę cię bliżej poznać.
- Możesz się śmiać, ja naprawdę nie traktuję tego poważnie. Kiedyś ci to wyjaśnię.
- Nie jesteś błędnym rycerzem? - rozczarowany głos.
- Raczej nie. Ale mogę zacząć bywać.
- W porządku. Powiem ci, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
- W porządku. A gdzie pracujesz?
- Chcesz żebym ci zupełnie wszystko powiedziała? Może do ciebie zadzwonię...
Rozparłem się wygodnie na kanapie. Położyła klucz na stole. Wzięła torebkę i wyszła z uśmie-
chem, patrząc na mnie. Zostałem sam. Wychyliłem zawartość szklanki. Opłukana wodą twarz w łazien-
ce wyostrzyła świadomość. Wyszedłem na werandę. Wkładając klucz do zamka, zastanawiałem się ile
miała lat i na czym zarobiła tyle pieniędzy. Sprawiała wrażenie zupełnie niezależnej. Gdy szła wtedy uli-
cą, nie zwracała uwagi na nikogo. Patrzyła prosto przed siebie. Pewnie i mocno stawiała kolejne kroki.
To cud, że mnie zauważyła. Nie wyglądała na kogoś, kto jest albo może być zależny od czegokolwiek,
usidlony czy skrępowany. Była zdecydowana, szybka i wiedziała, jak radzić sobie z życiem. Obawiałem
się, że mogła być zbyt wyrafinowana. Obawiałem się też, że może mi się to spodobać. Przydrałowałem
do domu. Wypiłem jeszcze coś i zasnąłem bez cienia zadumy.

*
Czekałem na telefon od Mali. Czekałem. Nie byłem w stanie nic innego robić. Źle się czułem i nie
wiedziałem, co z tym począć. Byłem wręcz roztrzęsiony. Nie pierwszy i nie ostatni raz czekam na ko-
bietę, która może przyjdzie, a może nie przyjdzie... zawsze to sobie powtarzałem. Właściwie nie rozu-
miem skąd ten dyskomfort psychiczny, przecież nic się nie dzieje, a poza tym w końcu aż tak straszliwie
mi na niej nie zależy. Chyba...
Dzisiaj nic już nie zdziałam, dobrze o tym wiem. Będę czekał, będzie mnie nosiło, będę niczym
bohater żądny czynu, przytwierdzony na jego nieszczęście na zawsze do skały na środku lodowato zim-
nego morza. Mogłaby przyjść, zadzwonić, objawić się i przynajmniej przemówić. Ale ona tego nie zrobi.
Boi się albo... chce żebym cierpiał. Chce mnie ukarać za grzechy niedokonane, grzechy przyszłości,
niezapomniane i nie wybaczone. Bawi się ze mną, wie, że czekam na nią, na znak i z premedytacją
mnie krzywdzi. Poczeka pewnie do momentu kulminacyjnego i wtedy przyjdzie, ukaże mi się piękna,
nieosiągalna i tajemnicza, jak zawsze. Wystarczy, że raz obrzucę ją spojrzeniem i wybaczę jej wtedy
wszystko, w jednej sekundzie. Wiedzą o tym. Podstępne z nich bestie. Krwiożercze, zwyrodniałe sabo-
tażystki. Nie rozumiem ich. To błazenada. Idiotyzm. Czuję skurcz strachu w żołądku. Z powodu kobiety.
Dlaczego? Czy dlatego, że mają piękny głos, piersi i to zniewalające, obliczone tylko na efekt spojrzenie,
zimne i wyrachowane, bezlitośnie podporządkowujące? Gdzież tu sens? Zapodział się nam gdzieś w
ferworze walki o dumę. Kobiety nas niszczą od środka, podchodzą jak się da najbliżej i łapią za nasze
ego, duszą je. Dywersja, ból, prozaiczność? Dla nich to rozkosz, czerpią z tego, co zdołają z nas wy-
ssać, energię do życia i szerzenia swej władzy. Założę się, że specjalnie nie dzwoni do mnie, chce mnie
ukarać i pokazać swoją wyższość i moją marność, moją jałowość i zwiędłość. Ona to lubi, myśli o tym, o
tym jak się wiję w sieci i dopada mnie martwota i beznadziejność. Nie mogę znaleźć wyjścia, szamoczę
się, męczę, dopiero ona musi przyjść i pokazać mi drogę ułaskawienia, drogę życia, która staje się wte-
dy nieodwołalna i nieubłaganie kroczy tuż przede mną aż po krańce. Wypaliła mój rozsądek i przyczyną
nie były słowa. Mam mętlik w głowie. Wszystko przepływa tak szybko, że nie mogę sobą nadążyć...
Telefon zadzwonił. W jednej sekundzie pokój wypełniła muzyka.
- Chcę z tobą spać.
Powiedziała tylko to jedno zdanie i odłożyła słuchawkę. Rzuciłem się do drzwi.

*
Obudził mnie śpiew.
- Musimy się stąd wynieść. Przyjeżdża dzisiaj mój narzeczony. Nie chcę, żebyś go spotkał, zo-
stawię mu kartkę.
- Że jesteśmy u mnie?
- Nie, pojedziemy do hotelu. To idiota. Byłam samotna.
- Mnie to nie przeszkadza.
Ubraliśmy się, popiliśmy martini resztką szampana i wsiedliśmy do samochodu. Na ulicach ryt-
miczne ruchy ludzi, takie same jak dnia poprzedniego i jeszcze wcześniejszego. Nawet to mi się podo-
bało. Letni świeży poranek. Odetchnąłem głęboko, wypełniło mnie pachnące powietrze i rześkość. W
czasie jazdy parę razy zatrzymywałem się na poboczu i całowaliśmy się. Na skrzyżowaniach to samo.
Kupiliśmy butelkę madery. Wyszliśmy ze sklepu. Staliśmy chwilę bez powodu na płytach chodnikowych.
Jakaś dziwka oblizywała wargi. Rozbite okno wystawowe po drugiej stronie ulicy. Ludzie przechodzili nie
przyglądając się. Bali się? Nieogolony facet sprzedawał hałaśliwie gazety. Za wcześnie, przechodnie się
włóczyli zamiast spieszyć. Jaskrawy rozchełstany punk, zbytnio się wyróżniał, kontrast przeszkadzał.
Trzasnęliśmy równocześnie drzwiami i pojechaliśmy w kierunku „Hansy”. Dostaliśmy pokój nr 1034.
Mala płaciła. Pod sam pokój zaprowadziła nas powabna kobieta. Hotelowy zapach mieszał się z jej
perfumami. Nie zwracałem na to uwagi, zauważyłem mimochodem.
Kolejna noc.
*
Chciała słuchać poezji. Pojechaliśmy do restauracji, którą można by znaleźć wszędzie. W każ-
dym mieście, nawet najgorszym, były takie. Zaproszono mnie.
Byłem na podium. Szare, całkiem przeciętne podium na lekkim podwyższeniu. Nie mogłem
przełknąć śliny. Mala wśród publiczności. Nie szukałem jej wzrokiem. Przeczytałem tylko jeden wiersz.
Skończyłem i zamknąłem oczy. Zrobiło się głośno. Klaskanie rąk. Otworzyłem oczy. Strugi dymu,
przez które nie sposób patrzeć. Nie próbowałem zresztą, wpatrywałem się gdzieś ponad nimi. Jak pijany
zszedłem ze sceny i potoczyłem się za kulisy.
- Jak ci się podobało? - spytał mnie facet w zielonym garniturze, który zapewne też miał coś dzi-
siaj czytać.
- Pomyliły ci się role. To ja o to pytam.
- Ależ skąd, jeśli ty nie będziesz zadowolony z odczytu oni - w tym momencie wskazał niedbale
ręką w stronę widowni za ścianą - z pewnością też nie. Musisz ich poskromić albo co najmniej przestra-
szyć. Są wszędzie tacy sami, wierz mi.
Włożył zielony kapelusz i z wdziękiem dotknął krawędzi pozdrawiającym gestem. Wyszedł swo-
bodnie na scenę, usłyszałem gwałtowną wrzawę i zgiełk słuchaczy.
- DO JASNEJ CHOLERY, CO TO BYŁO?! - odwróciłem się i zobaczyłem machającego obiema
rękami, biegnącego w moją stronę spoconego, pokaźnych gabarytów mężczyznę w szarym, flanelowym
garniturze.
- PRZESTRASZYŁA SIĘ POECINA?! DLACZEGO ZSZEDŁEŚ ZE SCENY?! CO TO MIAŁO
BYĆ, KAPRYSIK ARTYSTY? MAM WAS SZCZERZE I CHOLERNIE W DUPIE!
- Muszę się przyzwyczaić.
- ALE CO MNIE TO? WIESZ BĘCWALE, NA CO MNIE NARAŻASZ?! - wrzeszczał dalej. - TY
NIEOPIERZONA DZIEWICO! W JUTRZEJSZYM WYDANIU UKAŻE SIĘ WYCZERPUJĄCY ARTYKUŁ I
TO NA PEWNO NIE O TOBIE! MOGĘ PRZEZ CIEBIE STRACIĆ CZĘŚĆ STAŁYCH NADZIANYCH
ULUBIONYCH GOŚCI!
Wymachiwał mi przed nosem w jednostajnym tempie mokrym ociekającym paluchem. Poczułem
się jeszcze bardziej rozdrażniony. Palce Mali na karku.
- Bardzo mi przykro, chciwy tłuściochu.
Wyminąłem go zgrabnie, dobrnąłem i otworzyłem tylne drzwi dla personelu. Zatkało go na mo-
ment. Usłyszałem zza pleców jak parska groźnie i toczy się za mną.
- NIE DOSTANIESZ ANI GROSZA! ALE WYSTAWIĘ CI ZA TO REFERENCJE, TAK,
NAJLEPSZE, JEDYNE...
Puściłem ją przodem. Zamknąłem za sobą drzwi. Po chwili owiał mnie przyjemny chłód i spokój.
Odetchnąłem głęboko, dogoniłem ją i w rytm niedosłownej muzyki gdzieś z góry ruszyliśmy w dół ulicy,
mieniącej się światłami odbijanymi w kałużach. Złapała mnie za ramię.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, poszła zadzwonić. Powiedziała po powrocie, że rozmawiała z narze-
czonym i oznajmiła mu, że właśnie nastąpił koniec ich związku. Z tej okazji z hotelu przenieśliśmy się do
jej mieszkania. Wziąłem swoje wszystkie trzy koszule i marynarkę z wynajmowanego domu i wprowa-
dziłem się do niej. Postawiłem wszystko na jedną kartę? Jest taka nietypowa.

*
Przez dwa tygodnie odwiedzaliśmy bary, piliśmy, parę razy wzięliśmy coś mocniejszego. Wyrzu-
cili mnie z pracy. Nie przejąłem się tym. Już w ogóle niczym się nie przejmowałem. Pukałem raz do
drzwi mieszkania w galeriowcu. Chciałem się chyba zgłosić po rozgrzeszenie, może dać. Uciekłem za-
nim mi otworzyła. Mark z pewnością próbował się ze mną skontaktować.

*
Pojechała pozałatwiać swoje sprawy. Powiedziała, że mimo wszystko ma swoje życie, którego
nie może się wyrzec ot, tak sobie. Odpowiedziałem, że wcale tego nie oczekiwałem.
Sam ze sobą. Jej mieszkanie jest wygodne. Mówiła, że muszę być z nią. Muszę. Leniwe popołu-
dnie. O tej porze ludzie wracają z pracy, jedzą obiady. Później nie będą robić nic. Odpoczywają. Zbliża
się letni wieczór. Słychać śpiew ptaków. W barku pełno pustych butelek. Koniak mi nie smakował, ale i
tak wypiłem. Mali smakowało. Dużo wypiła wczoraj. Potem się kochaliśmy. Nie chodziła do pracy przez
ostatnie dwa tygodnie. Nie zdradziła mi, gdzie pracuje. To nie było aż tak ważne dla mnie. Musiała mieć
jakąś dorywczą pracę, nieregularną. Spędzaliśmy czas razem. Robiliśmy wszystko razem. Jest zupełnie
inna niż moja żona. Diametralnie. Mam niewielką bliznę między łopatkami. Mala bardzo chciała wie-
dzieć. Zmyśliłem jakąś historię o wypadku na ulicy.
Boję się, że moja żona jest bezpłodna z mojego powodu. Poczucie winy, oszukiwałem się, że tak
nie jest. Co ona teraz robi? Jest sama? Poszedłem do galeriowca i zbiegłem po schodach w ostatnim
momencie. Nie przypomniałem sobie, co wydarzyło się tamtej nocy po moim powrocie z kasyna. Cho-
lerny narkotyk. Gdybym mógł porozmawiać z kobietą, która mnie podrywała... Co mi wrzuciła do szklan-
ki? Nie! Dość! Te same myśli nurtują mnie od sześciu miesięcy. Nic nowego nie wymyślę. Przecież po-
stanowiłem uciec, więc dlaczego nie uciekam? Nie mogę.
Czy zadurzyłem się w Mali zbyt szybko? Jestem prawie zakochany. Pościel, w której teraz leża-
łem, pachniała jej perfumami. Każdego dnia. Na białym suficie widniała płaskorzeźba, przedstawiająca
dwie kobiety na koniach z odsłoniętymi piersiami. Konie w galopie o idealnych proporcjach i odznaczo-
nym każdym mięśniu. Pokój przesiąknięty światłem. Rano, po przebudzeniu, trzeba mrużyć oczy. Może
z powodu jasnożółtych ścian? Wydałem wszystko. Muszę wziąć się do roboty, znów pisać, zadzwonić
do Marka, odwiedzić grób Erica, wrócić do rzeczywistości... nie! Kocham cię, Malo. Nie powiedziałem ci
tego. Minęło za mało czasu. Prawie się nie znamy. Nic mi już nie zostało. Dobrze mi z nią. Nie opuszczę
jej nigdy. Wiem o tym.
Zadzwonił telefon. Odruchowo sięgnąłem ręką w stronę aparatu. Usłyszałem głośny nienaturalny
charkot. Przycisnąłem słuchawkę mocniej do ucha. Czekałem aż ktoś po drugiej stronie się odezwie.
Zaniepokojenie ledwo wyczuwalnie owinęło się ciasno wokół mojej głowy. Sekundy mijały. Wreszcie ni-
ski kobiecy głos. Był to głos osoby niezdrowej.
- Wróć do mnie...
To Liria, moja żona.
- Znajdź sobie może jakiegoś pana.
- Nie chcę bez ciebie żyć - usłyszałem bełkot. - Tylko ja wiem, czego potrzebujesz... tylko ja...
chodź. Kocham cię.
- Koniec był już...
- Uciekaj od niej, od Mali. Skrzywdzi cię. Ona jest zła. Ja wiem, to nasza zemsta...
Rozłączyła się. Wybiegłem na ulicę. Szybko mijałem samochodem skrzyżowania, światła. Wdra-
pałem się po schodach galeriowca. Nie czułem zmęczenia. Uderzyłem w drzwi. Nacisnąłem klamkę.
Popchnąłem drzwi, otworzyłem na oścież i zajrzałem ostrożnie do środka. Panował tam okropny bała-
gan. Nikt nie zdrapał białej farby z okien. Ostatni raz byłem tu pół roku temu. Nikogo nie zastałem. Wra-
całem do domu Mali. Skrzywiłem przedni błotnik.
Przeszukiwałem z furią jej prywatne rzeczy. Łudziłem się, że coś znajdę, a raczej, że właśnie nic
nie znajdę. Powoli tłumiłem złość. Agresja odchodziła jak woda ze zlewu, w końcu zupełnie we mnie,
gdzieś w środku, utonęła. Akurat kiedy poukładałem jej rzeczy z powrotem na miejscu, pojawiła się w
drzwiach. Zmachany.
- Gdzie byłeś? - spytała od niechcenia.
- Nigdzie.
- Jesteś smutny?
- Gdzie poznałaś Lirię?
Zamarła.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
Powiedziałem jej o telefonie.
- Ja... ja nie znam twojej żony. Nie mam pojęcia, czemu kłamie. Naprawdę...
- Wierzę ci.
Chciałem ją przytulić, ale się odsunęła. Przykryła ręką oczy.
- Kocham cię.
Nieśmiało szlochając, objęła moją szyję. Spojrzała.
- Nie potrafisz beze mnie żyć?
- Nie potrafię.
Udałem się po zakupy. Kupiłem dużo przeróżnych butelek, mało jedzenia, papierosy i jedno cy-
garo dla kaprysu. Poszedłem piechotą. Pogwizdywałem cicho, rozkoszowałem się atmosferą lata. Wyje-
dziemy do innego kraju. Malo, będziemy się kochać w nocy. Może tam, w oddali, się nam spodoba? Ra-
zem. Wyrzuciłem złe myśli z umysłu. Niech idą precz. Słońce je wypalało. Już niemal zapomniałem, jak
koszmar, nie liczący się, nieważny. To był sen, telefon i wizyta w galeriowcu. Nie mogłem być w gale-
riowcu. Przyrzekłem sobie, że nigdy się tam nie zjawię.
Chodziłem po rozgrzanych kostkach brukowych. Uśmiechałem się do przechodniów, głaskałem
wytworne psy, wałęsające się po dzielnicy. Zamknąłem oczy. Delikatna czerwień wpływała we mnie,
koiła.
Kiedy wróciłem do naszego domu, nie było Mali. Nie było też mojego samochodu, ostatniej war-
tościowej rzeczy, jaka mi została. Drzwi zamknięte, żadnej wiadomości. Mrok.

*
Półprzytomny dobijałem się w środku nocy do drzwi mieszkania Marka. Chciało mi się wyć. Nie
było pełni księżyca.

*
Siedziałem wyprostowany. Nie powinien mnie boleć kręgosłup, a jednak bolał. Mark miał bezna-
dziejne koszule. Radio pogrywało. Zegar wybijał głupio stare godziny. Wiekowy, zeszmacony, z waha-
dłem, wiszący na ścianie.

*
- Musisz coś zjeść, przewietrzyć się, taka ładna pogoda...
- ... Mark...
- Ale naprawdę powinieneś. Zachorujesz. Psychicznie na pewno też poczujesz się lepiej. Tak jak
ja. Odkryłem, że trzeba space...
- Już, proszę.
Zrobił zawiedzioną filozoficzną minę jakby mu umarł pies. Przetarł okulary specjalną szmatką i
zamknął grzecznie za sobą drzwi.

*
Chyba długo trwałem w bezczynności. Moje myśli zataczały koła, coraz większe, a potem spoty-
kały się w jednym punkcie. Lawirowała między nimi skąpa świadomość, zawsze jak za kurtyną, niedłu-
go, wyczuwalna, ale jednak jeszcze nie. Nie czekałem, siedziałem. Na sztywnym krześle, a zegar ponu-
ro krzyczał i kroczył. Widziałem, jak Mark upiornie usiłuje być wspaniałomyślnym, oddanym przyjacie-
lem. Co pewien czas zrywałem się żywo i pędziłem do domu w Pasadenie. Zastawałem pogaszone
światła nocą i uparte zamknięte drzwi za dnia. Zdawało mi się wtedy, że jestem skrycie pożerany przez
godziny. Głucho.

*
Nie mogłem już znieść debilnego zachowania Marka. Wyszedłem i błąkałem się bardzo długo po
ulicach. Kobiety spacerowały z dziećmi, z mężami. Mężowie całowali perliste kobiety. Usiadłem na ła-
weczce w parku. Dookoła tabun ludzi spędzał miło czas. Spacerowicze, emeryci, chłopcy. Pobiegłem.
Pusta galeria. Denerwowały mnie, wciąż nie zamknięte na klucz, drzwi. Pościel nie pachniała
stęchlizną, ktoś musiał w niej niedawno spać. Poduszka przesiąknięta zapachem czyichś włosów... głu-
pie myśli. Położyłem się na podłodze i zwinąłem w kłębek. Natychmiast zasnąłem.

*
Wstałem obolały. Opłukałem wodą twarz nad umywalką. W kuchni. Przechodząc, dojrzałem w
łazience szczoteczkę do zębów, przekornie połamałem ją i wyrzuciłem. Przeszedł mnie niesympatyczny
dreszcz, kiedy postawiłem stopy na zimnych kafelkach. Oczami wyobraźni wciąż widziałem tam kałużę
mojej własnej krwi.
Postanowiłem udać się na grób Erica. Nigdy mnie nie zawiódł, zawsze pomagał, zawsze był w
stanie. Znaliśmy się pięć lat. Krótko, jednak sporo zmienił w moim życiu, w spojrzeniu na nie. Znakomity
psycholog, umiejący czerpać radość z życia i jedyny w swoim rodzaju, pasjonujący kompan.
Szedłem po ulicach pełnych wiatru. Ludzie odwracali się za mną, nie zmieniłem ubrania od paru
dni. Później stałem przy grobie. Wspominałem nasze wspólne chwile. Świeczka. Nigdy nie zapaliłem ci
nawet świeczki. Nerwowo przeszukałem kieszenie, wyszarpnąłem zapalniczkę. Przecież nie miałem
świeczki. Przespacerowałem się do sklepu, wróciłem i nabożnie postawiłem światło na grobie zmarłego
przyjaciela.

*
Mark podnosił i chwilę potem opuszczał brwi badawczo. Żałowałem, że nie mogę się z nim na-
pić.
- Dobra, Mark, oprzytomniałem i jestem zły - zaczesałem ręką włosy do tyłu. - Poznaję kobietę i
jestem nią zauroczony. Świetnie się bawimy, za świetnie. Nagle ni stąd, ni zowąd dzwoni moja była żo-
na i mówi, żebym uciekał. Pytam Malę, czy zna Lirię. Mówi, że nie. Wychodzę, a kiedy wracam nie ma
nawet mojego samochodu.
Spuściłem wzrok
- Może naprawdę musiała gdzieś pojechać? - ciągnąłem.
Mark o mało nie parsknął śmiechem. Od razu przykrył usta dłonią. Przestraszył się, że mnie
uraził. Kiedy popatrzyłem uspokajająco, rozluźnił się. Opowiedziałem mu zupełnie wszystko, mojemu
spowiednikowi, jedynemu facetowi, który był blisko mnie. Nie pominąłem moich marzeń o przyszłym ży-
ciu z Malą, jej spojrzeń, jej oryginalności. Nie pominąłem chyba niczego.
- Zostało ci cokolwiek poza złamanym sercem?
- Nic.
Znacząco na mnie spojrzał.
- Nie - powiedziałem przeciągle. - Jaki miałaby w tym interes?
- Nie miała powodu, żeby cię zniszczyć?
- Nie.
Wyciągnąłem zza pazuchy płaską ćwiartkę i pociągnąłem solidnego łyka. Mark zmierzył mnie
spojrzeniem.
- W takim razie to wszystko wydaje się nie mieć sensu - westchnął.
Zawtórowałem mu. Znowu upał nie do zdzierżenia.
- Ach, a skąd moja żona miała numer do Mali? Nawet jeśli mnie śledziła, nie mogła się tego do-
wiedzieć... Właśnie...!
- Właśnie?
- Musiały się znać!
- Wystarczył jeden telefon.
- Mala miała zastrzeżony numer. Kiedyś wspomniała. Zdziwiło mnie to, chciałem zapytać, ale... I
dlaczego Liria zadzwoniła akurat teraz? Mala musiała się czegoś przestraszyć. Zapytała, czy nie mogę
bez niej żyć. Odpowiedziałem, że nie mogę. Czyli ma zamiar wrócić. Chciała wiedzieć, czy przyjmę ją z
powrotem, czy jej wybaczę.
- Albo potrzebowała się upewnić, czy na pewno rozkochała cię w sobie.
- Ale Mala...
Podniosłem się i wywędrowałem żwawym niestarannym krokiem. Nie domknąłem drzwi do koń-
ca. Znowu pożyczyłem od niego pieniądze. Z drugiej strony, to przecież moje pieniądze. To ja je dla nie-
go zarabiałem. Rozdrażnił mnie. Racja była po jego stronie, jednak nie przechodziło mi to przez gardło.
Rozkazałem taksówkarzowi zawieźć się do galeriowca. Nie chciałem tam wracać... Tymczasowo
jednak nie miałem innego lokum.
Zapomniała zamknąć drzwi. Gdzie mieszkała? Uciekła przede mną. Dopiero teraz rozejrzałem
się dokładnie po mieszkaniu. Niewiele się zmieniło od czasu, gdy byliśmy razem - przybyła jedna po-
dłużna szafka, nic więcej. Były ślady czyjejś działalności, ale to nie musiała być moja niezrównoważona
żona, to mógł być ktokolwiek. Pootwierałem wszystkie szafki i nie znalazłem niczego. Pozabierała
wszystkie swoje rzeczy. O dziwo walały się te najpotrzebniejsze, codziennego użytku. Uchyliłem okna, w
pokojach panował zaduch. Rozgościłem się. Usiadłem spokojnie i rozmyślałem.
Ewidentnie ktoś nadużył mojego zaufania. Wszystko było podejrzane. Prawdę mówiąc teraz
czułem się jak oszukany, wykorzystany idiota. Ale przecież właśnie tak było. Przez Lirię, dlaczego mu-
siała się w to wplątać? Zawsze we wszystko się wplątywała! Zaczęło niespodziewanie we mnie wrzeć.
Przezwyciężyłem przykre odruchy i wkroczyłem do łazienki. Jak najszybciej wziąłem prysznic i
założyłem z niechęcią z powrotem przepocone spodnie. Z gołym torsem dreptałem po mieszkaniu.
Dźwięk telefonu. Sparaliżowało mnie. Rozejrzałem się. Szukałem i znalazłem go na szafie w
przedpokoju. Trwało chwilę zanim się do niego dostałem.
- Przeszukaj wszystko. Może... - napięty głos Marka.
- Już przeszukałem - oznajmiłem poirytowany.
- A u Mali, po jej wyjeździe?
- ... U Mali? - zdziwiłem się.
Traktowałem jej dom jako nienaruszalną świętość, teren irracjonalnie niedosięgły, jeśli jej tam nie
było. Teraz zrobiłem sobie wyrzut, że od razu na to nie wpadłem.
- Jesteś tam?
- Uhum - rzuciłem.
- To wygląda na jakąś zabawę. Dwa opuszczone mieszkania. Willi w Pasadenie nie opuszcza
się tak po prostu. Przecież muszą kiedyś wrócić. Poza tym nic się nie wydarzyło, Mala miała taki zamiar
może nawet od samego początku. Najwyższy czas, żebyś zdał sobie z tego sprawę, kochasiu. Odwiedź
rodzinne strony żony. Nie przypuszczam, żeby Mala cokolwiek ci powiedziała o sobie. Może znały się
wcześniej? Pomyślałem, że może to twoja żoneczka to ukartowała. Ten świat mały. Dowiedziała się ja-
koś, że jesteś z Malą. Znała ją, miała u niej dług wdzięczności albo może jej zapłaciła. W końcu rzuciłeś
Lirię... Chciała, żebyś się dowiedział, jak to jest zostać opuszczonym.
Złapał mnie prąd strachu, wymieszany z poczuciem winy.
- Ale kocha cię - perorował Mark - bo jednak potem, w ostatniej chwili, rozmyśliła się i ci powie-
działa przez telefon. Nie wierzyłeś.
- Ja... powinienem zrobić? Chcę?
- Ty sam.
- Cholera, Mark... - złapałem się zdębiały za głowę.
Żelazna logika. Może sam bym na to wpadł, ale ktoś musiał mnie popchnąć. Mark...
- I co, pół roku by mnie śledziła? Odezwę się.
Odłożyłem słuchawkę na widełki. Zarzuciłem koszulę i wściekle pognałem wypatrywać taksówki.
Mark, pożycz mi samochód!
W Pasadenie. Nie sprawdziłem drzwi, z miejsca szybkim krokiem ruszyłem na tył domu i wybi-
łem okno. Wdarłem się. Wszystko tak samo. Normalne mieszkanie. Szarpałem szuflady i drzwiczki
szafek. Już raz to robiłem, pomyślałem. Teraz zrobię to inaczej, specjalnie.
Po dwóch godzinach siadłem zrezygnowany na podłodze, opierając się o kanapę. Nie znalazłem
kompletnie nic, co mogło się wydać się dziwne, nie pasujące, choć troszkę podejrzane. Były ubrania,
kosmetyki, jakieś pieniądze, zdjęcia, które trzymałem teraz w garści, wszystkie robione niedawno, przy-
prawy w kuchni, szampon w łazience. Nic. Mala Deryho.
Nagle poczułem okropny głód. Zrobiłem sobie coś do jedzenia. Wieczór jeszcze nie nadszedł,
ale pościeliłem sobie łóżko i zaległem.
Po godzinie wyjąłem z szafy koszulę, która nie była aż tak damska. Umyłem zęby jej szczotecz-
ką. Ze śmiechem. Uczący się, bezdomny detektyw, śpiący w cudzych domach, każdej nocy w innym,
robiący sobie obiady w cudzych kuchniach pod nieobecność właściciela, w damskich jaskrawych ko-
szulach...
Matka Lirii nie żyła od lat. Ojciec sterany pracą miał, jeśli dobrze pamiętam, malutki domek
gdzieś na ospałych peryferiach, oglądał seriale i grał w szachy z samym sobą. Byliśmy tam tylko raz,
dlatego, że nalegałem.
Najpierw udałem się do Marka.
- Samochód? - spytał między jednym kęsem a drugim.
- Słuchaj...
- Słucham?
- Pożyczysz mi? Będę...
- Przestań - wystawił stanowczo dłoń w moim kierunku.
Poszliśmy do garażu na dole.
- Nie jeździłem nim od wieków.
Otworzył wielkie wrota. Światło usiłowało się przebić przez tumany kurzu. Dojrzałem mały roz-
kraczony samochód. Prawy przód był mocno wgnieciony. Mark zrobił niewinną minę. Przekręciłem klu-
czyk. Opieszale furknął. Rozgniewany, że ktoś przerywa mu sen. Jeszcze raz. Słodki... Zapalił. Mark
prawie ze łzami w oczach pomachał mi.
- Tyle lat...

*
Dzielnica wymarzona dla starości. Jesień życia odbijała się od lamp, domów i uderzyła we mnie,
kiedy oglądałem domostwa z drogi. Dwa małe duszne pokoiki. Okna zatrzaśnięte na głucho. Staruszek
trząsł się co jakiś czas. Szachy rozstawione na szachownicy na kuchennym stołku. Wyłączył telewizor.
Był niski, siedział na stołku i nogami nie sięgał do podłogi.
- Panie, nie widziałem córki od 10 lat. Nie wiem, gdzie jest, a nawet gdzie była.
- Przecież byliśmy u pana niecałe trzy lata temu. Jestem jej mężem, pamięta pan?
- Mężem? - łypnął na mnie. - Ach, tak - zachichotał tonem, któremu powinno towarzyszyć palnię-
cie w czoło,
Pokazałem mu zdjęcia Mali, które wziąłem z jej domu. Każde oglądał starannie. Odłożył je na
równy stosik. Odsapnął, po czym obejrzał jeszcze raz. Gdy po raz trzeci wyciągnął po nie swe szare rę-
ce, przerwałem mu.
- Niech mi pan coś powie, proszę. To Mala Deryho.
- Bardzo ładna dorodna kobieta. Nie znam, ale bardzo dobra.
Dałem spokój. Doszedłem o wniosku, że nie było sensu męczyć starszego pana. Zostawiłem go
ze zdjęciami, bez pożegnania. Obejrzałem się w drzwiach i zobaczyłem, jak łapczywie wpatruje się w
twarz Mali.
Rzuciłem monetą. Spadła z donośnym brzękiem na asfalt. Wypadł orzeł, czyli, że będę spał w
Pasadenie. Przestałem mieć nadzieję, że któraś nagle się pojawi w swoim domu.

*
Wcześnie rano ponownie udałem się do ojca Lirii. Siedzieliśmy i oglądaliśmy telewizję. Opera
mydlana. Zaproponował mi kawę. Podniósł się z jękiem i nastawił wodę. Poczekał na stojąco aż się za-
gotuje. Postawił na stole herbatę dla siebie i moją kawę. Ciężko zasiadł na stołku. Zdjęcia nadal leżały
na stole, równo poukładane. Opowiedział mi, jak codziennie chodzi po zakupy, jak rozmawia z ekspe-
dientką, opisał mi ją dokładnie. Powiedział też, że tęskni za zmarłą żoną i nie ma się do kogo odezwać,
poza tą miłą panią w sklepie. Poprosił, żebym częściej do niego wpadał. Nie przerywałem mu. Kiedy
skończył, milczałem jeszcze dwie minuty i spytałem:
- Gdzie Liria się wychowała?
- Niedaleko stąd. Parę dzielnic na północ...
Zrelacjonowałem mu, co się działo przez trzy lata naszego małżeństwa. Ominąłem ostrzejsze
fragmenty. Stwierdziłem, że chciałbym być dalej z nią i że to z mojej winy odeszła. Śledziłem jego reak-
cję. Ściszył grające pudło. Słuchał uważnie i nie spuszczał ze mnie wzroku. Zakończyłem sprawozdanie
i godzinę wlepialiśmy oczy w telewizor. Kolejny słoneczny dzień. Po intensywnie błękitnym niebie nie
turlała się ani jedna, nawet najmniejsza chmurka. Spytałem, czy mogę uchylić okno i kiedy przytaknął,
otwarłem je na oścież.
-A może ma pan jakieś rzeczy córki? - spytałem bez większego zaangażowania, opierając łokcie
na parapecie i wychylając się na zewnątrz.
Przekrzywił głowę w prawo i jakby z wahaniem powoli wstał i pogmerał w jakiejś szafce. Ożywi-
łem się. Wytaszczył kartonowe pudełko. Postawił na stole, posunął w moją stronę. Było tam trochę bi-
żuterii, porozrywane zszarzałe koperty z listami, pomięte gazety i parę zdjęć. Przejrzałem pobieżnie naj-
pierw listy. Były to zwykłe listy, jakie może napisać każda młoda dziewczyna. Na gazety rzuciłem tylko
okiem i wziąłem się za studiowanie zdjęć. Na pierwszym była dwudziestokilkuletnia Liria na jakimś wi-
szącym moście. Na drugim, na tym samym moście, obejmowała ją inna młoda dziewczyna. Wydała mi
się znajoma... tak! To była kobieta, która mnie podrywała owej pamiętnej nocy w kasynie. Zdjęcie było
robione dawno temu, była młoda, ale nie mogłem się mylić.
- Kim jest ta kobieta? - podsunąłem mu niegrzecznie zdjęcie pod nos.
- Wie pan, ja panu nie wierzyłem, że pan tym mężem... - odrzekł z zakłopotaniem.
Zaśmiałem się obłąkańczo.
- Lir, moja córeczka zawsze koleżanki przyprowadzała - powiedział ze smutkiem. - A potem tą.
Melanie. O niej nic więcej... Z tą najdłużej. Sąsiedzi ją wyklęli. Obie były wyklęte. Nie kryły...
Wyprostowałem się bez słowa, dzierżąc sztywno fotografie w ręce. Skinąłem mu na pożegnanie.
Skierowałem się w stronę wyjścia i cicho zamknąłem za sobą drzwi. Minąłem werandę, podszedłem do
samochodu i z całej siły kopnąłem w koło.
Jakaś pomarszczona niewiasta mnie zaczepiła.
- Czy coś się panu stało? - miała zaskakująco młody głos.
- Tak, nie mogę przeżyć, że ptaki tak wysoko fruwają, przecież jak spadną, to się zabiją.
- Ptaki? - zadarła głowę, robiąc przy czole daszek z płaskiej dłoni.
- Zrobi mi pani placek z wiśniami. Widziałem na filmach. Albo chociaż koktajl. Wie pani, bo tru-
skawki już dojrzewają.
- Młody człowieku, czy ty przypadkiem nie stroisz sobie ze mnie żartów? - zapytała, nie mogąc
dojrzeć ani jednego ptaka na niebie.
- Wszystko dlatego, że mój ojciec był w młodości nieśmiały. Od tego się zaczęło. Potem przy-
szedł kryzys gospodarczy i on na wszystko mi pozwalał... do usłyszenia.
Obszedłem samochód dwa razy dookoła i wsiadłem po stronie pasażera. Rzuciłem zdjęcia na
tylne siedzenie, przesiadłem się na fotel kierowcy i wyrwałem do przodu po chodniku. Kobiecina patrzyła
z rękami założonymi na biodra.
Sterowałem rupieciem jak zidiociały, przejeżdżałem skrzyżowania na czerwonym świetle, poka-
zywałem kły innym kierowcom. Grozili mi pięściami, krzyczeli przez szyby. Dotarłem pod trzypiętrowy
budynek i stwierdziłem, że pobiłem wszelkie rekordy tej trasy.
- Mam dla ciebie nowe rewelacje! - krzyknąłem już od progu, zacierając ręce. - Otóż, wyobraź
sobie, Liria, z którą trzy lata chodziłem do łóżka i która jest wciąż moją żoną okazuje się być, już od
wczesnych lat dzieciństwa, lesbijką z prawdziwego zdarzenia.
Zacząłem się histerycznie śmiać. Mark się poważnie zafrasował.
- Jak to?
- Jej ojciec...
Stłumiłem śmiech. Zwiesiłem głowę. Byłem już zmęczony, a jeszcze cały dzień sterczał groźnie
nade mną z nowymi, kpiącymi ze mnie, tajemnicami. Mark miał na sobie niebieską koszulę, dżinsy i ja-
sno granatowe tenisówki. Tylko oprawki okularów były w innym kolorze - zielonym. Ściągnął twarz i wy-
dawało się, że zaraz mu się zsuną z nosa.
- A zgadnij z kim to robiła? Z panią, która nachalnie mnie zaczepia w kasynie, półtora roku temu,
potem wsypuje coś do mojej szklanki. Nazywa się Melanie. Melanie chciała mnie poderwać i odsunąć
od Lirii. Stara miłość walczy o swoje... Pamiętasz? Tej samej nocy po powrocie z kasyna nieprzytomny
rzekomo kocham się z Lirią. Gwałcę ją. Do utraty tchu... Ja tego nie zrobiłem, Mark.
Jego ręka na moim ramieniu.
- Wiem.
Położył okulary na stole i przetarł oczy.
- Co to ma wspólnego z Malą?
- Nic - wzruszyłem ramionami. - Mala to... zemsta Lirii. Może.
- Mam nieodparte wrażenie, że Liria cię kocha. Wymyśliła ten numer z gwałtem i bezpłodnością,
żeby cię zatrzymać przy sobie. Wiedziała, że będziesz czuł się winny. Myślała, że z litości, może z po-
czucia winy, zostaniesz. Kocha cię. Tak ja uważam.
- Psychopatyczna lesbijka. Nie, Mark.
- To po co dzwoniła do domu Mali i cię uprzedziła?
- Bo nienormalna...
- Chciałbyś się nigdy nie dowiedzieć?
- Tak.
- Możesz nocować u mnie.
- Zaczynasz być moim przyjacielem.
- Tak, chciałbym...
- Byłem zły dla ciebie. Nie wiem, czy ci to wyjaśnię, jeśli się kiedykolwiek dowiem.
Zostawiłem go samego. Dobrnąłem pod dom Mali. Siedziałem kwadrans w samochodzie. Coś mi
przyszło do głowy, ale niekonkretnego. Jak się nazywał ten facet? Wtopiłem się w ruch uliczny. Skiero-
wałem się w stronę galeriowca. Inicjały J. M., kochanek z firmy. Albo skądkolwiek indziej. Może to Mela-
nie? Może ona jej dała pierścionek? Nie wiem, jak ma na nazwisko. Safizm. Jakie są lesbijki? Liria była
zwykła w łóżku, nic specyficznego. Mala zbyt oryginalna, nie taka, jak reszta kobiet w moim życiu. Może
ona też, ale z kim? Z Lirią czy z Melanie? Może z obiema? Może we trzy?
Gwałtownie wykręciłem, tamując ruch na ulicy. Miałem jeszcze jeden, ostatni, punkt zaczepienia.
Wybrałem się do kasyna. Stary zameczek z licznymi oplatającymi go dookoła stiukami, przypominający
raczej operę niż dom gry. Mało ludzi grywa popołudniami. Wolą grać, ryzykować kiedy jest ciemno. Było
jeszcze zamknięte. Otwierali o siódmej. Podjechałem do najbliższego baru, zawsze są czynne, jeśli
chodzi o picie nie ma ograniczeń czasowych.
Znalazłem się w posępnym, ciemnym lokalu. W dwóch przeciwległych kątach salki przy długim
barze siedziało dwóch mężczyzn w średnim wieku, których pora dnia w ogóle nie obchodziła. W takich
samych pozycjach, niemal jak bracia, wpatrywali się w swoje szklanki. Ciszę szarpało tandetne dzieło
kolejnego muzyka - samozwańca. Wgramoliłem się na wysoki stołek i zapaliłem. Stary siwy barman
przestał wycierać kontuar i wlepił we mnie wzrok. Miał za długie bokobrody. Pokręciłem głową. Wycierał
dalej.
Pijakowi siedzącemu po prawej skończył się trunek. Bujna kręcona czupryna falowała przy jego
najdrobniejszym ruchu. Był prawie tak wysoki jak ja. Zgarbiony. Wstał, zachwiał się i podszedł do mnie.
Parsknął mi nad uchem i usiadł. Uderzył płaską dłonią o blat, zamówił dwie szkockie. Bez słowa podnie-
śliśmy szklanki i wlaliśmy sobie wszystko naraz do gardła. Odczekałem chwilę i poprosiłem o kolejne
dwie. Znowu wypiliśmy.
- Jak kocha..., to wróci - wymamrotał do mnie nieoczekiwanie.
Czknąłem w odpowiedzi. Mężczyzna siedzący z lewej popatrywał na nas. Zamówiliśmy na zmia-
nę jeszcze cztery kolejki. Barman kładł je na stole przed nami, przez jego twarz nie przemknął nawet
cień.
Chciałem zapłacić i nie mogłem trafić do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przypomniałem sobie,
że ta marynarka nie ma wewnętrznej kieszeni. Mozolnie wyciągnąłem pieniądze ze spodni. Podniosłem
wzrok. Kolejne dwie pełne szklanki. Mruknąłem. Spadłem z krzesła. Kiwnąłem głową najpierw do bar-
mana, potem do towarzysza. Spojrzał ma mnie z wyrzutem. Mrugnął powiekami i machnął wdzięcznie
czupryną. Jego oczy chyba zawsze się śmiały. Wychodząc natknąłem się na łazienkę. Wypiłem litr go-
rącej wody z kranu. Pomyślałem, że miał rację, Liria powinna się zjawić, prędzej czy później... Jeśli mnie
kocha. Na zewnątrz zmieniło się. Minęło dużo godzin. Samochód zostawiłem na słońcu. Było już późne
popołudnie, ale i tak nagrzał się niemiłosiernie. Otworzyłem wszystkie drzwi i usiadłem na krawężniku.
Po dziesięciu minutach wsiadłem. Nie było ani trochę chłodniej. Opuściłem szybę i wcisnąłem mocno
gaz. Powietrze orzeźwiło mnie jako tako.
Drzwi wejściowe do kasyna otwarte. Jeszcze nikogo nie było, tylko ochroniarze, czyści, rośli,
gładzili garnitury. Znowu usiadłem przy barze. Barman spojrzał na mnie raz i nie podszedł. Miejsca się
powoli zapełniały. Próbowałem skojarzyć sobie jakąś twarz z wieczorem, kiedy zaczepiła mnie Melanie.
Mizernie mi szło. Czekałem. Ruszyłem kulawo do pierwszego stolika. Wcisnąłem się w młode rozbawio-
ne towarzystwo.
- Mam pewien problem. Zechciejcie rzucić okiem na te kobiety.
Położyłem na stół zdjęcia Lirii i Melanie. Oglądali długo i uważnie, podawali sobie. Zaciekawieni.
- Rzadko tu bywamy.
- Przykro nam.
Pokazałem uśmiechniętą twarz. Podszedłem do następnego stolika, inni goście. Potrząsali gło-
wami. Odwiedziłem jeszcze jeden stolik. Ci groźnie na mnie spojrzeli, nie chcieli nawet słuchać, o co mi
chodzi. Zrobiłem krok do przodu i drogę zagrodzili mi dwaj śliczni, połyskujący ochroniarze.
- Powiedzcie mi łaskawie, że widzieliście już kiedyś którąś z tych kobiet - wyciągnąłem zdjęcie
przed siebie.
Żaden nie sięgnął ręką po nie. Oglądali je w moich dłoniach. Smutno odpowiedzieli mi wzrokiem.
- No to przepytam jeszcze tylko tą setkę z lewej i już pójdę.
Do smutnego wzroku dołączyły wyczekująco podniesione brwi. Odwróciłem się, ominąłem jakąś
parę i stąpałem delikatnie wzdłuż ściany w kierunku gromady gości przy ruletce. Nie spuścili ze mnie
oczu. Zanim dotarłem do celu, ponownie pojawili się przede mną. Spróbowałem jednego przesunąć.
- Proszę panów, zadam tylko jedno proste króciutkie pytanie tym ludziom. Nie pogniewają się.
Stali twardo.
- Ależ proszę panów, dajcie mi panowie dziesięć sekund.
Włożyłem między nich rękę. Nagle szedłem z nimi w kierunku wyjścia. Trzymali moje ramiona.
- Postawię drinka, postawię drinka! - ryknąłem, jednak nie wywarło to na nich większego wraże-
nia.
Pociemniało, kiedy byłem w środku. Siedziałem na trawniku. Auto stało ukośnie nieopodal, metr
od krawężnika. Rozłożyłem się na tylnym siedzeniu. Zostawiłem otwarte drzwi i moje nogi leżały bez-
władnie na asfalcie. W każdym salonie tego pokroju jest szumowina, która obserwuje bywalców. Sprze-
daje informacje szantażystom i innym. Może jednak ten był zbyt elegancki. Ktoś przeszedł. Podniosłem
się. Facet z baru, który nie przysiadł się do nas, próbował iść mniej więcej po trotuarze. Z powrotem po-
łożyłem głowę na skórzanym siedzeniu i wpatrywałem się w dach samochodu.
Zaciskające się palce. Poczułem czyjąś rękę, macającą mnie po nodze. Zerwałem się z miejsca.
To był jeden z ochroniarzy, ale różniący się od tamtych - niższy i z rozbieganym wzrokiem.
- Tego drinka. Pokaż pan te kobity - zatarł ręce, rozglądając się na boki.
- Poznaje pan?
- Taa... niższa... - wskazał na Melanie. - Słyszałem, jak się komuś chwaliła, że pracuje w Bristol
Company, wiesz pan, w śródmieściu.
- Musiała często tu grać.
- Niee, wiesz pan, bo ja to nasłuchuję o ludzkich... zmartwieniach.
Wyrwał mi banknoty z ręki i wbiegł do kasyna.

*
Następnego ranka kluczyłem po śródmieściu. Dojechałem do wysokiego wieżowca. Pierwszy raz
się tam znalazłem. Nad gigantycznym wejściem widniał napis ze złotych liter przyczepionych do przy-
pominającej marmur płyty - Bristol Company. Nowoczesny hol był przytłaczający. Ściany blade, marmu-
rowe. Z lewej strony rozciągała się pancerna recepcja. Z prawej szereg wind. Żadnych ludzi, wszyscy są
w pracy. Tylko ja się bawię. Podreptałem do stanowczej pani w średnim wieku, której głowa wystawała z
recepcji jak z czołgu. Buty dzwoniły o kamienną mozaikę. Szedłem i szedłem. Hol był naprawdę pokaź-
ny. Pani surowo mierzyła mnie wzrokiem zza idealnie dopasowanych do twarzy okularów. Doszedłem,
wyciągnąłem ręce z kieszeni i stanąłem przed nią na baczność. Rozwarłem usta w promiennym uśmie-
chu.
- Dzień dobry. chciałbym obejrzeć listę pracowników, także zwolnionych. Mam nadzieję, iż nie
jest to awykonalne? - zaćwierkałem melodyjnie.
Zachowała kamienną twarz.
- Dzień dobry, nie jest to... awykonalne - odezwała się dostojnie. - Byłby pan uprzejmy poczekać
moment. Muszę się udać po wydruk.
Wstała, odsunęła rękami krzesło i precyzyjnie zniknęła w głębi recepcji. Na dziesięć minut
wszystko zastygło w bezruchu, łącznie ze mną. Cisza była tak głęboka, że aż niepokojąca. Pracownicy
wymarli. Skończyła się woda, a nie mieli jak zejść, bo wszystkie windy się zepsuły. Konserwator miał
wolny tydzień... Drzwi się otworzyły z takim trzaskiem jakby wybuchła bomba. Wyszła z papierami. Roz-
prostowała je przede mną. Melanie Jens. Pierścionek z inicjałami. Złożyła wymówienie ponad osiemna-
ście miesięcy temu. Trew 265.
- Niestety w niczym mi to nie pomogło, mimo to jestem pani wielce zobowiązany.
Stałem jeszcze chwilę i się jej przyglądałem. Usta ledwo dostrzegalnie rozszerzyły się poziomo,
wciąż zaciśnięte. Trwało to dwie sekundy. Znów była sobą. Wróciła do pracy. Stukałem butami, zdawało
mi się, że mam mokasyny i wszyscy na nie patrzą, chociaż nikogo nie było.

*
Trew. Spokojna dzielnica, rozległa i różnorodna. Teraz mieszkał tam ktoś inny. Poprzedni loka-
tor, nie wiedzieli kim był, zostawił adres. Welling 2449. Ludzie w okolicy poznali ją na zdjęciu, jednak po-
za tym, że ją rozpoznawali nie wiedzieli zupełnie nic. Wyprowadziła się około osiemnastu miesięcy temu
i widziano ją kiedyś z facetem, mającym wyraźną bliznę na policzku. To wszystko.

*
Znalazłem numer 2449 po godzinie błądzenia i wypytywania ludzi. Dwupiętrowy, mały, niepozor-
ny domek jednorodzinny niczym się nie wyróżniający. Pukałem, a potem się włamałem. W środku pie-
kielne ciemności. Czarne nietypowe zasłony. Gdy oczy przyzwyczaiły się trochę do światła, zacząłem
oglądać, szukać czegoś. Przeciętne mieszkanie.
- Duchy? - usłyszałem syk z tyłu.
Odwróciłem się. Nie widziałem faceta. Stał w rogu, zasłonięty mrokiem. Musiał mnie stamtąd ob-
serwować.
- Jeśli jesteś złodziejem, to cię chyba zabiję - miał głos pięćdziesięcioletniego pijaka.
- Szukam Melanie.
- Brat?
- A ty? - ruszyłem w jego kierunku.
- Stój tam, gdzie jesteś.
Postąpiłem jeszcze dwa kroki do przodu.
- Chciałem się z nią zobaczyć. Nie skrzywdzić. Słyszałem, że się zmieniła. Dobra była, a ja ją
zostawiłem. Nie wiesz, co z tym dzieckiem? Mam pieniądze...
Nadal nie mogłem zobaczyć jego twarzy.
- Już dwa dni tu siedzę i czekam. Gdzie ona jest? Czterdziestka się zbliża... może jestem już za
stary. Czas się ustatkować. Chyba lubię dzieci.
- Może porozmawiamy? Gdzieś w barze, długo i poważnie.
Nagle ujrzałem lecącą we mnie butelkę. W ostatniej chwili pochyliłem się. Przemykał wzdłuż
ściany. Poderwałem się. Już odjechał. Przetrząsnąłem wszystko. Nie jestem w tym najlepszy. Nic nie
znalazłem.

*
Liria zastała mnie przy parzeniu kawy. Miała ze sobą klucz. Tak jak Mark mówił, musiała kiedyś
wrócić. Kiedy ją ujrzałem, odsłaniała zęby w niewyraźnym uśmiechu. Była zaczerwieniona na twarzy,
niechlujnie ubrana, urwany z jednej strony pasek od torebki wlókł się po ziemi. Odstawiłem filiżankę.
- Powinnaś kupić jakieś meble. A jak ci się układa? - zapytałem, siląc się na przyjazny ton.
Zwlekała z odpowiedzią. Napiąłem wszystkie mięśnie.
- Przyszła do mnie i kochała się ze mną - wyksztusiła. - Miałyśmy się zemścić. Ale ja nie chcia-
łam tego tak naprawdę...
Jej ręka nie zrosła się poprawnie.
- Boję się. Melanie, diablica... perwersyjna, nieobliczalna, ta jej przemiana... Pocztówka z gór
podpisana krwią. Bałam się o ciebie i zadzwoniłam. Ostrzegłam. Nie chcę jej, chcę ciebie. Byłam teraz z
nią, ale wróciłam.
- Jaka pocztówka, kochanie? Opowiedz od początku - usłyszałem swój znużony głos.
- Rok temu przysłała pocztówkę z pozdrowieniami dla ciebie. Schowałam ją przed tobą. Bądź
zazdrosny, napisała. Myślałam, że się jej układało. Mówiła wcześniej, że wyjeżdża z jakimś Ernestem...
czy może to był Eric...
Stałem sztucznie niczym manekin. Wzruszyłem ramionami. Nie poznawałem sam siebie. Mój
świat się zawalił. A następny, w którym wylądowałem był odległy, cudzy, bawił mnie jak film w kinie.
Nigdy nie poznała mojego przyjaciela Erica.
Podszedłem do niej czujnie i z udaną swobodą pocałowałem ją. Głaskałem po szyi. Oparła gło-
wę na moim ramieniu. Nieznacznie podskoczył mi puls.
- Zostań ze mną, kocham cię - tuliłem ją. - Opowiedz mi wszystko.
- Dobrze - wysapała cicho.
Położyliśmy się do łóżka. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że zasnę. Nie czułem obrzy-
dzenia.
Obudził mnie chłód. Nie było jej koło mnie. Drzwi miotały się na zmiennym świszczącym wietrze.
Ciągle rozpostarta nade mną noc. Na dole. Wychyliłem się z galerii. Lampy świeciły. Ona.
*

Godzinę później garnitur stanął w przedpokoju, poważny urzędnik. Drugi pan też w czarnym gar-
niturze. W środku nocy mieli świeże twarze bez wyrazu i przedziałki po właściwej stronie. Przyszli do jej
domu. Szukali jej męża. To ja.
- Bardzo nam przykro, z powodu tego, co się stało. Niestety musimy z panem teraz porozma-
wiać. Policja już wszczęła śledztwo.
- Wie pan, co się stało?
- Jak długo byliście małżeństwem?
- Możemy przeszukać mieszkanie?
- To mieszkanie, wraz ze wszystkim, co się tutaj znajduje, będzie należeć do pana, część pie-
niędzy z banku dostanie jej ojciec. Tak nakazuje prawo. Odpowiednie operacje zostaną przeprowadzo-
ne tuż po zakończeniu śledztwa. Do tego czasu może pan tu mieszkać. Nie zostawiła testamentu... Czy
wie pan coś o jej krewnych?
- Dobrze się pan czuje?
- Gdyby sobie pan przypomniał coś istotnego lub gdyby się coś wydarzyło, cokolwiek, proszę
zadzwonić. Tu jest wizytówka z numerem telefonu. Kładę ją tutaj, dobrze?
- Naprawdę bardzo nam przykro.

*
Następnie odwiedził mnie inspektor policji, przedstawił się jako Bernard Redd. Wolnym ruchem,
rozglądając się, wyjął odznakę. Znużony, siwiejący, ale silny mężczyzna. Miał powolne spojrzenie. Nie
był sam. Znowu przeszukiwali mieszkanie. Powiedział, że będzie prowadził dochodzenie i pewne oko-
liczności nie wskazują jednoznacznie na samobójstwo. Nie powiedział, że mu przykro. Niewzruszony
patrzył, kiedy mówiłem. Co jakiś czas zadawał proste pytanie dla uściślenia bądź upewnienia się, czy
dobrze usłyszał. Opowiedziałem trochę łamanym głosem, jak i kiedy się pobraliśmy. Informowałem go o
tym, że to był burzliwy związek, że żyliśmy w separacji przez ostatnie pół roku i niedawno wróciłem do
niej, o tym, gdzie mieszkałem i co robiłem przez te sześć miesięcy, że poznałem kobietę, ale musiała
wyjechać z kraju. Nie, nie wiem, gdzie i dlaczego wyjechała, rzuciła mnie. Jak się nazywała? Nie mam
pojęcia, dlaczego Liria popełniła samobójstwo. Nie wiem nic o jej wrogach. Nie widziałem jej przez pół
roku. Nic nie przypuszczam. Zachowywała się normalnie. Nie wiem, co żona robiła przez te pół roku.
Tak, jeśli coś, to zadzwonię do pana. Dobrze, nie wyjadę z miasta. Będę tutaj.

*
Około południa zawitał u mnie postawny mężczyzna. Otworzył drzwi i zapukał, gdy był już w
środku. Facet miał jedno oko szklane, krzywe, patrzył w dwóch kierunkach jednocześnie. Nie mogłem
się zorientować które. Poza tym przez cały policzek aż do skroni ciągnęła się biaława wypukła blizna. Z
ust zwisał papieros. Nie był zdziwiony.
- To kto? Braciszek! Jakie małe miasto, wszyscy wszystkich znają. Ty ją wypchnąłeś? - spytał
przepitym, rzężącym głosem.
Poznałem go. Facet z Welling, czekający na Mel.
- Może najpierw ty się zaprezentuj. Skąd miałeś adres Melanie w Welling?
- Stary, mam swoich ludzi.
- A tutaj przyszedłeś poplotkować?
- Zostawiła mi coś? Powinna. Ja bym zostawił. Była w telewizji, podali adres. Ty kochaś jesteś?
To czemu nie rozpaczasz? Ja bym rozpaczał... Ale... - urwał, kontemplował przez trzydzieści sekund. -
Coś mi tu nie pasuje. Kto ty w końcu jesteś?
Wsadziłem rękę do kieszeni.
- Nie jesteś zbyt rozgarnięty, prawda?
Wyciągnął papierosa z ust. Teraz trzymał go w dłoni na wysokości pasa. Myślał.
- Melanie Jens jeszcze żyje - zauważyłem.
- Pieprz Melanie. Rozmyśliłem się z tym ustatkowaniem. Pytam ostatni raz: ta dziwka Liria zo-
stawiła testament? Dawaj.
- Nie.
- Wiem, że nie bardzo się starałem, ale ona mnie kochała. A wtedy to moi koledzy ją gwałcili, ja
nie. Ukarałem ich potem. Powinna zostawić testament. Ja bym zostawił.
- Tobie?
- Stary, sagi rodzinne to nie u mnie - machnął w poprzek piersi ręką z dopalającym się papiero-
sem.
- A Mala? - spróbowałem.
Zmrużył oczy.
- Co wy... trójkąciki? - zapytał powłóczyście.
- Przestań być tani i brutalny, a zacznij być rozmowny. Jesteś w moich...
Zaszedł mnie z boku i trzasnął prawą ręką w podbródek. Odchyliłem się nieco, ale i tak trafił.
Poleciałem na ścianę. Chwyciłem wazon z szafki i rozbiłem go na jego głowie. Klęczał. Szybko się wy-
czerpał. Poprawiłem pięścią. Złapałem go od tyłu, zdołał się wyrwać. Odskoczył i się rozluźnił.
- Stary... - zaśmiał się chrapliwie.
Masował miejsce na głowie, w które walnąłem wazonem.
- Pomyślałem właśnie, że gdyby zostawiła testament, znaleźliby mnie. W końcu jestem w karto-
tekach... Dam sobie z tobą spokój, ty w szoku jesteś. Zawsze była rąbnięta.
Znikł w jednym momencie.

*
Pół godziny później rozmawiałem przez telefon i zastanawiałem się, czy po drugiej stronie jest
kobieta, czy mężczyzna.
- Dzwonię do pana - słuchawkę rozrywał szorstki, jękliwy zgrzyt - bo mam coś do opowiedzenia.
Wie pan, kto ja?
Słuchałem przez parę sekund świszczącego oddechu.
Wydukałem, że raczej nie.
- Nazywam się Margret Jens. Jestem matką Melanie. Prosiła mnie, żebym panu opowiedziała...
prawdę. Przyjedź pan, co?
Zanotowałem i nie zwlekając wstałem.
Ciemne chmury. Miasto pogrążone w czerni. Zimne krople deszczu były nieprzyjemne. Zajecha-
łem pod wskazany adres. Prostokątny niepozorny bungalow parę przecznic na południe od Trew. Mocno
zaniedbany, ale nie było to tanie mieszkanie. Przemokłem, zanim doszedłem do drzwi. Potykałem się o
różne przedmioty rozsypane na lepkiej podłodze. Usiadłem naprzeciw szmatławej kobiety.
- Naiwny chłopcze - uśmiechała się odrażająco.
Stara i brzydka. Śmierdziało tanim ginem. Brudna. Tłusta. Chlusnęła mi alkoholem w twarz.
- Nie śpij! Chcę ci to opowiedzieć! - szarpała za klapy marynarki.
- To ekscytująca historia - powiedziała z rozmarzeniem.
Głaskała mnie pieszczotliwie po twarzy, układała moje mokre włosy.
- Naiwny chłopcze... a więc to ty ją rżnąłeś? Cóż, opowiadała mi. Nie jesteś w tym dobry, co?
Mel zawsze mi opowiada o swoim życiu. Chyba się to należy starej matce, co? Po operacji bardzo się
zmieniła. Oczywiście z wyglądu, ale w środku też coś umarło. Kiedyś oznajmiła, że zrobiła to tylko po to,
żeby się na tobie zemścić. Kręciła się obok ciebie przez pół roku. W końcu ją zauważyłeś i... sam ją po-
derwałeś! Doprawdy nie mogłam uwierzyć. Tarzałyśmy się obie ze śmiechu. Och tak...
Pociągnęła zdrowo z butelki. Lekko czknęła.
- Poszło jak z płatka. Zakochałeś się jak młodzieniaszek. Bardzom była ciekawa, jak wyglą-
dasz... Teraz możesz się dowiedzieć. Teraz już wszystko jedno. Melanie chciała. Lubi kiedy faceci cier-
pią. A ta prawda cię zaboli, wierz mi.
No więc Mel kocha przez całe swe życie tylko jedną osobę, Lirię, twoją żonę. Poznają się jesz-
cze w szkole. Nieszczęsna Liria, to okropne, słyszałam, co się stało. Ciekawe czemu wyskoczyła, nie?
No więc Liria nie jest jednak lesbijką, chce sprawdzić tylko, jak to jest. Trochę za bardzo się jej spodo-
bało. Przełamuje się w końcu i zrywa z moją Melanie. Mel dostaje szału. Nawiedza ją, chodzi za nią. No
więc Liria chce uciec. Zastanawiałeś się kiedyś, skąd ma pieniądze? Była przez pewien czas prostytut-
ką. Obie były. Wychodzi za mąż. Nie za ciebie, mój drogi, nie... Za drobnego przemytnika, Jima Merra, z
którym zapoznaje ją jej alfonso i który zwiewa potem z jej pieniędzmi. Kiedyś podobno zaprasza kumpli,
robią libację i gwałcą ją po kolei, a potem jeszcze raz. Ląduje w szpitalu. Tak mówiła Mel, ale... to chyba
nieprawda. Czasem zmyślała. Ma to po mnie. Mel w każdym razie nie traci jej z oczu, podrywa Merra
kiedyś w jakimś barze. Facet jest ostry. Chciałam go poznać. Twarz ma całą poharataną, potyczki z
konkurencją. Przelatuje ją parę razy i rzuca. Boi się go. Pech chce, że zachodzi w ciążę. Sama chce so-
bie usunąć. Idiotka, mówiłam jej, że to głupi pomysł. Potem trzyma się z daleka. Wie, że tak nie zdobę-
dzie Lirii. Mówi jej o swoim romansie z Merrem. No a potem on zwiewa. Dość szybko Liria łapie sobie
ciebie. Ale ty jesteś twardy, nie dajesz się poderwać. Czarne, czerwone, co? - puściła oko.
Wstała i zgrzytnęła żółtymi zębami.
- Nawet naćpany masz poczucie obowiązku, ględzisz o Lirii i człapiesz z kasyna do domu. Z
miejsca zasypiasz. Melanie idzie z tobą i błaga twoją żonkę na kolanach, ale ta głupia dziwka jest nie-
ugięta. Wypowiadają sobie wojnę i Mel łamie jej rękę. Potem żałuje tego. Kiedy się orientuje, że ona cię
naprawdę kocha, nie chce już cię zabijać, to by było zbyt proste. Zabija za to twojego znajomego i przy-
syła ci kartkę. Dostałeś ją? Ale się musiałeś zdziwić, co? No więc robi operację plastyczną, zmienia imię
i nazwisko i próbuje od nowa cię przygruchać. Chce, żeby zżarła Lirię namiętność, tak jak ją zżerała. No
a ciebie chce zniszczyć, odrzuciłeś ją w kasynie, nienawidzi facetów. Zemsta i zazdrość, mój kochany.
Nie mam jej tego za złe. Ale jej plany biorą w łeb. Nagle, zupełnie niespodziewanie odchodzisz od Lirii.
Traci pracę i nie ma już pieniędzy ani przyszłości. Też bym ją rzuciła na twoim miejscu. Liria cię niena-
widzi. Wtedy wraca do Melanie. Jakaż zdziwiona jej nowym wyglądem... Znowu się kochają. Wiesz, taka
byłam szczęśliwa, moja córeczka promieniała... A twoja żoneczka sama proponuje zemstę na tobie.
Rzuciłeś ją. Nienawiść, wiem, co to takiego, teraz i ty wiesz. I postanawiają zepsuć ci życie. W końcu
Melanie też odrzuciłeś, ona nienawidzi facetów. Właściwie tak dla zabawy, bo niczego już nie potrzebują
do szczęścia. No więc Mel bywa co jakiś czas koło ciebie. Nie za często, w twojej pracy, przed twoim
domem. W końcu mają dać sobie spokój aż tu nagle sam ją łapiesz za ogon na ulicy. Niesłychane! Dla
niepoznaki wciska ci jakiś kit o narzeczonym. Ale nie dajesz się do końca omamić. Dowiadujesz się od
Lirii, która zaczyna wątpić, nadal cię kocha, że Melanie bawi się tobą. Mówisz o tym Mel, ona panikuje i
zwiewa twoim samochodem. Wie, że wystarczy. Poszło jak z płatka. Są przez pewien czas razem, ale
Liria jednak wybiera ciebie i wraca. Ciekawe, co jej strzeliło do łba, żeby skakać? Pewnie z miłości do
ciebie. Wiedziała, że nie będziesz chciał z nią dalej żyć po tym, co się stało. A Melanie jest teraz gdzieś
na południu. Opłakuje swoją ukochaną. Opowiedz mi, jak cierpiałeś, proszę! Proszę! Proszę...
Podniosłem się ociężale i skierowałem do samochodu. Stara kobieta wciąż mówiła, kiedy opusz-
czałem jej zdeprawowane lokum. Kiedy złapałem za kierownicę, dotarł do mnie przeraźliwy wrzask.

*
Sznur pojazdów za mną i przede mną. Zaczęło padać na nowo. Znowu tam wracam. Ulewa. Za-
trzymałem się na poboczu. Mokry, ociekający wodą galeriowiec. Woda zmywa wszystko. Wielki strażnik,
dumnie zasłaniający swój kawałek nieba. Zwykły wieżowiec, dom ludzi, nieco bezsensownie zaprojek-
towany. Długowieczny, z antenami na dachu cudacznie powykrzywianymi, o przeżutym biednym odcie-
niu szarości. Przez mgłę deszczu na żółto świeciły prawie wszystkie okna. Wcześnie. Po ulicy przejeż-
dżały tylko samochody. Biegła przemoczona kobieta. Jej kroki rozchlapywały kałuże. Przyciskała toreb-
kę do brzucha. Potknęła się, ale nie przewróciła. Złapała równowagę, zwolniła. Wbiegła do ciemnej
bramy. Pojedyncze wodospady, zatrzymujące się na krawędzi każdej kondygnacji, roztrzaskiwały się z
echem o płyty brukowe. Wycieraczki nie nadążały. Błyskały z naprzeciwka podwójne, ruchome, okrągłe
światła samochodów.
Żaden azyl. Nie moje miejsce, cudze. Nie pobędę tu długo. Wyjadę. Sam, nieważne. Kupię coś
innego. Nikt mnie nie zna, gdzieś, zmienię się.

*
Deryho nie pojawiała się. Byłem, istniałem, ale bez przekonania, jakby bez powodu. Czekałem
na Malę. Czekałem aż się coś stanie. Wierzyłem. Wsiadłem do samochodu i jeździłem bez celu po uli-
cach.
Zapaliły się światła, przyszła jasna noc.
Zatrzymałem się przed posiadłością Mali. Gdzie byłem przez ostatnie pół roku? Wyśmiany. Za-
pukałem. Nikt mi nie otworzył. Słyszałem przez drzwi jazgot telefonu. Pojechałem do mojego drugiego
domu. Wdrapałem się schodami. Czas wpadł w przepaść. Między mną a światem. Między mną a dy-
mem, kwiatami, miłością, złem.

*
Usiadłem na ławce. Myślałem. Wszystko pasowało.
Inicjały poprzedniego męża. Blizna w okolicach jej lewej skroni. Bezpłodność Lirii. Bezpłodność
Mali. To Jim - J. M.. Dwa razy pieprzony zachłanny Jim. Inicjały na pierścionku. Żaden facet z jej firmy,
nie Melanie Jens. Mel za dobrze znała Lirię, żeby nie wiedzieć, że ona nie znosi brylantów. Jim Merr.
Idiota. Może spryciarz? Podrobiony brylant. Dlaczego nie wyrzuciła tego pierścionka? Wszystko paso-
wało. Mala i kobieta z kasyna, Melanie, ten sam wzrost, podobna figura. Podobny odcień włosów. Mala
zasłaniała ręką bliznę, kiedy się uśmiechała. Wtedy najwyraźniej było ją widać. Eric! Dwie nagie kobiety
na suficie w sypialni Mali. Obejrzałem dokładnie konie. Melanie i Liria, Mala i Liria, splecione w jedność.
Związane krwią, spętane namiętnością...
Kiwnąłem głową. Bezwietrzna noc.

*
Opowiedziałem Markowi kolejny odcinek. Zapowiedziałem, że będę chciał odkupić od niego sa-
mochód. Spochmurniał.
Sprawdzałem pewne rzeczy. Nie chciałem, nie wiedziałem nawet jak. Mark wyciągnął pomocną
dłoń. Eric przed wyjazdem wspomniał mu niekonkretnie o jakiejś kobiecie. Nie było sensu szukać Mali,
mogła być wszędzie. Willa w Pasadenie był wynajęta. Była własnością jakiejś starszej bogatej damy,
która straciła córkę i dlatego wynajęła dom. Natomiast Wellington 2449 zarejestrowano osiemnaście
miesięcy temu na nazwisko Melanie Jens. Wedle tego, co opowiedziała Margaret, Mel właśnie wtedy
przyjęła nowe, Deryho. W dokumentach też udało im się namieszać... Niczego więcej się nie dowiedzie-
liśmy. Nie mieliśmy pieniędzy. Policja nie wchodziła w grę. Mogło się obrócić przeciwko mnie. Według
opowieści starej kobiety mogłem zabić je obie, ciało Mali ukryć. Mark, mój przyjaciel... jak blisko jest coś,
jak ślepi często jesteśmy. Jedno tracimy, ale może zawsze coś dostajemy.

*
Krzątałem się po mieszkaniu. Zdrapałem z okien białą farbę. Zrobiłem przemeblowanie. Za-
mknąłem drzwi na klucz. Dla odmiany postanowiłem parę dni spędzić w dwupiętrowym domu Mali.
Już od progu zionęło złem. Przywitał mnie brzęk.
- Halo? To ja. Mówcie wszyscy.
- Przestań i słuchaj mnie.
- Melanie.
Tego się nie spodziewałem. Odważna. A zdawało mi się, że już nigdy jej nie zobaczę ani nie
usłyszę.
- Dlaczego nazywasz mnie Melanie? - spytała wolno, ostrożnie. - Nie wiem, co się stało.
- Co ty powiesz... A ona jest twoją matką...
- Matką? Ja mogę cię w każdej chwili zaprowadzić na grób mojej matki. Liria rozegrała specjalnie
wszystko tak, żebyś mi nie uwierzył...
Puknąłem palcem w słuchawkę.
- Proszę, nie odkładaj słuchawki! Mam dowody, słyszysz! Do jasnej cholery! - szybki ostry ton. -
Chcę ci powiedzieć!
- Zamieniam się w słuch.
- Liria była psychicznie chora - potok słów. - Fanatycznie cię kochała, a ty ją zostawiłeś. Nie mo-
gła cię odnaleźć. Pewnego dnia sam do niej pobiegłeś. Coś cię spłoszyło. Dostrzegła cię jednak i od
tamtej pory cię śledziła. Widziała nas razem i postanowiła mnie zamordować... z zazdrości. Powiedziała
ci, żebyś uciekał, żebyś mnie zostawił. Nie usłuchałeś. Próbowała wtedy, kiedy wyszedłeś po te choler-
ne zakupy. Opowiadała kiwając się na stołku, stąd o tym wiem - uprzedzam pytanie. Chciała wiedzieć
mnóstwo rzeczy. Nie dociekałam, po co. Powiedziałam jej jak się poznaliśmy, wszystko. Potem wycią-
gnęła nóż, majaczyła, pocięła się tym nożem po ręce przy mnie, przyłożyła mi go do gardła. Udało mi się
jej wymknąć. Byłam w szoku, bałam się i dlatego uciekłam twoim samochodem na parę dni. Dzwoniłam.
Do naszego domu. Wiele razy. Gdzie byłeś? Bez przerwy dzwoniłam - głos się jej załamał.
Wpatrywałem się bezmyślnie w ścianę.
- Co się wydarzyło przez te parę dni? Co Liria ci powiedziała? - spytała zduszonym tonem.
- Gdzie... ?
- U znajomych. Potwierdzą to.
- Jesteś lesbijką. Kochasz kobiety.
Cisza.
- Liria czy ta kobieta ci to powiedziała? Pewnie obie - warknęła. - I pewnie obie się ze mną ko-
chały, tak? To jest śmieszne! Czy ta kobieta... ktokolwiek przedstawił ci jakieś dowody? Jeśli mi nie wie-
rzysz... Niech cię szlag! Spotkajmy się i spójrz mi w oczy.

*
Położyła kluczyki od mojego wozu na stole. Wyglądała pięknie. Siedziałem daleko od niej w willi
w Pasadenie. Opowiedziałem Mali, co mówiła kobieta, podająca się za jej matkę. Mówiłem o wszystkim.
Skończyłem. Odetchnąłem.
Przez jakiś czas nie była w stanie wydusić z siebie słowa.
- Ale śliczne bzdury. I ja niby opowiadam to wszystko swej własnej matce? To Liria... wynajęła
tamtą kobietę i kazała jej kłamać. Moja prawdziwa matka umarła cztery lata temu. Ona chciała cię po-
grążyć. Nie mogła ci wybaczyć. Chciała nas rozłączyć na zawsze. Nawet po swojej śmierci. Nie widzisz
tego? Nie szukaj logiki, skoczyła z szóstego piętra! Powinna się była znaleźć w szpitalu. Mogę mieć
dzieci i... chcę ci to udowodnić. Daleko stąd. Nie mówię za dużo?
Łzy płynęły po jej twarzy.
- Jak mogłeś uwierzyć jakiejś obrzydliwej kobiecie? - wpadła w histerię. - Przecież to ty mnie za-
czepiłeś na tej ulicy... Jakim cudem mogłam to ukartować? Wtedy zobaczyłam cię po raz pierwszy!
Wstała gwałtownie. Chwiejnym krokiem podeszła do barku i drżącymi rękami napełniła dwie
szklanki szkocką. Podała mi. Odgarnęła włosy z lewej strony koło ucha.
- Chirurg nie zostawiłby takiego krzywego rozcięcia. Przypadek, kiedy byłam mała... Operacja
plastyczna? To jakiś absurd - zaśmiała się niespokojnie.
- Mam dwa telefony, przecież widziałeś, i dwa numery. Tylko jeden z nich jest zastrzeżony... ten
drugi można zdobyć w każdej chwili.
- A Eric?
- Widziałeś jakiś raport, akt zgonu?
- Tak... zawał serca.
- Zdołałabym sfałszować policyjne dokumenty? - zapytała prawie rozbawiona przez łzy. - Wi-
działeś kiedykolwiek jakąś pocztówkę, pomazaną krwią? Nigdy nie byłam lesbijką ani prostytutką. Nie
znam żadnej Melanie, Jima ani Margaret. Nigdy nie byłam w kasynie, w Welling, ja nie umiem grać, nie
byłam też w dzielnicy Trew. Twoją żonę zobaczyłam dopiero, gdy przyszła mnie zabić. Możemy odszu-
kać mojego byłego narzeczonego... To przez ciebie. Ty mnie w to wciągnąłeś. Kim ty właściwie jesteś?
Kim jesteś, żeby mnie osądzać? Twoja była żona przychodzi mnie zamordować. Miałam się schować w
krzakach?... I jeszcze ty mi nie wierzysz. Naprawdę myślałam..., że mnie kochasz. Błagam cię, już
wyjdź.
- Teraz pójdę.
Zerknąłem za siebie. Siedziała smutna, zapłakana, wpatrzona we mnie. Ręce splecione na kola-
nach. Urzekająca. Niewinna... Mala.
Zostawiłem jej mój samochód. Wziąłem auto Marka.

*
Ostatki lata. Nęcący chłodem wieczór. Podeszła bliżej.
- Wątpiłeś we mnie.
Przytuliła mnie do piersi. Dotykała moich włosów.
- Jeszcze raz ci wszystko wyjaśnię. To jakiś koszmar... kochany...
Jej zapach. Kobiety, którą kocham, której szukałem, której nie mogłem zeszlifować z umysłu.
Rozczesywała włosy, patrzyła nieruchomo w ścianę, ścisnęła mocniej moją głowę.
- Tylko ty mi zostałeś.
Wstałem, zaciągnąłem się papierosem i jedną ręką nalałem sobie całą szklankę porto, po same
brzegi.
- Weź mój samochód, wypłać wszystkie pieniądze. Dom musisz zostawić. Zresztą nie jest twój,
wynajęłaś go tylko. Wywieź stąd swoją matkę - wziąłem solidnego łyka.
Zdrętwiała. Skuliła się. Zacisnęła wargi.
- Ty zabiłaś Erica. Podałaś mu za dużą dawkę. Dlatego dostał zawału. Chodziliście do łóżka,
więc ci ufał. Zawsze był naiwny jeśli chodzi o kobiety, zupełnie jak ja. Liria naprawdę wyrzuciła pocztów-
kę. Wiedziała do czego jesteś zdolna, chciała mnie chronić. Owszem, była psychicznie chora, miała
swój świat, jednak kochała mnie na śmierć i życie. Myślała, że jestem z nią dla pieniędzy. Oskarżyła
mnie o swoją bezpłodność - chwyt rozpaczy. Przyszła do chorej głowy myśl, że zostanę z litości albo
poczucia winy. Sprawcą jej bezpłodności, tak jak i twojej, był Jim Merr, który zaprosił kumpli. Zgwałcili ją
po kolei. Miała prawo być skrzywiona. Wiesz, że cię szukał i pytał o swoje dziecko? Nie wiedział, że
usunęłaś ciążę. Chciał się ustatkować, wychować potomka. Zdawało mu się też, że Liria zostawiła mu
coś w spadku. Kiedy ją opuściłem, wróciła do ciebie. W rzeczywistości chciała mnie odzyskać. Myślała,
że dzięki tobie jakoś się uda. Zaplanowałyście zemstę. Ty zrobiłaś to dlatego, że odtrąciłem cię w kasy-
nie, a Liria miała zamiar w decydującym momencie ostrzec mnie, zrzucić całą winę na ciebie i w ten
sposób, ratując mnie od „złej kobiety”, odzyskać moje zaufanie. To było idiotyczne, jej się pewnie wyda-
wało nadzwyczaj przebiegłe. Moje zainteresowanie tobą na środku tłumnej ulicy? Zdumiewający przy-
padek, w rzeczy samej. Ciężko uwierzyć, jednak to czysty zbieg okoliczności. W innej sytuacji byłoby to
nawet zabawne.
Przerwałem, żeby nalać sobie następną porcję. Siedziała krzywo bez ruchu na samym brzegu
kanapy. Nie patrzyła na mnie. Pierwszy raz wydała mi się brzydka. Miała sflaczałą twarz i przybrała zre-
zygnowaną, ułomną pozę.
- Liria do mnie zadzwoniła, a ty zwiałaś moim autem. Jakoś znowu się zgadałyście. Nie bardzo
wiedziałaś, o co jej chodzi. Zorientowałaś się dopiero, gdy zostawiła cię i przyjechała do mnie, aby się
przekonać, czy czekam na nią z otwartymi ramionami. Powiedziałem, że ją kocham. Uwierzyła i poszli-
śmy do łóżka. Wpadłaś w furię, nie potrafiłaś znieść myśli, że wolała mnie niż ciebie. Kochałaś ją. Zaw-
sze. Postanowiłaś, że jeśli ty nie możesz jej mieć, to nikt nie będzie jej miał. Przyszłaś do galeriowca w
nocy. Udało ci się ją zwabić na galerię i wypchnęłaś ją za balustradę. Uciekłaś i nie miałaś najmniejsze-
go zamiaru wracać. Jesteś lesbijką, nie znosisz mężczyzn. Poprosiłaś własną matkę, żeby opowiedziała
mi prawdę. Wierzyłaś, że ta świadomość będzie mnie pożerać. Chciałaś mnie zniszczyć. Za to, że się ze
mną kochałaś. Za to, że jesteś kobietą.
Jednak po pewnym czasie, dość krótkim, zaczęła doskwierać ci samotność. Tylko ja ci zostałem,
sama to powiedziałaś. Pierwszy raz w życiu doświadczyłaś samotności. Zawsze była Liria. Miałaś ko-
goś, o kogo walczyłaś, kogoś do kochania. Nie mogłaś znieść odosobnienia. Zadzwoniłaś i wyparłaś się
wszystkiego. Wymyśliłaś bajeczkę, jak to Liria chce cię zabić. Też idiotyczne. Nigdy cię nie kochałem.
Na co liczyłaś? Że będziemy razem? Jak mogłem się tego nie dowiedzieć? Może chciałaś mnie zlinczo-
wać?
Mala miała oczy zwrócone w stronę podłogi. Stęknęła. Włosy przylepiły się do jej czoła. Zasłoniły
połowę twarzy. Przesiedzieliśmy w ciszy ponad pięć minut. Paliłem.
- Przecież cię kocham... - szepnęła niemrawo.
Zdawało mi się, że krzyczy. To był tylko szept. Podniosła się i stanęła zgięta w pół przede mną.
Ujęła smutnie obiema rękami moją twarz. Zamknęła oczy.
- Pocałuj mnie, ten ostatni raz...
Wysunęła twarz i naparła na mnie całym ciałem. Namiętny, szaleńczy pocałunek. Nagle poczu-
łem ukłucie w wargę i smak własnej krwi. Ugryzła mnie. Chwyciłem ją mocno za ramiona. Jej oczy były
wyprane z wyrazu.
- Idź - popchnąłem ją.
Cofała się idąc tyłem.
- Nikt nie wygrywa tej partii. Przykro mi - rzuciłem.
Dotknęła plecami drzwi, błyskawicznie je szarpnęła. Usłyszałem jeszcze oddalający się ryk mo-
jego samochodu.

*
Bawiłem się dwoma ołówkami i przyciskałem ramieniem słuchawkę do ucha.
- Halo? Czy to pan? Mówi inspektor Redd.
- Możliwe. Co?
- Znaleźliśmy świadka. Sąsiadka...
- Świadka czego?
- Morderstwa.
- To straszne - zapiałem ze sztucznym przerażeniem.
Zdawało mi się, że w ciszy, która na moment zapanowała po drugiej stronie linii inspektor po-
dejrzliwie i czujnie uniósł brwi.
- To była kobieta - ciągnął. - Szukamy jej. Wpadnę do pana. Niejaka pani Herzlig, wdowa po
niemieckim...
- Kto?
- Herzlig, sąsiadka...
Widełki się zgarbiły. Chyba przerwałem połączenie.

*
- Skąd wiedziałeś, że Mala kłamie? - dziwił się Mark.
- Nie wiedziałem. Instynkt. Zaryzykowałem. Musiałem. Czy zdajesz sobie sprawę jak bardzo sil-
na może być w człowieku potrzeba prawdy? Powodem wszystkiego były emocje. Motywem byliśmy my.
Motywem pozostajemy. Zawsze. Miłość ze śmiercią w parze szła... strach przed logiką wył...
- Nie boisz się?
- Nie, Mark. Nigdy już jej nie zobaczę. Wiem to.
Mark kręcił głową, starając się zapanować jakoś nad tym, co mu opowiedziałem.
- Dlaczego ją puściłeś?
Zapatrzyłem się w okno.
- Jestem sentymentalny... albo po prostu głupi.
- Nie.
Spokojnie uniosłem rękę.
- Może miałeś rację z tym...
- A twoja duma? - zażartował, przerywając mi.
- Może życie jest śmieszne - dokończyłem.
- Czego byś chciał?
- Wszystko mam. Nie chcę nic. Wystarczy mi, że... nie wiem, co się wydarzy w przyszłości.
Podaliśmy sobie ręce. Spojrzałem w blade oczy. Skinąłem głową.
Mark powiedział, że samochód jest mój i właściwie jeszcze trochę pieniędzy jest mi winien.
- Wrócisz?
Nie odpowiedziałem. Nie obejrzałem się.
Stałem na ulicy. Spojrzałem na zdewastowaną karoserię auta. Wiatr przyniósł liście. Zielone,
oderwane siłą od drzew. Jesień niedługo nadejdzie. Ludzie jak zwykle gdzieś zmierzali. Teraz ubrani
cieplej. Wiatr był zimny, dostawał się wszędzie. Wszyscy go czuli i marzli. Lato dobiegło końca. Kolejne.
Przeszukałem kieszenie. Znalazłem tylko jedną drobną monetę. Przyjrzałem się jej dokładnie z
obydwu stron. Zaśmiałem się i w myślach ją podrzuciłem.


-
1

28






Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.

Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)


Czas utworzenia pliku: piątek 9 lipca 1999 roku. Godzina 12:51:08.