Radosław Chądzyński

Czerwień

Czarno-niebieska wątpliwość

Czerwień

Wyjrzał na wstęgę różowiejącą ciepłym zachodem. Okno, wpół uchylone, dawało czuć oddech wieczoru: kojącego powiewu z zapachem okolicznych łąk i pól. W pokoju panował półmrok, rozświetlany przez migoczące drzewami światłocienie.

Do tego miejsca odprężenia, rozpłynięcia się w nicość tworzącą, naładowaną poczuciem siły i uśpionej mocy, weszło cichym, drobnym kroczkiem dziecko. Takie małe, zwyczajne, ciepłe, pachnące, miłe dzieciątko. Zdawało się całe kontrastować począwszy od zestawienia bladej twarzy, z pokraśniałymi od wieczoru policzkami, czy jaskrawym ubiorem. Weszło i ufnie rozejrzało się po pomieszczeniu, w którym dawało się czuć niesamowitość i nietrwałość. Zapytało.

Jednak pytanie nie wydawało się na tyle ważne, ani na tyle przełomowe, tak zajmujące, tak autokratyczne, tak niepowszednie, aby zechciał na nie odpowiedzieć. Pragnął uczynić choć jeden pojednujący gest, ale w nirwanie tylko oczy zdołały zapalić się żywiej, zresztą nie poruszył się wcale. W dalszym ciągu siedział z rękami czującymi wyjątkową niezależność, tak, że wręcz do reszty ciała stały się nieprzystające. Spoczywały w nienaturalnej pozycji, tak jak zresztą on cały, pomiędzy krzesłem, a stołem. Niepostrzeżenie zaczął rozumieć doskonałość tej chwili, jej wartość, większą może od tego, czego zdołał się dotychczas dopracować. Cudem wydał mu się fakt, że nie czuł pustki, bynajmniej.

Wiatr zakołysał drzewami, przynosząc fioletową jedność bzu i nieba, otwierając drogę wieczornym pogwarom ptaków.

Ono znów spytało. Nie narzucając się, podeszło kilka kroczków i swoją czystością spojrzało prosto w twarz, nie rzucając wyzwania, ani go nie oczekując, szukając może przyzwolenia. I czoło stało się jasne i proszące, świecące nadzieją i oddaniem. Jasne jego włoski nie zatrzymywały spokojnych promieni krwistego powietrza. Tworzyły miękką puszystość, w której nie można nie skąpać ręki. Taką, która zgwałcona pociąga za sobą gałąź i sznur w zimowy poranek w asyście duchów nienasyconego okrucieństwa.

Dało się słyszeć ciszę i widzieć w niej celowość i pokój. Panoszyła się tu duża miłość, ta własna, a z nią jeszcze mała - wybaczalna i nieskończona.

Półtoraroczny człowiek wydał niemy krzyk twarzy. I jeszcze raz zagrzmiał myślami - Gdzie? Gdzie jest? Dobre czoło wsparło się na chudych, okrąglutkich brwiach, przejrzało się w ciemnej głębinie źrenic. Wszystkie mięśnie twarzy zespoliły się by wyrazić żal, tęsknotę i potrzebę. By ukazać obecność istoty myśli tak oczywistej, tak naturalnej, tak potężnej i despotycznej.

I dopiero wtedy drgnął i zwalił się kamień w jego świadomości. Raptem ukazała mu się fikcja głębokości i nierozstrzygalności, jako kolejna góra niepraktyczności, której nikt nie każe zdobywać, a raczej ominąć. Był to ten wulkan, o którego autentyczności i racjonalnej potrzebie dyskutuje się bezmiarem spostrzeżeń przez całe setki pokoleń. Ów realizm życia przywołał swe zbłąkane w metafizyczne ścieżki dziecko, syna palącego całe wieki minut.

Zalał go smutek i nieukierunkowana pretensja o sprzeczność, o bezwład w życiu, o nieudolność z jednej strony i niemożność z drugiej, w łączeniu sacrum i profanum. O tę poprawność życiową, której miarą jest przemijalność, bo materia.

Piekielne i gorzkie dzisiejsze przeżycia wyzwoliły go z dużej miłości, dzięki czemu mógł poświęcić się małej. Nareszcie przytulił swoją chodzącą wszechmoc, swój jedyny dar nieegoizmu. I zbawił to światło słowami:

- za chwilkę. Mama przyjdzie za chwilę.

 

I przyszła, bo to jest tylko opowiadanie.

 

Czarno-niebieska wątpliwość

- Czujesz?

- Nie wiem, nie myślałem o tym. Pytasz się tak bezpośrednio, dlaczego tak brutalnie atakujesz, dlaczego wnikasz w podświadomość. Zostaw mnie, idź już.

Kim ona jest, że czuje się tak pewnie? Nie może się doczekać odpowiedzi, irytuje się. Skąd takie zaangażowanie i taka władza nade mną? Mówi coraz bardziej nerwowo, gdzie etykieta, Szanowna Pani? I pyta się wprost, czy znam coś takiego, co jest miękkie i delikatne, co pachnie,

- co płacze i każe mi płakać. Coś co żąda, co sprzecza się, co doprowadza do nieporozumień, co nie szuka zgody, ale jest i pragnie. Blisko, jest tuż obok. Może wydawać się naturalne, codzienne, szare, małe. I objawiać się w swej słabości, bezruchu, niewoli, skrępowaniu. Choć bywa jak deszcz wiosenny, który chłodzi rozpalone czoło i daje wytchnienie.

Boże, ona tu stoi i widzi co myślę.

- ... lecz nagle istnieje potrzeba. Obopólna by się zobaczyć, dotknąć, dostrzec swe wady. Te ułomności, które każdego stwarzają innym, które świadczą o jego indywidualności i samotności. Szukasz ich - … -.

- Ja? Ja nie wiem. Ja nie myślałem, że to wszystko jest takie cierpiące. Przecież obok promienie słoneczne w jasnej zieleni się kąpią. A tu? Po co się nurzać w tej całości, w tej swoistości, w tym dziele pięknym, ale zdradzieckim, po co się bać, po co płakać i tęsknić. Nie potrzeba, kiedy namacalna i twarda rzeczywistość obok…

Zdradzieckim! Przyjdź śmierci! Wytłumacz mi, co przychodzi z Twego bezmyślnego posiadania. Niebyt, zapadająca się czarna dziura!
A to tak niebieskie, drżące, przemijające, nietrwałe, ulotne, lecące - motyl przecież. Czuć je musisz! Tak jak dać całopalenie! I nie ważne że ból rwie wnętrzności, że żąda ofiar większych niż uznasz za możliwe!

- Co dostaniesz? Ten twój prosty kręgosłup pomagający Atlasowi dotknie z tym samym bólem czyjaś dłoń drżąca, mała, atłasowa, zimna z zewnątrz, gorejąca cierpieniem w środku. I zapłacze nad twym losem, wzruszy się, postanawiając w duszy piękno oddania, swego poświęcenia. Będzie Twoim światłem czarnym, choć czystym.

- I będę tą tragedią szczęśliwy?

 -

- Nie można inaczej? Przecież tak, naturalnie. Można być szczęśliwym bez tego piekła.

Bluźnierco! Możesz mieć cząstkę wieczności, którą dane Ci jest przeżyć! Idź już. Ona Cię wzywa.

- Kto?

- Ślepy! Spójrz w duszę! Nie widzisz jej, na której łonie możesz położyć umęczoną głowę?! Tej w koronie cierniowej i modrymi oczyma? Dumnej, o szlachetnym czole, czułej, przebaczającej, potrzebującej. Nie widzisz diademu na skroni? Czy możesz nie widzieć? Czy Ty jej przez tyle lat nie poznałeś? Świeciła nad Tobą jak dobry anioł. Jakże możesz? Może Ci wybaczy.

- Widzę, ale to Malczewski!

- Już nic nie mów, po co. Idź i ofiaruj swój holocaust.

 

Nike nie powtórzyła błędu i pocałowała go w czoło.







Opinie jurorów na temat powyższych tekstów znajdują się tutaj.

Tekst pochodzi ze strony http://www.5000slow.w3.pl.
Prawa autora tekstów zastrzeżone