Myślę, że najlepiej zrobię oddając głos Justynie: W ramach, jak mój kolega stwierdził, "nie marnowania talentu" przesyłam swoje opowiadania, pisane, w gruncie rzeczy, do szuflady. Piszę od dawna, jedynym literackim sukcesem jaki udało mi sie odnieść była publikacja dwóch opowiadań w miesięczniku "Cogito" (tytuły "Kwiat" i "Pytania do Pana Boga"). To jednak dość odległa historia. Pomyślałam, że pójdę za radą kumpla (mam nadzieję dobrą) i wyślę. Więc... Justyna ma 21 lat, studiuje na Akademii Rolniczej, wcześniej zahaczyła o Politechnikę. Adresy do korespondencji (pierwszy pewniejszy): justme@box43.gnet.pl lub justme@polbox.com.
Spotkałam Go dzisiaj na ulicy. Szedł raczej zdecydowanym krokiem podczas gdy ja leniwie snułam się na zakupy. Normalnie nie zwróciłabym na Niego uwagi ale kierował się wprost na mnie z jakimś niezrozumiałym zamiarem. Nieznajomy mężczyzna...
- Przepraszam, czy jest tu gdzieś w pobliżu toaleta? - zapytał.
- Nie, niestety, nie ma. -
- A jakaś kawiarnia? Bo wie pani ... jestem w potrzebie... -
- Tam na rogu, ale nie gwarantuję panu, że tam pan coś znajdzie. -
- Dziękuję. - Już miałam odejść, gdy On nagle zaczął...
- Jeszcze raz przepraszam, chciałbym, żeby mnie pani wysłuchała, zajmę tylko chwilkę... - Zgodziłam się. Przy okazji zauważyłam coś, co wcześniej nie rzuciło mi się w oczy. Pojedynczy papieros nerwowo obracany w palcach, pudełko zapałek...
Zaczął opowiadać o swoim życiu. O kobiecie - Dagmarze, która go właśnie porzuciła. Do tego był wiersz. Treść... nie pamiętam. Wiem, że mocno mnie poruszył, był po prostu piękny, coś o dłoniach, świecach, muzyce Wagnera i sławnych filozofach. Potem opowiedział o synu Mateuszu. Ma go z inna kobietą, nie żoną. Ona uciekła z jego synem i jakimś przystojnym Serbem do Niemiec. Z dzieciakiem utrzymuje kontakt telefoniczny. Kiedyś ten obiecał mu, że wróci do Polski, do taty, babci i dziadka. Powiedział mi drugi wiersz, chyba jeszcze piękniejszy. Tym razem było coś o bucie wspartym o ławkę, Ostrowie Tumskim i wspólnych zabawach z synem, gwiazdach i rowerku...
- Proszę nie zrozumieć mnie źle, może popełniłem parę błędów, ale nigdy nikogo nie chciałem skrzywdzić. Chciałbym, żeby mnie pani dobrze zapamiętała, chciałbym zostawić po sobie miłe wspomnienie. Dziękuję. -
Podał mi dłoń, którą bezwiednie, jak w transie, uścisnęłam. Wryło mnie w ziemię, nie byłam w stanie ani poruszyć się, ani cokolwiek powiedzieć. Może zdobyłam się na uśmiech? W głowie - ekspres z myślami. Coś się ze mnie wyrywało, żeby biec za nim i wytłumaczyć mu, że nie powinien, nie warto, że życie niesie ze sobą jeszcze jakieś szczęśliwe chwile, niespodzianki, że jest jeszcze czegoś warte. Chciałam choćby krzyknąć, ale nie mogłam, nie mogłam... . Jak słup soli, z gębą rozwartą na oścież. Stchórzyłam...? Ocknęłam się, gdy zniknął mi z horyzontu i doznałam totalnej amnezji. Czułam się jakbym dopiero co przebudziła się i wyszła z domu, a spotkanie to było jedynie snem. Ale miałam świadomość, że nim nie było. Poszłam dalej, przed siebie, zatopiona w myślach.
- Ładna pogoda! - Starzy dziadkowie siedzą na ławkach i plotą trzy po trzy. Wczorajszy mecz, dzisiejszy żużel. Przyglądają się ludziom... i mnie, więc uśmiecham się szeroko i z pobłażliwością odpowiadam
- Ano ładna. -
- Pani też piękna! - śmieję się do nich i do siebie. Miły komplement. Hi,hi,hi... od zramolałych starców.
- Piękna jak boginka... - zapominają na chwilę o swojej starości. Pewnie, w wyobraźni, znów są młodzieńcami. Na chwilę, przez chwilę. Jutro znowu mecz, pojutrze Tour de "coś tam" oglądane we własnym towarzystwie na zdezelowanym (grunt, że kolorowym) radzieckim olśnieniu myśli technicznej - "Rubinie". Piwko, papieros i wysłużona ławka. Cóż im zostało? Obracam się za siebie i radośnie wykrzykuję
- Dziękuję! - chociaż lustro w domu mam...
Kolorowy sklep, kolorowe półki, przy wędlinach smakowicie pachnie, a obok jeszcze chrupiące bułeczki. Kolorowy sklep... . Jak zwykle kupuję parę najpotrzebniejszych rzeczy, dla uciechy cukierki. W połowie drogi do kasy, już tradycyjnie, zamieniam przynajmniej kilka słów z panem Arturem, choć zdarza się czasem, że pogawędzimy sobie dłużej. Aha! Pan Artur tu pracuje i jest sympatycznym młodym człowiekiem. Lubię te rozmowy o zwykłym dniu, chlebie powszednim i tym, co słychać. Kolorowy sklep... i drogi, o czym zazwyczaj przekonuję się dopiero przy kasie.
Już wracam do domu, już nie chce mi się łazić. Powolutku, niespiesznie ciesząc się okruchami słońca, obserwując bawiące się na placu dzieci i matki zajęte rozmowami między sobą. Zostawieni samopas, jedno zrodzone z drugiego, niby tak spójne, a jednak bardzo oddzielne. Świat wróżek, smoków, pajacyków kontra opera mydlana i przepis na wyśmienity bigos...
- Co robisz!? Mówiłam Ci, żebyś się tak nie bawił. Jutro będziesz siedział w domu! - manto. Klapsy w dupę jeden po drugim. "Smarkaczu!"
- Proszę mi nie przychodzić z takimi problemami. Przeszkadzasz. Rozmawiam z tą panią. - Chyba miało brzmieć jak usprawiedliwienie, a znów było krzykiem usiłującym przedrzeć się przez niemiłosierny wrzask skrzywdzonego dziecka. Bębenki mam jedne. Podchodzę.
- Kto tu się tak wydziera, jakby go ze skóry obdzierali? - jego matka zaskoczona spogląda na mnie ale nie reaguje.
Mały za to bacznie obserwuje, a z twarzy powoli zaczyna znikać niemiły grymas i kropelki łez.
- No powiedz, czy prawdziwi rycerze tak krzyczą, gdy stłuką kolano? -
- Nnniee... - nieśmiało odpowiada. Uśmiecham się, czym zresztą prowokuję, by również zdobył się na taką minę. Udało się.
- Widzisz, że było to niepotrzebne. Mam coś dla Ciebie. To na odwagę. - i wygrzebuję z torby te cukierki. Częstuję go, a on z ufnością bierze.
- To teraz możesz spokojnie iść walczyć ze smokiem. -
- Mhm... - odpowiada łapczywie ssąc cukierka. Na chwilę zapomina o bólu, być może do czasu, gdy znów stłucze kolano. Matka uśmiecha się do mnie. Na chwilę, potem wrzaśnie: "smarkaczu!". Odchodzi, odchodzą, mówię jeszcze
- Cześć rycerzu! -
- Czześć - wycedził delikatnie sepleniąc, już odwrócony do mnie bokiem. Podwórko zrobiło się ciche i spokojne. Dzieci trochę dziwnie patrzą się na mnie, więc po kolei częstuję je cukierkami. Wyrzucam puste opakowanie. Chwila przyjemności...
Zmęczona, objuczona gramolę się po klatce schodowej, w skrzynce list. Dokonując akrobacji i żonglerki siatkami, wyciągam go. Do mnie, nadawcy brak. Wypakowuję zakupy, robię kawę, włączam telewizor, list ląduje na biurku. Przeczytam go później. A może teraz, bo jakoś nie daje mi spokoju.
Ktoś zupełnie nieznajomy, nie znam ani charakteru pisma, ani imienia, ani nikogo takiego, o tak barwnym życiorysie. Dziękuje mi - dokładnie z imienia i nazwiska, to ja. Za wszystko, co dla niego zrobiłam, że dzięki mnie inaczej patrzy na świat, że pozwoliłam mu być swoją życiową muzą. Nie..., to jest absurdalne. Ja nie wiem, co się dzieje? Może to pomyłka. Chowam list do papeterii. Miła pamiątka, ale chyba nie zasłużona.
A w wiadomościach lokalnych powiedzieli, że On, koło czwartej, rzucił się z dachu. Nie zostawił motywów. Chyba znam je ja... Chryste Panie, stchórzyłam, przecież mogłam coś zrobić, mogłam podarować mu choćby kilka minut życia nie pozwalając odejść w siną dal. Za późno...
Jest mi źle, a zbliża się karnawał. Zabawa? Nie mam na to ochoty. Może nawet lepiej? Na drzwiach wywieszam kartkę - ogłoszenie "Tanio sprzedam skrzydła...", te, które parę lat temu przyprawiło mi życie. Chcę być człowiekiem...
Justyna Otręba
LIST PIERWSZY
Zawsze będę pamiętać, kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy. Spojrzałeś mi w oczy, ja Tobie. To było dziwne spojrzenie, z rodzaju tych szczególnych, przeszywających ciało i umysł. Pomyślałam wtedy: to ten. I byłam o tym święcie przekonana, tym bardziej, że wydarzenia tego wieczoru toczyły się jak wyjęte rodem z najpiękniejszej bajki. Wspólne tańce, wspólne rozmowy, wspólne dłonie, wspólny spacer. Zabrakło mi tylko pocałunku na dobranoc. Może jednak wtedy byłoby zbyt pięknie? Szłam spać pełna radości i optymizmu, wiary, że odmieni się moje jutro, cała w skowronkach. Szłam spać..., bo oczywiście z nadmiaru wrażeń nie zasnęłam. Czas...? Nieustająca fantazja, marzenia, głowa w chmurach i niebieskie migdały. Już niedługo Cię zobaczę. Wiesz, napisałam nawet na tę okazję walentynkową kartkę, z wierszykiem Achmatowej.
Biegłam z nadzieją i sercem wielkim jak balon z odpustowych straganów. Nie było Cię. Dlaczego? Tak się cieszyłam. Chciałam zostawić Ci tę kartkę, ktoś mnie poinformował, że wyjechałeś i lepiej byłoby, żebym nic nie zostawiała. Masz dziewczynę... . Mrzonki nagle zmieniły się w ruinę, ten ogromny balon okazał się nietrwały, jak zresztą wszystkie buble od straganiarzy, a migdały... trafiają się gorzkie. Albo to ja mam już takie szczęście. Wściekła podarłam kartkę i wrzuciłam ją do kubła. Chciałam płakać, ryczeć, przeklinać ten cholerny świat za taką niesprawiedliwość. Czułam się oszukana, zastanawiałam się dlaczego mi nie powiedziałeś. Łzy w oczach, ścisk w gardle. Przynajmniej wiedziałabym na czym stoję. Boże, jaka ja głupia byłam, jaka głupia... . Przyszłam do domu, gorączka czterdziestostopniowa,
zimne poty, ból całego ciała. I ból duszy. Zaaplikowałam sobie końską dawkę różnego rodzaju lekarstw i pod kołdrę. Z nadzieją, że jutro obudzę się zdrowa. Ciało, to ciało. Taka wywłoka, którą różnymi magicznymi metodami można doprowadzić do stanu jako takiej używalności. Co z resztą? Reszta była kopalnią niespełnionych nadziei, nadziei za każdym razem grzebanych żywcem, gnijących nadziei. Ta czarna maź kipiała i zalewała mnie całą aż do szpiku, przeżerała do cna. Płacz..., a mój płacz krystaliczny, przezroczysty, czyściutki, nie skażony tym brudem. Tylko słony... . Nie zmyję niczym swojej miłości. Ciągle myślałam, ciągle żyłam tym jednym dniem, spojrzeniem, ciepłem Twoich dłoni. Zupełnie bezsensu, zupełnie... . Naprawdę, nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić, gdzie się podziać, a gdzie schować umysł i jak zabić
tętniące serce. Postanowiłam Cię znienawidzić, nie wciskać się z buciorami w życie. Ale to trudno ot tak znienawidzić kogoś, kogo się pokochało..., wiesz, w sumie też "ot tak". Ja chyba jednak nie umiałam. Kochałam. Naiwnie, platonicznie, dziecięco, idealistycznie. Jak podlotek, jak głupia gęś.
Spotkaliśmy się kiedyś znowu, przy jakiejś okazji. Już myślałam, że zdusiłam wszystko w sobie. A jednak nie... . Znów Ty i ja. Ciągle rozmawialiśmy. Znów wyszłam zakochana. Znów, cholera, znów! Miało być inaczej. Nie było. Miotałam się w sobie, zadręczałam. I co? I zadzwoniłeś, po raz pierwszy. Wygrzebałeś skądś, od kogoś mój telefon, pytałeś jak się czuję. Twój głos wystarczył bym poczuła się fenomenalnie. Potem było parę krótkich spotkań, zdawkowych listów i urwało się. Wiedziałam, że wszystko, co się działo było pozbawione jakiejkolwiek logiki, jakiegokolwiek sensu. Nie rozumiałam tego. Zgłupiałam kompletnie.
Ta cisza w naszych kontaktach zdawała się być dla mnie zbawianiem, ukojeniem. Wydawało mi się, że wyleczyłam się z chorej miłości. Nie cierpiałam z powodu braku Ciebie. Wiesz, już nawet zaczęłam myśleć, że to chyba była pomyłka. Jedna wielka pomyłka. To nie ten. A potem widziałam Was. Ty i ona. Chciałam się upić, urżnąć jak świnia i zapomnieć. Do domu wróciłam wstawiona. Nie myślałam o Tobie, odrzuciłam Cię, znienawidziłam Cię. Tak było lepiej.
To ten? Napisałeś parę listów. Przecież ja kochałam. Ale kochałam gdy byłeś. Kiedy uciekałeś, wszystko ze mnie ulatniało się jak eter. Nauczyłeś mnie tego. A może to ja nauczyłam się kochać na zawołanie, dawać ponieść się krótkim i znikomym porywom serca. Chwilami tęskniłam, a potem dostawałam znieczulicy i kompletnie obojętne stawało mi się, czy w końcu napiszesz. Tkwiłam sercem na rozstaju. Którą drogę wybrać, jaką drogę? Czy w ogóle było co wybierać? Wolność. Ale co to za wolność. Z Tobą, bez Ciebie, od Ciebie... . Najchętniej oswobodziłabym umysł od natrętnych myśli, wypieprzyła gnijące marzenia o tym, że może przyjdzie nam wspólnie dzielić jutro. Nie chciałam już tym żyć, bo to nie było życie.
Po wakacjach zaproponowałeś spotkanie. Czy się cieszyłam? Przyjęłam zaproszenie z radością, ale chyba bez szczególnego entuzjazmu. A może bez typowego dla mnie entuzjazmu (przynajmniej nie latałam do znajomych opowiadając, co też interesującego się zdarzyło). Bałam się, ale okazało się, że było wprost cudownie. Wspólne tematy, niekończące się opowieści. Tak długie, że nie starczyło nam wtedy wieczoru. Umówiliśmy się. Zakochałam się po uszy. Wyrzucałam sobie, że czynię krzywdę mojemu sercu. Znów przestały być ważne obietnice składane przed lustrem, nieistotna stała się przeszłość. Wyrywało się ze mnie wszystko. Nadzieje rosły jak drożdżowe ciasto i modliłam się żarliwie, by nie doznać rozczarowań. Spotkanie, rozmowy, spotkanie, rozmowy... . Potem musiałeś wyjechać w delegację. Wiedziałam, że tak się skończy, wiedziałam, a
mimo wszystko brnęłam w tym. Mówią "serce nie sługa...". Niestety...
A potem był telefon ze szpitala. Że Ty..., że miałeś wypadek, żebym przyjechała. Strach, panika w oczach. Nie umiem opisać Ci uczucia, którego wtedy doznałam. Chciałam przy Tobie cały czas być. Nie czułeś się zbyt dobrze, bo byłeś "świeżo" po operacji. Starałam się podtrzymywać Cię na duchu i bez przerwy opowiadałam zabawne historyjki. Chyba nie było wtedy aż tak źle skoro parę razy uśmiałeś się do łez. Zapamiętam ten uśmiech, te radosne oczy, na całe życie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak ja Cię mocno kochałam. Powoli powracałeś do zdrowia, patrzyłam jak nabierasz sił, przychodziłam codziennie. Jednego dnia powiedziałeś mi, że rozstałeś się z nią... . Nie dałam po sobie poznać jak wiele dla mnie znaczysz, pocieszałam, mówiłam, że na pewno znajdziesz sobie kogoś... . Ale, wiesz..., cały czas patrzyliśmy sobie w oczy, a one mówiły "to ten" i
chyba także "to ta". Przez parę dni moja radość była wieczna i znowu zaczęłam marzyć, by nigdy nie nastał jej koniec. I byłam niemal przekonana, że nie nastanie...
Co za diabeł musiał to zmącić? Jak zwykle przyjechałam do szpitala. Lekarz powiadomił mnie, że było załamanie... Biegłam jak torpeda do Ciebie. Nie wpuścili mnie. Przez szybę obserwowałam Twoje bezwładne ciało podłączane do rurek plączących się nad Twoją głową. Byłam bezsilna. Jakże mogłam Ci pomóc? Patrzyłam tylko i po policzkach spływały ciurkiem łzy, patrzyłam i modliłam się do Boga. Na chwilę ocknąłeś się. Pozwolili mi wtedy wejść i porozmawiać. Byłeś blady, słaby. Mocno chciałam oddać Ci choćby część mojego życia. Ale to niemożliwe. Głaskałam Cię po policzkach, przecierałam zroszone potem czoło, a sama płakałam. Cały czas powtarzałeś "nie płacz, proszę, tylko nie płacz", a ja zalewałam się łzami. Wtedy kazałeś otworzyć szufladę w szafce i wyciągnąć portfel. Dałam Ci go, prosiłeś bym
zamknęła oczy. Poczułam zimne dłonie na swojej szyi, już mogłam otworzyć. To był ten łańcuszek. Noszę go cały czas. Pamiątka z delegacji i deklaracja. Uczuć. Zapytałeś się, czy chcę być z Tobą. Tak, tak, tak , tak. Pierwszy pocałunek w czoło, usta ... i ostatni. Zmęczony opadłeś na poduszkę. Nierówny kardiogram. Kazali mi wyjść. Szybę szczelnie zasłonili ciemnymi roletami. Modliłam się, modliłam się, błagałam... . "Przepraszam, jest nam przykro..." Jezu, Jezu! Nie, nie, nie! Nie chciałam tego słuchać, nie chciałam tego słyszeć, a mimo wszystko doszedł mnie głos "... pani przyjaciel nie żyje...". Nie pamiętam, co zrobiłam. Naprawdę nie pamiętam. Nie wiem, czy poleciałam prosto do domu, czy przypadkiem nie zamierzałam rzucić się pod samochód, czy nie wybiegał za mną lekarz próbując uspokoić mnie z histerii. Naprawdę,
kochany, nie wiedziałam. Potem zaczęłam sobie przypominać. Dotarło do mnie tyle, że wypiłam butelkę wina i spaliłam paczkę papierosów, dwa dni spałam. Byłam na Twoim pogrzebie. Cierpiałam. Niby miałam i nie miałam. Kiedy już posiadłam, brutalnie mi odebrano. I ciągle zadaje sobie pytanie "dlaczego?". Dlaczego to wszystko było tak, a nie inaczej? Dlaczego byłam to ja, dlaczego byłeś to Ty, dlaczego nie rozdziela się szczęścia sprawiedliwie? Ja będę kochała Cię zawsze. Na pewno musi minąć trochę czasu zanim nauczę się żyć na nowo. Jeszcze teraz żyje to we mnie, rany są świeże, sączy się krew. Kocham Cię i wybacz, że zgaszę tę świeczkę na Twoim grobie. Nie chcę byś widział jak płaczę i nie chcę nad płomieniem rozpalać swego serca. Żegnaj...
Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.
Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)
Czas utworzenia pliku: środa, 13 października 1999 roku. Godzina 16:40:49.