Karol Kosztyła - teksty


Karol Kosztyła ma 22 lata. Adres kontaktowy: K.Kosztyla@poczta-polska.pl.



JESIEŃ

(1999-04-20)




"Sztuka nie znosi głupoty
a głupota kocha sztukę"


Cytat, którym rozpocząłem, wymyśliłem dosłownie przed chwilą. Chociaż nie wiem czy mogę o nim pisać "cytat". Przecież nie pochodzi z żadnej książki ani wiersza, jest to zdanie, które przyszło mi do głowy i spodobało mi się. Bez względu jednak na to czy uznasz "to" za cytat czy nie, postanowiłem, że umieszczę go na początku ponieważ pasuje tutaj i właśnie tutaj zostanie. Chciałbym abyś czytając opowiadanie zastanowiła się nad tymi słowami i odpowiedziała na pytanie co właściwie przyswoiłaś, górę głupoty? Czy może kawałeczek sztuki?
Konie i lody czekoladowe.
Daję słowo ciężko jest powiązać te dwa pojęcia w taki sposób aby wyszło coś sensownego i aby nie pójść na skróty opisując konia, którego ulubionym zajęciem było zajadanie się czekoladowymi lodami. W historii, którą chciałbym Ci opowiedzieć będą konie, krowy i mnóstwo ptactwa domowego. Lody czekoladowe, truskawkowe, śmietankowe i jakie tylko dusza zapragnie, nie zabraknie miłości i tego co w życiu najważniejsze. W poprzednim zdaniu napisałem "i", to nie jest pomyłka! Przeczytaj opowiadanie to przekonasz się co przedkładam nad miłość.
Czy będzie ono wesołe? Uważam je za wesołe, może nie ze względu na to co się dzieje z bohaterką a tym bardziej z otoczeniem, w którym przyszło jej żyć, ale w związku z zakończeniem. Wesołe, smutne to pojęcia bardzo różne, ale czasami potrafią zbliżyć się do siebie granicami, wkroczyć jedno na drugie, a ja kocham spacerować po ziemi niczyjej. Dobra rada: patrz pod nogi kiedy będziesz czytała, bo może okazać się, że płaczesz wtedy, kiedy można się śmiać, a śmiejesz, gdy inni płaczą.
Wystarczy rad na dzisiaj, nie chcę też zanudzić Cię jakimś nawiedzonym wstępem o tym, czego możesz się spodziewać, a co znajdziesz. Wszystko to ocenisz sama w taki sam sposób jaki przyszło Ci spoglądać na przeszłe życie, w jaki patrzyłaś na innych ludzi i w jaki ich oceniać będziesz. Po prostu połącz się z psychiką bohaterki tak abyś nadawała na swoich własnych falach a ona już znajdzie wspólną częstotliwość, wierz mi.
Zacznijmy więc ożywiać świat, w którym stworzymy nasze postaci. Będzie on pełen pagórków, jeszcze nie gór, będą to pagórki porośnięte trawą, wysoką ale niezbyt, zieloną ale tęskniącą już za ciepłym okryciem z białego puchu. Niech będą to pagórki nieustannie smagane wiatrem a jego dłonie niech muskają łany naszych traw. Czujesz? Czujesz jak pachniałaby trawa gdybyś zerwała jej pełną garść i przyłożyła sobie do nosa. Ach! Niesamowite! Dzieciństwo, zabawy, gra w chowanego i pościgi w zieleni sięgającej czubka nosa. Nikt nie mógł Cię złapać a Ty byłaś mistrzynią, zawsze pierwszą, zawsze niezwyciężoną i zawsze szczęśliwą. Wracałaś uśmiechnięta i zmęczona do miejsca zagubionego w tych wzniesieniach. Było ono jak mędrzec podążający ku wielkim odkryciom, który zgubił szlak lecz zauroczony miejscem do którego
przez przypadek trafił, postanowił odpocząć na wieki.
Dom stał w jednej z dolin otoczony zielenią i otulony nią tak bardzo, że tylko Ty potrafiłaś go odnaleźć i obudzić, później sama wtulałaś się w jego ciepłe wnętrze i byłaś najszczęśliwszą dziewczynką na ziemi.
Nazwę Cię - Sylwia. Nie mam nic przeciwko innym imionom ale niech będzie to imię, które pozwoli mi utożsamić bohaterkę opowiadania z rzeczywistą osobą. Ciebie jeszcze za mało znam abym mógł swobodnie poruszać się w bezmiarze oceanu Twoich uczuć. Nie znaczy to oczywiście iż poznałem Sylwię do końca, jak wszystkie pozostałe rzeczy w życiu, jest to niemożliwe. Nawet po wieloletnim rysowaniu postaci i jej zachowań w głowie nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie czy siadając w miłej przytulnej kafejce gdzieś na rogu starego miasta zamówi kawę z cukrem czy mlekiem. Oczywiście może także zamówić herbatę.
Szkoła do jakiej przyszło Ci chodzić, w swoich najmłodszych latach odkrywania świata, nauczyła Cię dwóch rzeczy. Pierwszą z nich był szacunek, a drugą - przyjaźń. Nie ważne co działo się z Tobą od momentu odejścia ze ścian wyklejonych kolorowymi rysunkami przedstawiającymi za duże głowy z uśmiechami od ucha do ucha, zapełnionymi tabliczkami mnożenia i przedstawiającymi alfabet litera po literze, byłaś zawsze wierna zasadom tutaj przyswojonym. Wdychałaś je razem z zapachem wiosny wdzierającej się do kolorowej klasy i smakowałaś z uśmiechami innych dzieci. Zakochałaś się w tych uśmiechach i gdybyś mogła zostałabyś z nimi do końca życia.
Zrobiłaś jednak coś innego, zakochałaś się w jednym uśmiechu.
Zielone trawy zrobiły się jeszcze bardziej soczyste i doskonalsze, wiatr stał się Twoim przyjacielem idącym za Twoim krokiem a cały świat zdawał się być pijany tym co przeżywałaś. Kręcił się wokół Ciebie, śpiewał, tańczył i huczał w jednym momencie, by w następnym zesłać na Twoją twarz spokój tak doskonały i przejrzysty, że mogłaś, jak w zwierciadle ze źródlanej wody, przejrzeć się w nim. Mogłaś go dotknąć i poczuć na czubkach palców miękkość jego toni. Uzależniłaś się od narkotyku nie znając jego nazwy. Napisałaś pierwszy wiersz i zaraz podarłaś kartkę. Pamiętasz ile wysiłku kosztowało Cię potem odtworzenie tych kilku zwrotek? Do teraz nie jesteś pewna czy się udało.
Zaraz, kiedy zrozumiałaś, że musisz robić coś innego niż Twoi rodzice?
Oczywiście stadnina koni to było dość dobre zajęcie, przynoszące korzyści finansowe i zapewniające Ci swobodę. Jednak Ty chciałaś czegoś innego, może doszedł tu do głosu charakter. Nie będę wcale ukrywał, że kiedy galopowałaś po pagórkach i łapałaś wiatr całym ciałem to Twój duch był o całą długość konia przed Tobą. Chciał uciec jak najdalej i pogalopować samotnie, bez żadnych granic bez zakazów czy nakazów. Uwolnić się od balastu nic nieznaczącego ciała, poznać wszystkie tajemnice, stać się czystym życiem.
Opuściłaś śpiącego mędrca aby zdobyć wykształcenie zaraz po szkole średniej. Znalazłaś się w gigantycznej metropolii, pozbawionej jakiejkolwiek naturalnej zieleni, naturalnego zapachu czy odruchu. Wszystko się zmieniło ale ciągle miałaś przy sobie kawałek tego co zostawiłaś razem z wiatrem i falującą trawą, pogniecioną kartkę papieru, na której wciąż widziałaś ten jedyny uśmiech. Poznałaś wielu ludzi i wielu z nich bardzo ceniłaś. Już w rok po rozpoczęciu studiów otoczyłaś się grupą przyjaciół, którzy zrobiliby dla ciebie prawie wszystko. Kiedy jeden z nich okazał się kłamcą i oszustem, reszta pomogła Ci odzyskać humor. Naprawdę mogłaś być z nich dumna.
I byłaś.
Czas mijał. Wiatr na Twoich wzgórzach rządził przypływami i odpływami, tańczyły z nim łąki i drzewa, które kłaniały się przed jego mocą okazując swoją uległość i poddanie. Wszystkie źdźbła traw, które kiedykolwiek dotknęłaś stopą, każdy liść, na którego padło Twoje spojrzenie, tęskniły. O zmroku popychane przez swojego przywódcę, szeleszcząc i szumiąc, domagały się Twojego powrotu. Wtórowały im świerszcze wiosną, zmarznięte ptaki zimą.
Nie przyjeżdżałaś często, w miarę upływu czasu Twoje wizyty stawały się coraz krótsze i rzadsze. Zmieniały się tak, jak starzeli się Twoi rodzice. Matka poszarzała na twarzy i kiedy uśmiechała się na Twój widok ukazywała coraz więcej zmarszczek, ojciec już nie mówił tyle co wcześniej, zawsze rozmowy i skory do sprzeczki, siadał na fotelu i słuchał uważnie tego co mu opowiadałaś. Czasem się uśmiechał i drapał po brodzie jakby chciał ukryć jak bardzo jest dumny z Ciebie, z jedynego dziecka jakie posiadał. Kochając Cię i siebie nawzajem dojrzewali do wielkich słów i spokoju. Obserwowałaś to i byłaś coraz bardziej przerażona, ogarniał Cię strach, że kiedyś stracisz Tych ludzi, stracisz ich na zawsze. Wiedziałaś, że chociaż mają swoje konie i mnóstwo zajęć to nic nie może im zastąpić Ciebie, równocześnie nie mogłaś się
już rozstać z tym na co pracowałaś.
Właśnie w tym momencie życia Sylwii chciałbym przerwać pędzący jak błyskawica czas i posadzić go na gałęzi tuż obok jej rodzinnego domu. Niech jak mądra i uważna sowa obserwuje i czeka na dogodny moment aby włączyć się do akcji. Mogłem zacząć opowiadanie od tego miejsca pomijając to co napisałem wcześniej ale wtedy nie miałabyś przeglądu w całe swoje życie. Odpowiada Ci to Sylwia?
- Podoba mi się dzieciństwo. - Uśmiechnęła się.
Wierz mi Sylwia ma piękny uśmiech, troszeczkę tajemniczy ale jest w nim tyle ciepła ile tylko potrafisz sobie wyobrazić.
- Tylko dzieciństwo? Wydawało mi się, że reszta też nie jest taka zła?
- Wiesz, że nie potrafiłabym mieszkać w mieście.
Ona i miasto! To połączenie rzeczywiście nie pasuje. Ale tak musiało być inaczej nie mógłbym Cię...
- Hop! - Przerwała mi. - Nie chcesz przecież zdradzać tego co się ma wydarzyć.
Miała rację, nie miałem zamiaru tego robić a przynajmniej nie w tej chwili. Co to za zabawa czytać opowiadanie znając jego zakończenie. Znałem kilku ludzi, którzy czytali najpierw koniec książki, przecież w ten sposób zabijali nie narodzone jeszcze dziecko!
- Oczywiście, że nie. Ale chciałem Ci powiedzieć dlaczego musiałaś zamieszkać w mieście.
- Nie jestem zła, po prostu pamiętaj na drugi raz. - Wzruszyła ramionami. - Chociaż ja tak naprawdę jestem tobą, jestem jedynie twoim wymysłem i nie wiadomo co będę musiała robić w następnej roli.
Głupio mi ale pomyślałem o rzeczach, no wiesz sama o jakich.
- Sylwia nie wygłupiaj się, obiecuję - złożyłem krzyżyk z palców prawej ręki - że nie będziesz więcej mieszkała w zasmrodzonym mieście, jeśli będę musiał umieścić w takim miejscu jakąś kobietę, to - do prawej ręki dołączyła lewa - wymyślę inną bohaterkę.
- Przecież ty nie masz innej bohaterki.
- Więc wymyślę.
Nie wiedziałem, że kłamanie idzie mi tak sprawnie, nigdy nie potrafiłbym wymyślić kogoś innego, kiedy piszę o facetach to w jakimś stopniu jest to Sylwia. Rzecz jasna inaczej ją wtedy ubieram i karzę mówić męskim głosem ale cały czas jest to ta sama osoba.
- Kłamiesz. - Powiedziała nawet nie spoglądając na mnie.
Jedno krótkie i nawet niezbyt skomplikowane słowo a potrafi znokautować człowieka.
- Jak mogę oszukiwać samego siebie? O to chciałaś zapytać?
- Mniej więcej.
Muszę się jak najszybciej otrząsnąć i nie zadawać więcej takich pytań.
- Dobrze zakończmy ten temat.
- W porządku.
Czy nie za dużo rozmawiamy? Obiecuję Ci, że za kilka akapitów rozpocznę opowiadanie, dokładnie po tym jak ustalę z Sylwią kilka ważnych szczegółów.
- Sylwia?
Spojrzała na nas.
- Tak.
- Powiedz mi jakie chcesz mieć włosy?
Zamyśliła się. To dziwne nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tym.
- Jakie chcę mieć włosy? - Powtórzyła mrużąc delikatnie oczy. - Czy nadal lubisz jasne, takie jakie miałam w poprzednich opowiadaniach?
Dźwięk jaki razem z kiwnięciem głową wydałem można porównać tylko z mruczeniem niedźwiedzia podczas snu zimowego.
- Więc niech będą takie jak wcześniej, ale proszę, przyciemnij je trochę. W opowiadaniach w ogóle nie dbasz o nie więc na początku może i są jasne ale potem. - Zawiesiła głos. - Zresztą sam wiesz co się może stać z włosami gdy akcja trwa przez rok a ty ani raz nie wpuszczasz mnie pod prysznic.
- Przecież wcześniej nie mogłem pisać o takich sprawach, a pod prysznic w powieściach wchodzi się po coś znacznie bardziej zajmującego niż mycie włosów.
Przeciągnęła się jak kocica na słońcu.
- O tych rzeczach także mógłbyś pomyśleć, przecież nie jestem już małą dziewczynką a Ty nie wstydzisz się pisać o miłości nie tylko jako o uczuciu, powinieneś zacząć...
- Nie mów mi co powinienem robić, a tym bardziej o czym pisać. Jeśli chodzi o seks obiecuję Ci, że w końcu się doczekasz. - Zdenerwowała mnie, o tym czy pójdzie do łóżka i z kim ja zdecyduję, będzie to w odpowiednim czasie i miejscu. - A teraz jeśli pozwolisz, chciałbym zacząć opowiadanie.
- Nie mam nic przeciwko. Co mam włożyć do pierwszej sceny?
- Pidżamę. - Odburknąłem i pozwoliłem aby odeszła.
Jak sama widzisz pisanie wcale nie jest łatwe, trzeba walczyć nawet ze swoimi marzeniami a czasami trzeba, co wykracza już poza moje abstrakcyjne myślenie, spełniać marzenia swoich marzeń. Reni Jusis coś o tym wie. Podobno kot nigdy nie dogoni swojego ogona, jej się to udało, nie wiem jak ale złapała swój ogon.
Zatrzymaliśmy się na czasie, siedział na drzewie. Niech więc tam pozostanie i obserwuje, patrzy na konie siwe, kare, ogiery i źrebaki. Niech obserwuje stajnię, w której każdy koń ma swój boks z imieniem wypalonym na drewnianej tabliczce wywieszonej na drzwiach. Wpatruje się wielkimi oczami jak budzi się dzień w tym otulonym wiatrem miejscu, jak ktoś otwiera Drzwi drewnianego, posadzonego na tej zielonej ziemi domu i wychodzi z niego przeciągając się i witając nowy dzień. Niech patrzy uważnie na tego człowieka ze zmarszczkami, jak schodzi ze schodów i nabiera czystego powietrza w płuca. I niech przygląda się coraz uważniej jego twarzy. Niech zobaczy grymas bólu jaki nagle ukazuje się na pociętych pręgami czasu ustach. Niech śledzi upadek człowieka ogarniętego tak wielkim bólem, że nie może on wydobyć z siebie żadnego
dźwięku i pozostaje bez pomocy.
Zatrzymajmy czas i przenieśmy go w inne miejsce, tam gdzie nie ma zielonych pagórków a zimne i obojętne połacie asfaltu po którym przejeżdżają bezduszne maszyny. Unieśmy się razem z nagrzewającym się powietrzem i zatrzymajmy przed jednym z tysiąca okien podobnych do siebie...
Muszę Cię uprzedzić, że mam słabość do scen, w których Sylwia śpi. Spróbuj więc nie przejmować się tymi poetyckimi porównaniami, troszeczkę wyrozumiałości, proszę.
Zanim zacznę muszę się z Tobą pożegnać, nie wypada abyśmy się do siebie odzywali podczas opowiadania. Zmienię także sposób narracji z pierwszoosbowej na trzecioosobową. Pozostaję jednak wszechwiedzący, tak łatwiej jest wyjaśnić wpadki.
To chyba tyle co chciałem Ci powiedzieć na początku.

Do "poczucia" , zobaczenia czy usłyszenia jakoś tu nie pasują...



I
Miasto powoli pokrywało się kolorami, zaczęło mienić się barwami rozciągającymi się od jasno szarej poprzez średnio szarą a skończywszy na czarnej. Gdyby nie wszechobecne reklamy, wyglądałoby jak jedna wielka szara pastelowa plama rozlana na środku zielonej kartki.
"Wielka szara pastelowa plama", była to ulubiona nazwa miasta jaką Sylwia wymyśliła jeszcze na pierwszym roku. Siedziała na parapecie i szukała akcentów innych niż szare. Nie znalazła. Stąd właśnie plama na jej zielonym obrazie przedstawiającym dzieciństwo. Przez rok przyzwyczajała się do ciągłego hałasu, nieustannego wyścigu szarych ludzi tłumaczących samym sobie i innym, że w ten sposób pracują na lepsze życie. Nigdy do końca nie udało jej się zrozumieć o czym oni tak naprawdę myślą za czym pędzą i jak można im pomóc. Uważała ich za pozbawionych podstawowych potrzeb, chciała się podzielić swoimi zielonymi pagórkami i ciepłym wiatrem smagającym rozgrzaną od słońca twarz. Chciała ale nie potrafiła znaleźć słów, które dostatecznie dobrze opisywałyby te uczucia. Nie potrafiła dobrać rymów aby zamykały one wersy i oblewały dusze
czytających źródlaną wodą. Nigdy nie przestała jednak próbować. Może kiedyś wyrwie jedną małą szarą postać z tej pastelowej szarej plamy i ukaże jej piękno zieleni? Myślała. Było to jedno z jej marzeń.
Mieszkała w małym dwuosobowym pokoiku na dziesiątym, ostatnim piętrze monstrualnej wielkości akademika. Przywilejem piątego roku było właśnie zamieszkanie w "dwójce" i chętnie skorzystała z tego prawa. Przez cztery lata mijała się pomiędzy łóżkami ze swoimi współlokatorkami, nie miała nic przeciwko dziewczyną z kilkoma nawet się zaprzyjaźniła, ale niczego nie potrzebowała do życia tak bardzo jak przestrzeni. Dusiła się i czasami po prostu wyjeżdżała za miasto aby poczuć się wolna. Zdarzało jej się to nawet w nocy.
Miasto z upływem czasu usypiało jej instynkty, kawałeczek po kawałeczku zmuszając do podporządkowania się. Zieleń na jej rysunku stawała się coraz bledsza a plama rozlewała się na wszystkie strony.



II
Oddychała równo.
Jej rozrzucone bezwładnie włosy stały się okryciem dla delikatnych nagich ramion i poduszką dla policzka. Oplatając szyję tworzyły ciemno złoty wachlarz odgradzający ją od rzeczywistego świata. Nie dopuszczający niczego oprócz kolorowych krain zatopionych w błękitnych oceanach. Śpiewu ptaków gdy biegła po swoją nagrodę, gwaru dzieci bawiących się na żywym i falującym zielonym dywanie. Galopowała przez łąki i lasy wdychając zapachy dojrzewających owoców, ciesząc się błękitem nieba szybowała wśród ptaków rozpościerając ramiona jak najszerzej.
Pierwsze promienie słońca nieśmiało zaczęły układać się na jej twarzy i docierając do skóry rozgrzewały ją dojrzałym letnim światłem. Poruszyła się i niezdarnie zrzuciła z siebie złotą zasłonę, tak jakby podświadomie pragnęła mieć na twarzy ciepło budzącego się do życia dnia.
Śniła.
Kochała.
Marzyła.
Zamykała oczy by jak najdłużej cieszyć się ciepłem swojego ciała zatrzymanym pod miękką pościelą. Chciała tak przeleżeć cały poranek, na uczelnię nie musiała się spieszyć, zajęcia rozpoczynała dopiero po południu, jeden z ostatnich wykładów jaki przyjdzie jej wysłuchać, ostatni...
Delikatny dreszcz przeszedł jej po plecach. Poruszyła się i otworzyła powoli oczy, były intensywnie zielone. Zanim zrozumiała co się stało z jej ciałem, kolejne iskierki rozpoczęły taniec na jej plecach, setki malutkich punkcików poruszało się błyskawiczne po łopatkach, opanowując swoimi nieprzyjemnymi dłońmi kolejne części ciała. Czuła jakby cała jej skóra zaczęła żyć własnym życiem. Strach zmusił ją do gwałtownego opuszczenia przytulnego miejsca, stanęła na dywanie w koszulce ledwie sięgającej do kolan i objęła się ramionami, osłaniając przed zimnym powietrzem.
I wtedy straciła wszystkie siły, upadła na dywan a włosy utworzyły wokół jej głowy złoty kwiat.
Nie wiedział jak długo leżała pozbawiona przytomności.
Wiedziała natomiast coś innego.
Z mroku wyrwało ją pukanie. Otrząsnęła się.
- Chwileczkę. - Zawołała. Znalazła swój szlafrok i otworzyła.
Przed nią stał wysoki i chudy chłopak. Nawet nie spojrzał jej w oczy.
- Telefon do Sylwii. - Zakomunikował.
- Dzięki, już idę.
Telefony w akademiku były umieszczone po jednym na każdym piętrze, więc odbierać mógł je każdy, kto właśnie był w pobliżu.
Szła powoli, dobrze wiedziała co usłyszy.
Przyłożyła słuchawkę do ucha.
- Halo. - Coraz trudniej.
- Sylwia. - Łamiący się głos. - To ja.
- Dzień dobry mamo.
Płacz w słuchawce.
- Dzień dobry. - Dwie duże łzy upadły na granatowe kapcie.
- Sylwia... - znów kilka stłumionych ciężkich oddechów. - Twój...
- Wiem mamo, - strumień słonego płynu opuszczał teraz zielony ocean. Ktoś przeszedł obok spoglądając z zaciekawieniem. - Wiem - powtórzyła.
- Kocham Cię córeczko.
- I ja cię Kocham mamo.



III
Pogrzeb był piękny.

Kiedy wróciły do mieszkania milczały. Ani matka ani córka nie potrafiły zburzyć przeszywającą powietrze pustą ciszę. Wyczuwały brak osoby, która była obecna w tych murach od samego początku ich istnienia. Usiadły naprzeciwko siebie w największym pokoju, obok rozpalonego wcześniej ognia. Sylwia wtuliła się w ulubiony fotel ojca.
- Mamo ja wiedziałam, on przyszedł do mnie. Chyba chciał się pożegnać. - Patrzyła na kominek, w którym trzeszczało palone drzewo. - Przed śmiercią.
- Czy to prawda? - Córka wydała jej się taka zmęczona. - Naprawdę mógłby przyjść do ciebie?
Zmrok zapadł już kilka godzin temu i z okien sączyła się czerń, przygnębiająca i złowroga czerń. Opanowała wzgórza pozbawiając ich swojej zieleni, zamieniła wiatr w ślepca szukającego po omacku wolnych przestrzeni. Wdzierała się w każdy zakamarek wolny od światła i jakby jej było tego wszystkiego za mało, pragnęła wedrzeć się do ludzkich serc.
- Dlaczego nie byłam przy nim, dlaczego nie było mnie tutaj? - Mokre od łez oczy spojrzały na swoją stwórczynię. - Dlaczego?
Otulona w ciepły czarny koc podeszła do córki.
Sylwia wstała i przytuliły się do siebie.
- Nie mogłaś kochanie tu być, nie wiedziałaś, że z ojcem jest aż tak źle. - Przez moment nie było słychać niczego oprócz ognia. - Nikt tego nie wiedział nawet tutaj.
- A on?
- Być może zdawał sobie sprawę, że może w każdej chwili umrzeć, może nie. - Cały czas tuliły się aby przekazać sobie nawzajem miłość - Któż to wie? Nic nie powiedział do końca, nie chciał abyśmy się przejmowały, wiesz jaki był.
Sylwia uśmiechnęła się przez łzy.
- Tak wiem.
- Więc wiesz też, że nie chciałby abyśmy płakały po jego... śmierci. - Trudno było jej wypowiedzieć słowo, które przekreślało wszystko co było związane z mężem. - Nie chciałby.
Pokiwała głową i mocniej zacisnęła pięści na ramionach matki. Ona mówiła.
- Więc nie obwiniaj się za to co się stało, kochał nas tak bardzo jak my jego.
Sylwia cofnęła się ale nie puszczała matki. Spojrzała jej w oczy.
- Ja mu tego nie powiedziałam... nie zdążyłam powiedzieć... że, że go kocham.
- Wierz mi córeczko, - Zagarnęła ją z powrotem - on doskonale o tym wiedział, widział to w twoim spojrzeniu we wszystkim co robiłaś i był taki dumny z tego, że jedyne dziecko jakie miał, zajdzie tak wysoko.
- Ale mnie tu nie było. Nie mogłam pomóc nie potrafiłam okazać tego co do niego czuję. - Powiedziała pełna żalu i smutku.
- On wiedział, wiedział. Już dobrze, dobrze... musisz odpocząć.

Weszły do pokoju, w którym się wychowywała, gdzie stawiała pierwsze kroki i chowała się przed karą. Było to nieduże pomieszczenie z jednym oknem naprzeciwko drzwi, pod jedną ze ścian stało drewniane łóżko, tam właśnie się położyła.
- Teraz spróbuj odpocząć, przeżyłaś bardzo wiele w tak krótkim czasie.
Zamknęła oczy.
- Tak śpij córeczko, zostanę z Tobą dopóki nie zaśniesz.
Głaskała ją i czuła na dłoni ciepły oddech gdy gładziła gorące od płaczu czoło.
- Spij - szeptała - tylko Ty mi pozostałaś, jedynie ty na tym wielkim świecie.



IV
Obudziło ją rżenie wyprowadzanych koni. Szybko wstała z łóżka. Poczuła się jakby nieznana siła cofnęła czas w taki sposób, że ona była małą dziewczynką a jej ojciec właśnie rozpoczynał nowy dzień.
Pobiegła po miękkim dywanie do okna i spojrzała na podwórze.
Nie było tam jej ojca.
Zobaczyła kogoś zupełnie innego.

Na stole czekało na nią śniadanie. Gdy weszła do niedużej kuchni, której centralne miejsce zajmował stół, poczuła zapach świeżo parzonej kawy a matka, oderwała się na chwilę od krojenia chleba i obdarzyła ją uśmiechem. Prawie takim samym jak kiedyś. Odwzajemniła go zdając sobie sprawę, że nigdy więcej nie zobaczy już jej radosnej.
- Przygotowałam śniadanie. - Powiedziała układając na talerzu świeże kawałki pachnącego specjału.
Sylwia poczuła się okropnie głodna i zabrała się za pochłanianie pieczonego w domu chleba, był on niezrównany i żadna miejska podróbka nie dorastała mu nawet do pięt.
- Mówiłam Ci już mamo, że pieczesz najlepszy chleb na świecie. - Spojrzała na poszarzałą twarz.
- Wiele razy. - Odpowiedziała i zaczęła przyglądać się córce.
- Mamo, kto zajmuje się końmi? - Zapytała chociaż doskonale wiedziała.
- Marek, twój ojciec zatrudnił go kilka miesięcy temu, - zamyśliła się - tak jakby coś przeczuwał.
Sylwia nie chciała zaczynać dnia od smutku. W końcu od pogrzebu minął tydzień.
- I jak sobie radzi? - Chciała odciągnąć matkę od myślenia.
- Jak? - Pokiwała głową. - Bardzo dobrze, jakby się urodził wśród koni. Ale ty powinnaś go znać, jeśli się nie mylę chodziliście razem do szkoły?
- Tak. - Tym razem Sylwia zamyśliła się.
Dobrze pamiętała tamte dni. Czasami nawet za dobrze...
- Mam coś jeszcze dla ciebie córeczko.
Otrząsnęła się i zanim odpowiedziała przed nią na talerzu wyrosła góra czekoladowych lodów.
- Pamiętasz jakie lubię? - Sylwia była szczęśliwa.
- Nigdy nie zapomnę.

Zaraz po śniadaniu wyszła na podwórze. Marek oczyszczał Maćka ich najpiękniejszego konia. Podeszła.
- Cześć.
Spojrzał na nią.
- Sylwia, bardzo mi przykro.
- Już w porządku - zaczęła gładzić czarny jak smoła kark, - każdego to czeka, prędzej czy później...
Marek wyraźnie się rozluźnił i wrócił do pracy, tarł teraz zgrzebłem sierść i doprowadzał ją do połysku.
- Widzę, że robisz to prawie tak dobrze jak ja. - Powiedziała.
- Miałem dobrego nauczyciela. - Nawet na moment nie przestawał.
Sylwia zaczęła obserwować jego ruchy. Tak jak kiedyś niezdarnie wycierał czoło o brudny rękaw koszuli, zmykając przy tym oczy. Przyglądał się dokładnie temu co robił, w taki sam sposób jak kiedyś na podwórku trzymając połamany latawiec i oceniając czy da się naprawić.
- Poleciał wtedy. - Odezwała się.
- Słucham? - Spojrzał na nią z zaciekawieniem i przestał rozczesywać grzywę.
- Nie nic, coś mi się przypomniało, coś związanego z Tobą.
- Można wiedzieć cóż to takiego, - wrócił do pracy.
- Nie, to znaczy to nie było nic ważnego, jakieś wygłupy gdy chodziliśmy jeszcze do podstawówki.
- Pamiętasz jeszcze tamte czasy?
Jak mogła zapomnieć? Nigdy nie zapomni uczuć jakie przesycały jej dziecinne marzenia i pozwalały czuć się swobodnie, nigdy nie zapomni nocnych wycieczek urządzanych wbrew woli rodziców. Nigdy.
- Pamiętam.
- Mieliśmy wspaniałe dzieciństwo.
- To prawda.
Marek chwycił Maćka za uzdę i poprowadził w kierunku stajni, była to duża budowla przypominająca kształtem pudełko od zapałek. Wybudowano ją jeszcze przed urodzeniem Sylwii ale była wielokrotnie odnawiana. Sylwia weszła za nimi.
Kiedy Marek zamknął w boksie czarnego jak smoła Maćka i zaczął wycierać ręce w dość brudną już szmatę. Zwróciła się do niego.
- Chciałaby się z tobą spotkać.
Spojrzał na nią.
- Przecież jesteśmy tu.
Odwróciła się.
- Nie, nie o takie spotkanie mi chodzi - Wskazała ręką na otaczające ich z każdej strony pagórki. - Chciałabym abyśmy mogli porozmawiać na nich.
- Dobrze, jeśli tak chcesz.
- Dziękuję. Jutro wyjeżdżam. Przyjdź wieczorem po mnie.
Po jej słowach w jego oczach ma monet zabłysło jakieś uczucie, zbyt szybko jednak zgasło aby mogła je rozszyfrować.
- Więc do wieczora, na dziś skończyłem pracę.
Uśmiechnęła się.
- Jeśli uczył cię ten sam nauczyciel co mnie, powinieneś wiedzieć, że pracę się nie kończy, pracą się oddycha...
- I pracą się żyje. - Dokończył. - Tak chyba mieliśmy tego samego nauczyciela.



V
Dzwonek u drzwi odezwał się gdy zrobiło się zupełnie ciemno.
Sylwia siedziała z matką przed kominkiem i jak tylko usłyszała dźwięk wstała.
- To do mnie, Marek miał przyjść. - Wyjaśniła i pobiegła w kierunku drzwi po drodze narzucając na siebie kurtkę i otulając się najgrubszym szalikiem jaki miała.
- Ubierz się dobrze, wiesz jaki tu potrafi być wiatr.
- Wiem mamo, wrócę za kilka godzin, więc nie czekaj na mnie z kolacją, jutro wstajemy wcześnie więc najlepiej się połóż.
- A ty się wyśpisz?
- Nie martw się o mnie... - Ostatnie słowo dobiegło zza drzwi.
- Ale ja się nie potrafię nie martwić o ciebie dziecko. - Powiedziała kobieta patrząc w płomienie.

Marek szedł obok niej, wydał się teraz jakiś większy niż normalnie i taki zdecydowany...
- Nie zimno ci? - Zapytał i podał swoje ramie.
Z jakąż przyjemnością wtuliła się w ciepłą kurtkę i poczuła ciepło jego ciała.
- Teraz już nie.
Szli spokojnie, wiedzieli, że nie muszą się nigdzie spieszyć, noc była bezchmurna ale zimna a oni chcieli smakować ją jak najdłużej.
- Sylwia wiem, że wyjechałaś szukając lepszego życia - zaczął Marek gdy wyszli na jedno ze wzgórz i spoglądali na punkciki świateł w oknach domów zagubionych pod ich stopami. - ale czy można znaleźć miejsce na ziemi, które chociaż w małej części dorówna temu?
Nie odpowiedziała. Milcząco zaprzeczyła.
- Jak ci się tam żyje?
- W porządku. - Spojrzała na czarne niebo upstrzone malutkimi świetlikami. - Mam wielu znajomych, wielu przyjaciół, naprawdę można wytrzymać.
- Nie myślałem, że będziesz potrafiła żyć w mieście.
I nie potrafię. Pomyślała ale nie powiedziała tego.
Ruszyli na sąsiednie wzgórze.
- Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?
- Bo cię kocham.
Odpowiedź padła natychmiast, bez zastanowienie, te trzy słowa wyleciały z jej ust jak inne, zwyczajne. Tylko, że one nie były zwyczajne.
Marek zatrzymał się.
- Co powiedziałaś?
- Dobrze słyszałeś, zawsze Cię kochałam, nie było dnia abym nie myślała o tobie, twoim uśmiechu.
Powiedziała to spokojnie i spojrzała mu w oczy.
- Sylwia, przecież wiesz, że mam już żonę, że kocham ją.
Uśmiechnęła się.
- Głuptasie, nie myślałeś chyba, że zaprosiłam Cię tu aby rozbijać twoje małżeństwo. Nie o to mi chodziło.
- Więc o co?
- Po prostu zrozumiałam, że nie możemy ukrywać tego co czujemy. Szansa na zrobienie lub ukazania uczucia może bezpowrotnie przeminąć i zostaje pustka. Dlatego prosiłabym Cię o jeszcze jedną rzecz.
Nabrał powietrza.
- Już mnie chyba bardziej nie zaskoczysz.
- Chciałabym abyś wysłuchał wiersza, wiersza który napisałam jeszcze w podstawówce, wtedy właśnie stałeś się dla mnie kimś więcej niż kolegą.
- Napisałaś dla mnie wiersz? Dlaczego nigdy nie mówiłaś, że piszesz?
- Właśnie Ci mówię i proszę abyś mi nie przerywał, to bardzo ważne dla mnie.
Kiwnął głową i zaczął nasłuchiwać.
Wiatr wokół nich kotłował trawę, bawił się nią i sprzeczał szumiąc pomiędzy jej źdźbłami, przygotowanymi już do zimy.
Sylwia sięgnęła po kartkę, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie, przecież znała ten wiersz na pamięć. Wiedziała także, że nie będzie mogła powstrzymać łez i tak się też stało, nie chciała jednak aby Marek to zauważył więc odwróciła się w stronę wiatru, który jak dobry przyjaciel osuszał jej zielone oczy.
Trawa szumiała i szeleściła a z ust Sylwii wydobywały się słowa, które porwane przez wiatr wypełniały otaczające ich powietrze i docierały do najciemniejszych zakamarków duszy, rozświetlając je czystym i żywym światłem miłości.

Kiedy skończyła wtuliła się kurtkę Marka, gdyż przyjaciel już nie nadążał z wycieraniem łez.

Wrócili w godzinę potem.



VI
Pociąg odjeżdżał punktualnie, pomachała zapłakanej matce na pożegnanie i obiecała, że będzie ją odwiedzała częściej niż dotychczas. Na peronie stał też Marek, przyszedł pożegnać Sylwię ze swoją żoną, która trzymała na rękach dwumiesięczne niemowlę.
- Kochałam Cię Marek. - Szepnęła rzucając ostatnie spojrzenie na całą trójkę. - Naprawdę Cię kochałam.
Wyciągnęła z kieszeni kartkę, tym razem nie była zniszczona. Otrzymała ją od Marka na peronie i mogła przeczytać dopiero po odjeździe pociągu. Usiadła więc wygodnie i rozłożyła kratkowany papier. Na środku trochę niewyraźnymi literami napisane było.
"I ja ciebie kochałem Sylwia, zwłaszcza gdy pomogłaś mi naprawić latawiec"
Uśmiechnęła się i podarła papier.



...jesteś tu jeszcze? Mam nadzieję, że tak, bo to już koniec opowiadania. Musimy poczekać na Sylwię, bo nie udało się zatrzymać pociągu zaraz po scenie na peronie, ale takie komplikacje zdarzają się nawet w opowiadaniach.
Nie chcę Cię pytać czy Ci się podobało itp. Na pewno mi opowiesz o tym, jestem natomiast ciekawy co powie Sylwia bo właśnie idzie tu do nas.
- Widzę, że zdążyłaś się już przebrać.
Jest teraz w swojej zwiewnej koszuli nocnej.
- Mam ochotę na sen, długi sen.
- Dlaczego?
- Wiesz, zmęczyłeś mnie tym opowiadaniem.
- Znowu chodzi Ci o to, że nie wysłałem Cię pod prysznic?
- Nie.- Położyła się na pośpiesznie wymyślonym przeze mnie łóżku. - Mógłbyś się bardziej postarać, mam spać na tej studenckiej atrapie siennika?
- Przepraszam.
Tym razem wyobraziłem sobie wielkie małżeńskie łoże z baldachimem i jedwabną pościelą.
- No, o wiele lepiej. - Zrzuciła z siebie całe ubranie.
- Powiesz mi w końcu dlaczego Cię zmęczyłem?
- Nie byłam przygotowana do tych łez na wzgórzu i musiałam nieźle się napocić aby coś z tego wyszło, oprócz tego ten smród w mieście, ale o tym już dyskutowaliśmy.
- A co sądzisz o zakończeniu?
- Jakim zakończeniu? Jeśli nadal będziesz pisał takie rzeczy to nie zarobisz nawet na rachunki za prąd, który pożera twoja maszyna do pisania.
- Piszę na komputerze.
- Nie ważne, w opowiadaniu powinnam walczyć z żoną Marka, może nawet ją zaszlachtować, potem podstępem zdobyć jego uczucie by w końcu spełnić dziecinne marzenia.
- Sama sobie odpowiedziałaś, te marzenia były tylko dziecinne i nie mogły być poważnie traktowane przez osobę dorosłą.
- No tak, ale te sentymenty raczej się nie sprzedadzą a ty będziesz mnie zamęczał łzami na wzgórzach do końca naszych wspólnych dni.
- Wymyślę coś ostrzejszego, następnym razem.
- "Następnym razem" to chyba twój ulubiony tekst. - ziewnęła - tak... tylko to potrafisz mówić...
No i proszę Sylwia nam zasnęła. Nie jesteś zła? To dobrze bo już jej nie obudzę, a przynajmniej nie w tej opowieści.
Dobranoc Sylwia.
Dobranoc.


KONIEC






Uciec! Dokąd uciec?


Do snów, oceanów błękitnej toni,
Do słów, wiosennych srebrzystej dłoni,
Do marzeń, dzisiaj pięknych jutro świętych,
Do zdarzeń, zawsze jasnych zawsze wiernych.

Uciec! Dokąd uciec?
Gdy o nocy zapomniałem.

Do koszy, pełnych pijanych obiadów,
Do noszy, wściekłości czerwonych śladów,
Do ryku, czasu bezbarwnych obrazów,
Do krzyku, mocy przegranych wyrazów.

Uciec! Dokąd uciec?
Gdy to życie już przegrałem.

Miłość
... ta marność pusta...




Zabij oddech błękitnej fali







Zwykle jest to zimny metal, który pali
Serce lub duszę - zależy od punktu widzenia
I zależy czy pod ręką nóż czy zdjęcie
Ostatecznie może być piosenka
W pewien sposób uzależniasz się od tego uczucia
Trudno żyć, gdy go brak, gdy jesteś z kimś.
Najgorzej się czujesz kiedy ktoś wyzna ci miłość.
Wpadasz w dziurę bez dna i spadając czytasz ten wiersz
Pojawiające się pytania wciągasz na szczyty głupoty
Szukając powodu, dla którego mógłbyś wyniośle i z dumą:
Zabić ten cholerny oddech błękitnej fali.

W końcu udaje ci się zapanować nad sztormem
Uciszasz ostatnie szepty drgającego mięsa, stwierdzasz że
Metal znów przebija wnętrzności rozumu co połączone jest z
Rozkosznym pieczeniem żołądka i słodkimi wyrzutami sumienia
Miód spływa ci po twarzy i zatyka usta, słowa
Stają się niewyraźne, ale zabawa jest cudowna
Śmiech jest teatrem gdzie grasz swoje role
Codziennie przed inną publicznością z jednym nosem
Po okresie lotu liścia czy czterech dzwonkach nagle - nuda.
Złość dopada sumienie, wrzeszczy, że:
Zabiłeś ten cholerny oddech błękitnej fali.

Kawa, śniadanie, chleb, domysły, czasem kalambury
Pustka, cisza, cisza pusta, pustka ciszy
Cicho, ciszej, nuda, nudna cisza, nie ma noża
Wyrzuty sumienia nie chcą utonąć choć trzymasz mocno
Charczą, duszą się i ślinią ale nie toną. Uderzasz.
Po czterech rozmowach z psem - obojętnieją
Słońce gładzi gorący piasek ogrzewając węgiel wodór i tlen
Odrzucasz ze wstrętem jego ciepły smak
Patrzysz, choć nie umiesz spojrzeć i ciągle czujesz
Wściekłość na usta na mięsień i coś czego nie widać za:
Zabicie tego cholernego oddechu błękitnej fali.

Mijają budynki, znikają spodnie a ty każdy uśmiech
Przykładasz do formy stworzonej przez nudę i czas
Przyciskasz tak mocno, że dopasujesz wariactwo do błękitnej toni
A kiedy ktoś będzie próbował
Dopasować swój uśmiech do tej formy, piszesz, że marność
Choć na siłę pisać nie można, i choć widzisz co oczywiste
Nie chcesz widzieć bo patrzeć już nie potrafisz
Jesteś jak ślepy wśród tłumu, w głupocie
Pustelnika samotny
Tylko dlatego, że kiedyś w pieprzonej przeszłości
Zabiłeś ten cholerny oddech błękitnej fali.





Rozważania nie najważniejsze




Najważniejsze, że uśmiechasz
Teraz możesz pójść ze mną
jeśli chcesz - oczywiście
Najważniejsze, że mnie czekasz

Najważniejsze, że się wahasz
Czasem kochasz ze mną,
zawsze nie - bezmyślnie
Najważniejsze, że przeplatasz

Najważniejsze, że uważasz
Teraz stoję, możesz iść
kiedy chcesz - oczywiście
Najważniejsze, że odmawiasz

Najważniejsze, że zabraniasz
Będziesz sobą, jasne, chodź
zawsze tak - bezmyślnie
Najważniejsze, że osłaniasz

Choć to nie jest ważne
bez uśmiechu, bez wahania
Można iść, można stać
Oczywiście i bezmyślnie
bez uwagi, bez osłony
zawsze nie, tak
Czasem kochasz sobą
jeśli chcesz - oczywiście






Wiersz




Wiesz, chciałem napisać wiersz, wiesz?
W wierszu rymy też kochają wiersz, wiesz?
Chciałem ukryć się, miałem wiersz, czy to wiesz?
Upić też chciałem wiersz, ten wiersz
Pił i ja też, lecz wiersz wyrwał się, wierz
W przestrzeń po słowa, pijane lecz wierz mu, prawdziwy był wiersz
Wierzgały i puszyły się, szyły sznurem wersy wiersza
Szalone i głupie a wiesz, że winny był wiersz
Tylko wiersz, chociaż jeśli chcesz, zresztą... wiesz.
Przenosił szczyty płochliwych marzeń, wiersz, wierz
Odszukał resztę wierzeń i poszczuł starą wiarę też, ten wiersz

Choć wierz i inny był wiersz, inne słowa inaczej pijane, choć pijane też
Cóż przyszedł już jego kres, wiesz
Nadszedł wiersz pełny, czysty i szczery, jemu wierz
To wiersz o..., zresztą ty to wszystko już wiesz
Po wierszu przyjdzie kres bezkresu, proszę wierz
Wiersz, czy tego chcesz czy nie, zaśnie też
Co chciałby dać ci wiersz? Chciałby dać ci śmiech
Szczęście i lekkość puchu, gdzie? Wiesz, wierz - wiesz
Ten wiersz już zasnął też.

I.VII.98








Co mnie pali?



Nie wiem, do cholery nie wiem.

Czy to, że zniszczyłem po raz kolejny oddech?
A może to, że zniszczę następny?
Życie nie jest takie proste kiedy nie jest się prostym.
Lub kiedy jest się prostym, myśląc, że tak nie jest.
Pisząc taki właśnie jestem, krzywy.
Prosty inaczej.
A co z nami? Zapytasz.
Pieprzę was, bo wy pieprzyłyście mnie przez całe życie.
Myślisz, że nie potrafię?
Umiem pieprzyć, w końcu dzięki wam się tego nauczyłem.
Pieprzyłem wszystko, pieprzę - pieprzę wszystko.
Teraz przyszła kolej na was, spieprzajcie!
I weźcie ze sobą to wszystko z czym przyszłyście.
Zabierajcie, no już!
Spieprzajcie marzenia.
Nie oglądajcie się na mnie.
Mnie już tu nie ma.

26. V. 1999





Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.

Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)


Czas utworzenia pliku: środa, 13 października 1999 roku. Godzina 16:02:46.