Przekroczyliśmy rzekę. Była zimna i nieprzyjazna, ale już za nami. Stanęliśmy u stóp góry. Bladym światłem zaświtała po raz kolejny mglista nadzieja. Kłębił się tam tłum chętnych. Wszyscy chcieli dojść. Wszyscy chcieli odnaleźć wreszcie to, co dawno temu ktoś dla nas utracił. W pojemnej niecce doliny pobrzmiewały krzyki, zapał i kipieć się zdawało jakieś dziwne morze chęci i energii. Wszyscy chcieliśmy. Tam na dole wciąż jeszcze wszyscy. Część miała zaginąć po drodze jak nieraz już. Wyruszyliśmy pokonując w pośpiechu i strachu kolejne kamieniste przewyższenia, jak gdyby bojąc się, że gdzieś w połowie drogi zamknie się przed nami jakaś niewidzialna brama. I że ktoś każe nam kolejny raz zawrócić. Już tak przecież bywało. Nieliczni tylko zdążyli. Byli szybsi i czystsi niż niepokojący strażnicy. Przeszli przez swoją bramę. I znikali. Chcieli bardziej niż nieme anioły strzegące czegoś, za czym się tęskni, nie znając tego. Lecz maruderzy tkwili wciąż w coraz liczniejszych tłumach wypełniających dolinę u podnóża góry. Ciekawiło nas, co pcha ich kolejny raz w górę. Czy było w nas wszystkich to samo? Czy to tylko chęć zmierzenia się z własną słabością czy może coś więcej? Nie mówiliśmy o tym. Ale wszyscy jednako chcieliśmy wreszcie móc. Omijaliśmy powalone drzewa i łamaliśmy wolę na ostrych kamieniach układających nieznaną mozaikę na zboczu. Przeskakiwaliśmy z trwogą trujące potoki, choć tak kusiły namiętnym szeptem ułudy. Właśnie dlatego uciekaliśmy. Niektórzy pili. Uwierzyli w obietnicę dobra. A mozaika wciąż rosła, dodając do swego wzoru nowe twarze. Powstrzymać nas chciały wieczne śniegi, kłujące blaskiem odbitego światła słonecznego. Płakaliśmy ze zmęczenia i drżeliśmy z bólu. A jednak z zacięciem pięliśmy się w górę. Długo. Strasznie. Bardzo chcieliśmy. To musiał przecież wystarczyć. Tam musiało coś na nas czekać. Inaczej nic nie miałoby sensu. A przecież musiało jakiś mieć. Taki zwykły sens. Musieliśmy często przystawać i odpoczywać. Próbowaliśmy spać, by przeżyć. Zrywaliśmy się jednak wciąż mokrzy i bladzi strachem najstraszniejszym, śniąc o zamykającej się bramie gdzieś tam w górze. Nie spaliśmy, aby dojść. I dlatego właśnie nadal mogliśmy iść. Potem dopiero wszystko miało się zacząć. Właśnie tam - w górze. Tam, gdzie coś miało na nas czekać. Śniliśmy ogniste anioły, dzierżące świetliste miecze. Śniliśmy anielice o twarzach obojętnych, znudzonych i dlatego strasznych. Budziliśmy się, by zapomnieć o snach. Bardzo chcieliśmy nadal. Choć już nie wszyscy. Ale część nadal brnęła. Szczyt czekał.
A potem nagle wszystko się skończyło. Nie było żadnej bramy. Słabo świeciło słońce i wiał lekki wiatr. Wszystko stało się oczywiste i wyraźne. I niczego nie zobaczyliśmy. Na szczycie góry nie było nic, za czym można by tęsknić. Nikt nie czekał. Były za to nowe tłumy. Kłębiły się, obsiadając liczne skałki. Szykowali się do nowej drogi. Niektórzy już wyruszyli. Mgliste sylwetki majaczyły na stromej i wijącej się nieprzyjaźnie ścieżce w dolinę. I szybko zapomnieliśmy o trudach wspinaczki. Zapragnęliśmy zejść w dolinę. I nikt z nas nie pomyślał nawet, że weszliśmy właśnie na kolejny szczyt. Nikt nie pomyślał o oszustwie, rozpaczy i przegranej. Twarze wszystkich nas lśniły nową nadzieją. Ciągle i po raz kolejny. Przecież czekała na nas droga w dolinę. I znowu bardzo zatęskniliśmy. I znowu bardzo chcieliśmy. I nikt nie pomyślał o siedmiu rzekach i siedmiu górach za nami. Przecież tam na dole miało na nas coś czekać. Coś, za czym się tęskni, nie znając tego. Coś, co dawałoby sens. A może to właśnie ta droga. Sens? Musiał przecież jakiś być. Przecież musiał. I ruszyliśmy w dół, znowu wiedzeni nadzieją. I znowu pewni, że w dole coś na nas czeka. Musiało przecież czekać. Musiało na nas czekać od zawsze, tam, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami - w siódmej dolinie. Na końcu i u początku wszystkiego. Na końcu drogi. W siódmej dolinie.
Słubice, kwiecień 1999.
Teksty pochodzą ze strony http://www.5000slow.w3.pl.
Prawa autora tekstu zastrzeżone