Wiersze z roku 1998

Adam Podstawczyński

Poniższe wierszyki napisałem w 1998 roku. Część z nich publikowałem już w Internecie, na łamach grupy pl.hum.poezja. Niektóre zrobiły furorę, a niektóre oceniono jako beznadziejne. Przeczytajcie sami.

zapatrzenie

to co chciał przekazać było zbyt proste
dotyczyło refleksu światła na barierce

nie wiedział że gdy tak patrzył
otworzył szeroko usta i ślina pociekła po brodzie

następną rzeczą którą zobaczył
była dziewczyna umalowana na czarno
patrzyła z obrzydzeniem

szybko schował się w kołnierz
szybko poszedł stąd


patrzenie

rano stopiła się przy domu szopa
a wczoraj jeszcze była ostra

moim oknem na świat są moje oczy
a one ślepną z dnia na dzień
rozpoznaję już nie kreski
tylko kształty i kolory
raster też wysiadł

mam za to osobliwą możliwość
wszelkiego rodzaju zbliżeń i najazdów
zmienna ogniskowa percepcji
działa jak nigdy dotąd
i objęła wszystkie inne zmysły
przybliżę sobie zapach księżyca
którego nie będzie mi dane zobaczyć

cholera po co to piszę
to już się stało przecież
piszę coś, czego nie będę mógł sam przeczytać
choćbym założył okulary w kształcie kul

w kształcie kul jest już rzeczywistość
a mimo to wciąż jeszcze kuleje
cholera po co to piszę
to już się stało przecież


wyspy

w moim mieście są wyspy
na nich siadają bardzo młode kobiety
i nie zauważają ich kierowcy taksówek
na wyspach rośnie trawa

siedziałaś na jednej z nich
wdychałaś kłujące nuty pyłków traw
i zagłuszone akordy spalin

nie byłaś dziewczyną w której można się zakochać

tak - nie pytaj - zauważyłem co się wtedy stało
słońce rozwinęło złoty dywan na wyspę
i twoja głowa zaowocowała wierszami
i serce tak zagrało
że drgnęła jedwabna sukienka
na piersi mniejszej od ćwierćnuty

jeszcze zanim odjechał mój tramwaj
poznałem cię
lecz już nigdy nie poznam


wczoraj Mietek

bo to Mietek zajechał beemwicą pod gibanę
tą swoją nową, białą - wiesz
były dziwki i ogólnie taki kurwa odjazd
napierdoliliśmy się jak stare chuje

uwierz - nie wiedziałem gdzie rzygam

brat Mietka potem rzucił żebyśmy ruszyli na Górkę
do jego teścia na metę po naboje
tam żeśmy kupili jeszcze po koniu na głowę
na miejscu-śmy zrobili, wiesz, kurwa, z tym teściem

to wtedy jak żeśmy wracali co Mietek już ledwo widział
ale tak zapierdalał, że gwizdało
co był ten zakręt i ludzie jacyś i płoty
i huk taki, że ja pierdolę

i - uwierz - nie wiedziałem gdzie lecę

... leżałem niebem do twarzy gwieździstym
mgławice mówiły - śmiałem się
andromedańską nucił piosenkę
kot, który tu zajrzał na chwilę
co rusz rozdzierał nieboskłon pazurem
by mi pokazać jasność
szemrały czerwone karły
mruczały czarne dziury
gwiazda do gwiazdy mówiła słowa
powtarzałem je bezgłośnie ...

a potem to już kurwa wiesz jak było
ledwo mnie z ziemi pozbierali
mówili, żeśmy zabili dwie kobiety
że Mietek też - wiesz - nie żyje
że samochód rozjebany na sto baniek
że tamci dwaj na zawsze kaleki
że do naprawy dwa płoty i drewutnia
że, ja pierdolę, że jak żeśmy tak leżeli porozrzucani

to - uwierz - mówili, że gwiazdy śpiewały


uśmiech

widziałem pana
który się cały czas śmiał
po prostu urodził się z twarzą zdeformowaną
na kształt śmiechu
i tak już żył choć w oczach miał katastrofę
nie radość

mijali go, uśmiechali się krótko na jego widok
i szybko wracali do codziennych min
on nie mógł wrócić
to była jego codzienna mina

a ja mój serdeczny uśmiech oddam
temu kto mi odpowie:
za jakie grzechy on ciągle się musi śmiać
a potem z uśmiechem spuszczać wystraszony wzrok
na chodnik który nie widzi


ukłoń się diabłu

ukłoń się diabłu
na wiejskiej drodze przy płocie
uchylcie sobie meloników
spojrzy na ciebie kruczym okiem

pójdź potem w stronę czerwonego słońca


stara szklarnia

nadciągają chmury choć jeszcze świeci słońce
odbija się w pojedynczych

szybach
szkieletu
szklarni

sucha ziemia boi się deszczu i burzy
pośród żelaznych ram zamilkły świerszcze
źdźbła trawy z pęknięć betonu jakby

drgnęły

na niebo patrzy chłopiec może siedem lat
stoi w majtkach pośrodku szkieletu szklarni
po horyzont nie ma żywej duszy

w ciemne proste włosy dmuchnął
gorący wiatr

przestał patrzeć na niebo
cały czas jeszcze świeci upalne słońce
struga teraz w patyku scyzorykiem

figurę Pana



siwe ściegi

siwe ściegi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła rozwiązawszy problemy związane
planując restrukturyzację zacząwszy
opiniotwórczym mediom chyląc
urodzinach zamordował teściową

siwe szeregi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła

technologicznie banalnie prosty
bez możliwości uziemienia
pola pod poduszką magnetyczną
najdalszych widzialnych mgławic

siwe szeregi głów
szepczą skulone słowa
w dębowych bożych ławkach
rozdają dym kadzidła


ściana niepoetycka

ściano moja niepoetycka
poddaj się zębom
twojego obserwatora
konkwistadora natarczywego
matadora bez publiki
giń! twarda chorobo moja
milcząca odpowiedzi
na brak moich zapytań
krowo wgapiona
w szarżę nieporadną
krwią już spryskana
teraz kolorowsza
i ciągle milcząca
nad moim zewłokiem


po twarzy

gładź mnie po twarzy
chcę słyszeć tylko szum twoich rąk
gładzących moją twarz
odepnij resztę świata
niech dryfuje

- nie! - jeszcze nie idź
jeszcze gładź mnie po twarzy
nie musisz mówić
mówią twoje dłonie
nucą kanony zmartwychwstania
wypełniają melodyjną ciszą
umęczone pory skóry

tak, jeszcze tu pobądź
i gładź mnie dłońmi po twarzy
tak do zawsze
dlaczego zakładasz buty



pijak

jak dobrze że nasze oczy się nie spotkały
stałeś oparty o barierkę i widziałam twoje palce
szkoda że już nigdy nic sobie nie powiemy
spytałabym cię jak długo potrafisz patrzeć w jedno miejsce

tym razem na brązowy kamień pomiędzy torowiskami

o tych palcach jeszcze: trzymały brązową butelkę
o boże boże boże jak ja ciebie kiedyś kochałam
pomiędzy nami przejechał tramwaj
z przekrojem społeczeństwa na pokładzie
a ty nie podniosłeś oczu
jesteś zaniedbany
dotykasz opuszkiem szyjkę butelki
silny słaby mężczyzno



pająk

zazdrośćcie arcykapłani
poznałem tajemnicę wieczności
gdy trwam bez wczoraj i jutra
pomiędzy plamami przestrzeni

smakuję podmuchów wiatru
na sieci utkanej z siebie
trzydziestobocznej piękności
niejedno przejdziemy tak razem

zdrętwiały z fascynacji
nad własną nieruchawością
kolistym drgnieniem kończyny
zwiastuję przybycie kropli

kluczowym organizmem i
środkiem geometrycznym
centrum wszechświatów bożych
bogiem choć ciałem poznawczym
jestem i czekam na



odchody psa

wyschnięte odchody psa
jak mogą przykuć czyjąś uwagę?
w parku na moim osiedlu
jest pani, która je zbiera

jest nienormalna

patrzy na mnie i moich znajomych
(którzy, jak ja, są normalni)
i pokazuje nam swoje zbielałe trofea
w dłoni wzniesionej wysoko
i uśmiecha się
i my się uśmiechamy

i po kilku cichych krokach
wracamy do rozmowy o sprawach


o kurde jak biało

o kurde jak biało
wszystko białe takie białe jak śnieg i papier
ojej ojej nawet moja twarz w lustrze
a najbardziej to muszla klozetowa taka biała biała
ooo, tam taki otwór w tej muszli ooo, wszystko leci do niego
a wokoło tak biało biało kafelki twarz moja i ta druga też moja
strasznie strasznie biała aż płaska
a te ciemne kreseczki pomiędzy kafelkami to tak na ukos

i znowu z tej białości na linie do stolika
tam wybawienie: fotel
bach w niego i cały segment naprzeciwko wziiiuuuuuuut - na ukos
i w żołądku jakoś tak niemiło
ale wszyscy dokoła mądrzy i ja też takie ważne sprawy omawiamy
która moja butelka? - oto jest pytanie - cholera, no która?
ej, facet... co? nie, ale butelka która moja pytam... co?
jakoś tak usta nie składają tego co im się mówi

o kurde znowu biało ojejejej jak biało biało
a to wokoło to znowu co? aaaa, pościel kołdry poduszki
biało i chłodno i miękko ojejej jak wszystko dokoła lata
segment kołdra puste butelki puste butelki puste butelki
puste bu



nauczyciel

upadła kreda o brzasku dnia
uczniowie podnieśli zaspane głowy
pierwszy raz zobaczyli nauczyciela
którego widzieli codziennie
nie podniósł zguby

tarli worki pod oczami podnosili niechętnie wzrok
nauczyciel nie ruszał się
widzieli tylko jego plecy
zimowe słońce wstawało i szukało cienia
pomiędzy siwymi włosami

ciepło od szyby
dobrze
tak, rzeczywiście upadła mi kreda
co ja właściwie robiłem przez życie
- tyle lat -
- a nic nie mogę sobie przypomnieć...
pierwiastek z zera to będzie zero
kto mi powie -
- czemu tak na mnie patrzycie chłopcy
no kto mi powie


kim jestem

kim jestem kiedy stoję i wącham drewno
wciągam zapach głębiej niżbym się zaciągał haszyszem
stoję tak i wącham
kim wtedy jestem

dochodzi południe
cicho, tylko mucha bzyczy i daleko szczeka pies
słońce świeci rażąco, ciepło jest bo idzie wiosna
w nozdrzach mam zapach suchego drewna

kim wtedy jestem
pewnie niewiele wart dla potężnych
utonąłem cały w tym zapachu
aż nie wiem kim jestem



Jak zwykle po lecie

Jak zwykle po lecie
kwiecie śmiecia leci
z drzew.
- Cieciu zmieć!
Idzie jesień.

Przytwierdzone do roweru
dziecko sczerwieniałe czeka
aż stalaktyt z nosa

(po podróży przez październik
owinięty waciakami
i na to pomarańcza kamizelki,
i na to dym z gniecionego papierocha,
i na to daj skostniały dzwonek niecierpliwy tramwajarzu!)

aż osiągnie brodę.

Jak zwykle po lecie
kwiecie śmiecia leci
z drzew.
- Cieciu zmieć!
Idzie jesień.


jak wariat


zwiesiłem się jak wariat głową w dół
z krawędzi mojego pałacu
nieświadom ostatnich technik śmiałem przypuszczać
że złapię w usta rozpostarte na szerokość słońca
rozrzucone po obłokach rozwinięte jak słonecznik
w usta krzyczące słowa twarzami do wichru
słowa twarzami do fontann pyłków
wyrzucanych przez rozpędzone świerszcze - - -

że złapię w usta strumień fal
odbitych od obliczy satelitów

że tak myślałem - wybacz mi wiedzo
jam przecież tylko milionem komórek
skręconych jak bicz na plecy włóczęgi
co o kuli i z kartką odbitą na ksero
przemierza wytrwale:

z Ziemi do Andromedy
z Andromedy do Ziemi

z Ziemi do Andromedy
z Andromedy do Ziemi


impreza

impreza
powtarza się taki schemat:
kieliszek do pełna, aż wóda spływa po palcach
strasznie mądry toast
jeb, do ust, opanowanie natychmiastowego wyrzygania
i łyk, i oddech heeeeee
i taki dreszcz
i znowu łyk, ale teraz soku
pomarańczowego, grejpfrutowego, brzoskwiniowego
oraz szybka kanapka w ciszy
i już lepiej

potem od pokoju do pokoju
tu ryj tam ryj każdemu powiedz fajski tekst albo lepiej docinkę zabawną
zajrzyj prosto w oczy chętnym dziewczynom
przestaw element krajobrazu
słonika na segmencie
niech się śmieją

jeden pokój zwykle jest taneczny
i jest tam ciemno
muzyka jest
tam w splotach tańczą zakochani
w chwili
i całują się w języki

nigdy nie tańczy się walca na naszych imprezach

w kuchni jest najjaśniej za to
i dobrze, bo można coś zjeść
kanapeczki z przyschniętymi czerepami
wyjałowiony torcik
lub bigos

w sraczu ktoś rzyga

przyszedł sąsiad ze słowem obraźliwym na ustach

coraz więcej świateł

impreza dobiega końca

śnieg pada gruby jak owca
skrzypi pod butami gdy idziemy ty we mnie ja w tobie
widzimy tylko półksiężycowy wycinek świata przez szpary w kapturach



domki z kart

domki z kart

kiedy dwoje ludzi zaczyna być ze sobą
często już od samego początku budują domek z kart
mówią sobie gdzie są granice ich związku
ustalają swoje terytoria
w takim związku każde może sobie na dużo pozwolić
nawet na bardzo dużo
tak, że trudno czasem dojść, czy to rzeczywiście jest jakiś związek
czy tylko para ludzi w jednym mieszkaniu

a teraz wkraczam ja, podmiot w pierwszej osobie
postanowiłem się wtrącić do tego obiektywnego wiersza
i dodać swoje:
otóż chciałbym powiedzieć, jak bardzo, bardzo mi smutno
kiedy widzę jak chłopak i dziewczyna tacy piękni, że jak z bajki
potrafią tylko ten domek z kart zbudować
i kiedy słyszę jak wokół już się wzbiera wichura
choć oni dopiero zaczęli



do sklepu

mężczyzna wstaje o szóstej
ubiera się
pojechał na rowerze do sklepu

dzień dobry
chleb, masło i 20 deko żółtego sera

ma twarz z cegieł

i jeszcze wiśniowy jogurt dla żony

to ostatnie mówi dopiero od siedmiu lat
od dwóch tysięcy dwustu dziewiętnastu wejść do sklepu

z drzwi jękiem

przed sklepem poranny rower rzuca oszroniony cień
na chropowatą ścianę

to przez wstające słońce


cicho

na podłodze słońce narysowało okno
pyłki kurzu świecą w promieniach
dochodzi południe
lecz im jest bliżej tym wolniej płynie czas
dziecko dotknęło językiem brzegu stołu
jest cicho
- ciszej nawet teraz



Bóg

Bóg jest mężczyzną z siwą brodą
w białej wiązanej szacie
ma szaroniebieskie wyraźne oczy
i ciężkie krzaczaste brwi

Bóg nosi rzemienne sandały
wprost na bladych sękatych stopach
wygląda na siedemdziesiąt pięć lat
z tą swoją twarzą wyrytą w skale

Modlę się każdego wieczora
do tego starszego mężczyzny
proszę o nawrócenie złych ludzi
o pokój na całej planecie
o zdrowie dla rodziny
o szczyptę bogactw tego świata

Modlę się też o wiarę
dla piszącego te słowa
o wiarę w siwego człowieka
w wytartych rzemiennych sandałach


zwycięstwo

słodko smakowało gdyśmy zwyciężali
tak, zwycięstwo było widać już dawno
aleśmy ciągle bili

wiatr wiał silny jak rzadko kiedy
w uchu każdego z nas był szum

nuciłem wśród nocnej ciszy w rytm uderzeń
przecież jutro wigilia
nie chciałem przestawać bo wpadłem już w rytm
a jednak trzeba było skończyć
jak jeden z nas krzyknął
o kurwa to mózg
a w domu czekała żona z gorzką kolacją

jakeśmy go już zabili
tego mądralę w okularach
ktoś rzucił żeby skoczyć do miasta
(kije się rzuci do kosza)
nie mogłem bo gorzka kolacja w domu
co z tego i tak miałem w ustach słodycz


bez punktu odniesienia w czasie

tuż przed zaśnięciem w poduszkę
po głowie przeszedł biały lis
zerwałem się by wam o tym powiedzieć
by wołać hura i hej
by lampy zapalić w całym domu
i rozwaliłem o sufit krtań

wewnątrz sześcianu o boku 3
spływałem z daną prędkością
osiągając po czasie t
znajomą ciepłotę poduszki
by równo oddychać
by czernią zakryć oko
czernią już przecież niepełną
bo inkrustowaną nieśmiałym kolorem
komponującym się w olśniewającą biel
puszystego lisa na mojej głowie