Gdy byłem małym chłopcem, miałem polską wersję Alicji w Krainie Czarów na płycie winylowej. Wciąż od nowa słuchałem głosów Alicji, Kota i Księżnej wspaniale zagranych przez śmietankę polskich aktorów. Nie obchodziło mnie, kto napisał tę "bajkę"-było to bez znaczenia w świetle wspaniałej przygody, której doświadczałem za każdym razem, gdy wkładałem słuchawki na uszy. A magię nagrania tworzyły na pewno nie tylko dźwięki i talenty aktorów-nie tylko one sprawiały, że tak często wracałem do tej płyty. Znałem większość dialogów na pamięć, więc zaklęcie musiało tkwić w słowach. Dopiero jednak parę lat później dowiedziałem się, ze to, co słyszałem było jedynie tłumaczeniem. I wciąż nie wiedząc nic o teoriach tłumaczenia, czułem, że przekład Antoniego Marianowicza jest takim samym dziełem, jak oryginał.
Alicja w Krainie Czarów nie jest zwykłą historią. Nie operuje logiką przyczynowo- skutkową do której jesteśmy przyzwyczajeni. To nie historia Czerwonego Kapturka idącego prostą ścieżką z punktu A do punktu B. Alicja spaceruje nie tylko po skomplikowanych ścieżkach w przestrzeni, ale także nieskrępowanie przemieszcza się pomiędzy zachodzącymi na siebie powłokami czasu, rozmaitymi poziomami absurdu i innymi wyimaginowanymi wymiarami. Fantastyczne bogactwo Krainy Czarów najlepiej obrazuje porównanie różnych sposobów zilustrowania powieści: one same w sobie są galerią czasem bardzo przeciwstawnych pomysłów.
Ale to nie to zróżnicowanie spowodowało, że książka stała się głęboką studnią tajemniczości i mądrości nie tylko dla dzieci, ale i dla ich rodziców (tu jednakże skupię się na dziecięcym punkcie widzenia; o znaczeniu Alicji dla dorosłego czytelnika wypadałoby napisać oddzielną pracę). Około 80% tekstu Alicji to dialogi, większość z nich uderzająca absurdem i brakiem zdrowego rozsądku. Bohaterka wysłuchuje historii najzupełniej, można powiedzieć, obłąkanych stworzeń, czasem wyraźnie ukrywających tajemniczą mądrość za swymi idiotycznymi wypowiedziami, czasem jednak plecących zwykłe głupoty. Zagadki rozwiązane i nierozwiązane, pytania z odpowiedziami i bez, patetyczne frazy szeptane do ucha Alicji i najbardziej abstrakcyjne zdania wykrzykiwane bez skrupułów-oto siła tej książki i jej fundament. Nie obrazowość, a język kieruje myślą dziecka czytającego Alicję w Krainie Czarów.
"Czy poznałaś już Niby-Żółwia?" Królowa pyta Alicję, i tu właśnie, na początku Rozdziału 9 rozpoczyna się jeden z najbardziej szalonych dialogów książki. Lewis Carroll, poprzez akumulację gier słownych i głupich reakcji osiąga apogeum absurdu, gdzie mały czytelnik musi czuć się najgłębiej zanurzony w dziwnym śnie, przez który przechodzi. Nic dziwnego, że nie lada to wyzwanie dla tłumacza. Jak dla mnie-a naprawdę nie jest mi łatwo patrzeć na ten tekst inaczej niż tamtymi oczami małego chłopca-Antoni Marianowicz doskonale wywiązał się z zadania. Wiadomo mi o trzech innych tłumaczeniach Alicji: Marii Morawskiej, Macieja Słomczyńskiego i Roberta Stillera; żadne z nich nie trąca tak perfekcyjnie strun wyobraźni dziecka, jak to, które słyszałem pierwsze. Zdaję sobie jednak sprawę, iż ocena ta może być dość subiektywna.
Jeśli chodzi o teksty dla dzieci, jedynym tłumaczeniem możliwym do zaakceptowania jest tłumaczenie ściśle zorientowane na odbiorcę. Nie żadne opisane przypisami tłumaczenie zorientowane na tekst wyjściowy, ani też wycelowane tylko częściowo w odbiorcę- tłumaczenie musi być czytelne dla prostego umysłu dziecka. Płaczliwe stworzenie, w angielskiej wersji Mock Turtle przetłumaczone jest jako Fałszywy Żółw przez Roberta Stillera, jako fałszywy żółw przez Marię Morawską, jako Żółwiciel przez Macieja Słomczyńskiego i jako Niby Żółw przez Antoniego Marianowicza. Słowo niby jest z pewnością prostsze niż fałszywy, i dzięki temu przystępniejsze dla dziecka. Ponadto, fałszywy ma oczywiste negatywne konotacje w języku polskim, co nie jest prawdą w przypadku angielskiego słowa mock, którego etymologia bliższa jest ridicule/ous (śmieszny) niż false (fałszywy), które to słowo sugeruje tłumaczenie Stillera. Słomczyński stworzył śmieszny zlepek Żółwiciel, ale jakoś nie sądzę, by mały adresat powieści mógł rozpoznać w nim dwa zwierzątka, co zapewne było w zamiarze tłumacza. Z drugiej strony, tłumaczenie Słomczyńskiego opatrzone jest pięknymi orginalnymi ilustracjami Johna Tanniela. A John Tanniel przedstawia stworzenie jako... żółwia z głową świni! Jeśli przyjmiemy, że ilustracje są integralną częścią książki, w takim razie tłumacz prześcignął tutaj autora! Jednakże, jeśli pod uwagę weźmiemy wyłącznie tekst, uważam że Niby Żółw najlepiej odzwierciedla język dziecka.
Drugą z postaci w moim ulubionym fragmencie książki jest zwierzę (?) opisane w oryginale jako Gryphon. Według mitologii, gryfin to potwór, zwykle posiadający głowę i skrzydła orła i korpus lwa. Dokładnie temu opisowi odpowiada obrazek Tanniela, więc możemy przyjąć, że Carroll utworzył to tajemnicze imię z nazwy mitycznej istoty. Dla dorosłego czytelnika tworzy to głębokie źródło wyobrażeń i tak to widzieli Stiller (Gryfon) i Słomczyński (Gryf). Jednakże mając na uwadze, iż jest to historia skierowana do dzieci, dla polskiego sześciolatka słowo smok jest dużo bardziej znajome, przynosi więcej tajemniczości i poczucia zagrożenia niż enigmatyczny Gryf czy Gryfon. Marianowicz i Morawska stworzyli istotę łatwiejszą do objęcia przez nieoczytany umysł, a nie stracili wiele z jej tajemniczości. Oczywiście, w tłumaczeniach tych ilustracje odpowiadają tekstowi.
Dochodzimy do największego wyzwania dla tłumacza: gry słów. "We called him Tortoise because he taught us", powiada Niby Żółw. Oczywiście tłumaczenie słowo w słowo nie miałoby tutaj żadnego sensu, zobaczmy więc co zrobili tłumacze. Morawska miała najdziwniejszy pomysł: jej słowo szyldkret, będące prawdopodobnie złączeniem starych polskich słów szyldwach i szylkret, kompletnie zatraca znaczenie dowcipnej gry słów Carrolla. Wybaczam jednak Morawskiej-ona pierwsza tłumaczyła Alicję, zrobiła to w 1927 roku i sama nazwała "wolnym tłumaczeniem", a w tamtym czasie przedrostek szyld mógł znaczyć cokolwiek więcej dla dziecka. Ponadto, Morawska nie miała przecież szansy porównania swoich pomysłów z innymi; takie porównanie na pewno pomaga. Słomczyński, we wczesnych latach siedemdziesiątych wpadł na dużo, dużo lepszy pomysł: Nazywaliśmy go Ostrygą, bo był ostry. Nie tylko zachowano grę słów, ale także fakt iż rzeczona istota żyje w morzu. To chyba najlepsze tłumaczenie słowa Tortoise. Jednakże pomysł Marianowicza był niemal równie dobry, a nawet lepszy jeśli myślimy wyłącznie o czytelniku bardzo młodym: ...pewien stary, bezzębny Rekin, którego nazywaliśmy Piłą... bo piłował nas w czasie lekcji. I tutaj, o dziwo, Stiller wymyślił prawie dokładnie to samo!: pewien stary już Rekin-nazywaliśmy go Piła... bo tak nas piłował. Marianowicz stworzył Alicję w 1977, podczas gdy Stiller napisał jego (?) wersję w 1983. Czyż nie istnieje coś takiego jak prawa autorskie dotyczące tłumaczenia?
Tak przy okazji, jaki mamy w Polsce sposób oznaczania dialogów? Zdaje się, że rozpoczyna je się myślnikiem, jak zrobili to Morawska, Marianowicz Słomczyński. Czy Stiller stara się narzucić zachodnie zwyczaje ujmując je w cudzysłowy?
Neologizmy to kolejna dziedzina, gdzie rozpoznać można w tłumaczu artystę. Najśmieszniejsza gra słów w książce: neologizmy stworzone na podstawie czterech działań matematycznych: Ambition, Distraction, Uglification, and Derision (Carrol był wykładowcą matematyki w Oxfordzie...), po których następuje gra słów oparta na słowie Uglification. I znów, stanowczo najlepiej wybrnął Marianowicz: podawanie, obejmowanie, mrożenie, gdzielenie. Dalej następuje historia w całości wymyślona przez tłumacza związana ze słowem gdzielenie, a jest naprawdę śmieszna. Morawska też była tu bardzo twórcza, wszystkie cztery słowa dotyczą u niej czynności związanych z płynami: dolewać, odlewać, monolić i rozlewać- idealnie pasują do "morskiej szkoły", o której jest tu mowa. Znów jakoś tak się stało, że wynalazek Stillera (wodowanie, obejmowanie, dnożenie i obrzydzielenie) dość jest podobny do wcześniejszych pomysłów Słomczyńskiego: Wodowanie, Obejmowanie, Dnożenie i Brzydzielenie). Stiller jest jednak najwyraźniej prominentem wśród tłumaczy: "jego" tłumaczenia zostaną opublikowane w najpiękniejszym wydaniu Alicji z 1990 roku...
Był to tylko jeden rozdział Alicji, ambitny i pełen pułapek dla tłumacza. Mimo, iż te trzy interpretacje mają swoje zalety i wady (np. wspaniała gra słów Słomczyńskiego oparta na słowie piątki w Rozdziale 9), dość łatwo było mi ocenić, które jest najlepsze. Idzie to tak: pierwsze miejsce-Antoni Marianowicz, Alicja w Krainie Czarów; drugie miejsce-Maciej Słomczyński, Przygody Alicji w Krainie Czarów; ostatnie miejsce-Robert Stiller, Alicja w Krainie Czarów. Specjalnie wykluczyłem stąd tłumaczenie Marii Morawskiej, Ala w Czarodziejskiej Krainie. Skończyła je w 1927 roku i mimo, iż nie czyta się tego zbyt dobrze 70 lat później, było to tłumaczenie "przodkiem" wszystkich późniejszych, jest więc jakby ponad oceną. W każdym razie, Morawska wymyśliła najlepszy tytuł. Nie wiem czemu Alicja ma być lepsza niż Ala.
Tłumaczenie Słomczyńskiego to naprawdę kawał dobrej roboty, ale chyba raczej dla dorosłego czytelnika. Nawet powieściowy format wydania wydaje się być bardziej przeznaczony dla studenta literatury niż małego dziecka; często skomplikowane słownictwo i składnia wydają się potwierdzać to przypuszczenie.
Stiller zaś chwalił się swoją erudycją i gdziekolwiek mógł, wymyślał słowo lub frazę-
frazę, która czasem nawet nie istniała w oryginale (np. Smok, według Stillera, powtarza w kółko
se ubrdał-brzydkie powiedzenie pojawiające się nie wiadomo skąd; całe to tłumaczenie jest
dla mnie właśnie takie: brzydkie, na pewno dla dziecka nie najprzyjemniejsze). Być dobrym
tłumaczem nie znaczy być lepszym od autora.
ten tekst pochodzi ze strony "5000słów" prawa autora tekstu zastrzeżone