Leniwie otworzył oko. W jego świetle gładkie, zaokrąglone ściany połyskiwały zielonkawo. Czy to dziś? pytanie to zadawał sobie zawsze, kiedy jakieś wibracje wyrywały go ze snu. Poczuł, jak przestrzeń wokół niego zakołysała się, a wraz z nią zakołysał się czas. Czy to dziś? Spróbował się poruszyć. Nic z tego. Korek tkwił w butelce jak zaklęty. Dokładniej rzecz biorąc, na tym to właśnie polegało. Był zaklęty. Nie miało znaczenia, że przybrał postać biało lakierowanej zakrętki. I tak był to najbardziej korkowaty z korków, jaki mógł sobie wyobrazić. Tłamsił go. Rozstrajał. Był jak czopek ze szmatki nasączonej terpentyną w tyłku konia. Przeszkadzał, upadlał, a jednocześnie przez samą swoją obecność podniecał do czynu. Chciał wierzgnąć i wykopać go z ciasnego wejścia. Przez niego czuł się taki zapuszkowany. O ile oczywiście można czuć się zapuszkowanym w butelce. A może to dziś? Kołysanie czasoprzestrzeni nie ustawało. Spróbował dojrzeć coś przez zielonkawe szkło. Było gorzej, niż zazwyczaj. Kompletna ciemność, znikła nawet delikatna poświata która rozjaśniała jego samotność. Sam musiał sobie świecić oczami. Jednak kołysanie nie ustawało i miał wrażenie, jakby obmywały go wody płodowe, niosąc nadzieję rychłych narodzin.
Stefan wracał do domu, rozchlapując kaszowatą breję zalegającą chodnik. W torbie czuł luby ciężar butelki. Właściwie nie miał zamiaru kupować alkoholu, lecz ta flaszka wyraźnie mrugnęła w jego stronę gdy stał w delikatesach za grubą babą, nie mogącą zdecydować się czy chce kawę rozpuszczalną, czy mieloną. Rozgryzała problem dogłębnie, miotana rozterką obwąchiwała opakowania. Kiedy z litości zaproponował jej, aby wybrała Minimal albo Slim Fast, nie wiedzieć czemu obraziła się. Nie chcąc patrzeć jak z puszystego obłoku przemienia się w nasiąkniętą oliwą gąbkę, odwrócił wzrok. Zawiesił spojrzenie na wyeksponowanych na regale butelkach. Kolorowe, egzotyczne naklejki nieraz go kusiły, ale zawsze brał czystą, ze strachu, że ośmieszy się nie tak wymawiając obcojęzyczną nazwę. Umiał bez stresu wymówić nazwę napoleon, ale zawsze potem następowało pytanie który? i był zmuszany do wyłamywania języka. Umiał też powiedzieć dżoni łoker, lecz jego portfel surowo zakazał mu ją wymawiać. Wtedy właśnie mrugnęła do niego ta zielona flaszka. Początkowo nie zwrócił na nią uwagi, zajęty udawaniem, że to wcale nie on doradzał odchudzanie, lecz jegomość stojący za nim. Spojrzał nawet na niego z obrzydzeniem, mając we wzroku ty chamie, aż typ zaczerwienił się i przestępując z nogi na nogę miał minę, jakby chciał zamerdać ogonem. Flaszka ponownie mrugnęła, tym razem z aprobatą i lekko się ukłoniła. Zadziałał odruchowo: - Dżin z tonikiem, poproszę. To znaczy - poprawił się w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie ekspedientki - dżin i tonik. - Który dżin? Odpowiedź nie nastręczała mu problemów językowych. - Lubuski. I tonik nata - dodał, by uniknąć wymawiania słowa kinsley, bo a nuż położyłby akcent nie tam, gdzie trzeba.
Zapomniał, po co właściwie wszedł do sklepu. Czuł się troszkę dziwnie, jakby to butelka kupiła jego, a nie on ją. Tym bardziej starał się, by postronnemu obserwatorowi nie rzucało się w oczy, że idą razem. Wbrew woli przyciągał jednak spojrzenia, gdyż udając nonszalancję, nieco po pedalsku wywijał torbą. Zreflektował się dopiero, gdy przyłapał zachwycone spojrzenie kwiaciarza. Spłoszony jak dziewica przyspieszył kroku, wpadł w poślizg na breji, wleciał w kałużę i przyrżnął ramieniem w latarnię. Już w ślizgu miał przeczucie bolesnej straty. Czytał nieraz zdanie przed oczami przewinął się w przyspieszonym tempie film z całego życia. Teraz w pełni zrozumiał jego sens. Leciał na latarnię i wiedział, że za chwilę stanie się coś strasznego, widział torbę zataczającą szeroki łuk i nie mógł powstrzymać ruchu ręki. W krótkim przebłysku nadświadomości ujrzał, jak zielona flaszka wpada z łkaniem w objęcia większej plastikowej siostry. Jak obie kurczą się ze strachu, pragnąc stać się niewidzialnymi, nieważkimi, zatrzymać nadchodzące nieszczęście. Stuknięcie o metalowy słup zabrzmiało jak zawodzenie szklanego upiora, a połączone z tam-tamem wypełnionego tonikiem plastiku stworzyło niesamowitą orkiestrę, grającą przenikliwe larum. Dźwięk za chwilę zamarł i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przemienił się w upojny, świeży zapach.
Czuł się nieco zmieszany. Z tonikiem. Jeszcze oszołomiony snem, rozkołysany, pełen niedowierzania, pomyślał optymistycznie: Wyjdę z tego. Równocześnie zdał sobie sprawę, że to dziś. Z zaledwie przelotną myślą fuj, śmierdzę tonikiem (nie czuł przyrodzonego mu zapachu dżinu) jął rozprostowywać swe skompresowane ego. Pozbawiona krępującego, szklanego pancerza każda cząsteczka jego niematerialnego ciała zwiększyła objętość 22-krotnie, torba nadęła się niby raptownie odpalona poduszka bezpieczeństwa w samochodzie. Wielka radość kazała mu przeć w górę, w górę, ku wolności, mającej swe orle gniazdo gdzieżby, jak nie w stratosferze. Nie zwracał uwagi, na podwójna kotwicę uczepioną torby. Patrzył w górę i przez jej pęknięcia, spowodowane nadmiernym wzdęciem, widział warstwę szarych chmur, za którymi, tak, tego był pewien, czekało nań błękitne niebo, ze wszystkimi swymi wspaniałościami. Nie chciał patrzeć w dół, na Stefana rozpaczliwie wczepionego w rączki wznoszącej się torby i krzyczącego z pasją nie puszczę cię. Na kwiaciarza, wczepionego z pasją w nogę Stefana i krzyczącego rozpaczliwie nie puszczę cię. Niczym pocisk rwał trajektorią wytyczoną rozmytymi w kroplach dżdżu smugami zieleni, tryskającej z jego oczu.
Stefan poprawił chwyt. Przyspieszenie wyrywało mu ręce z barków i nogę ze stawu biodrowego. Wierzgnął.
W swej wrażliwości kwiaciarz odebrał wierzgnięcie jako wyraz niechęci. Pomyliłem się - pomyślał. No to spaaaa Niby dojrzała gruszka rozplapsnął się na chodniku, z nosem wtulonym w but Stefana. Uszkodzony stos pacierzowy przestał przewodzić elektryczne impulsy i odtąd, gdy leżał jak warzywo na białej grządce szpitalnego łóżka czuł jego zapach, wiodąc życie mikroba w przepoconej wyściółce kalosza.
Stefan natychmiast odczuł ulgę, główka stawu ze stuknięciem wskoczyła na miejsce. Zrobiło mu się żal buta. Przez chwilę zastanawiał się czy nie urwać się na chwilę i za nim nie polecieć, lecz porzucił tę myśl gdy spojrzał w dół, na mokrą plamę, która niegdyś była kwiaciarzem. Zresztą torby też było mu żal. Wzniósł wzrok w górę. Kropla dżinu chlapnęła mu w oko, omal nie zleciał chcąc je wytrzeć. Bojąc się uwolnić rękę, mrugał gwałtownie. Kurczę, płaczę dżinem - pomyślał czując palącą kroplę spływającą mu po policzku. Spróbował językiem sięgnąć skapujące dobro, lecz pęd powietrza natychmiast osuszył mu twarz. Powoli docierała do niego niezwykłość sytuacji. Alicja i jej przechodzenie przez lustro to pryszcz - stwierdził. - Mnie porwał dżinn dżinu. Od razu wiedziałem, że w tej flaszce coś jest. Ale teraz już nie ma - ogarnął go smutek, lecz dziwny jakiś, pomieszany z tkliwością. Zaraz, zaraz - skupił się intensywnie - jeśli to ja uwolniłem dżina z butelki, to wedle niepisanych praw, powinien mi służyć, nieprawdaż? No jasne! - odpowiedział sam sobie.
- Dżinn, dżinn? - zawołał w górę, modulując głos w uprzejmy sygnał wywoławczy. Nic. Tylko szum wiatru i z dala brzęczący śpiew i rżenie koni.
- Dżinn, dżinn! - zawołał głośniej, już mniej melodyjnie, za to bardziej z pańska. Nic. Rżenie koni coraz bardziej przypominało ironiczny chichot.
- Hej, ty tam! - wrzasnął na całe gardło, mało subtelnie, acz skutecznie.
- Czego tam? - mrocznoczarne czego? nie brzmiało uprzejmie. Prawdę mówiąc, było wściekle aroganckie.
- Może troszkę grzeczniej, co? Tu mówi twój pan. Uwolniłem cię, musisz mi służyć.
- Ha, ha!
- Żadne haha, masz mnie natychmiast postawić na ziemię, zrozumiano?! - zapienił się Stefan.
- Tyś chyba zgłupiał. Czego się przyczepiłeś? Tego już było za wiele. Stefan podciągnął się na rękach, wsadził dłoń do torby, namacał zakrętkę z tulipanem zielonego szkła. Triumfalnie wyciągnął ją na wierzch.
- A co to jest? - wycedził wściekle - Korek, czyż nie? Siedziałeś w butelce, ja cię z niej wyzwoliłem i o ile znam prawa rządzące światem, twoim zakichanym obowiązkiem jest mi służyć! Natychmiast na ziemię!
- Doprawdy, odbiło ci! Ty mnie uwolniłeś, dobre sobie. Ty tylko walnąłeś flaszką o słup lampy. Nie jestem teraz dżinnem. Jestem duchem lampy, bo to ona mnie uwolniła. Trzeba było odkręcić zakrętkę, albo stłuc butelkę o własny zakuty czerep, to służyłbym tobie. A tak, to odczep się!
Ze zdziwienia szeroko otworzył usta i rozprostował palce kurczowo zaciśnięte na uchwytach torby. Chciało mu się pić. Wysunął język, chcąc złapać pokapujące z góry tonikowe hostie, lecz te mijały go, złośliwie wykrzywiając swe obłe oblicza. Zrozumiał, że już nigdy żadne z jego pragnień nie zostanie zaspokojone. Lecąc w dół z niedowierzaniem wpatrywał się w zamkniętego w dłoni tulipana. Spadł tuż obok kwiaciarza.
Duch lampy zatoczył krąg wokół ziemi i przycupnął na szczycie latarni. Był trochę wkurzony. Niby wolny, ale nie całkiem. Ujmując rzecz inaczej trwał w nieograniczonej szkłem przestrzeni, lecz jako jej element, a nie przestrzeń sama w sobie. Jego oczy zmieniły odcień na żółty, bo taki kolor jest przypisany duchom tego rodzaju. A jednak blask, miast przyjemnie ozłocić wszystko wokół, lśnił zimną wrednością, ze szczególną satysfakcją obnażając dziurę w skarpecie Stefana.
Z kroniki wypadków:
Wczoraj na ulicy Sandomierskiej ciężkiemu wypadkowi uległy dwie osoby. Na skutek
przebicia izolacji latarni ulicznej śmiertelnie porażony prądem został przechodzień Stefan K.
Spieszący mu z pomocą Jarosław N. w stanie ciężkim znajduje się w szpitalu. Okoliczności wypadku
bada specjalna komisja.
16.03.1999 r.
Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.