Rafał Klunder - teksty

Rafał Klunder to pseudonim, którego autor używa w prasie polonijnej. Pozwolę sobie zacytować autora: Pyta Pan o szczegóły mojego życiorysu. Każde opowiadanie zawiera jakieś elementy osobiste, w "Starcu" jest to fakt, ze rzeczywiście mam córkę - niedługo skończy pięć latek. Poza tym nie ma o czym mówić, jestem normalnym, przeciętnym człowiekiem, który żyje swoimi normalnymi, przeciętnymi sprawami. Za pisanie zabrałem się dość późno, bo dopiero jakieś dwa lata temu, gdy wszedłem w drugą młodość i odczułem, ze coś mi się w życiu skończyło. Pewnie dlatego znalazłem sobie inne "coś" - pisanie do szuflady. Czasami publikuję w melbournenskim "Tygodniku Polskim" i w brisbańskim "Kraju". Pseudonimu używam od czasu, gdy przekonałem się na własnej skórze, że mieszanie życia prywatnego i publicznego nie zawsze jest przyjemne. Kontakt z autorem: r_klunder@angelfire.com.


Starzec
Śmietnisko
Israel Aquilar

STARZEC

Był czerwiec, początek zimy, pierwszy dzień długiego weekendu - z okazji urodzin królowej. Siedziałem na wąskim łóżku w moim podłużnym pokoiku, oparty plecami o zimną ścianę. Przez małe okno bez firanki dobiegało tylko tyle światła, by zaznaczyć kontury okrągłego, drewnianego stolika bez obrusa, chybotliwego krzesła z pałąkowatym oparciem i starej szafy, w której skrzypiały obwieszone drzwi. Od paru chwil na dworze znowu padało. Krople deszczu spływały po zakurzonej szybie, żłobiąc misterną konstelację przedziwnych kanalików. Raz po raz spadła większa kropla, najpewniej wezbrana na gałązce bezlistnego drzewa, rozbijając się wśród mniejszych, pochłaniając je i pędząc w dół w szalonej gonitwie ku ziemi.
Za drzwiami było cicho. Czasem tylko dobiegło szurnięcie stóp na przetartym do szarych nitek dywanie i krótki, astmatyczny oddech starca, który wracał z kuchni lub z ubikacji do pokoju obok. Przechadzał się na koniec długiego, ciemnego korytarza, zaglądał do lodówki, aby sprawdzić, czy nic nie zginęło, wychodził na podwórze z tyłu domu, liczył cytryny na drzewie i wracał, zatrzymując się co kilka kroków. Zdawało się, że czeka na śmierć, która właśnie w tej chwili miała nastąpić. Inni mieszkańcy albo jeszcze spali, albo już umarli, bo z ich pokojów nie dobiegały żadne dźwięki.
Właściwie, wcale ich nie znałem, choć widywaliśmy się co dzień od ubiegłego lata, przeważnie w korytarzu lub w kuchni, lub w pokoju telewizyjnym, gdzie zbieraliśmy się tylko wieczorami. Byli małomówni, wyciszeni, ciągle zajęci swoimi myślami, których ponurość wryła się w ich twarze głębokimi zmarszczkami. Poruszali się jak cienie, wolno, ostrożnie, jak gdyby bali się, że gdy uczynią nagły, gwałtowny ruch, pryśnie grobowa atmosfera tego domu. Ilekroć próbowałem zagaić rozmowę, tak jak umiałem, koślawą angielszczyzną, odpowiadali monosylabami, o nic nie pytali, oddalali się w głąb swych myśli.
Raz spytałem w kuchni starca zza ściany, jakiej jest narodowości. Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał. Często zdarzało się, że musiałem kilka razy powtarzać to samo zdanie, zanim moi rozmówcy domyślili się z potoku słów upiętych w obcy akcent, o co pytam. Otworzyłem usta ponownie, lecz starzec odwrócił się i zaczął grzebać w szufladzie w kredensie pod oknem - w mojej szufladzie, w której trzymałem nóż, widelec, dwie łyżki różnej wielkości i otwieracz do puszek. Był to już czwarty komplet, który kupiłem, a jednak ciągle wierzyłem, że miejsce sztućców jest w kuchni. Znikały także karteczki, na których uparcie kaligrafowałem napis: "Nie kradnij". Przecież kiedyś musiał wygasnąć popyt na moje sztućce.
Przez chwilę obracał je w palcach, ważył, delikatnie potrząsając dłonią - dźwięczały głuchym chrzęstem, spotęgowanym drewnianym echem głębokiej, starej szuflady. Odwrócił lekko głowę i czułem, że kątem oka próbuje dostrzec, czy widzę, czy jestem, czy już wyszedłem. Nie poruszyłem się, chciałem zobaczyć, czy wkłada je do kieszeni, czy ściska w ręce, chciałem wiedzieć, jak to robi. Nie dlaczego, lecz jak. Odłożył je jednak, znów zadźwięczały, i wolno, z wysiłkiem zamknął szufladę. Ruszył w kierunku drzwi, nie patrząc na mnie, lecz zanim wyszedł, zatrzymał się na progu i ochrypłym, przeżartym rakiem głosem powiedział: "Jestem międzynarodowy". Rzeczywiście, usłyszałem obcy akcent, ale nie umiałem określić, z jakiego języka pochodzi. Na pewno z europejskiego, potwierdzał to także wygląd starca. Tym bardziej więc pomyślałem, że ten człowiek mocno już zdziwaczał, bo jak obcokrajowiec mógł mówić o sobie takie dziwne rzeczy? Ja swoje pochodzenie nosiłem wymalowane w każdym ruchu, w każdym geście, w każdym grymasie twarzy.
Chłód ściany zwolna przenikał całe ciało, oparłem się o wezgłowie łóżka, też zimne, lecz nie tak bardzo przejmujące. Wilgotny chłód może być bardziej dokuczliwy niż najsroższy mróz. Gdy latem wynajmowałem ten pokoik, wydawał się idealnym schronieniem przed upałem - wysoki, ciemny, oddzielony od piekła czterdziestostopniowego skwaru podwójną warstwą prawdziwej cegły. Teraz, gdy nastały niekończące się dni wichrów znad oceanu i oberwały się chmury, okazał się cuchnącą wilgocią norą, w której każdy dzień wyglądał bardziej ponuro niż poprzedni. Zbutwiała pod zniszczonym dywanem podłoga, gnijące półki w szafie, pleśń we wszystkich rogach, nieprzyjemny dotyk bielizny i pościeli, powodujący dreszcze - wszystko zdawało się obrzydzać mi ten kraj, który kiedyś dawał nadzieję, przyszłość, życie.
Parę dni wcześniej, próbując zaradzić zimnu, kupiłem mały, przenośny grzejnik elektryczny. W pokoiku zrobiło się przytulnie, jak w rodzinnym domu, gdy ojciec napalił w kaflowym piecu. W okamgnieniu szyby pokryły się rosą i przeciążone krople zaczęły spływać na wąski parapet. Opróżniłem szafę i porozkładałem wilgotną odzież gdzie się dało, po czym usiadłem w strumieniu ciepła i z rozkoszą rozgrzewałem dłonie. W pokoju rozlegał się tylko błogi szum małego silniczka, który jednak na korytarzu musiał przemieniać się w jakiś przerażający huk, a może zdradziło mnie ciepło, które uchodziło przez szpary w drzwiach. Dość że jeszcze tego samego wieczora nagle usłyszałem trzaśnięcie klucza w zamku i w progu stanęła właścicielka domu, mała kobieta o lisiej twarzy i wiecznie zaciśniętych ustach. Leżałem już w łóżku, ciepłe powietrze owiewało porozkładane ubrania, prawdopodobnie w pokoju było gorąco. Zanim zdążyłem się podnieść, kobieta wyszarpnęła przewód elektryczny z kontaktu i pochwyciła grzejnik pod pachę. Przez cały czas z jej ust sypała się lawina słów, z których zrozumiałem tylko te powtarzające się najczęściej: prąd, dolary, ulica, prąd, dolary, ulica.
Gdy wyszła, zabierając z sobą mój grzejnik, siedziałem na krawędzi łóżka jak osłupiały, nie wiedząc, czy protestować, a jeśli tak, to w jaki sposób, czy śmiać się, czy płakać z rozpaczy. Ubrałem się ciepło i poszedłem do budki telefonicznej na sąsiedniej ulicy. Długo stałem przyciskając słuchawkę do ucha. Krople deszczu prześcigały się na szybie i skrzyły się w reflektorach przejeżdżających samochodów. W oddali biegał po trawniku zmoknięty pies i obwąchiwał pnie młodych drzewek. Gdy zbliżył się do budki, wyciągnąłem rękę - zamachał ogonem, lecz nie podszedł, pobiegł dalej, do następnego drzewka. Telefon nie odpowiadał, odwiesiłem słuchawkę, córki nie było w domu.
Nie było jej w domu także tego rana. Może wyjechała z dziećmi za miasto? Przecież jest długi weekend, urodziny królowej, wszyscy dokądś uciekają - myślałem, leżąc oparty o wezgłowie łóżka. Wtem usłyszałem jakiś dziwny szmer na korytarzu. Podniosłem się, nałożyłem wełniany sweter zapinany na guziki i wyszedłem z pokoju, lecz nikogo nie było. Ruszyłem w głąb ciemności, w kierunku kuchni. Słyszałem krótki, astmatyczny oddech i szmer kroków na dywanie. Stawałem co chwila, aby nasłuchiwać - cisza. W kuchni również nikogo nie spotkałem, sprawdziłem lodówkę - nic nie zginęło, sztućce także leżały na swoim miejscu w szufladzie, a obok nich cztery karteczki z napisem: "Nie kradnij". Wyszedłem na podwórze, policzyłem cytryny na drzewie - były wszystkie. Obszedłem cały dom i wszystkie pokoje, zajrzałem do ubikacji i nawet do szopy, do której prawie nigdy nie wchodzę - tam umarła moja żona. Nie było nikogo.

Rafał Klunder, Gold Coast, lipiec 1999



ŚMIETNISKO



W fabryce pracował Chrystus. Tak o nim mówiono, choć naprawdę ani nie był Chrystusem, ani nie pracował. To znaczy, przypominał wyglądem powszechne wyobrażenie Chrystusa: był wątły, raczej chudy niż szczupły, miał niezdrową cerę i zapadnięte policzki, które ukrywał pod rudziejącą na końcach, długą brodą. Nie miał jednak w sobie ani odrobiny chrystusowej charyzmy. Za to z całą pewnością cherlawa postura utrudniała mu pracę w kuźni, którą wykonywał lub mówiąc dokładniej, którą starał się wykonywać najlepiej jak umiał. Stał na wiotkich nogach, w granatowym, wiecznie poplamionym i o kilka rozmiarów zbyt obszernym kombinezonie, w zbyt dużych butach o szerokich, metalowych nosach i trzymając w żylastych rękach długie kleszcze, zdejmował z taśmociągu pieca pięciokilowe bryły młotów. Godzina po godzinie, dzień po dniu, robił to z mozołem, wolno, znacznie wolniej niż należało, stąd też nikt w fabryce nie rozumiał, dlaczego właściwie przyjęto go do pracy i co więcej, nie wyrzucono jeszcze na ulicę. Chyba tylko przez litość, szeptano.
Najbardziej irytował Chrystus Wanię. Wania miał to nieszczęście, że urodził się ambitny, a pracować musiał do pary z Chrystusem - po drugiej stronie pieca, do którego wkładał żelazne bryły młotów. Nie można powiedzieć, że był głupi; na przerwach w fabrycznej kantynie rozprawiał żywo o polityce i sporcie, interesował się historią i literaturą, czym bez wątpienia zadziwiał swoich wiernych a cierpliwych słuchaczy. Miał przy tym duże ładne oczy, rumianą twarz, był rosły i silny, co tylko dodawało mu uroku. Jednak gdy stawał przy piecu, wstępował w niego jakiś oszalały potwór, któremu nie mógł i chyba nie chciał się oprzeć. Z dzikością w oczach wyjmował młoty z drucianego kojca, dwa-trzy za jednym razem i ciskał je do paszczy huczącego pieca jak styropianowe cegiełki. Co kilka minut uważnie spoglądał na zegarek, liczył sekundy i młoty, kalkulując w ten sposób wykonane młotogodziny i uśmiechał się radośnie, ilekroć wyszło mu, że w ciągu ostatnich pięciu minut pobił o dwa młoty rekord sprzed poprzednich pięciu minut. Jednakże gdy wynik obliczeń okazywał się gorszy, najpierw robił się bardzo poważny i widać było, że myśli, potem smutniał, by wreszcie ze zdwojoną energią, radośnie i lekko ciskać kolejne młoty. Można powiedzieć, że porażki mobilizowały go do jeszcze większego wysiłku. Ludzie co prawda czasami mówili mu, żeby się nie wygłupiał, że nie o ilość, lecz o jakość w tej pracy chodzi, że fabryka zdobyła światową renomę właśnie dzięki stałej i wysokiej jakości i dlatego jego, Wani, najwyższą powinnością jest dbać o jakość. Szydercy dodawali, że tytułu przodownika pracy i tak nie dostanie, lecz on nie dawał się przekonać; wiedział, że jest w fabryce najlepszy i nawet miał po temu wyraźne dowody. Mianowicie ilekroć zdarzało się jakieś pilne zamówienie, na przykład seria młotów dla oddziałów kwatermistrzowskich wojsk lądowych Arabii Saudyjskiej, boss zwracał się z prośbą o pomoc nie do kogo innego, jak właśnie do niego. Po prostu tylko jemu mógł powierzyć tak odpowiedzialne, o znaczeniu strategicznym zadanie. Oczywiście, byłby Wania jeszcze lepszy, gdyby nie ten nieszczęsny Chrystus po drugiej stronie pieca, który nigdy nie mógł nadążyć.
Początkowo Wania prosił i przekonywał, używając jak najbardziej logicznych i rzeczowych argumentów:
- Przecież obu nas wyrzucą - tłumaczył błagalnym głosem. - Ty nie wiesz, Chrystus, ty jesteś nowy. W tej fabryce, tak jak w życiu, liczą się tylko najlepsi. Jeśli nie jesteś najlepszy, jesteś na ulicy i na twoje miejsce przychodzi najlepszy.
Ale głuchy na wszelki głos rozsądku, Chrystus zawsze kończył rozmowę prosząc o drobną pożyczkę na bochenek chleba i pudełko margaryny, bo rzekomo od kilku dni nic nie jadł. A Wania czego jak czego, ale pożyczania pieniędzy to nie znosił.
- Pieniędzy, dziewczyny i samochodu nie pożyczam - odpowiadał zdenerwowany i chcąc nie chcąc, odchodził nie załatwiwszy sprawy.
Próbował także nakłonić bossa, aby ten wyrzucił Chrystusa z pracy albo przynajmniej, w przypadku gdyby było to dla fabryki niewskazane, przesunął go na inne, bardziej odpowiednie dla jego tężyzny fizycznej - w tym miejscu drwiąco się uśmiechał - stanowisko pracy. Ale boss, z sobie tylko wiadomych i doprawdy niejasnych powodów, również pozostawał głuchy. Widać - pomyślał w końcu Wania - coś musi być w tym Chrystusie takiego, że nikt nie chce się go pozbyć. Wtedy postanowił się z nim ostatecznie i po męsku rozmówić.

Czwartki były w fabryce dniem szczególnie ważnym, gdyż boss rozdawał koperty. Już od rana praca szła jakoś sprawniej, ludzie zdawali się być pogodniejsi i weselej niż zwykle próbowali żartować, nawet huk maszyn wydawał się cichszy, a odór spalonego oleju mniej duszący, nawet słońce wpadało przez zadymione szybki w blaszanym dachu jaśniej i radośniej, niczym promyki nadziei.
Wani także udzielała się podniosła atmosfera tego dnia - lubił czwartki. Gdy tylko dostawał do ręki kopertę, a odbywało się to podczas przerwy na lunch, rzucał wszystko i biegł do ubikacji, by schroniony w kabinie przed ludzkim wścibstwem, oglądać i liczyć świeżutkie banknoty. Nie był chciwy, był oszczędny. Lubił dotykać wypukłego druku, czytać napisy, lubił szelest najlepszej jakości papieru. Żył skromnie, wynajmował mały pokoik u starej kobiety, która brała niedrogo, gdyż - Wania to w zasadzie rozumiał - nie ujawniała dochodów w corocznym zeznaniu podatkowym. W fabryce nie zarabiał wprawdzie dużo, ale i tak był bogaty, prawdopodobnie najbogatszy ze wszystkich, jeśli wziąć pod uwagę jego młody wiek i niedługi staż pracy, przeliczony na młotogodziny. Następnie, nacieszywszy się widokiem tygodniowej sumki, a właściwie usłyszawszy dźwięk syreny w hali, oznajmiający koniec przerwy, biegł do pieca i do końca dnia ciskał młoty myśląc o tym, z jakim szacunkiem spojrzy na niego kasjerka w banku, gdy zobaczy powiększony stan konta. Tego czwartku postanowił jednak zmienić rutynę i zaprosił Chrystusa na symboliczne piwo do pobliskiego pubu. Musiał to w końcu zrobić, tak dłużej być już nie mogło.
Chrystus, o którym mówiono, że jest alkoholikiem, chętnie przystał na zaproszenie. Od dawna dokuczała mu samotność, często miewał dręczące lęki egzystencjalne, wahał się dłużej żyć, więc może - pomyślał - rozmowa z Wanią, który na ogół klepie trzy po trzy, nie bardzo się nad tym zastanawiając, okaże się do pewnego stopnia pożyteczna. Może niezmącone samozadowolenie bijące z tego półchłopaka-półmężczyzny przyniesie odpowiedź na dotąd retoryczne pytania o sens życia, ciągłość czasu, przemijanie, spokój duszy w świecie zwyrodniałym w przemocy i totalnie wyzutym z prawdziwych wartości? W każdym razie nie zaszkodzi napić się po pracy piwa.
Gdy zawyła ostatnia syrena i stanęły maszyny i piece, w hali nastała niemal idealna cisza. Ludzie pobiegli do szatni, niektórzy zrzucili brudne kombinezony, kobiety fartuchy, inni tylko wyszarpnęli z metalowych szafek swoje puste, foliowe torby z supermarketu i wszyscy stanęli w nerwowej kolejce do zegara, aby odbić karty. Chrystusowi wydawało się to irracjonalne, albowiem uważał, że życia człowieka nie można mierzyć fabrycznym zegarem i tekturową kartą; zawsze wychodził na samym końcu, protestując w ten sposób przeciwko upodleniu jednostki ludzkiej w świecie patologicznej technokracji. Wania przeciwnie, był przekonany, że szybki bieg do zegara w celu natychmiastowego odbicia karty jest jak najbardziej uzasadniony, ponieważ zwlekanie, jak to robili niektórzy, stanowiło nieuczciwość wobec pracodawcy, a ponadto było niepotrzebnym marnotrawieniem czasu.
- To nieważne - argumentował teraz, stojąc obok Chrystusa - że pracodawca nie płaci za ani jedną minutę po ostatniej syrenie, niezależnie od tego, jak późno odbije się kartę. Ważne jest, żeby nie oszukiwać, bo oszukując można łatwo stracić zaufanie pracodawcy, na które tak ciężko się pracowało.
- Wobec tego na co komu te karty? - zapytał Chrystus.
- Chrystus! Jak to, na co? Te karty to podstawowa sprawa w naszej fabryce!
Tak dyskutując znaleźli się na utulonej w wiosennym słońcu ulicy i wkrótce doszli do narożnego pubu. W środku panował półmrok rozjaśniany czerwonawym światłem lamp, zawieszonych na długich sznurach nad stolikami i rozlegały się dźwięki spokojnej, popowej muzyki. Mimo wczesnej pory było już parę osób. Barman leniwie przecierał szklankę białym ręczniczkiem, jakiś mężczyzna wbijał białe, mocne zęby w potężny kawał befsztyku, ktoś inny pochylał się i bujał nad stołem bilardowym. Przy kontuarze, skryte za szklanicami piwa, uśmiechały się dwie znajome z fabryki twarze.
- Drogo tu? - zapytał Wania, rozglądając się po sali, jak gdyby spodziewał się, że z którejś strony nadleci kamień.
- Nic się nie przejmuj, ja stawiam - odparł Chrystus i zamówił dwa piwa, jedno ciemne, bezalkoholowe, drugie jasne, pełne.
- A co ty, nie będziesz pił? - zdziwił się Wania.
- Nie, ja ostatnio tylko ciemne - zmusił się do uśmiechu Chrystus.
Usiedli przy stoliku w kącie sali i przez chwilę w milczeniu gasili pragnienie. Wania pierwszy otarł usta wierzchem dłoni; miał minę sułtana.
- Wiesz, właściwie to chciałem pogadać - zaczął nieśmiało, szukając w myślach odpowiednich słów. - Chodzi o tę pracę. Widzisz, na pewno słyszałeś, że boss chce mnie zrobić swoim pomocnikiem. To cholernie odpowiedzialna praca i, boss mi jeszcze nie mówił, ja sam wiem, ja się nadaję. Widzisz, to jest taka u nas hierarchia - ustawił palce na blacie stolika, po czym drugą ręką zaczął je kolejno przestawiać - robotnik, pomocnik bossa, boss, dyrektor, właściciel. Jak boss odejdzie - zgiął jeden palec - to wiesz kto będzie bossem? A jak dyrektor odejdzie?
- A jak właściciel? - Chrystus pomimo całej swojej łagodności nie mógł się powstrzymać.
- No właśnie. Ty się śmiejesz, ale tak jest. Taki jest porządek... Tylko że... no, głupia sprawa... Ty się albo musisz zmienić, albo... Zrozum mnie dobrze, ja muszę dostać tę pozycję. Ty mi stoisz na przeszkodzie. Albo się zmienisz, albo musisz odejść - te ostatnie słowa wypowiedział już bez wahania.
- W jakim sensie mam się zmienić? - Chrystus zainteresował się rozmową, gdyż zwróciły jego uwagę pewne aspekty filozoficzne tego zagadnienia, które mogły okazać się kluczowe dla istoty człowieczeństwa Wani.
- W sensie wydajności pracy powinieneś się zmienić. Ty mi obniżasz moją wydajność i przez to narażasz moją reputację. A na to nie mogę pozwolić.
- Cóż, tak zwana reputacja człowieka jest pojęciem względnym i zależy od rozmaitych czynników kulturowych. Na przykład aleksandryjskie kurtyzany cieszyły się najwyższą reputacją współczesnych, a dzisiaj kobieta piękna, zmysłowa, która uprawia posługę seksualną, jest w społeczeństwie napiętnowana. Lecz nie zmienia to faktu, że właśnie społeczeństwo wraz z demokratycznym reprezentantem, jakim jest parlament, nie tylko korzysta z jej usług, ale przede wszystkim to ono je stwarza. Inny przykład: poeci. Starożytny Rzym, Hellada, Mezopotamia, Chiny - poeci byli władcami i duszą narodów. Albo współcześni naukowcy. Jaką rolę odgrywała nauka w średniowiecznej rzeczywistości? Naukowców palono na stosach. Jaką odgrywa obecnie, jaką zajmie w przyszłości? Jesteśmy świadkami budowania się fundamentów społeczeństwa scjentystycznego, w którym naukowcy zajmą miejsce polityków i wojskowych, tak jak niegdyś oni zajęli miejsce poetów. Sam widzisz, że reputacja i w ogóle ta cała obyczajowość, to opium dla mas, aby nimi łatwiej sterować.
- No, tak, zgadzam się, ale ja chcę mieć tę pozycję. Mnie interesuje moje... - chciał powiedzieć, życie, lecz pomyślał przez chwilę i poprawił się: - Mnie interesuje moja egzystencja teraz i tutaj.
Chrystus zrobił wesołą minę. Pociągnął długi łyk piwa i powiedział:
- Nigdy nie osiągniesz szczęścia, jeśli będziesz żył tylko życiem doczesnym. Życie doczesne jest marne i nic nie znaczy, a na pewno nic nie znaczy twoja względnie dostrzegana reputacja. Co ma znaczenie, to reputacja względem samego siebie, to, czy ty sam siebie szanujesz. I tu zasadza się sedno twojego losu: chcesz tej pozycji, bo chcesz być szanowany, bo tylko wtedy ty sam będziesz się szanować. A jako zwykły robotnik czujesz się niedoceniony, niedowartościowany.
- Przecież to normalne, że chcę iść w górę, tym bardziej że boss widzi, że się nadaję.
- Ach, ty nic nie rozumiesz. Dla ciebie wchodzenie na coraz wyższe poziomy społeczne jest celem samym w sobie, podczas gdy w istocie to właśnie społeczeństwo umieszcza cię na takim poziomie, na jakim cię widzi, przeważnie zresztą na najniższym, żeby trzymać cię nisko przy ziemi. Wówczas społeczeństwo czuje się bardziej dowartościowane. Żyjąc dla społeczeństwa, żyjesz życiem fałszywym, żyjesz nie dla siebie, lecz na pokaz, cieszysz się życiem nie swoim, lecz życiem pokazanym.
- A ty nie masz takiej potrzeby? Nie chcesz, żeby cię... właśnie społeczeństwo umieściło? No, chyba nie masz, bo jak ty wyglądasz? Twoja broda... twoje włosy... Jesteś społecznie odrażający. I w ogóle nie umiesz pracować. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym cię zwolnił.
- Broda też nie zawsze była społecznie odrażająca. Dla mnie ważne jest osiąganie coraz wyższych poziomów rozwoju wewnętrznego, dla mnie istotne jest to, jak ja postrzegam świat, a nie, jak świat postrzega mnie. Dla mnie najważniejsze jest poznanie, które jest fundamentem człowieczeństwa. A zresztą spójrz na to obiektywnie: obaj jesteśmy nic nie znaczącymi elementami w życiu społecznym, powiedzmy, że w tej fabryce. Umrzesz, społeczeństwo nawet nie zauważy, odejdziesz z fabryki, młoty będzie robić ktoś inny.
- To odejdź, skoro nie jest to dla ciebie ważne, bo dla mnie jest. Musisz odejść. Nie potrzebujemy filozofów, tylko wydajnej pracy. Wcześniej czy później i tak cię wyrzucą, zobaczysz. Tylko że przez ciebie mogą wyrzucić i mnie.
- Wcześniej czy później, cha, jak to brzmi. Wcześniej czy później, drogi przyjacielu, wszyscy pójdziemy do piachu i tyle po nas zostanie co kupa kości. Tak naprawdę życie nie ma sensu - Chrystus zamilkł nagle i sposępniał. Poczuł, że zaczyna go przejmować lęk egzystencjalny. W gruncie rzeczy zazdrościł Wani jego prostoty myślenia i, co tu dużo mówić, prostoty życia. Jeśli któryś z nich miałby kiedykolwiek osiągnąć szczęście, to pewnie byłby to Wania. Byłoby to głupie szczęście, niepełne, ślepe, fałszywe, ale dające spokój skołatanej świadomości. - Przyniosę jeszcze piwa - powiedział po chwili.

Siedzieli już dość długo, Chrystus miał mętne oczy i długie usta, gdyż jednak zdecydował się na mocniejsze piwo, a Wania śmiał się z byle powodu i wlepiał krowie oczy w jedyną obecną na sali kobietę. Muzyka grała teraz głośno, przybyło gości i od zapachu piwa i dymu z papierosów zrobiło się duszno. Wania z coraz większym trudem rozumiał rozlewające się w ustach słowa Chrystusa, więc gdy dostrzegł wchodzącego z dworu Krygę, wesoło zaczął machać ręką.
Kryga pracował kiedyś w fabryce, lecz zwolnił się, bo założył własny biznes. Jaki, tego nie chciał powiedzieć. Jednak widocznie dobrze sobie radził, gdyż ubrany był jak z żurnala, miał złoty sygnet osiemnastokaratowy i gruby łańcuch na szyi, do kompletu. Wani szalenie imponowała jego przedsiębiorczość; jeszcze w fabryce wymyślił sposób, żeby za jednym pociągnięciem drutu przy prasie, którą obsługiwał, jednocześnie zamknąć ochronną siatkę i zwolnić pedał pneumatyczny. Dzięki tej metodzie napracował się mniej, a zrobił więcej, z pożytkiem dla siebie i fabryki. Lecz później przyszedł jakiś człowiek z biura, obejrzał maszynę i kazał drut odczepić, że niby to było niebezpieczne. Kryga chciał nawet swój pomysł opatentować i sprzedać fabryce, ale właśnie wtedy zaczął chodzić koło biznesu i długo już nie popracował.
- No, i jak tam? - podał rękę Wani i nie czekając na odpowiedź, powiedział: - Ty wiesz, co te cholery w banku mi porobiły? Plastyk mi nie działa. Ty sobie wyobrażasz idiotów? Do jutra nie mam dostępu do pieniędzy. Rozumiesz, co za bank, nie mogę wybrać moich własnych pieniędzy. Pożycz mi na piwo, bo parno jak w kotle, chyba będzie padać.
- Wy się znacie? - Wania położył dłoń na ramieniu Chrystusa.
- Co, ja Chrystusa nie znam? - zaśmiał się głośno Kryga. - Ty pożycz, Chrystus, na piwo, jutro się spotkamy, to ci oddam.
- Drogi przyjacielu, pożyczyłem tobie ze trzy razy na wódkę i mi nie oddałeś, a zatem co wskazuje na to, że oddasz mi tym razem? - wyrecytował Chrystus.
- Człowieku, jak Boga kocham, zapomniałem. No, gdybym pożyczył na samochód, to co innego, ale te parę groszy? Ja mam taką głowę do pieniędzy - pokazał rękami jaką - ale do dużych pieniędzy, do dużych. A propos, mam parę butów do sprzedania, nie chcecie kupić? Brazylijskie.
- Po ile? - udał ciekawość Wania.
- Jak dla ciebie, po pół ceny. Daj trzy tysiące zaliczki i jutro ci, rozumiesz, dostarczę do domu, jak królowi.
- Trzy tysiące? To ile masz tych butów?
- A, no kontener mi się trafił, ile chcesz. Ty Chytrus, cha, cha, cha, co ja mówię, Chytrus, Chrystus, weźże przynieś to piwo, bo chyba tu zaraz padnę, tak mnie suszy.
Chrystus wstał i dość niepewnym krokiem udał się do baru. Wani zrobiło się nagle przykro. Spojrzał pod stołem na swoje twarde od odcisków dłonie. Taki Kryga to dopiero ma życie. No, ale trzeba przyznać, że głowę do interesów też.
- No, co tam, w fabryce? Stary jeszcze żyje? - rzucił Kryga, rozglądając się po sali za Chrystusem.
- Żyje, żyje. Ma mnie awansować na pomocnika. Tylko że mi Chrystus przeszkadza.
- Co, on też karierę robi? - zaśmiał się Kryga.
- Nie, tylko że mi reputację psuje - Wania zaczął zwierzać się ze swych zmartwień, a gdy skończył, zapytał: - Nie wymyśliłbyś, jak się go pozbyć? Strasznie mi zależy na tej pozycji.
- Nie takie rzeczy się robiło. Chrystusa to spokojnie, rozumiesz, można wysłać do domu wariatów albo zamknąć gdzieś na parę dni, to go sami z roboty wyrzucą za nieobecność. Zresztą mam lepszy pomysł, ale trzeba będzie trochę zapłacić chłopakom, no, jakieś półtora tauzena. No, chyba tyle masz, nie?
- Jasne, że mam - rozpromienił się Wania, lecz zaraz spochmurniał. - A nie można inaczej, bez pieniędzy?
W tym momencie wrócił do stolika Chrystus, więc rozmowa zakończyła się sekretną wymianą spojrzeń. Postawił na stole trzy duże szklanki piwa.
- Macie, pijcie, a ty Kryga, pamiętaj, że Chrystus nie jest chytry - zanurzył usta w pianie i opróżnił sporą część szklanki; świat wirował coraz szybciej.

Gdy opuścili pub, na dworze było już ciemno. Ich rozgrzane do krwistej czerwoności twarze owiał przyjemny, chłodny wiaterek wiosennej nocy. Kryga bez chwili wytchnienia perorował o swoich interesach, Wania słuchał z rozdziawionymi ustami, pocierając kciukiem spracowane dłonie, Chrystus był prawie nieprzytomny i z trudem utrzymywał równowagę ciała, jak gdyby dźwigał na swych galaretowatych nogach ogromny wór, balansując nim na wszystkie strony. Jak to w takich sytuacjach często bywa, żegnali się później dłuższy czas, wyznając sobie bezgraniczną przyjaźń, obłapując się, śliniąc wzajemnie policzki, chuchając sobie w nosy żołądkowym oddechem i snując odważne plany na wspólną przyszłość. Po czym, ażeby zrewanżować Chrystusowi poniesione koszty, umówili się na spotkanie następnego dnia o tej samej porze i w tym samym miejscu, i każdy poszedł w swoim kierunku.
Nazajutrz Chrystusa nie było w fabryce. Wania szalał jak zwykle przy piecu i ponieważ z drugiej strony boss postawił młodego, silnego chłopaka, można było spróbować pobić wszystkie rekordy na raz. Jednakże z każdą upływającą godziną Wania coraz bardziej markotniał. Niedospana noc i nadmiar alkoholu, do którego jego organizm nie był szczególnie przyzwyczajony, wywoływały lodowaty pot i tętniący ból głowy. Ponadto im dokładniej przypominał sobie wczorajsze rozmowy, tym gorzej czuł się psychicznie; miał wyrzuty sumienia, że naciągnął biednego w końcu Chrystusa na bezsensowne i kosztowne pijaństwo, lecz nade wszystko martwiła go jego nieobecność w pracy oraz słowa Krygi, że ma jakiś tajemny pomysł. Im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej stawał się podejrzliwy i niespokojny. Może rzeczywiście Kryga wynajął kogoś, ażeby porwać lub pobić Chrystusa i teraz on, Wania, będzie musiał zapłacić półtora tysiąca? A jeśli Chrystusowi stało się coś złego i teraz on i Kryga pójdą do więzienia? Odpędzał czarne myśli, tłumacząc sobie, że takie chuchro, jak Chrystus, na pewno leży w łóżku i nie ma nawet sił, by wstać po szklankę wody.
Tak czy owak, ten dzień ciągnął się w nieskończoność i gdy wreszcie zawyła syrena, Wania popędził co tchu na umówione spotkanie w pubie, a następnie, ponieważ nikt się nie zjawił, pobiegł do domu, w którym Chrystus wynajmował pokój. Lecz i tam go nie było, a gospodyni nic nie wiedziała, może tylko z wyjątkiem tego, że właśnie dzisiaj należy jej się opłata za pokój. Pognał więc do domu wspólnych znajomych, potem do kolejnego i do jeszcze innego, obszedł wszystkie puby, w których Chrystus najczęściej przebywał, szukał go po całym mieście, lecz wszystko nadaremnie. Pytał także o adres Krygi, lecz wszędzie, gdzie powiódł go ślad, dowiadywał się, że owszem, mieszkał taki, ale zniknął przed tygodniem, przed miesiącem, przed rokiem, nie zapłaciwszy dzierżawy i - co gorsza - pożyczywszy wcale niemałe kwoty pieniędzy.
Wanię zaczęła opętywać panika, bał się aż do bólu i im dłużej pozostawał w niszczących szponach strachu, tym bardziej się bał. Bał się odpowiedzialności za to, co zrobił i o czym pomyślał. Bał się o Chrystusa i o siebie, bał się Krygi i jego "chłopaków". Bał się o półtora tysiąca i o pozycję pomocnika bossa. Bał się wreszcie tego, co powiedział w pubie i bał się siebie samego. Wieczorem, gdy wyczerpany do granic wytrzymałości wrócił do swojego pokoju, bał się samotności i nadchodzącej nocy, a także tego, że się boi, bo przecież jeśli się bał, to musiał mieć jakiś powód. Bał się zatem także abstrakcyjnego powodu. Panika zwolna przemieniała się w obłęd, więc czując coraz wyraźniej, że odchodzi od zmysłów, zaczął wszystkie fakty analizować od początku:
- Chrystus jest alkoholikiem, tak? Tak - mówił głośno do siebie. - Nie musiał upić się w pubie, tak? Tak. Ale ponieważ to zrobił, sam ponosi odpowiedzialność, tak? Tak. Kryga, czy spowodował zniknięcie Chrystusa, czy też nie, również sam ponosi odpowiedzialność, tak? Tak. Ja ponoszę odpowiedzialność za to, co zrobiłem, a że właściwie niczego złego nie zrobiłem, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności, tak? Nie. Jestem winny? Tak. Bo jeżeli Chrystus nie żyje, winę ponoszą wszyscy, którzy do tego dopuścili. Sąd, egzekwujący prawa stanowione, uniewinni mnie, to pewne, ale do końca życia będę czuł się winny. A może Chrystus postanowił odejść, żeby nie psuć mi reputacji, przecież właśnie o to go prosiłem. A jeżeli wpadł pod samochód, pod pociąg, pod tramwaj? Jeśli była to śmierć przypadkowa? Mógł także przewrócić się i rozbić głowę, mógł nawet popełnić samobójstwo, przecież zdrowy na umyśle to on całkiem nie był. Nie był? Nie jest?
Oszołomiony swoimi myślami, Wania pobiegł do telefonu i nerwowo ślimacząc palcem po książce, wydzwaniał po wszystkich szpitalach, lecz nigdzie Chrystusa nie było. W końcu postanowił, że pójdzie na komisariat policji i wszystko powie. Wszystko - to znaczy co? Że Chrystus jest alkoholikiem i nie przyszedł do pracy? Tylko tyle naprawdę wiedział. Policja go wyśmieje i wypędzi za drzwi. Policja ma poważniejsze sprawy na głowie niż zniknięcie jakiegoś Chrystusa, który być może wcale nie zniknął, lecz ukrył się, by zakpić z Wani, by ukarać go za grzeszne myśli, by pognębić moralnie, zniszczyć, zniweczyć jego dobre samopoczucie i wysokie mniemanie o sobie. Wszak sam mówił, że społeczeństwo trzyma człowieka na najniższym poziomie, nisko przy ziemi, ażeby ono samo lepiej się czuło. Z drugiej strony, on sam mówił, że jeśli umrzesz, społeczeństwo nawet nie zauważy. To znaczy, że nie będzie wiedziało, iż umarłeś, czyli w oczach społeczeństwa będziesz żył nawet wtedy, gdy umrzesz. Chyba że społeczeństwo znajdzie twoje martwe ciało... Może więc Chrystus popełnił samobójstwo i ukrył ciało, żeby społeczeństwo go nie znalazło - w oczach społeczeństwa żyłby wiecznie. Chrystus był wariatem, więc mógł coś podobnie idiotycznego wymyślić. Był? Jest? Może chciał osiągnąć szczęście wieczne, o którym ciągle myślał? W Boga nie wierzył, bo mówił, że zostanie z nas kupa kości. Nic nie wspominał o duszy i raju. Wierzył w społeczeństwo, którego jednocześnie nie akceptował, a to jest niebezpieczne. Pragnął zmienić społeczeństwo, jednocześnie w to nie wierząc - był męczennikiem społeczeństwa i samego siebie. Wanię nagle zadziwiły jego własne myśli, poczuł lęk egzystencjalny. A może wszystko, co mówił Chrystus, to prawda?
Tej nocy śniły mu się koszmary: Chrystus z fabryki bijący krzyżem Jezusa Chrystusa, społeczeństwo aniołów i diabłów bijące zgodnie brawo, on, Wania, wbijający fabrycznym młotem złoty gwóźdź w serce Jezusa, Kryga biegający wokół konającego ciała, z krawiecką miarą, jak groteskowy właściciel zakładu pogrzebowego, w czarnym, kusym garniturze. Przebudziwszy się rano, spocony, zmęczony, nieuczesany, rozogniony, popędził do kościoła i znalazłszy się w konfesjonale, powiedział przez kratkę do księdza:
- Ojcze, Chrystus zniknął! Szukałem go wszędzie, lecz nigdzie go nie ma.
- Synu, co ty mówisz? Zagubiłeś się w tym szalonym świecie, potrzebujesz pomocy. Chrystus jest w tobie, otwórz serce, a ukaże się tobie, tak jak ukazuje się wszystkim, którzy w niego wierzą.
- Ostatni raz widziałem go w czwartek przed pubem. Był pijany, ledwie stał na nogach. Poszedł do domu, lecz nie doszedł. Ojcze, ja się boję, że on popełnił samobójstwo... Że zabił się przeze mnie, bo prosiłem, żeby odszedł.
- Bluźnisz, synu. Chrystus w ogóle nie pije. Odpocznij, jesteś zmęczony, zgubiłeś drogę, ale Chrystus ci pomoże, pomódl się w ciszy, pomyśl o nim. On jest w tobie. Czyń dobro, bądź pomocny, służ Bogu i ludziom. Nie odmawiaj, gdy proszą, rzucaj chlebem, gdy rzucają kamienie, nie kradnij, nie cudzołóż, nie wywołuj imienia...
- Gospodyni też go szuka, nie zapłacił za pokój!
- Gospodyni niech też się pomodli, przyślij ją do nas, my jej pomożemy. I ona go znajdzie. I ona także.
- Co teraz będzie? Ja się bardzo boję. Czy już zawsze będę żył w strachu i w dręczącej winie?
- Czego się boisz? Strach nie jest grzechem, strach jest pokutą za winy. Dobrze, że do nas przyszedłeś. Nie jesteś sam. Jesteś w domu Chrystusa.
- To on tu jest? Przyprowadź go, ojcze, proszę, błagam, ja już dłużej nie mogę...
- Jest, synu, jest. Zaraz go zobaczysz, ale pozwól, że przyprowadzę kogoś, kto ci także pomoże, dostaniesz zastrzyk i zaraz poczujesz się lepiej. Przyrzeknij mi jednak, że już nigdy nie będziesz grzeszyć.
- Przyrzekam. Przyrzekam. Nie chcę już, aby Chrystus odszedł, niech będzie, jaki jest, ale niech się ukaże, niech mnie dłużej nie dręczy. Ja mam lęki!
- Egzystencjalne? Chrystus też je ma. Każdy ma lęki egzystencjalne, o ile je sobie uświadomi. To nie grzech, to pokuta. Zaczekaj tu na mnie, przyprowadzę Chrystusa, pójdę po pomoc. Pomódl się.
Za kratką nastała cisza. Wania myślał i modlił się naprzemian. A może modlił się myśląc lub myślał modląc. A może modlitwa jest myśleniem? Może myślenie jest modlitwą? Co się stało? Co zaszło? Świat, dotąd taki prosty i uporządkowany, nagle stał się zawiły, niejasny, niepewny, przewróciły się jak klocki wszystkie wartości: fabryczny zegar, tekturowe karty, broda Chrystusa, złoty łańcuch Krygi...
Ksiądz nie wracał, Chrystusa nie było, czas upływał. Nagle otworzyły się drzwiczki, wpadła smuga światła i w jej promieniach ukazała się, jak święta, uśmiechnięta twarz Krygi.
- Kryga, co zrobiłeś z Chrystusem?
- Ty, człowieku, bardzo źle wyglądasz. Ty źle się czujesz? Ludzie mówią, że biegasz po mieście jak oszalały i krzyczysz, że nie ma Chrystusa. Czy jesteś chory?
- Kryga, przyznaj się, ja wiem, że go zabiłeś!
- Człowieku, ty oszalałeś, ciebie trzeba zamknąć. Ty musisz się wyleczyć.
- Piliśmy razem w pubie, ty, ja i Chrystus. Dokąd potem poszedłeś?
- Jak to dokąd? Do domu.
- Są świadkowie, barman, Chrystus kupował piwo, ta kobieta, dwaj ludzie z fabryki. Wszyscy widzieli. Zabiłeś Chrystusa! Tacy ludzie jak ty, wyzuci z prawdziwych wartości, nikczemni, podli mordercy...
- Szalony! Oszalał, nic więcej! Wariat! Ogłupiał! Ty idź lepiej do psychiatry. Ja nie mam czasu na twoje fanaberie, ja mam interes na głowie, ja się spieszę.
Wania poderwał się na równe nogi i rzucił się na Krygę. Ten uskoczył w bok, lecz potknął się i upadł na posadzkę. Wania dopadł go i zaczął dusić, krzycząc na cały głos, głos odbijał się echem w kościelnej ciszy:
- Zabił Chrystusa! Zabił Chrystusa! Zabił Chrystusa!
Twarz Krygi zrobiła się sina, oczy nabiegły krwią, na skroniach wystąpiły żyły. Żelazne palce szaleńca miażdżyły krtań. Nadbiegł ksiądz, doskoczyli ludzie, księdza przewrócili, ramiona odciągnęły opętane ciało. Nadjechała karetka i wbiegli sanitariusze. Wspólnymi siłami obezwładniono Wanię, związano go w kaftan, skrępowano ręce, wywleczono z kościoła jak worek zmielonego mięsa. Ksiądz podniósł się z podłogi, otrzepał sutannę, miał drżące ręce.
- Reputację mi psuje! Sekciarze przeciwko kościołowi! Społeczeństwo przeciwko sekciarzom! - krzyczał, a głos jego grzmiał groźnie i surowo. Ludzie rozsunęli się na boki i spoglądali z coraz większą niepewnością to na księdza, to na wciąż szarpiącego się w kaftanie Wanię, to znów na Krygę, który stał jak rażony piorunem i patrzył w jasność dnia, bijącą z dworu przez drzwi świątyni.


Wanię zwolniono ze szpitala po kilku dniach, zalecając odpoczynek i kurację przeciwko nie tyle chorobie, co stanowi świadomości ogarniętej Depresją Naszych Czasów. Wrócił do fabryki, gdzie nadal wrzucał do pieca żelazne młoty, lecz robił to jakoś ospale, mechanicznie, bez serca. Nie był już najlepszy, nie bił rekordów, nie przeliczał młotów i sekund na młotogodziny. Ogarniały go coraz większe wątpliwości, nie pragnął już mieć tej pozycji pomocnika bossa, nie biegał w czwartki do ubikacji, nie cieszył go stan konta w banku, nie widział w spojrzeniu kasjerki niczego poza uprzejmą obojętnością. Coraz częściej miewał lęki egzystencjalne, zastanawiał się nad sensem życia, wahał się żyć. Całymi dniami rozmyślał o Chrystusie, lecz im dłużej to trwało, tym mniej rozumiał. Potajemnie, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, prowadził prywatne dochodzenie. Owszem, wszyscy potwierdzili zdarzenia zaistniałe w pubie, lecz nikt nie interesował się dalszym biegiem wydarzeń. Zniknięcia Chrystusa nikt nie zauważył. Nawet policjant, do którego zwrócił się Wania składając zgłoszenie o zaginięciu, zachował się całkiem obojętnie. Później, co pewien czas wzywano go wprawdzie do prosektorium, lecz żadne ze zwłok, które miał rozpoznać, nie były ciałem Chrystusa. Co pewien czas znajdywano zwłoki brodatych, chudych mężczyzn, to nad rzeką, to przy torze kolejowym, to w lasku na obrzeżach miasta, lecz byli to zwykli miejscy pijacy, przeważnie bezdomni, niepracujący, najczęściej wywodzący się z aspołecznych, patologicznych środowisk kryminogennych, którymi społeczeństwo interesowało się tylko o tyle, o ile byli niebezpieczni. Z czasem w ogóle przestano go wzywać i w powodzi bieżących wydarzeń, w szaleństwie pędzących dni i miesięcy zapomniano o całej tej sprawie. Dopiero po wielu latach Wania przeczytał w gazecie, że porządkujący stare, opuszczone śmietnisko buldożer odkopał przypadkiem wyschnięty szkielet człowieka. Wania pomyślał o wciąż tkwiących w jego pamięci, wciąż pulsujących w skroniach, wciąż prawdziwie brzmiących słowach Chrystusa: tyle po nas zostanie co kupa kości.

Rafał Klunder, Gold Coast, lipiec 1999






Czas utworzenia pliku: niedziela 11 lipca 1999 roku. Godzina 13:36:05.






Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.

Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)