Renata Bryś - Ideogram
motyw samotnych postaci
zwołanych na łąkę
w sercu Paryża
zebranych w ławicę
samodzielnych komórek
u wlotu do Pampeluny
nastroszonych dziką rozpaczą
za nie dorysowanym kształtem
drugiej części
po zmroku rozchyla każdy ręko- zwój
gołębi gruchot rozlatuje sen
w smak oziębłości
co wycieka z obitych pokusą
wiecznie zielonych jabłek
drabina wlecze winę małego zasięgu
wyschniętych szczebli próchnicą przeżarta
dostawia do ziemi- oko
i kiwa
nad ironią natury
ognisty łuk nieprzejednania
idzie
z każdej strony
skręca w nieoświetlony dziób wysuniętego kikuta
powraca i dalej zbiera
w wielką dłoń
jeszcze ciepły
jeszcze żywy
motyw samotnych postaci...
sarkazm uaktywniony
tłum z dwojga
nakłuwa ostro zakończonym
harpunem
zaduch poddasza
aż pęka
buntem starych dębowych bali
herbaciany przytulny na jedną głowę
kąt w odległym niebie
bezrozumnej winie
przypatruje się łapczywie
inwazja dotyków -bolesna
gra słów brnie w śmieszność
po kolejny dowód - łatwego zadowolenia
na parkiecie obtańcowywany przez każdą
nieporadność -nowy but, wysoki obcas
nie wyuczony krok
na palcach
szwaczki z metrówkami na szyjach
mierzą głębinę ułomności
oko pracuje w butelkowym zamroczeniu
oddzielając człowieka od przedmiotów
ogniskowa krzyżuje
i tyle...
pisk lokomotyw
zagłusza mormorando prawd
z obcym akcentem
jedno milczy za dwoje
choć tak wiele do powiedzenia
..... ....
usta
rozładowują następne wagony
sarkazmu...
rada Anatola
zabrakło miejsca
dla wymagającej pustki
i zabrakło siły
by powstrzymać czerwony
co wylał bajorem pod wszystkie nowe meble
trąba powietrzna -ta najwrażliwsza z tych aroganckich
demonstrowała swoje możliwości
w każdym zakamarku
dzieci w gumowcach rozchlapywały błoto
pluszowe misie przespały na półkach
tyle uciechy...
kwiaty podlewały się przesiloną ochotą
na
garstkę
cukru
Anatol z twarzą dobroczyńcy zapukał w ciekawość
umiał zobaczyć więcej niż było widać
ośmielił zauważyć potrzebę użycia
własnych desek
na skocznię
w piaszczystą
jedność poślubną ...
widok z góry
głód
konturuje
żurawinowe wąsy
wokół wysuniętej górnej wargi
rosnący smak na pączki -toczy ślinę
z całego podniebienia
język zwija w rulon -bez warunkowość odruchu
komórek niedożywienie
zapada policzek
wiotczeją firany tkanek
ręka odbudowuje swój autorytet
wobec czułości na dotyk
w pół sekundy
za wachlarzem
chłód zmaga pot
rozsadzający coraz głębsze pory
fiolet żylaków utyka pomiędzy lekko draśniętym
różem
ud mocna kanciasta rzeźba
dosiada
trudnej pozycji
szablo zębny korytarz dziurawi parasole
gdy
nadciąga ulewa
prawdy...
...... .........
więc
druciany szkielet ubiera pierwszą z brzegu
wygarbowaną skórę
i z przewodnikiem pod nosem
błądzi po eldorado
dla samotnych...
w nieskończoność
nieistnienie pojawia nas w najmniej oczekiwanej
mikro-chwili
zgodni co do kłamstwa
zarażamy punkt po punkcie
niedotlenieniem
absurd w pilotce pod brodę
demonstruje pokaz pilotażu
pod prąd grawitacji
na przekór tendencjom
pikuje w grząską
otchłań codzienności...
masz oto twój ośmiościan bezrozumny
otwarty na wszystko co włożysz
otchłanny jak lubisz
zobojętniały jak chciałeś
będzie tylko złudzeniem
w nieskończoność...
oblany egzamin z wrażliwości
silił magię symboli
zaledwie dwóch liczb
gladiator ze złotym zębem
ręka przeciw ręce na łokciu wsparta
o blat nieprzepuszczalnej błony
zmagała wektory przeciw sobie zwrócone
niewiedzą
skutą w zręczność
naruszał porządek
zachwiany -plejady krotochwil
w kalejdoskopie
szła za każdym słowem, którym rzucał
w jej bezsiłę
schodząc
pod grubą warstwę śluzu
gdzie zastygało
wszystko
co kiedyś miało
swoje własne jądro...
kto umie wrażliwość
za niedzielą
porzucił ogon co wlókł cały czas
nawet nie drgnął gdy następny dzień
zatrzasnął go
w zielenicy
obojętnej na resztę...
zdążył położyć
trójwymiarowość samotni
na legarach
pomiędzy
pustą piwnicą
a podłogą jutro zaczętą
akustyka myśli
pochyla w stronę gdzie słychać zaledwie
charczenie winogron
i płacz
akwarel spływających wodą na podstawione ręce
i świst
oddechów szarpanych arytmią
w każdym edenie
fantasmagoria
usidliła jego falistość
w galonach wina
tonie
ten kto
umie wrażliwość...
niedogon
ziaren poślednich w kłosie
mocna tęsknota za normalną wielkością
tłumaczy wiele
i wiele ukrywa
tak samo jak u człowieka
niedomaga klucz do normalności
wytrych kręci w kółko zamkiem na lodzie
Ewa
przeprasza za sródplon na plantacji złudzeń
wciąż nie umie
poprawnie wymawiać
rzeczywistości
śpiwór ciepłem dwóch gorączek przepalony
pod drzewem odsypia
trudne lato
śpiew nie toleruje ciszy
stawką jest
róża
ręka spekuluje w polu sałaty
salwą szarpnięć wyrywa
niedogon rezultatu...
planimetria figur ożywionych
w obwodzie koła zmieści
strach
zaledwie z kilku dni
dla reszty -czas buduje
doraźnie -rozpadliny w kartce
kalkomania preferuje porcelanę
na tło
dla pechowych słoni
osuszka lżejsza o wyparowaną
niepewność
mieć będzie
wciąż oleistą sierść -na przekór utraconej wilgoci
w podkasanej potrzebie
wolności
wylatują wszystkie
lary i penaty -
nagiego
kupidyna...
nie nazywaj rzeczy po imieniu
deszcz
wydobywa prawdziwy zapach
ziemi
impuls frazuje
wibrację
nieszczęść
zmieszanych z błotem promieni świetlnych
snopy
-przecierają szlak
ciemnościom
rośnie wielki odcisk
na powiece , gdy jupiter z naprzeciwka
wali serią
arogancji
popełnia się następna niedyskrecja
gdy list podnosi z liter
swój niepotrzebny ciężar
i wmawia
pustym pokojom
sublimację
plomb
ze słów
czerwonych ...
nawigacja wyobraźni
łachman nadziewa się
nędzą
leukemią z dziada pradziada
naturą zdrajcy
pleonazm wyśmiewa dwa razy siebie
po dwakroć innych i tak wkoło
na kołnierzyku zbryla się
i kołtuni
kurz znajomy
kurz groźny
zielone, nadwiślańskie łęgi
pamiętają łobuzerię z Pomorskiej
gdy żywcem topiła mysi pomiot
ku chwale herosów
uzbierało się sporo
powodów do legowania
nowym kwiatom
kraty
utrąciły
zręczność łopat
co już jakiś czas temu
wykopały najkrótszą drogę
do meritum...
pasowanie na człowieka
szczerbcem królewskim
tylko królów
i
rycerzy
a całą resztę
ręką Boga-
krzyżem wiary niezachwianej
ocalałej
na pamiątkę wykutego w skale
dekalogu
żart pasuje kamień
na diament
dlaczego więc na palcu
błyszczy
samotność?
minorat pozostawia
miłość
i
zdradę
jako spuściznę po nierównym życiu
do widzenia na dzień dobry
schwytanemu w siatkę
motylowi
pasowanemu na człowieka...
kwiaciarka na bezdrożu
usadziła żółte wiadro pod rosochatą latarnią
świeżo zerwanej , nie rozkwitłej jeszcze
pępawy
zagryzając głód przaśnym chlebem
biadoliła w duchu
nad usypanym
wokoło
piarżyskiem nie przejednania
łza
o jednym skrzydle
parodiuje lot
po łyk herbaty
była po osiemkroć
matką
i oskarżycielem losu
że porąbał
oskardami - marzenie o innym życiu...