Sto lat opowieści

Autor sam pisze o tekście: To opowiadanie wyraznie wskazuje na moje zainteresowanie historia i moze byc wobec tego nieco nudne. Mimo to smiem twierdzic, ze takie strasznie zle nie jest. Dlatego wysylam. :) Korzystalem przy nim z pewnych stworzonych juz archetypow, ale mam nadzieje, ze nikt nie zarzuci mi powtarzania sie. Za ewentualne niescislosci historyczne - nie chcialem. Zreszta przeciez : HISTORIA I TAK JEST ZAWSZE NASZA WLASNA HISTORIA :)

Dzień chylił się już ku końcowi. Słońce zachodziło szybko nad tratowaną co dnia dziedziną bawarskich namiestników Św. Krzyża, jakby nie chciało, nie mogło dłużej patrzyć na okrucieństwo dnia. Słońce zachodziło krwawe jak pełen własnego życia rubin na palcu władcy Kościoła Rzymskiego, a może jak ten z inkluzem, który w swojej koronie zwykł nosić książę Palatynatu. Słońce zachodziło nad Alpami, dzieląc dobę na dwie pory, tak jak dwie były strony konfliktu. Ale tak naprawdę słońce zachodziło dla wielu po raz ostatni...

Nierówną, wyboistą drogą, porośniętą rzadko kępkami trawy nie zdeptanej jeszcze końskim kopytem szedł, potykając się nieznacznie, stary człowiek. Wyglądał na samotnego wędrowca, choć w niegdyś gęsto i chętnie zaludnianej Bawarii - dziś zrujnowanej długotrwałą wojną - widok samotnego wędrowca był czymś obcym w krajobrazie. Nawet miejscowa ludność - a właściwie ta jej część, która nie została wymordowana lub nie uciekła wysoko w góry - łączyła się w większe skupiska. Ba! Nawet po wodę do studni miejscowi chodzili parami. Człowiek ten szedł od gór, dokładnie z zachodu - kraju umierającego w mękach słońca. Wspierał się na kiju i macał nim często przed sobą drogę. Człowiek był ślepy. Ubrany był w starą, workową szatę i byle jak połataną opończę. Jedno oko przewiązane miał czarną, zaropiałą i brudną opaską, a jedna ręka nosiła ślady strasznych oparzeń. Okaleczenia i ułomności stały się częścią tej wojny. Jeszcze jedno wypalone lub wykłute oko, jeszcze jedno przegryzione bądź przeszyte strzałą gardło, jeszcze jeden strzępek ludzkiej skóry na mieczu nieznanego nikomu bliżej jeźdźca. Kalectwo kazało ludziom łączyć się w gromady, zbrojne hulajpartie, maleńkie grupy, żyjące gdzieś w niedostępnym lesie lub nad bagnami. Tylko śmierć czyniła ludzi samotnymi. A ten starzec żył. I szedł drogą zupełnie sam. Przystanął na chwilę, jakby nasłuchując, a może czując obcą lub przyjazną, znaną woń. Ta wojna wyostrzyła zmysły. Ludzie stawali się zwierzętami. Gorzej. Zwierzęta nie zabijały bez powodu. Ale zapach musiał być obcy. W tej krainie, w tej wojnie, tej jesieni nadzwyczaj pięknej nikt do końca nie był znany nikomu. Tym bardziej nie był przyjacielem. Trzeba było się łączyć, aby przetrwać, ale nie wolno było nikomu ufać. Dawny przyjaciel był już obcym. Ale starczy nos wyczulony był na różne zapachy, a jego cudem chyba wciąż cała skóra nigdy się nie myliła. Niedaleko musiało się palić ognisko. Niedaleko było ciepło. Przy ognisku zaś musiało być jedzenie. Jego niebezpiecznie intensywna woń zbyt szybko roznosiła się po okolicy. Niejedna szajka i niejeden nawet zaciężny oddział gotów byłby sprawdzić, kto ma na tyle odwagi, by wieczerzać, wyzywając otwarcie los. Ktokolwiek by to był, czuł się wyjątkowo pewnie. Starzec skierował się wprost na wieczorne obozowisko. Miał je przed sobą. Gdyby nie był ślepcem, zobaczyłby sporą polanę ozdobioną białymi skałkami i otoczoną cieniem groźnych drzew. Na polanie płonęły trzy ogniska, strzelając płomieniami zaczepnie ku niebu i zapamiętale liżąc ustawione w stosy bierwiona i drewniane drzazgi. Wokół ogniska siedziały zakapturzone postacie, ściśle opatulone w rycerskie i zbójeckie płaszcze. Niektórzy z obozowiczów drzemali pod drzewami z głowami tonącymi w wysokiej trawie jak w błogich snach o własnej niewinności. Inni opierali głowy o ramiona towarzyszy, kołysząc się w snach przy świetle i cieple. Niektórzy rozmawiali cicho i nawet od czasu do czasu ktoś próbował się śmiać. Jeszcze inni popijali wino z bukłaków lub gryźli suchary. Na rożnie - prowizorycznie zbudowanym a na końcu przyozdobionym ludzką czaszką - piekło się jakieś mięso. Nietrudno było się domyślić, jakie. Tu, gdzie kiedyś pasły się liczne trzody, dziś pożywić się można było tylko koniną. Ktoś z gromady brzdękał cicho na jakiejś resztce instrumentu, której dźwięk w czasach jej świetności prawdopodobnie zabawiał któregoś z książąt lub baronów. Obozujący nie wyglądali na zaciężnych. Absolutny brak wart, straży i butna pewność siebie wskazywałyby raczej na jakichś pospolitych rzezimieszków. Na obecnym etapie działań wojennych trudno byłoby opierać osąd na umundurowaniu. Tylko w pierwszych latach poszczególnych stadiów wojny znaki regularnych oddziałów i wyróżniki zaciężnych pozwalały ustalić, w czyim imieniu walczył konkretny człowiek. Później nie tylko zaciężni, ale i regularne wojska zaczęły zmieniać panów i wodzów, szukając prawdy, gwałtu, racji bytu lub zwykłego zysku. Nikt nie mógł być już niczego pewien. Bawiący na polanie jednak jak i na te realia wydawali się być oddziałem osobliwym. Jedni nosili barwne, jak gdyby przed kilkoma dopiero dniami zakupione kurty, oficerskie buty, kolorowe wstęgi. Inni opatuleni byli jedynie w szarobure, brudne, jak gdyby pełne złych doświadczeń płaszcze. Twarze jednych uderzały bladością. Ich czarne włosy i zaklęsłe oczy wskazywały na słowiańskie pochodzenie. Inni byli ogorzali, o twarzach smaganych wiatrem południa. Inni jeszcze rudzi, nosili potargane lub starannie wypielęgnowane, plecione w dwa warkocze brody. Przedziwny to był widok. Jak gdyby ludzie pod różnych sztandarów zasiedli razem do kolacji. Tu szwedzki potomek Wikingów, tu słowiański Pomorzanin, tam włoski papista i tam też ubrany w czerń mroczny gnostyk z arabskiego Wschodu. Dawni znajomi, niedawni zagorzali wrogowie trwali jakby w półśnie, połączeni nietypowym przymierzem. Bo też nietypowi to byli ludzie. Wokół ognisk zasiadali ci, których zostawił własny oddział - maruderzy. Gwarzyli z nimi cicho ci, którym brakowało okrucieństwa we własnych oddziałach. Między nimi pojawiali się i znikali zwykli zabójcy i pospolici banici. Grzali się przy ogniu zdrajcy i zdradzeni. To była wojna. A oni byli ludźmi wojny. Tej wojny. I każdej innej. Nie było w tym obozie nikogo, kogo wojna porwałaby przypadkowo. Nie było nikogo, kogo los ślepy rzuciłby w wir okrucieństwa i gwałtu. Ci ludzie byli tu, bo należeli do tej wojny. Byli jej częścią od samego początku i oni albo im podobni mieli świadczyć przy jej końcu. Psy wojny. Szakale nocy, drapieżcy dnia. Bez pozorów. Bez pardonu. Bez nadziei. Bez uczucia. To byli ludzie swych własnych idei. Fanatycy wojny.

Na skraju polany stało drzewo. Jedna z jego gałęzi sięgała w stronę środka polany i jakby dalej jeszcze - na zachód, gdzie kolejny raz we krwi tonęło słońce. Z gałęzi zwisał bezwładnie człowiek, tańcząc swobodnie na delikatnym, jakby niedbałym wietrze. Język miał wywalony. Oczy wyszły mu prawie z oczodołów - blade jak oczy zjawy. Powieszony człowiek był jakimś mnichem. Resztki habitu smętnie trzymały się ciała, pokaleczonego ciała. Mnich musiał zginąć jeszcze tego dnia. Wystający język świadczył o tym, że próbował coś powiedzieć. Nie zdążył. A może właśnie zdążył i dlatego zginął? Teraz to już chyba było bez znaczenia. Kapłan nie żył. I bez znaczenia było to, czy w swoich codziennych kazaniach nawoływał do walki, nienawiści, cierpienia przez zło, czy może pozostawał człowiekiem prawym, pełnym zrozumienia i pokory serca. Nic się nie liczyło. To tylko umarł jeszcze jeden człowiek. Jeden z wielu.

To właśnie zobaczyłby ślepiec, gdyby mógł widzieć. Ale on był przecież ślepcem. I nie mógł. I może tak było lepiej. Z czasem człowiek potrafi się przyzwyczaić ponoć do wszystkiego. Do wszystkiego? Tak. Ci, którzy nie potrafili, odchodzili szybko w niebyt zapomnienia. Nie liczyli się. Starzec stanął u końca drogi przy wylocie na polanę. Na jego widok poderwał się jeden z żołdaków.

- Hans! Ktoś tam stoi! Donnerwetter! Wygląda jak upiór!

Starzec wyglądał faktycznie jak zjawa lub widmo na tle poszarpanych gór, blado jeszcze świecących blaskiem upadłego słońca.

- Uspokój się, Taeve! Duchów nie ma. Prawda, Siron? - odburknął gniewnie postawny Niemiec w kolczej zbroi. Obok niego leżał długi, prosty miecz z krzyżem papieskim wyrytym na rękojeści. Zapytany, szczupły człowiek o opalonej na ciemny brąz twarzy był Arabem. Nosił czerń tak ciemną, że aż granatową. Nie odpowiedział, a Niemiec burknął tylko jeszcze raz i obrócił się leniwie na drugi bok.

- Wydaje się, że będziemy mieli odrobinę rozrywki w tę cholerną noc. - rzekł do siebie, patrząc w stronę nowo przybyłej postaci. Głośno zaś krzyknął z miękkim, bawarskim akcentem

- Toess, Joepling! Ruszcie się i sprawdźcie, kto zacz i czy sam! Będzie nam dziś bajał, dziad. Kto wie? Może nawet jakąś piosnkę zna wesołą?

Zagadnięci chwycili w dłonie długie, brzydko powykrzywiane, oburęczne topory i podbiegli do ślepca. Jeden pchnął go w stronę najbliższego ogniska; drugi zniknął na chwilę w chaszczach przy drodze. Po krótkiej chwili wrócił. Wykonał prawie niewidoczny ruch ręką i topór olbrzymiej wagi wylądował głęboko w pniu po zwalonym drzewie, całkiem niedaleko głowy tego, na którego wołano Hans, Ten poderwał się wściekły na równe nogi.

- Mówiłem ci, żebyś tego nigdy nie robił, Toess! - warknął.

Toess był rudy, wysoki i bardzo barczysty. W jego oku na chwilę zabłysła iskra dzikiej radości.

- To tylko zabawa, Hans...i ćwiczenie. Pomyśl, co mogłoby się stać, gdybym wyszedł z wprawy. - uśmiechnął się zjadliwie.

- Bawarczyk stłumił cisnące się na usta przekleństwo.

- Jest sam? - spytał.

- Wiking skinął tylko głową. Ten, który pierwszy się odezwał - niski, krępy człowieczek o szczurzej twarzy - obszedł ślepca wkoło, dotknął przepaski na jego oku, pomachał przed nim wydobytym nagle znikąd sztyletem i rzucił krótko :

Ślepiec.

Odszedł szybko, jakby skradając się, na bok. Sztyletem ostrzyć zaczął znaleziony gdzieś po drodze z miejsca na miejsce długi patyk. Ten człowiek musiał być złodziejem. Jeszcze raz odezwał się Hans :

- Dziadu! Rozumiesz nas? Możesz mówić?

- Ślepiec pomamlał chwilę i rzekł bezbłędnym niemieckim, choć nieco się zacinając :

- Panie! Jestem stary. Cały dzień idę, a trzy dni w ustach nic nie miałem. Dajcie się trochę pożywić, a ubawię Was bajaniem i pieśniami, jakich jeszcze nie słyszeliście!

- Słyszeliście, chłopcy? Będą dzisiaj śpiewy! Będzie gadka! Każdemu dziad dziś kołysankę na dobranoc zaśpiewa! - zaśmiał się Hans rubasznym śmiechem. Zawtórowało mu kilka głosów. Gdzieś po dalekim niebie przetoczył się grzmot. Ktoś rzucił w powietrze :

- Niech mu ktoś utnie kawałek mięsa i bukłak z winem!

- Po chwili już spora gromada siedziała kręgiem, patrząc jak ślepiec krztusi się jedząc i pijąc.

- Pij, dziadu! - Hans klepnął ślepca po plecach. - U nas płaci się z góry. Oto twoja zapłata za bajanie. Ubawim się, grosz jeszcze jakiś dostaniesz. Nudzić się poczniem, zadyndasz.

- Przez chwilę panowała cisza. Tylko ślepiec sapał głośno wiedząc, że kimkolwiek byli ci ludzie, nie żartują. Wiedział, choć nie mógł widzieć wiszącego na gałęzi mnicha. Czuł tylko napięcie i jakieś dziwne skupienie, unoszące się grubą mgłą nad tym dziwnym obozowiskiem. Jadł długo i popijał obficie. Przy którymś przechyleniu bukłaka ktoś podszedł i wyrwał mu go z rąk.

- Starczy ci, człecze. Staremu tyle pić nie zdrowo.!

Raz jeszcze tubalny śmiech rozszedł się po polanie, rozbijając się dopiero o okalające teren drzewa. Dziad wytarł więc ręce w łatana opończę i sięgnął do swego podróżnego wora. Wyciągnął z niego starą piszczałkę, struganą chyba przez nie wprawionego pastucha i zagrał nagle wesoło a pewnie.

- Hej, wojacy! Budźcie Seana i Zeana! Niech coś nam zatańczą. Flamandowie ponoć świetnie tańczą! - rzucił ktoś z kręgu szczekliwie.

- Lepsi oni ponoć w tańcu, gdy bezpiecznie wkoło. A gdy zaś się ciepło robi, ze strachu oni w gacie srają! - dorzucił inny - o wyglądzie alpejskiego górala.

Pofrunęły w górę czapki, ktoś zarżał, naśladując konia; śmiechu było co niemiara. Nie wszyscy się śmiali. Kilku wiedziało, co się stanie, jeśli bracia flamandzcy staną do tańca.

Na polanę, robiąc w powietrzu salta, wpadli Sean i Zean, świszcząc w powietrzu krótkimi mieczykami. Machali nimi wokół głów i wywijali szerokie młyńce. Cały czas trzymali rytm wybijany na jakimś starym hełmie przez jednego z Włochów, akompaniującego fujarce ślepca.

- Szybciej graj, stary! Żwaweiej! Nasi bracia są szybcy! Graj, a pokażą nam taniec prawdziwy!

Fujarka grała coraz skoczniej i coraz skoczniej tańczyli Flamandowie. Fujarka i jej melodia nabierały tempa, a wraz z nią szybkości w wirowaniu nabierali tancerze. Twarze wykrzywił im dziki grymas. Zapamiętali się w tańcu. I wyglądali teraz jak sama śmierć, gdy rusza w codzienne tany wbrew życiu. Melodia osiągnęła szczyt i zamilkła nagle. W martwej pozie przy ogniu stali nieporuszenie Flamandowie. Gwizdy i klaski umilkły nagle. Wszystko działo się zbyt szybko. Ostatnią rzeczą, jaką wszyscy dostrzegli, było wysokie podwójne salto obu tancerzy, wyciągnięte na moment ręce i dwa płomienie biegnące przez powietrze w noc. Ten, który zażartował sobie był na temat tanecznych i wojskowych umiejętności Flamandów, bezgłośnie zwalił się na bok. Ostrza wyskoczyły z pochew. Nastała chwila grozy i wahania. Ci, którzy poderwali się nagle, teraz z ociąganiem usiedli z powrotem. Dwa krótkie mieczyki wystawały z ciała niefortunnego żartownisia. Jeden przeszedł przez krtań i oparł się dopiero na rękojeści. Drugi rozerwał klatkę piersiową na wysokości serca. Płomienie odbijały się znowu od kling. Tancerze nie poruszali się nadal. W ich rękach brakowało po jednym ostrzu. Jasnym było jednak, że nikt nie będzie szybszy, gdy bracia ponownie rozpoczną swój taniec. Milczenie przerwał smukły człowiek o oczach rysia i nosie orła. Sprężystym krokiem podszedł do Flamandów, spojrzał na nich, a ci spokojnie odskoczyli w noc. Człowiek odezwał się spokojnym, mocnym głosem :

- Czy ktoś jeszcze wątpi w taneczne umiejętności Flamandów?

- Odpowiedziała mu grobowa cisza.

- Bardzo dobrze. Nic nas nie łączy. Uznajecie moje przywództwo, bo tak jest wygodniej walczyć i rabować. Ale nie ufacie mi ni sobie wzajem, jak i ja wam nie ufam. Nasze obozowiska i nasze szeregi są otwarte dla każdego. I nie ma musu. Każdy może w każdej chwili odejść! Sean i Zean zostają. Jeżeli ktoś się z tym nie zgadza, jego decyzja, której nikt nie będzie kwestionował.

Mówiący był nieformalnym przywódcą. Nikt go nie wyznaczył i nikt nie był zobowiązany słuchać jego poleceń. Miał rację. Słuchali, bo tak im było wygodniej. Gdy zacznie im przeszkadzać, zginie kiedyś - otwarcie wyzwany lub - co bardziej prawdopodobne - pchnięty gdzieś na uboczu nożem. Może zabójcą będzie któryś z braci flamandzkich... Nie zastanawiał się teraz nad tym. Powiedział, co chciał powiedzieć i odszedł na bok. Oni i tak zrobią, co będą chcieli. Ktoś kaszlnął nerwowo, ktoś kopnął kawałek drzewa do ognia. Korzystając z nieuwagi ślepiec pociągnął tęgo z gąsiora, odsapnął i czekał.

- Opowiedz nam teraz, starcze historię pełną zjaw, widm i potworów! Niech noc zalśni ich mocą! - krzyknął ktoś wreszcie.

Inni dołączyli do niego ze swymi żądaniami :

- I jeszcze o bogactwie i zysku!

Inny domagał się pięknych kobiet, ktoś inny jeszcze cienia tajemnicy. Zwalisty góral z południa skwitował wszystko, mówiąc :

- I niech Bóg i prawdziwa wiara zwycięży!

Dziad chrząknął i rzekł cicho :

- Trudne stawiacie zadanie, panowie wojacy. Ale postaram się wszystkim Wam dogodzić.

Chwilę zbierał się w sobie, po czym rozpoczął swą opowieść:

- Rozpoczynał się nowy rok wiosną wcześniejszą niż zwykle. Drzewa zieleniły się inaczej, bujniej, obficiej. Soczyste liście i kolorowe kwiaty skłaniały swe uśmiechnięte oblicza ku ludziom. Ci jednak zdawali się nie dostrzegać nadzwyczajnego piękna wiosny. W ich sercach - w sercach braci w jednym narodzie, w jednej religii i w jednej kulturze - nastała sroga zima. Mróz skuł spojrzenia, a ich przejmujące zimno nie ustępowało nawet żarowi ich wzajemnej nienawiści. Urazy, bolączki i cierpienia zlały się w jedno wielkie morze roszczeń i wrogości. Rozpoczynała się najdłuższa wojna czasów negacji i wiktorii. Świat zawirował jak kolory na kole barw...

I opowiadał im dziad o wojnie lat trzydziestu - wojnie, którą tak dobrze znali i która ich wciąż jeszcze żywiła. I słuchali w milczeniu, choć doskonale znali dzieje tej wojny. Nikt nie szepnął, gdy mówił o sporach między Rzymem a Francją, południem i północą Niemiec, Rosją i Szwecją, o wojnie krzyży, cmentarzy i słów groźnych, bo ostrych jak smagnięcie bicza. Nie szeptali, bo każdy z nich walczył kiedyś po którejś stronie. Słuchali o klątwach nowo urodzonych protestanckich biskupów i anatemach papieskiego purpuratu. I nie przerywali, bo niejeden dawno już został wyklęty. Słuchali o psiej wojnie chłopskich powstańców i wojnie książąt na północy Niemiec. I nie wtrącali się, bo niejeden walczył u ich boku, zanim zdradził, gdy upadali. I tylko jedno ich zdumiało. Ślepiec śpiewał o tym, że mają ciągle jeszcze wybór; że koniec wojny i okrucieństwa leży w ich zasięgu i od nich tylko zależy. Śpiewał, że wystarczy pochować urazy, zakopać zwłoki, usypać kopce i dojrzeć do pokoju i jego stabilności. Ale oni zasnęli. Ślepiec usłyszał chrapanie i ciężkie, miarowe oddechy. Dla tych ludzi nie mógł nigdy zaistnieć żaden pokój. Ich krótkotrwałe zdumienie zbyt szybko przeszło w zwyczajne otępienie. Przestali słuchać, bo nie chcieli usłyszeć. Dla nich nie było życia poza wojną. Ona była ich sakramentem, a oni byli jej dziećmi. A teraz spali. Tylko jeden nie spał. Przysłuchiwał się samotnie oparty o niewielką skałkę do końca temu, co bajał dziad. Przez jego twarz nie przebiegł wtedy najmniejszy cień emocji. Zbyt długo uczył się ten nigdy nie mianowany kapitan panować nad sobą. Zbyt długo trwała ta wojna i zbyt wielkiej wymagała obojętności. Ale należał on do ludzi silnych i odpornych. Kimś innym był naprawdę. Czymś innym był wyraz twarzy, spojrzenie bez emocji i zimna, kamienna maska, a czymś zupełnie innym ten niewielki mięsień zwany górnolotnie sercem. A to nie pozwalało mu zasnąć wraz z innymi. Jeszcze nie świtało, a człowiek ten ciągle stał wpatrzony w noc, jakby czekając na powrót słońca. Rozmyślał. Jak gdyby słysząc jego myśli, nadszedł chwiejnym i cichym krokiem starzec - śpiewak.

- Panie oficyjerze... - rzekł nieśmiało.

- Kto tu? - kapitan został obdarty z zasłony rozmyślania zbyt gwałtownie. - A, to ty ślepcze. Przyszedłeś po obiecaną zapłatę. Dostaniesz ją rankiem, gdy wstanie nowy dzień. Teraz daj spać!

- Ja nie o to - ciągnął ślepiec. - A Wy, panie, i tak nie śpicie.

- Skąd tobie to wiedzieć, dziadku?

- To jakbym był tobą. Twoje myśli słychać w całym lesie. Słychać, jak walczą w tobie. Słychać zmagania buty, własnej dumy, dawnej idei, dzisiejszego poglądu i niepweności jutra. Czy nie jest tak, Gusarze?

- Kapitan poderwał głowę:

- Skąd znasz moje imię, człeku?!

Ślepiec zaśmiał się cicho i rzekł :

- Ja wiele rzeczy znam, kapitanie. A od ciebie tylko zależy, czy jeszcze ktoś poza mną zapamięta to imię.

Gusar obruszył się gniewnie:

- Co ty pleciesz, dziadu! Jestem tu dowódcą, bo oni tego chcą. Kiedyś i ja chciałem, bo cieszył gwałt, rabunek, kradzież chybka i walka ze śmiercią w parze. Moi ludzie to najwięksi wojacy, ale i najwięksi okrutnicy tej wojny. Nikt o nas nie napisze. Jesteśmy koszmarem i nim do końca pozaostać musimy.

Dziad powiedział cicho, lecz wyraźnie, jakby upewniając się, jakby pytał i jakby od tego coś miało zależeć:

- Zastanów się dobrze i odpowiedz. Czy tego właśnie chcesz?

- Teraz to, czego ja chcę, już się nie liczy. Czas się skończył.

- Rezygnujesz, kapitanie? Czy po to zginęła twoja żona i dziecko, abyś ty pozostał tym, kim jesteś?

Ostry, wysadzany drogimi kamieniami sztylet wysunął się nieco ze skórzanej pochewki.

- Skąd na bogów!? To już tak dawno... - jakby ze zniechęceniem ale i bólem Gusar rzucił się na swe leśne posłanie. Po chwili jednak wznowił rozmowę :

- Co ty możesz wiedzieć o bólu i okrucieństwie! Jesteś ślepcem! A moją Stokrotkę i małego synka zamordowali na moich oczach...

- ...tacy jak ci tutaj, nieprawdaż? - dokończył starzec. - Ja nie zawsze byłem ślepy, Gusarze.

Kapitan zbliżył swoją twarz do twarzy ślepca i szepnął :

- Pomóż mi zatem, jeśli potrafisz. Zbyt długo już trwa ten koszmar. Zaczynałem tę wojnę w papieskich barwach, wierząc w ideę obrony prawdziwej wiary. Gdy już ujrzałem obłudę i zakłamanie, przystałem do helweckich kalwinistów i ich niemieckich stronników; jako najemnik broniłem Konstancji. Tam zabiłem swego dawnego przyjaciela, takiego, który nie zmienił strony. Gdy ujrzałem stosy ofiarne, na których płonęli sądzeni za nieprawość wrogowie protestanta, uciekłem w lasy. Tam zobaczyłem swoją szansę i znalazłem ukojenie. Po co mi było myśleć o wielkiej polityce, immunitetach, nadaniach, świętych i sakramentach? Przystałem do tych, których tu widzisz - kwiatu odwagi i łotrostwa tej wojny. A oni uczynili mnie swoim wodzem. Wtedy zginęła moja rodzina. Z gór nad wioską widziałem, jak padają pod ciosami. Ich mordercy dawno już gryzą piach - nie umiałem wyrzec się zemsty. Ale cóż z tego, skoro, gdy byłem im potrzebny, zabrakło mi chwilki czasu. Nie wiem już nawet, czy potrafię być inny.

- Ślepiec wstał i rzekł cicho, jakby metalicznie, nienaturalnie :

- Wątpisz, a to wystarczy. Dzięki wątpliwościom, Gusarze, dostaniesz swą szansę. Nie zmarnuj jej. Spojrzał po śpiących - Masz rację. Dla nich już czas się skończył.

I zniknął nagle Po prostu rozpłynął się we mgle, jakby nigdy nie był gościem w obozie. A Gusar usnął, jakby z nikim nie rozmawiał.

Nad obozowiskiem wstawał z mocą nowego dzień. Światłość rozlała się nad drzewami i śpiącymi, budząc żołnierzy, złodziei, najemników i zbirów zwyczajnych. Chyba jednak nie była to zwykła światłość dnia - ta, którą ujrzeć mieli prości i niepewni jutra mieszkańcy pobliskiej, ocalałej z wojennej zawieruchy wioski. Bo to nie dzień wstawał nad lasem. I już nigdy nie miał tu wstać dzień. W krwawej łunie stał ze wzniesionym ponad głowę mieczem wojownik. Nie pasował swą postacią do czasów wieku XVII-go. Głowę miał odkrytą. Przez tors przebiegał pas, na którym zwykł spoczywać miecz. Krótkie, obdarte spodnie zrobione były ze skóry jadowitych węży. Wysokie, świetnie dopasowane buty z czarnej skóry dopełniały reszty ubioru. Obcy był rudy, a jego długie włosy falowały na wietrze, który nagle zapanował nad osłoniętą przecież drzewami polaną. Twarz obcego była kamienną maską. Ktoś z żołdaków krzyknął :

- Ktoś tu idzie! Sam chyba!

- Ktoś odpowiedział :

- Ja sprawdzę. Pewnie jeszcze jeden miłośnik wojny.

Ruszył w stronę nieznajomego, wołając z daleka :

- Witaj, bracie! Dołącz do nas i posil się albo odejdź, dopóki jeszcze możesz!

Obcy nie odpowiedział. Stał tam, na skraju polany i milczał. Opuścił tylko miecz. I czekał. Żołdak szedł nadal w jego stronę. Jakaś dziwna groza biła od nieznajomego. Na jego ramieniu usiadł na chwilę sokół, po czym z krzykiem zerwał się i zginął w przestrzeni ponad głowami. Ktoś w obozie mruknął :

- Dziwne. Głowę bym dał, że to był sokół. Ale sokoły ponoć nie lubią rudzielców, a ten tam to ani chybi jeden taki. Kim jest do cholery ten człowiek?

Jeden ze Szwedów obejrzał się zaciekawiony na nieznajomego. Żaden mięsień nie drgnął na jego twarzy, gdy mówił tonem pełnym absolutnej rezygnacji :

- To już. To byłoby na tyle. Ja już go kiedyś widziałem. I modliłem się, by nigdy go już więcej nie ujrzeć.

- Co ty pieprzysz, Roede!? To tylko jakiś prawie goły pomyleniec. I w dodatku jest sam. - zazgrzytał głos ubranego w brudny błękit najemnika.

- Bądź cicho i pomódl się do swojego Boga o szybką śmierć. To jest Kain. On jest śmiercią. - odpowiedział mocno Roede i sięgnął po sztylet. Ostrze weszło gładko, dziurawiąc tchawicę.

- Co on wyprawia?!? - krzyknął ochlapany krwią najbliżej stojący żołdak.

Idący na spotkanie nieznajomemu obejrzał się niepewnie, słysząc rzężenie umierającego Szweda. Wyciągnął z pochwy miecz i spojrzał w oczy obcego. I zamarł w bezruchu, bo to były oczy śmierci. Obcy wykonał krótki, ale zwinny ruch mieczem. Klinga z sykiem przecięła błyskawicą powietrze. Wojak padł bez głosu na ziemię. Jego osamotniona głowa z oczami nadal pełnymi strachu potoczyła się kilka metrów dalej. Obozujący podrywali się kolejno na nogi, macając naprędce za swym mieczem, szpadą, sztyletem. Świsnęły dwie strzały wystrzelone przez dwóch różnych kuszników. Nieznajomy wykonał piruet, ostrze miecza zatoczyło dwa półokręgi. Strzały upadły bezsilnie w trawę. Ktoś sięgnął po rusznicę. Obcy spojrzał tylko na niego. Broń wybuchła w rękach celującego. Inny strzelec widząc, co się stało, stłumił na ustach przekleństwo, odrzucił pistolet i wyszarpnął spod kurty rapier. Ze spokojem i wyrachowaniem profesjonalisty skoczył i ... skuł powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał jeszcze rudowłosy. Trafił w próżnię i zachwiał się zaskoczony.

- Żaden człowiek nie mógłby być taki szybki. - pomyślał.

Sam czubek miecza przeciął mu część twarzy, szyję i wyrysował szramę przez pierś. Właściciel rapiera padł z jękiem na ciało tego, którego obcy dostrzegł chwilę wcześniej. A obcy szedł ciągle przed siebie. W powietrzu wykwitły cztery złote płomienie. Przed nieznajomym stanęli bracia flamandzcy. Rozpoczął się taniec. Cztery razy bracia składali się w ataku i cztery razy obcy wychodził nie sparzony śmiercionośnymi płomieniami ostrzy. A potem tancerze zeszli ze sceny. Sean dostał w locie, jakby od niechcenia pchniętym wysoko w powietrze sztychem. Zean stracił, blokując cios rudego, czucie w obu rękach. W następnej chwili stracił ręce, a trzecie uderzenie zmasakrowało mu twarz. Śmierć tańczyła lepiej. Srebrny płomień miecza coraz szybciej ciął powietrze.

- Zajdźcie go od tyłu! - krzyknął ten, na którego mówiono Hans.

Ktoś próbował posłuchać. Krzyknął i padł przecięty prawie na pół. Świetliste smugi w powietrzu ciągnęły za sobą jak niszczycielskie komety warkocze krwi. Potem nie było już krzyków. Kolejni ginęli w milczeniu. Czarno ubrany Arab dostał w brzuch. Wnętrzności wypłynęły szerokim strumieniem, brudząc zieloną trawę. Leżał już z twarzą wykrzywiona brzydkim grymasem umierającego stary Hans. Jego krew - obficie rozlana wokół - stygła na bieli skały tuż obok jego głowy. Nie padło już żadne słowo. Przed tymi, którzy nie znali strachu, stanęła śmierć. I umierali w strachu. Ale i w milczeniu. Strach nie pozwalał im wypowiedzieć słowa. Nigdy nie bali się śmierci. Ale przed nimi tańczył Kain. Ginęli ci, którzy ujrzeli go po raz pierwszy i ci, którym kiedyś dał już szansę. Teraz ich czas się skończył. Żaden człowiek nie mógł przejść przez te wszystkie parady i pchnięcia i nie miał prawa zabijać przez te zasłony. Ale na polanie tańczył z nocą Kain. Polana pstrzyła się ciszą i kolorami płaszczy i sukman barwionych szkarłatem krwi. Taeve, złodziej o szczurzej twarzy z szaleństwem w oczach rzucił się w las, gdzie drzewa zdawały się dawać nadzieję. Rzucony z rozmachem miecz pofrunął przez powietrze i przyszpilił go do pnia. Ogień palił się nadal spokojnym płomieniem na środku polany. Kain podbiegł do drzewa, wyszarpnął miecz i po raz ostatni wzniósł go do cięcia. Światło ogniska odbijało się w jego nieludzkich oczach. Miecz opadł, lecz nie trafił na opór. Obcy po prostu nie uderzył. Przed nim siedział w kucki, patrząc bezmyślnie w dal, człowiek, który jeszcze przed chwilą przewodził tym ludziom. W trakcie walki dostał nasadą dłoni w podbródek i padł nieprzytomny obok ognia. Teraz wzdrygnął się, choć nadal patrzył szklanym wzrokiem.

- Kim jesteś?

Obcy milczał.

- Widziałem, jak na twój widok zabił się Roede. On nie bał się nawet śmierci. A mówił, że ty jesteś śmiercią. Odpowiedz! Kim jesteś?

Obcy uśmiechnął się blado i nieprzyjemnie :

- Różnie mnie nazywają. Nie jestem śmiercią. Jestem tym, którego śmierć nie może dosięgnąć, choć idzie obok. Jestem wiecznym tułaczem, skazanym na nieśmiertelność. Jestem strachem i marzeniem. Jestem tym, którego sama śmierć się boi.

- Gusar pokiwał głową.

- Dlaczego jeszcze żyję?

Chwila milczenia.

- Obiecałem ci, kapitanie, że dostaniesz swoją szansę. - powiedział po chwili nieznajomy.

- Przecież cię nie znam. Co ty mi mogłeś obiecać?

Na ramieniu obcego wylądował sokół. Przed Gusarem stał tylko stary ślepiec, kiwając się na boki.

- Uratował cię brak pewności siebie i twoje wątpliwości. I jeszcze ta iskra nadziei, która ciągle tli się w tobie, a której starałeś się wyprzeć. Pozostałeś z tym wszystkim człowiekiem. A teraz żegnaj! Mam nadzieję, że nigdy się już nie spotkamy.

Starzec odszedł i rozpłynął się w nocy.

A nad polaną nie wstał już nigdy dzień.

Mądre kręgi milczą na ten temat i nikt z uczonych nie wiedział i nie wie nic o działaniu partii pod wodzą kapitana Gusara. Imię to pojawia się jednak w jednej z monografii dotyczących genezy pokoju z 1648 roku. Podobno za radą prostego żołnierza - niejakiego Gusara właśnie - wycofał się z działań wojennych książę Fryderyk, kładąc jednocześnie kres wojnie lat trzydziestu.







Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.