Renata Bryś - Obraz z paralaksą


Na poniższy zbiór składają się niektóre wiersze z wydanego przez Oficynę Wydawniczą "Radostowa" zbioru Obraz z paralaksą, a także kilka utworów nie zamieszczonych w tej książce.


krzywousty raport o kolorach



złudzenia
nie bywają sobą
do końca
może to i dobrze,
może to i lepiej

trzymać kontrasty za uzdy,

nawilżać elementy mozaiki
efemerycznym zapachem
człowieczeństwa...


oczekiwanie zniecierpliwione
palikami wytycza
granicę końca,
w umownym skrócie gestów
powita swoją pustkę...

tulipanów morze płytkie
po łydki niewysokiej przeciętności,
tu i ówdzie molinezje
oczarowane zmianą,


sto na sto wybranych drzew
nie uniknie przeznaczenia,
więc wystarczy
być tu

gdzie postawił nas
los...











koleiny ,płozy sań, koniec drogi



przywiozły znieczulenie na drugi kraniec miasta
eutanazja w świetle księżyca
kusiła wybawieniem,

w najpiękniejszym zakątku ziemi
na czubkach domów
wyrosły narośle,,

które

oplecione jej pnączami
przechyliły się mocno
nad stromym urwiskiem,

skalpele odcięły opuchnięte
grzyby, krew sączyła się wodospadem,

płozy równo zjechały zmęczone
przerażone ukojeniem...





















rozwiązłość do piękna przywiązana



w silnym zbliżeniu
duża rozdzielczość
rozmywa obraz na strzępy,

milion drgających punkcików
w rubinowej poświacie
może być sercem, ustami, raną ...

sterczące obojczyki przeklinają piękno
za upodobanie do symetrii,

ręce podźwigną wszystko
zanim
przyrosną do bojaźni...


i tylko
kwiaty przychodzą
za późno na spotkanie ,

zbyt długo będąc najpierw
bukietem dla obojętności...



















dobroć żyje po cichu



pomiędzy świstem kroków
a ciszą żelaznych łóżek
poutykany w tobołkach z makiem
oklaskuje zapomnień
niepoczytalność,

pomiędzy ruinami słów
a gromowładnym czynem
w prostocie zwyczajności
zajada się
milczeniem...































klimaty dokuczliwe



w opróżnionej matrycy
mchu pozostałość rozkłada się
bezszelestnie,
trąbki blaszanej nawoływanie uporczywe
wzywa na spektakl,

dni walą się w kotliny
ciągle głodne
robaki łażą po ciałach
nadgryzionej bezsilności,

żar leje z nieba lawą nieprzejednania,
w czasach
największych tchórzy
i utraconej świetności prawdy...























dotyczy futurystów



surowa, przestrzenna
wielowymiarowość
odporna
na łez przemakalną dokuczliwość,
przychylna wobec łgarstw
,,pod krawatem,,
zalana inwazją klonów
a priori najsilniejszych,

apoteoza miłości zgiełk wszczyna
kobiecość jak gladiator
w nalanej masie ściąga całe światło
na

szlak pąsowych róż ,który

nowym horyzontom
drogi pozamykał...


arabeski kształt w kropli winy



mignęła
w pomarańczowej kuli z obciętą czaszą
apogeum osiągając przed czasem,

nie rozumiejąc biologii tlenowej
zasiała potomność
w próżni...

ebonitowa czułość zagadywała ludzi
liryczno- naiwne sypały się bzdury

mignęła
w inwolucji krwioobiegu,

nie rozumiejąc winy
do końca...




niedoświadczony motyl



poleciał
na rubież ,gdzie nieprzepuszczalne podglebie
majaczyło w tęsknocie
za różem do malowania rumieńców,

poleciał na równiny
w pękach rózg ,otwarte
pióropusze trzymały się prosto
przyszyte do ziemi,
na własne życzenie,


przycupnął na krawędzi drutem okalającej
pierworodność,
spragniony
zaczerpnął łyk
z przepływającej opodal
rudawki...



bratnich dusz rozdzielone ciała



w bliskości na czerwony metr
palce ornamentują
dotyk,
krzak bzu użycza zapachu
zatęchłej niszy,

w oczekiwaniu na wyschniętą toń
płetwy uczą się latać,

tony nierdzewnej kości
brukują trotuar
do wspomnień...





niepiśmienne początki słowa



gdy
gest niewymowny
leżał , drzemką wydłużając swój początek
efektowny, krwiożerczy

słoneczny nieład promieni
niweczył biel ostatecznie,

rozsypały się jak bierki
nagietki nadzwyczaj proste...

wtedy
bez upiększeń, w chwilę po dotyku
wypłynęło z inkubacyjnej atrapy

krotochwilne, śluzowate
żeby zobaczyć
swoją bezużyteczność...


iryzacja



z naręczem pokory,
na kościelnej szachownicy czarno białych pól
wpatrzeni w italiki
pochyłość
zapominają, że nie umieją czytać...

miraże złudne dryfują,
słońce świeci dla dwojga,

wiara dokonuje odwiertów
uwalniając duchy...

odśnieżony bunt wczoraj
zaleje odwilż jutra,
odmrożeń ból nieznośny zawyje po nocach,

palety oblatują swoich ulubieńców
z jazgotem purpury,
z finezją pistacji,
nawet
w astmatycznej dychawicy
sentymentalnej sepii
tęcza wciąż będzie tęczą
i

potłucze pryzmaty

o zawiść wzajemną
barw uczepionych na gzymsie...


migrena



rzęsiste gradobicie
do rana łajało
niepokój czterolistnych koniczyn,

łodzie wiozły tysiące łubianek
z truskawkową miazgą na sprzedaż,

pióra z marabuta powtykane w kapelusze
urokliwe na przekór
twarzowej galanterii ronda,

na mieliźnie osiadł kontrast błękitów
prawie niedostrzegalny,
barwnego migotania wymuszona fala

połykała całe lato
mięsisty kawałek jabłka...





opium potrafi malować



kaptur zwisał z pełną głową
do ołowianej kuli w podobieństwie uderzającym,
złotej opończy
flirt
z nagich bioder krągłością
wymykał się spod kontroli...

lilaki ani śnieżne ani bzowe
wabiły klepisko na skraj głuszy,
w napadowej zachłanności
na nowe
zawierzając czemukolwiek...

agorafobia dziesiątkowała wszystko
co gnieździło w niej
przez zapomnienie,

tylko konie
w gązwi rzemiennej przy chomoncie
zapętlonej przesadnie
rwały przed siebie na oślep...


w agonalnej
ostateczności
dzika agawa zastąpiła
człowieka...



strach zapamiętuje życzliwość miejsc



barłóg rozpamiętuje
biel poczęcia, dźwięko naśladowczy plusk przesadza
pierwociny
w nowy czas...

zalążki tłumu
dojrzewają w chromosomach,
samotność matek meteorem przelatuje

leżalnie
ostatniej nadziei
podarowane przez sny...


darń osłania
strumień fotonów
przed zagładą...

dobre miejsce na strach...


lewitacja



róże na grzęzawiskach ,

skrzydeł zaimprowizowanych
lot w mgły
po dowolnie prawdziwe zjawisko, trwa

w nie ujarzmionej eksplozji barw
lęgną się kurze ślepoty,

najspokojniejszy z fioletów
przyszył wrzosy
do sukienki z milanezu...

naderwany brzeg odtrącenia nie ominie,
chwila odpryskuje opiłkiem prosto w siatkówkę,

niedopowiedzeń watahy nadciągają
nad maleńką filiżankę
żartu...


efekt pląsawicy



zakołysało równowagą chaosu
fioletowe płukanki wylał jeden obrót
lekko w prawo,
wektor zardzewiałą strzałą
przebił płuco czasu
w rozedmie wielopokoleniowej
nadęte...

krasomówcza osłona
dla kuriozum,
na palcach wspięta by delektować głód myśli
widokiem mięsa,

podczas gdy
rumień zalewa twarze,

przegrzana skóra strupem porośnie
skorupą odejdzie,
nowym dniom powierzając
nadwątlone zaufanie do słońca,

plazmy wyciek nie do zatamowania,
oznacza rychłe ,całkiem bliskie
rozpoznanie przyczyny...


świąd myśli



szarotki pokryte białym filcem
w próżniaczej apatii gmatwały widok ogólny
zdziwieniem ,

ociężałość powiek marszczyła firany
rozpostarte en face,

wysiłkiem rozpulchnionych palców
taniec na krosnach
plątał królewskie złoto z pakułami,

palenisko przepalało drew pisk próżny,

namaszczony oliwą zapaśnik
pomylił drzwi...



palce ścigają dotyk po szkle



za paznokciami zalazł
wrastając krzywo w skórek nie wyciętych szpetność
ziemi wyrwanej
upominek
dla wspomnień,

krajobraz wygasłych wulkanów
nałożył się błoną aż po końce rzeczywistości,

liść porzucił życie na uwięzi
opuszczając drzewo w środku lata,

na maszcie zawisł proporzec wolności
rozrysowany na muślinie nagumowanym

ręka ścigająca dotyk po szkle...


słowa w woalkach



atłasowo uroczysta chwila
rozogniona zapalną siłą witalności,
nadużywa patosu
lekką ręką...

gorącym woskiem polewane
przyjmowały nowe kształty na siebie,
nie mogąc nic więcej uczynić
dla sztuki...



kontrafałdy na wyobraźni



celofan upodobał w sobie wiskozy lepkość
naturalną,

pakując w bukiety
starych drzew żywiczną bezpłodność,
chciał być wesoły...

kołowrotek mierzwił resztki przędzy
między palcami przepuszczając wolno
wyobrażeń nić nie rozczesaną ...

kapituły bliskość przytłaczająca
konturowała ślad bezsilności
wobec marzeń wysypanych na bruk,
oszukanych

przez kroplę ambrozji ...

ambit po prostu

tak zwyczajnie, no bo jakże by inaczej
ambarasować tobie życie...

nie wtedy, nie jutro, nigdy

bosonoga włóczęga na szczyt
nie mogła się udać...

debiut ciała
zadrwił z serca
najtrudniejszą rolą,

zakazaną miłością wyhaftowane desenie
zdobią dziś obojętność
deptaków...


kolejne dni uwite z marzyc
gęstych, zbitych darni na torfowiskach,

w maselniczce masło zjełczałe
zapomniało do czego służy...

nienawidzę cię kochać...


tytułem bez wstępu



trwał przemarsz dni
ważnych w dość szerokim pojęciu tego słowa,
jak na przykład próchnica krokwi
podtrzymujących dach,
a więc obawa, że zawali się dom...

trwało znakowanie postaci
bliskich w dość jasno pojmowanej bliskości
jak na przykład ukochany,
który słowa
wyręczał ciszą...

trwa kojący spokój
aromatyczny,
skuty w pustynne mamidło
studni, cembrowin, wody...


poczciwości płynie się dobrze
w otwarte igłą
czucie...













Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)


Czas utworzenia pliku: niedziela 11 lipca 1999 roku. Godzina 17:03:21.