Panthera - teksty


Panthera to oczywiście pseudonim. Kontakt z autorem cxzaq12@polbox.com.

HOMO TONTO


Światłość! Oślepiający blask. To słońce promieniując mi prosto w twarz obudziło mnie do życia, przypominając, że natura dała mi ciało i siły, właśnie po to bym aktywnie żył. Bym uczestniczył w tym wielkim procesie obiegu materii, nieustannej zamianie tkanek martwych na żywe i na odwrót. Czemu jednak tu i teraz. Czemu nie urodziłem się jakimś Murzynkiem, daleko stąd, dawno temu. Zostałem rzucony w konkretny punkt czasoprzestrzeni i bogowie patrzą jak gram swoją rolę. A może tak bez celu, przez przypadek. Słońce cały czas intensywnie świeciło i nie zapowiadało się na większą zmianę. Wstałem więc i przeniosłem się do cienia. Tutaj było chłodniej i znacznie sympatyczniej. Już od trzech tygodni słońce niemiłosiernie paliło ziemię, która nie otrzymała w tym czasie ani kropli wody. Zbiory nie zapowiadały się więc pomyślnie. Łąki też były w tym roku bardzo ubogie i często musiałem przemieszczać się z moim stadem w poszukiwaniu nowych trawiastych terenów. Wyjąłem flet i zacząłem grać. Coś w końcu trzeba robić. Owieczki rozlazły się po całej polanie i leniwie skubały suche źdźbła. Zapewne marzyły o soczystych liściach koniczyny czy też o młodziutkich kępkach wilgotnych traw. Dwa owczarki pilnujące stada położyły się w cieniu, na skraju polany i oszczędzały siły. Obserwowały jednak czujnie otoczenie, gotowe w każdej chwili do reakcji. Dzień mijał spokojnie, tak jak wszystkie inne w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Gorzej zawsze było w nocy. O tej porze często z okolicznych lasów wychodziły wilki i żadne stado nie mogło czuć się bezpiecznie. Widocznie w lasach też brakowało pożywienia. Trzeba było więc czuwać, nieraz całą noc, rozpalać ogniska i płoszyć dzikie bestie, które czasem śmiały zbliżać się bezczelnie blisko. Wcześniej pomagał mi jeszcze pastuch ze wsi, ale tydzień temu wrócił do domu. Potrzebny był przy pracach polowych. Od tej pory muszę radzić sobie samemu. We wsi wcale dobrze się nie dzieje i stale brakuje rąk do pracy. Jedni uciekają do miasta, szukając lepszego życia, inni umierają. Na wiosnę była mała epidemia, umarło sporo dzieci. Później kilka osób wykończyła praca na folwarku i własna bieda. W zasadzie głodujemy wszyscy, ale jedni mniej, drudzy bardziej. To, co się posieje, to w części zabierze powódź lub susza, lub szarańcza, część zabiera dziedzic i wojsko, część idzie dla kościoła, a reszty czasami już nie ma. Dlatego coraz więcej ludzi ucieka ze wsi, bo jeśli lepiej im nie będzie, to gorzej być też nie może. Słońce cały czas świeciło, pozbawiając mnie woli działania. Już nawet grać mi się odechciało. Położyłem się pod drzewem i zacząłem marzyć o lepszym świecie. Może kiedyś w innym czasie i przestrzeni ludzie stworzą lepszy system, w którym nie będzie ludzkiej krzywdy i cierpienia. Ludzie nie będą się wyzyskiwać nawzajem, ale będą dbać też o innych. Zamiast zawiści okażą troskę, widząc w bliźnich inną postać samego siebie. Opanował mnie błogi nastrój na pograniczu snu i jawy. Było ciepło i przyjemnie, ptaki wesoło śpiewały... Obudził mnie krzyk jakiegoś chłopca. Zobaczyłem go jak uciekał, trzymając w garści kromkę chleba. Chwilę później złapało go kilku młodzieńców. Wyrwali mu tę kromkę i zaczęli bić, przy okazji paskudnie wyzywając. Potem podzielili się łupem, nie zważając już na płaczącego malca. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale cały czas było bezchmurnie i ciepło. Przespałem widocznie dobre kilka godzin. Byłem głodny, bardzo głodny. Nawet już nie pamiętałem ostatniego posiłku. Wiedziałem jednak, że nie znajdę nic do jedzenia. Cokolwiek mogłoby chociaż udawać pożywienie, już na pewno zostało znalezione i zjedzone. Oficjalnie każdemu przysługiwał jeden posiłek dziennie, lecz w praktyce tylko silniejsi i bardziej zachłanni mieli szansę coś dostać. I wiedziałem, że jeśli ja zjem więcej, to ktoś inny zje mniej. Popatrzyłem wokół, na setki mężczyzn ubranych w dziurawe pasiaki, przez które przeświecała ich chudota. Wszyscy byli wygłodzeni i patrzyli otępiałym, nic nie widzącym wzrokiem. Siedzieli apatycznie, jakby na coś czekając, czasami godzinami w ogóle się nie poruszali. Większość z nich siedziała w tym zamknięciu już od wielu miesięcy, nie mając pojęcia, co dzieje się z ich bliskimi, będąc stale głodzeni i wykańczani pracą fizyczną i na dodatek zżerani przez wiele chorób, o których istnieniu nawet nie mieli pojęcia. Przy życiu trzymały ich resztki nadziei i atawistyczny instynkt przetrwania. Wtem zabrzmiał obozowy dzwon, wzywający na wieczorny apel. Wnet pojawiło się kilku komendantów z psami, którzy zaczęli zaprowadzać porządek. Wszyscy zostaliśmy ustawieni w podwójnym szeregu i oczekiwaliśmy na przybycie dowódcy obozu. Po jakimś kwadransie przyjechał wojskowym dżipem, razem ze swoją nieodłączną pięcioosobową eskortą. Po oddaniu regulaminowych honorów i pozdrowień z oficerami, stanął przed nami i rozpoczął przemówienie. Mówił szybko i konkretnie. Poinformował nas, o ile dobrze zrozumiałem jego niemczyznę, że tego wieczoru baraki 3 i 5 pójdą pod prysznice, a baraki 1 i 2 będą pracować przy tak zwanych pracach ziemnych pod lasem. Chwilę później dowódca obozu odjechał, a my zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Ja należałem do baraku numer 5, więc znalazłem się w grupie, udającej się pod prysznice. Nikt, co prawda, nie miał chyba wątpliwości, jakie to "prysznice" na nas czekają, jednak poza nielicznymi wyjątkami większość przyjęła to spokojnie. Kilku mężczyzn próbowało oponować. Chcieli uciekać, coś krzyczeli, lecz szybko zostali złapani przez trzech strażników. Nasza grupa około setki osób została zaprowadzona do obszernego pomieszczenia, gdzie się rozebraliśmy i dostaliśmy ręczniki. Następnie udaliśmy się do pawilonu z prysznicami. Był straszny tłok, gdy zamknęli drzwi. Pomieszczenie było po brzegi wypełnione i wkrótce zaczęło robić się niesamowicie duszno. Wtedy otworzyły się zawory i wolnym strumieniem zaczął wypływać gaz. Wszystkich owionęło to samo uczucie strachu. Różnie jednak reagowali moi współtowarzysze. Niektórzy spokojnie, apatycznie, inni chowali się po kątach, próbując przeżyć kilka minut dłużej, a niektórzy zasysali gaz głęboko w płuca, chcąc jak najszybciej pozbyć się tego koszmaru. Jeszcze inni, głównie wyznania mojżeszowego, wnosili błagalne modlitwy za swoje dusze. Kilka osób płakało, ktoś też głośno krzyczał. W miarę jak śmiertelna chmura gazu obejmowała coraz większy obszar, coraz więcej osób traciło przytomność, dostawało konwulsji i opadało w agonii na podłogę. Coraz więcej martwych ciał kłębiło się pod nogami tych dopiero umierających. Przez niewielkie okienka tuż pod sufitem wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Słychać też było dobiegający z zewnątrz wesoły śpiew ptaków. Nagle poczułem ostry ból w płucach i zrobiło mi się czarno przed oczami. Poczułem niesamowity ból pod czaszką. Niemal rozsadzał mi głowę, paraliżując myśli. Straciłem równowagę, chyba upadłem. Potem było już tylko ciemno i cicho... Gdy odzyskałem przytomność była już noc. Niebo było bezchmurne i upstrzone tysiącami gwiazd. Czułem przeszywający ból w łopatce. Zobaczyłem nad sobą twarz Walecznego Łosia. Próbował mnie podnieść. Gdy zobaczył, że odzyskałem przytomność, zaczął mi tłumaczyć, że musimy czym prędzej uciekać. Z wielkim bólem udało mi się wstać. Pod nogami zobaczyłem kałużę krwi. Próbowałem poruszyć ręką, ale okazało się to niemożliwe. Całkowicie straciłem w niej czucie. Waleczny Łoś też był ranny. Nie było jednak czasu na rozczulanie się. Zaczęliśmy uciekać, wspierając się nawzajem. Po chwili dobrnęliśmy do dżungli. Otoczyła nas gęsta roślinność, zapewniając choć trochę bezpieczeństwa. W oddali słychać jeszcze było pojedyncze strzały i choć były coraz cichsze, nie zwalnialiśmy kroku. Powoli zacząłem sobie przypominać zaszłe wydarzenia. To był już trzeci dzień zwiadu, gdy natknęliśmy się na bandę białych. Było to koło osady sąsiedniego plemienia, lecz gęste chmury dymu sugerowały, że osada należała już tylko do przeszłości. Jak się okazało z całego plemienia ocalały tylko trzy osoby, w tym dwoje dzieci. Reszta została bezlitośnie zabita i spalona, a najeźdźcy, podnieceni znalezionymi w osadzie złotymi ozdobami, kierowali się już w stronę następnych wiosek. Wtedy postanowiliśmy zaatakować. Było nas, co prawda, około dwa razy mniej, a przeciwnicy posiadali ziejące śmiercią długie fajki, jeździli na mustangach i mieli skórę ze stali, nie mogliśmy jednak pozostać bezczynni. Najpierw ostrzelaliśmy ich z łuków. Strzały najczęściej odbijały się od nich, nie czyniąc im większej krzywdy, więc zaatakowaliśmy wręcz. Był to jednak atak samobójczy, pozbawiony, jak się okazało, sensu. Większość z nas zapewne odeszła do krainy przodków, a ja zostałem rażony niewidzialnym piorunem. Wtedy chyba straciłem przytomność, bo następne co pamiętałem, to gwiaździste niebo i twarz Walecznego Łosia. Tymczasem dochodziliśmy już do naszej wioski. Ogniska były pogaszone ze względów bezpieczeństwa. Większość już spała, było ciemno i cicho, tak że niewprawne oko nawet by wioski nie zauważyło. Udaliśmy się do chaty wodza. On jeszcze nie spał, tylko prowadził przyciszoną rozmowę ze starszyzną i kilkoma bardziej doświadczonymi wojownikami. W normalnych okolicznościach byśmy się nie odważyli wejść do domu wodza bez specjalnego zaproszenia, ale tym razem chodziło o życie całego plemienia. Przyjęto nas bardzo życzliwie i od razu zaczęto wypytywać o przebieg naszej misji. Zdaliśmy szczegółową relację i nalegaliśmy, żeby czym prędzej uciekać, bo biali najeźdźcy prędzej czy później na pewno zaatakują naszą wioskę. Okazało się też, że z naszej zwiadowczej grupy tylko my dwaj wróciliśmy. Wódz zgodził się z nami, że nie mieliśmy żadnych szans w otwartym starciu z wrogiem i wkrótce zapadła decyzja o natychmiastowym spakowaniu naszych dobytków i opuszczeniu wioski. Wszyscy zostali obudzeni i czym prędzej zabrali się do pakowania najważniejszych rzeczy. Nikt nie protestował, choć wielki był żal opuszczać wioskę, w której mieszkało się tyle lat. Trzeba było zostawić większość naszych dóbr, znane i lubiane miejsca, wydeptane ścieżki. Była jeszcze noc, gdy wyruszyliśmy w drogę. Pierwsi kroczyli mężczyźni, torując drogę w gęstym poszyciu dżungli, potem kobiety i dzieci, zbite w gęstą gromadkę, by się nie zgubić w ciemności. Zostały też wysłane dwuosobowe patrole, mające zawiadamiać nas, o wszelkich niebezpieczeństwach w okolicy. Wszystkie przedmioty dźwigaliśmy na plecach, co znacznie opóźniało marsz, większości jednak nie dało się ze sobą zabrać. Kierowaliśmy się na zachód, idąc cały czas pod górę, wzwyż stoków Gór Pierzastych. Było ciemno i z trudem przebijaliśmy się przez gęstą dżunglę, idąc niemal na oślep i często potykając się o wystające korzenie i plącząc się w lianach i paprociach. Tempo zwalniały kobiety i dzieci, nieprzyzwyczajone do długich marszów i z trudem nadążające. Nikt jednak nie narzekał, wiedząc że tylko sprawna ucieczka może nas uratować. Czemu jednak musieliśmy uciekać z ziem naszych przodków. Czemu nie mieliśmy prawa wieść spokojnego życia, nikomu nie szkodząc i nie będąc przez nikogo nękanym. Przypłynęli na swoich potężnych statkach zza wielkiej wody i zabijali naszych czerwonych braci. Kto dał im prawo rządzić na naszych ziemiach. Dlaczego zamiast żyć w pokoju niszczą i zabijają. Jak długo będziemy musieli uciekać, by wreszcie znaleźć miejsce, w którym można żyć bez przemocy. Było ciemno i cicho, tylko ptaki wesoło śpiewały. Moja rana cały czas krwawiła, a ręki wcale nie czułem. Staliśmy na wzgórzu i choć było niemal całkowicie ciemno w oddali na wschodzie ujrzeliśmy krwawą łunę. To słońce wstaje. To resztki naszego dobytku płoną... Byłem już bardzo zmęczony. Musiałem widocznie upaść, gdyż w ustach poczułem piasek. Chwilę później usłyszałem strzał i poczułem ból na plecach. Nie miałem już siły. Uniosłem głowę i ujrzałem porządkowego z biczem przygotowanym do kolejnego uderzenia. Był świt, niebo było bezchmurne, słychać było wesoły śpiew ptaków. Zebrałem wszystkie siły i próbowałem wstać. Stanąłem w szeregu i chwyciłem linę. Było nas ponad setkę. Każdy trzymał jedną spośród pięciu grubych lin holowniczych i ciągnął przed siebie, w stronę pustyni, gdzie ma powstać nowy pomnik boskości króla. Choć dzień dopiero się zaczął było już całkiem ciepło. Za kilka godzin będzie upał nie do wytrzymania. Dlatego prace zaczynają się tak wcześnie, zwykle jeszcze przed świtem, i trwają mniej więcej do południa. Potem są wznawiane, gdy słońce chyli się ku zachodowi i upał staje się nieco bardziej znośny. Znowu usłyszałem strzał z bata. Tym razem jakiś stary Nubijczyk nie wytrzymał trudu i upadł. Porządkowy zaczął go kopać, nakazując natychmiast powstać i wrócić do roboty, ale on nie miał już siły. Nawet nie bronił się, nie krzyczał, po prostu skonał, zostawiając nas samych z tym wielkim głazem i długą jeszcze drogą do przebycia. Ciągnęliśmy bowiem kilkutonowy blok wapienny. Sunął on na drewnianych płozach, ale wymagało to od nas niesamowitego wysiłku. Smagani biczem i spiekani słońcem często przeklinaliśmy tą ziemię, padaliśmy bez sił, nie chcąc ani żyć, ani umierać. Porządku i harmonogramu robót pilnowało u nas czterech porządkowych, z czego jeden był pisarzem, jeden budowniczym, a dwóch pozostałych było żołnierzami. Niedaleko widzieliśmy trzy grupy podobne do naszej, mocujące się ze skalnymi sześcianami. Ponadto tysiące, a może i dziesiątki tysięcy niewolników pracowało w kamieniołomach, w transporcie surowca Świętą Rzeką i na miejscu, ustawiając te gigantyczne kamienie obok siebie. A wszystko to po to, by zapewnić nieśmiertelność imieniu władcy, by stawić pomnik jego wielkości. Czy jednak jest on rzeczywiście wielki. A może jest zwykłym człowiekiem, takim jak ja albo ten zmarły Nubijczyk. Jeśli nie jest bogiem, to jakim prawem zmusza nas, takich jak on, do niewolniczej pracy, którą większość przypłaca życiem i która niczemu w zasadzie nie służy. Jeśli jednak jest bogiem, to jest też nieśmiertelny i nie potrzebuje żadnych materialnych pomników. Było już bardzo gorąco. Słońce, stojące niemal w zenicie, niemiłosiernie paliło. Rozżarzony piasek piekł nogi i już od dawna miałem sucho w gardle. Rano dostałem tylko mały kawałek zbożowego placka i kubek wody. Po południu dostaniemy drugi posiłek, zwykle nie różniący się szczególnie od pierwszego. Te dwa posiłki miały nam starczać na cały dzień ciężkiej pracy i lepiej było nie narzekać. Znowu rozległ się strzał z bata. Tym razem nie był przeznaczony dla nikogo konkretnie, stanowił tylko zachętę do dalszego wysiłku. Było jednak jasne, że tego bloku skalnego nie dociągniemy wcześniej niż za trzy dni. Potem będą czekać na nas następne, setki następnych i cała praca będzie trwała jeszcze dobre kilka lat. Każdy dzień będzie walką o przetrwanie, starciem między wolą przeżycia i możliwością przeżycia... Południe już minęło, ale cały czas było bezchmurnie, a ptaki wesoło śpiewały. Kilkaset metrów ode mnie widać było niezliczone zastępy ludzkie, walczące w imię cudzych ideałów. Śmierć zbierała obfite żniwo, nie gardząc niczyim życiem. Kilkaset tysięcy wiernych swojemu władcy pokornie godziło się na oddanie życia, będąc tylko nic nie wartymi pionkami w jakiejś wielkiej grze. Coraz to nowe tłumy ruszały do ataku próbując pokonać podobne uderzenia ze strony przeciwnej. Niestety musieliśmy się wycofywać. To już trzeci dzień tej wielkiej bitwy, a szala zwycięstwa cały czas przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Przez dwa dni dzielnie stawialiśmy czoła dwukrotnie silniejszej armii wroga, zadając jej dotkliwe straty. Jednak wieczorem, gdy okazało się, że amunicji starczy najwyżej na kilka godzin ostrzału, zmuszony byłem podjąć decyzję o wycofaniu się. Nasze armie miały przejść rzekę i skierować się na zachód, gdzie mogliśmy uzyskać zaopatrzenie w amunicję, żywność i nowych ludzi. Nad ranem nasz odwrót został zauważony przez armię wroga, która, nie wahając się, od razu przystąpiła do ataku. Większość naszego wojska zdołała już przedostać się po jedynym moście na drugą stronę rzeki, tylko nasze tylne straże bohatersko stawiały opór nieprzyjacielowi, broniąc dostępu do mostu. Armie wroga zaciekle atakowały, lecz nasi żołnierze nieugięcie osłaniali sobą nasz odwrót. Wtem rozległa się straszliwa detonacja. Kilka minut później zjawił się u mnie goniec z wieścią, że pewien sierżant bez rozkazu przełożonego wysadził most w powietrze. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę implikacji swojego czynu. Czterdzieści tysięcy naszych żołnierzy, którzy nie zdołali jeszcze przeprawić się na drugi brzeg, znalazło się w śmiertelnej pułapce. Z jednej strony szturmowani przez pięciokrotnie silniejszą armię wroga, z drugiej strony odcięci od reszty naszego wojska rwącym nurtem rzeki. Część z nich widząc beznadziejność sytuacji poddała się, inni walczyli do końca, a jeszcze inni szukali ratunku w rzece. Niewielu z nich uszło tego dnia z życiem. To była straszna rzeź, a ja przyglądałem się jej z drugiego brzegu. Nie mogłem nic zrobić, by im pomóc, choć byłem przecież za nich odpowiedzialny. Wydałem rozkaz szybkiego marszu drogą na zachód. Nie było jednak możliwe zapomnienie o tych tysiącach nikomu niepotrzebnych ofiar z ludzi. Żaden rozkaz tego nie zmieni i żadne następne zwycięstwa czy klęski. Ich rodziny i przyjaciele będą pamiętać... Czasem czyjaś śmierć lub cierpienie jest tylko kaprysem kogoś innego, czyjąś zachcianką czy też tylko przypadkiem, nieuwagą. Każdy wysoko ceni swoje życie, lecz życie innych ma już znacznie mniejszą wartość. Widziałem tych dwóch walczących w dole. Kolejna walka i zmagania ze śmiercią, znowu strach w oczach, znowu niewiadoma wyniku. Walczyli by przeżyć, nie by zabić, lecz jeden musiał przegrać, by drugi mógł trwać dalej. Obaj byli młodzi, zdrowi, dobrze zbudowani i tętniący życiem. W ich spojrzeniach i ruchach widać było niezłomną wolę przetrwania, jakby mianiakalny upór istnienia. Prezentowali dwa różne style walki. Jeden uzbrojony był w sieć i trójzębne widły, drugi natomiast miał krótki miecz i tarczę. Obydwaj byli szybcy i zręcznie unikali ciosów przeciwnika, jednocześnie efektownie atakując. Trudno było powiedzieć, który z nich był lepszy, gdyż obaj byli mistrzami w swojej kategorii. Walka trwała już ponad pół godziny i powoli robiła się nużąca. Było bezwietrznie i bardzo ciepło, tak że wkrótce napoje chłodzące cieszyły się większym zainteresowaniem niż zmagania tych dwóch młodzieńców w dole. Obaj byli już kilkakrotnie ranni. Zlani potem i krwią ledwo trzymali się na nogach. Widać było, ile wysiłku kosztuje ich ta walka. W każdy ruch wkładali wszystkie swoje umiejętności, wyrobione przez długie lata ćwiczenia, i uzupełniali nadzieją, że jeszcze raz uda im się wygrać. Zawodnik z siecią i widłami po raz kolejny przyparł swojego przeciwnika do ściany na obwodzie areny i zaatakował siecią. Tamten zrobił błyskawiczny unik, lecz nie zauważył, że atak był tym razem pozorny. Kolejnego uskoku już nie zdążył wykonać, gdyż nagle został opętany siecią. Próbował się jakoś wydostać, dopadły go jednak widły, zadając wiele ran i powalając na ziemię. Chciał się jeszcze jakoś bronić, ale był już bez szans. Został pokonany. Wszyscy bili brawo i krzyczeli. Widziałem ten tłum, podniecony widokiem krwi, cieszący się ładnym widowiskiem i żądający śmierci dla przegranego. I widziałem jego, spętanego siecią, leżał i obficie krwawił. Płakał, gdy zobaczył mój kciuk, skierowany w dół. Chwilę później pożegnał się z życiem. Przedstawienie było skończone, widownia zaczęła robić się pusta, wszyscy kierowali się do wyjść. Ja tymczasem wszedłem na marmurowe schody i zacząłem wspinać się do góry. Nie zważałem już na wołania z dołu. Chciałem zobaczyć zachód słońca, spojrzeć w błękitne niebo i w dół, na kłębowisko ludzi i ich domów. Nie mogłem już znieść tego dłużej. Męczyły mnie te wszystkie pytania i chciałem znać odpowiedzi... Wchodziłem coraz wyżej, w dole zostały już ostatnie obłoczki, w górze wisiało granatowe niebo, ozdobione czerwoną łuną zachodzącego słońca. Cały czas piąłem się wyżej i wyżej, gdzie nie ma już roślinności, powietrze staje się coraz bardziej zimne i rzadkie. Widziałem już szczyt w oddali. Pokryty był śniegiem i osnuty lekką mgłą. Gdy zbliżałem się do niego, słyszałem coraz wyraźniejszy śpiew ptaków. Nie mogłem w to uwierzyć, by na tych wysokościach były jakieś ptaki i dodatku śpiewały tak ładnie i wesoło. W końcu dotarłem na samą górę i zobaczyłem ICH przed sobą. Byli wielcy, jaśni i czyści, otuleni lekką, świecącą mgiełką. Stali nieruchomo w długim rzędzie, patrzyli na mnie i milczeli. Zapytałem ich, czemu to tak wszystko jest. I dlaczego nic nie robią. Wtedy wystąpił ten najstarszy i największy z bogów i rzekł:
TO WY CZYNICIE TEN ŚWIAT - JEST TAKI, JACY WY JESTEŚCIE - MOŻECIE BYĆ DOBRZY, ALE NIE CHCECIE.
Chciałem dalej pytać, dowiedzieć się całej reszty, poznać lekarstwo na wszystkie problemy, ale doszedłem do wniosku, że to bez sensu, bo więcej już się nie dowiem. W zasadzie wszystko już dawno wiedziałem, tylko nie umiałem się z tym pogodzić. Spojrzałem w dół i zobaczyłem setki miast, miliony ludzi, cały ten mały świat, gdzie źli panują nad dobrymi, bo dobrzy nad złymi nie są w stanie zapanować. Widziałem wszędzie cierpienie i głupotę, wyzysk, nędzę i strach. Nie chciałem już tam wracać. Słońce niemal całkowicie zaszło, cały czas słychać było śpiew ptaków. I poczułem się jakbym skoczył ze szczytu wieżowca. Kilka sekund pełnej wolności, choć w rzeczywistości ściśle określona droga. Ostateczne uwolnienie się od samego siebie, od własnych myśli. Światłość! Oślepiający blask... to droga do nieskończoności... nie, to ktoś mi świeci latarką w oczy... dla mnie to już koniec...
1


1








Aby przeczytać komentarze jurorów dotyczące powyższych tekstów, należy kliknąć tutaj.

Teksty pochodzą ze strony 5000słów.
Prawa autorów wszystkich tekstów na stronach 5000słów zastrzeżone (kopiowanie, publikacja, publiczne odczyty w całości lub fragmentach tylko za zgodą autorów)


Czas utworzenia pliku: poniedziałek, 9 sierpnia 1999 roku. Godzina 22:10:52.