Już marzec, a właściwie to prawie kwiecień. No i dobrze, bo jakoś nie kocham zimy. Ale kocham moje miasto! Kolejny etap dnia dzisiejszego. Autobus. Przyjeżdża. Staje. Łokcie, kolana, dwa razy pod nosem: "Kurwa!" i jestem w środku. Dziwne, dzisiaj jakoś tak łatwo poszło. Ach, kochana ma komunikacjo miejska. Uwielbiam cię za to, że wiem o każdym zakamarku mego ciała, odkształcanym na wszystkie możliwe sposoby, przez współtowarzyszy-Pasażerów. A co mi tam! Dzisiaj nawet ich kocham.
Zupełnie niezauważani przez przechodniów, skazani na ataki niespełnionych ambicji sportowych kierowcy, stajemy się jednym. My, Pasażerowie i 152. On jest naszym pancerzem i naszym przeznaczeniem. Chroni nas przed deszczem i odchodami gołębi. Za to my odwdzięczamy się dając mu życie swoją obecnością, rozmowami, oddechem....BÓL!!! wyrywa mnie z tej durnej, filozoficznej zadumy. Co jest? No tak, to Pani-Z-Wielkim-Biustem nieudolnie wykonuje trepanację mojej czaszki, używając zupełnie niesterylnego parasola. Oczywiście protestuję, tyle się mówi o AIDS i innych zarazkach. Obrzuca mnie straszliwym spojrzeniem, a moje: "przepraszam, czy może pani...."- odbiera jak najgorszą obelgę.
W końcu przystanek. Wysiadam i z uśmiechem ruszam w miejsce mojego przeznaczenia. Boże, już nie mogę się doczekać! Z rykiem mija mnie czarne BMW. Zgodnie z prawem Archimedesa, ciało zanurzone w wodzie-w tym wypadku opona, wypiera....i tak dalej. Po prostu obrzyguje mnie zwartością brudnej i śmierdzącej kałuży. Otrzepuję się z grubsza i siląc się na żart, uśmiecham się do mijających mnie przechodniów. Skąd ja znam te twarze? Wszyscy mają mordy jak borsuki. Takie zadarte i fałszywie uśmiechnięte. Ale ja i tak ich kocham. Dzisiaj uwielbiam cały świat.
Już widzę mój cel. Taki wielki i majestatyczny. Ciekawe czy coś podejrzewa? Zaczynam podśpiewywać jakąś wesołą melodyjkę. Dotarłem. Jestem na Moście Dębnickim. Szczerze mówiąc, to myślałem, że będzie gorzej. Na filmach zawsze mają jakieś chwile zwątpienia, a potem przybiega On, czy Ona i ratują bohatera. A ja nic! Po prostu przełażę przez barierkę i skaczę. Lot jest krótki, ale usmiechnąć się zdążyłem. Zimno. Nawet bardzo. Potem coraz ciemniej. No dobra, już w porządku. Już nic nie czuję.
Wylatuję z tunelu wprost na grupę idiotycznie poubieranych ludzi. Wszyscy są w radosnych, białych wdziankach. Ale numer! Ja też. To chyba Raj. "Pięknie awansowałeś"- myślę sam do siebie. Wszyscy tłoczą się przy wejściu do windy. Jest trochę ciasno, ale co tam, to przecież Raj. Wchodzę do windy. Nie, to niemożliwe! Papierochy! Czy to sen? Winda zatrzymuje się. Wysiadam prawie stratowany przez jakiegoś frajera.
Na zewnątrz jakiś fagas w ubranku podobnym do naszych i skrzydłach na plecach, zarządza ruchem całego towarzystwa. Nie słyszę co mówi, bo hałas powodowany tysiącami gardeł jest przeraźliwy. Pokazuje coś w prawo. Staję na palcach i zauważam przystanek. Podlatuje taki dziwny, biały autobus. Nogi uginają się pode mną. Chce mi się wrzeszczeć! "Oszuści, kłamcy, wredni akwizytorzy szczęścia. To ma być, kurwa, Raj?"- drę się na całe gardło. Ten od skrzydeł na plecach pokazuje mi moje miejsce, dyskretnym kopniakiem w dupę. Odwracam się do niego, zauważam uśmiechniętą, borsuczą mordę i wybucham płaczem. Rycząc jak dziecko, pytam się go, czy są tu jakieś mosty? Chyba się domyślił o co mi chodzi, bo dostaję precyzyjny prawy prosty. Mam już dosyć. Chcę umrzeć. O kurwa! Przecież ja już nie żyję...
Tekst pochodzi ze strony 5000słów.
Prawa autora tekstu zastrzeżone.