Pocztówki z gór - Bieszczady, Beskidy
- Jakby tak niechcący trącić te garnki? - szepnął Jasiu i cała nasza grupka zaczęła chichotać.
Wyobraziliśmy sobie miny co poniektórych
imprezowiczów, którzy wczoraj nie dali nam spać aż do drugiej.
Drzwi otwierają się z cichym zgrzytem. Wychodzimy w szarzejący przedświt.
Teraz tylko poprawić plecaki, sprawdzić wodę (sześć litrów na głowę) i można ruszać. Na
początku musimy dostać się do szlaku i dojść do
Magury.
Po godzinie łażenia po lesie słyszę głos Jasia:
- Jest szlak, teraz którędy?
- Do góry
- Ale on w obie strony schodzi na dół!
No dobra, trzeba się pokłonić mapie, tylko gdzie ona jest?
Radośnie wytrzepujemy swoje (z takim trudem zapakowane) plecaki, aby odnaleźć ją w
górnej kieszeni. No, skoro już stoimy, a Słoneczko wzeszło (cudo, cudo) to może coś zjemy
tu, a nie na Połoninie. Jak pomyśleliśmy, tak
uczyniliśmy. Jeszcze tylko krótka zagwózdka (kto wie, co oznaczają "uśmieszki" w kolorze
szlaku?) i stajemy pod Magurą.
Na lekko wbiegamy na
szczyt, i zaczynamy schodzić na Przysłop. Jest godzina siódma, a temperatura osiągnęła już
okolice dwudziestu pięciu stopni i z każdą chwilą
robi się cieplej. Po krótkiej chwili zaczynamy męczyć podejście na Caryńską.
Żeby nie ten
plecak i ta cholerna temperatura (zbliża się pół do
dziewiątej - jest ok. 35 stopni) szłoby się całkiem przyjemnie. Wypijamy praktycznie całą
naszą wodę i padamy bez sił w ostatnim lasku. Pić, pić...
Dobrze chociaż, że z pleców zniknęło po prawie sześć kilo. Ubieramy się znowu w nasze
"garby" i ruszamy w kierunku bliskiego już szczytu.
Obiecywaliśmy sobie choć lekki wiatr, a tu... Kafel idący z przodu krzyczy radosnym głosem:
- Chłopaki, nie wieje...
..które łączy się z
warknięciem Jasia.
A po chwili:
- Jeszcze siedemdziesiąt metrów!
Z optymizmem w sercu
podchodzimy nieco szybciej.
Już widać szlakowisko na
szczycie. Kafel z Bartkiem znikają za przełamaniem aby zawołać po dłuższej chwili: "(...)".
Co za perfidia! Po dojściu do "szczytu" pokazuje się
jeszcze spory kawałek do podejścia. Wleczemy się zrezygnowani, a Słoneczko grzeje, grzeje,
a żeby je...
Pić, pić, pić...
Po wejściu na górę z
komentarzem "Każdemu jego Everest" walę się bezwładnie (bez plecaka z resztką wody w
ręku) na ziemię.
Ale to nie koniec
dzisiejszych przygód.
Zbliża się lekko wstawiony pan w
moro z dziwnym jak na to miejsce żądaniem: "Bilety do kontroli".
Po stwierdzeniu braku
dokumentów (u pana, rzecz jasna) Jasiu ze spokojem
proponuje mu nabycie biletów MPK Wrocław.
Wsiadamy w plecaki i ruszamy do góry nie
przejmując się zbytnio pogróżkami. Nie mamy już nic
do picia, teraz szybko zejść nad Berehy, tam jest STRUMIEŃ. Zasuwamy tak granią wśród
przepięknych widoków. Jest pusto, cudownie i chce
się żyć.
Przepraszam, chce się pić.
Pobiliśmy chyba rekord świata w zejściu do Berehów,
gdzie na głowę wypadło po siedem "Tymbarków".
Mamo, picie...
Leje, leje, leje.
Wściekli siedzimy na Markowych Szczawinach wpatrując się w okno.
- Sześć pik...
- Kontra.
- Pas.
To chyba nam dzisiaj zostało.
O Diablacku nawet nie ma co marzyć. A tak się staraliśmy - wyjście o piątej, bez
śniadania. Dzisiaj chyba skończy się na jajecznicy w
Zawoi. Jak pomyśleli, tak zrobili. A w nocy coś podkusiło Przemka, aby wyjść na dwór.
- Chłopaki, gwiazdy...
Budzik na piątą i spać. Kiedy
wychodziliśmy, było pół do ósmej i Słoneczko zaczęło sobie przypominać o tym, że jest
lipiec.
Szybko dochodzimy do Markowych, później
utykamy na trochę w jagodach. Zdążyć przed całą bandą... Wbijamy się w Akademicką.
Najpierw monotonnie do góry, a później zaczyna się...
Pierwszy łańcuch, trawers, i w końcu słynny Czarny Dziób. Tam Bartek pozuje mi do zdjęć
mrożących krew w żyłach. A później monotonne
podłażenie piargiem.
Na Babiej już tłumy ludzi.
Brrr, uciekać stąd jak najprędzej!
Zbiegamy
na Przełęcz, potem szybko wchodzimy na Cyl. Tam
zapada decyzja marszu do Koconia z plecakami.
A więc dziś nie będzie brydża...
Rano objuczeni worami wyłazimy dość szybko na Magurkę.
Jasiu ciągle namawia nas na
replay Diablacka, ale nikt nie wykazuje entuzjazmu.
Za
to garibaldka kwitnie.
Aż się dziwię, jak można wykazywać taką obojętność na dary Boże
(jagody, maliny).
W wyniku tego następuje secesja -
część z nas schodzi przez maliniak (na skróty, ale bardzo wolno), a część zalega z kartami w
zagajniku.
Przeczekujemy południowy upał. Od
napotkanych na szlaku ludzi dowiadujemy się że Tadek i Bułka gonią nas bardzo szybko
wprawdzie, ale przed nami.
No nic, w Huciskach pewnie
staną - dostrzegamy bowiem strzałkę z napisem "Huciska PKP - 2h".
Kiedy po półtorej
godzinie napotykamy drugą, identyczną strzałkę,
Zaczynamy rozważać prawidłowość Einsteinowskiej koncepcji czasoprzestrzeni. Na szczęście
dochodzimy do Hucisk już po pięciu minutach,
gdzie (w komplecie) posilamy się w małej knajpce.
Jeszcze tylko jedna góra... a właściwie
górka. Ale to właśnie o ten pagórek było za daleko.
Leżymy sobie więc w trawce.
Kolejna wewnętrzna, obozowa nazwa - "Góra, która nas
pokonała".
A w Koconiu dowiadujemy się, że nie będzie
kolacji.
Nie będzie, bo naszych przerzucili do Makowa. Bagatela, 25 km stąd.
My mamy dziś
w nogach prawie 40. Rada w radę postanawiamy
dojść do stacji w Kurowie i stamtąd pociągiem dojechać do Suchej. Klniemy i wleczemy się.
Nie mamy nic do jedzenia i pomału zaczynamy sobie
opowiadać o kolacji.
W końcu o północy docieramy do Suchej.
Teraz tylko strzemiennego,
wory na plecy, i hajda...
Schronisko odnajdujemy
cudem w okolicach drugiej.
Panie Boże, jesteś wielki, dzięki Ci za góry i...
zasypiam na
korytarzu leżąc na nie rozpakowanym plecaku.
Nie ja jeden.
Relacje i zdjęcia z innych wypraw Marcina można znaleźć na jego stronie
WWW: http://friko6.onet.pl/wl/martinex/
Marcin i jego przyjaciele poszukują sponsorów kolejnych wypraw.
|