Reporter

Cofnij
Strona główna
Poprzedni artykułNastępny artykuł


-= REPORTAŻE =-
Reporter nr 02 - 2000.02.25 Marcin Ostrowski, www

Pocztówki z gór - Bieszczady, Beskidy

- Jakby tak niechcący trącić te garnki? - szepnął Jasiu i cała nasza grupka zaczęła chichotać.

Wyobraziliśmy sobie miny co poniektórych imprezowiczów, którzy wczoraj nie dali nam spać aż do drugiej.

Drzwi otwierają się z cichym zgrzytem.
Wychodzimy w szarzejący przedświt.
Teraz tylko poprawić plecaki, sprawdzić wodę (sześć litrów na głowę) i można ruszać.
Na początku musimy dostać się do szlaku i dojść do Magury.

Po godzinie łażenia po lesie słyszę głos Jasia:
- Jest szlak, teraz którędy?
- Do góry
- Ale on w obie strony schodzi na dół!
No dobra, trzeba się pokłonić mapie, tylko gdzie ona jest?

Radośnie wytrzepujemy swoje (z takim trudem zapakowane) plecaki, aby odnaleźć ją w górnej kieszeni.
No, skoro już stoimy, a Słoneczko wzeszło (cudo, cudo) to może coś zjemy tu, a nie na Połoninie.
Jak pomyśleliśmy, tak uczyniliśmy.
Jeszcze tylko krótka zagwózdka (kto wie, co oznaczają "uśmieszki" w kolorze szlaku?) i stajemy pod Magurą.

Na lekko wbiegamy na szczyt, i zaczynamy schodzić na Przysłop.
Jest godzina siódma, a temperatura osiągnęła już okolice dwudziestu pięciu stopni i z każdą chwilą robi się cieplej.
Po krótkiej chwili zaczynamy męczyć podejście na Caryńską.

Żeby nie ten plecak i ta cholerna temperatura (zbliża się pół do dziewiątej - jest ok. 35 stopni) szłoby się całkiem przyjemnie.
Wypijamy praktycznie całą naszą wodę i padamy bez sił w ostatnim lasku.
Pić, pić...

Dobrze chociaż, że z pleców zniknęło po prawie sześć kilo.
Ubieramy się znowu w nasze "garby" i ruszamy w kierunku bliskiego już szczytu.

Obiecywaliśmy sobie choć lekki wiatr, a tu...
Kafel idący z przodu krzyczy radosnym głosem:
- Chłopaki, nie wieje...
..które łączy się z warknięciem Jasia.
A po chwili:
- Jeszcze siedemdziesiąt metrów!
Z optymizmem w sercu podchodzimy nieco szybciej.

Już widać szlakowisko na szczycie.
Kafel z Bartkiem znikają za przełamaniem aby zawołać po dłuższej chwili: "(...)".

Co za perfidia!
Po dojściu do "szczytu" pokazuje się jeszcze spory kawałek do podejścia.
Wleczemy się zrezygnowani, a Słoneczko grzeje, grzeje, a żeby je...

Pić, pić, pić...

Po wejściu na górę z komentarzem "Każdemu jego Everest" walę się bezwładnie (bez plecaka z resztką wody w ręku) na ziemię.

Ale to nie koniec dzisiejszych przygód.
Zbliża się lekko wstawiony pan w moro z dziwnym jak na to miejsce żądaniem: "Bilety do kontroli".

Po stwierdzeniu braku dokumentów (u pana, rzecz jasna) Jasiu ze spokojem proponuje mu nabycie biletów MPK Wrocław.

Wsiadamy w plecaki i ruszamy do góry nie przejmując się zbytnio pogróżkami. Nie mamy już nic do picia, teraz szybko zejść nad Berehy, tam jest STRUMIEŃ. Zasuwamy tak granią wśród przepięknych widoków. Jest pusto, cudownie i chce się żyć.
Przepraszam, chce się pić.

Pobiliśmy chyba rekord świata w zejściu do Berehów, gdzie na głowę wypadło po siedem "Tymbarków".
Mamo, picie...

Leje, leje, leje.

Wściekli siedzimy na Markowych Szczawinach wpatrując się w okno. - Sześć pik...
- Kontra.
- Pas.
To chyba nam dzisiaj zostało.
O Diablacku nawet nie ma co marzyć.
A tak się staraliśmy - wyjście o piątej, bez śniadania. Dzisiaj chyba skończy się na jajecznicy w Zawoi. Jak pomyśleli, tak zrobili. A w nocy coś podkusiło Przemka, aby wyjść na dwór.

- Chłopaki, gwiazdy...

Budzik na piątą i spać.
Kiedy wychodziliśmy, było pół do ósmej i Słoneczko zaczęło sobie przypominać o tym, że jest lipiec.

Szybko dochodzimy do Markowych, później utykamy na trochę w jagodach.
Zdążyć przed całą bandą...
Wbijamy się w Akademicką.

Najpierw monotonnie do góry, a później zaczyna się...
Pierwszy łańcuch, trawers, i w końcu słynny Czarny Dziób. Tam Bartek pozuje mi do zdjęć mrożących krew w żyłach. A później monotonne podłażenie piargiem.

Na Babiej już tłumy ludzi.
Brrr, uciekać stąd jak najprędzej!
Zbiegamy na Przełęcz, potem szybko wchodzimy na Cyl. Tam zapada decyzja marszu do Koconia z plecakami.
A więc dziś nie będzie brydża...

Rano objuczeni worami wyłazimy dość szybko na Magurkę.
Jasiu ciągle namawia nas na replay Diablacka, ale nikt nie wykazuje entuzjazmu.
Za to garibaldka kwitnie.
Aż się dziwię, jak można wykazywać taką obojętność na dary Boże (jagody, maliny).
W wyniku tego następuje secesja - część z nas schodzi przez maliniak (na skróty, ale bardzo wolno), a część zalega z kartami w zagajniku.

Przeczekujemy południowy upał.
Od napotkanych na szlaku ludzi dowiadujemy się że Tadek i Bułka gonią nas bardzo szybko wprawdzie, ale przed nami.
No nic, w Huciskach pewnie staną - dostrzegamy bowiem strzałkę z napisem "Huciska PKP - 2h".
Kiedy po półtorej godzinie napotykamy drugą, identyczną strzałkę, Zaczynamy rozważać prawidłowość Einsteinowskiej koncepcji czasoprzestrzeni. Na szczęście dochodzimy do Hucisk już po pięciu minutach, gdzie (w komplecie) posilamy się w małej knajpce.
Jeszcze tylko jedna góra... a właściwie górka. Ale to właśnie o ten pagórek było za daleko.

Leżymy sobie więc w trawce.
Kolejna wewnętrzna, obozowa nazwa - "Góra, która nas pokonała".
A w Koconiu dowiadujemy się, że nie będzie kolacji.
Nie będzie, bo naszych przerzucili do Makowa. Bagatela, 25 km stąd.
My mamy dziś w nogach prawie 40. Rada w radę postanawiamy dojść do stacji w Kurowie i stamtąd pociągiem dojechać do Suchej. Klniemy i wleczemy się.

Nie mamy nic do jedzenia i pomału zaczynamy sobie opowiadać o kolacji.

W końcu o północy docieramy do Suchej.
Teraz tylko strzemiennego, wory na plecy, i hajda...

Schronisko odnajdujemy cudem w okolicach drugiej.
Panie Boże, jesteś wielki, dzięki Ci za góry i...
zasypiam na korytarzu leżąc na nie rozpakowanym plecaku.

Nie ja jeden.

Relacje i zdjęcia z innych wypraw Marcina można znaleźć na jego stronie WWW: http://friko6.onet.pl/wl/martinex/
Marcin i jego przyjaciele poszukują sponsorów kolejnych wypraw.

[spis treści][do góry]