Legal_banner.jpg (8271 bytes)

 Monika Bławat

Przechylanie
 
WIERSZ AUTOTEMATYCZNY
 
w cieniu lekkiego pióra
wiję gniazdo
co dzień nowe
słowo się zeszmaca
porządkuję nieczystości
 
przebiegłam po ziemi uprawnej
stadem dzikich koni
pozostawiając głośny tętent
ptakami wydziobałam
resztki pożywnych ziaren
 
słowo niszczeje

 

 

 

 

***
już teraz wiem
nie umiem nosić krzyża
ciąży srebrny łańcuszek
oksydowany Bóg wspina się do ust
obracany w palcach
nie potrafię unieść krzyża
miotą się na łańcuszku
pomiędzy wyznaniem a biżuterią
wstydliwie wkładam za dekolt
niech słaba wiara z silnym życiem
mocuje się niezauważana

SAMOBÓJSTWO ANIOŁA

mój anioł zawisł
eteryczny tropiciel poczynań
zaznał dylematu moralnego
zdradził platoniczną miłość
wyimaginowane ciało
teraz kołysze się
czy można uratować anioła?

***

sufit spłynął po zimnie ścian
ciszą ocalałą
wygina w łuk
ścigany
powietrze
mnie
prężą się
nie czując nic prócz fizycznej rozkoszy
otwarte oczy
nie patrzą kto
odwraca się na drugi bok
ukazując plecy
powoli odpływają
p o w o l i
powoli łapię się za brzuch
gardło
twarz
fale oddechu poruszają prześcieradłem
faluje pościel
on
sufit
żołądek w konwulsjach mój
sen jego
gdy ja też jego przed chwilą
staję się swoją na powrót
błagając żołądek
by nie tak brutalnie
kazał biec
a potem patrzeć w lustro
przez noc
Anioł z Ikarem chuchali na skrzydła
wieczne sacrum i krótkotrwałe profanum
Ikar zazdrościł
rozumem chciał doścignąć bóstwo
Anioł milczał
Ikar zęby zaciskał
Anioł wzlatując na wyżyny
zachwycał gładkością swoich ruchów
Ikar pokraczny upadł
stałem pomiędzy
wybrałam Ikara

MOJA NIJAKOŚĆ

nijakość okrutnym jest inkwizytorem
posyła szczury najemne pająki
by każdą szparą każdym otworem
wdrążyły się w dzień
pustym jest słowem
gestem zapachem wzrokiem
długie palce zagłaszczą
nagródź mnie wyrokiem
bym mogła zasnąć
chociaż z poczuciem winy

nijakość zbyt eterycznym jest Amorem
by ze swoimi łączyć krew jego i kości
bezterminowym kacem antymoralnym
co okaleczone miewa możliwości
by różnice między złem a dobrem poznać
starannie wypłukuje z doznań
bezkształtny mój cieniu na ścianie
a jednak ci rękę podaję

...
nabrzmiałe słowami kamienice
wypychają ku mnie
brzuchy
pępkiem drzwi
wkopane w ziemię
nogami
nie robią nic
chłonę kłótnie stojąc opodal
nogami wyżej
niżej dachem
nasiąkam potencjalną konwersacją
ukrywaną przez domy
wpłaszczam się w ściany
strachem przed wiatrakami rąk
rozpadam z cegłą
miotanym przekleństwem
jestem wewnątrz
umeblowaną przestrzenią
mnie nieświadomi lokatorzy
wypruwają się z brudu
otwieram oczy opodal
nogami wyżej
niżej dachem
obejmuję okiem cud architektury
piękne kamienice Sopotu

 

***

Adam kupił Michała
przewiózł go po mieście czerwonym Ferrari
lały się strugo komplementów
wiosenne pączki zielone
pozostały niezauważone

Adam kupił Luizę
miast pieścić jej śniade ciało
wspinał się siłą na szczyt rozkoszy
nie zaznała ni krzty delikatności
siniaki na jej ciele
pozostały niezauważone

Adam kupił swoją matkę
obsypał kaloryczną czekoladą
postawił na stole witrażową lampę
w podzięce za szkołę życia
paliły się świece przy włoskiej kolacji
błagania o litość pozostały niezauważone

***

dziecko pluje
chodnik suchy piaskiem
podeszwa zgrzyta
ruchem nogi dziecka
budka z oranżadą
szuka w kieszeni
nie ma już śliny
matka wiana chustą białą wiatru
w dali migocze
szkło ciemnych okularów
osłania krzyczące źrenice
zamknęło w sznur usta
dziecko
nie ma już śliny
matka go nie widzi
przebierając szczupłymi nogami
podeszwa zgrzyta
panicznie pytając chodnik
gdzie dziecko?
matka nie ma śliny
wolno dziecko przełyka oranżadę
co kupił pan
wolniej matka podchodzi oddycha szybko
ściska w ramionach
wylewa oranżadę
twarz krzywi uśmiechem dziecka
śmierdzi seksem
dziecko oranżadą zalało chustę matki
pachnie oranżadą teraz

TĘSKNOTA

Zostawiasz mnie na pastwę zapisanych kartek
By w skrawek dnia wlepić półistotę
On - dręczyciel głaszcze me policzki marne
W sińce pod oczami przemienia swobodę

Rysujesz swe kontury na błękicie białe
Zagłębiam palce dnia nie widzę wcale
Płowieją oczy usta nie widzę anioła
Co słowem potrafił zetrzeć zmarszczkę z mego czoła

To coś takiego jakby dusza uleciała
Na chwilę - ciągnąc się za twoją szatą
A ciało w formę czterech ścian wbite zostało

To coś jakby wiecznie miało mało
Głodne żalu na krwawych kolanach
W tamte strony zaginione desperacko powracało

***

przechylanie do ust

z każdym łykiem
coraz bliżej dna
panienka szkarłatnousta
słabiej zaciska kolana
rocznik 1996

długie ręce żurawi
rozchylone w niebiańskim bezruchu
ugrzęzły w ciszy
nienaturalnie zmarłej stoczni
władcy i poddani
wklejeni w brudne fotele
ciała swoich żon

przechyla do ust

wkleja się w chłód ogrodzenia
brzoskwiniowym brzuszkiem
chłopczyk
przełyka wolniutko sok
wysysając szyjkę butelki
pachnie witaminą B

rozpięte na niebie nogi
szkarłatnoustej panienki
tworzą konstrukcję
na kształt stoczniowych żurawi

chłopczyk widzi stocznię

szkarłatnousta zaciska powieki - widzi stocznię

władca widzi stocznię
wklejony w ciało żony

***

rozkwitam
rządkiem potencjalnych mężów
ojców
nadal szkarłatna
w euforii comiesięcznych ochów
co wiosnę zwalczając magnetyzm
maczam palce tylko w życiu
smakuję fizycznej tylko soli

zawsze naprzeciw
tym co dobrowolnie oddają
sto procent ze swych dwudziestu czterech godzin
podsuwam usta
w swoje nie - swoje pięć minut
wysysam soki
bawiąc się w egoizm
on już dawno wierność we mnie zakrzyczał

***

nie patrz na mnie
przez pryzmat pseudoświętości
spadam z ikony
na zimną posadzkę kościoła

nic a nic
surowość oczu twoich mnie nie zmusi
do wspinania się po ramach
szczeblach dziesięciu przykazań
wyrecytowanych z pamięci

wypychane po brzegi mury
tłumem świecących gości
gdy czoło oblewali
wkładali w usta ciało
namaszczali
trudno tyle lat wytrzymać na obrazie

***
plastikowa pani
nie zgina nóg w kolanach
idąc
pochylona szpilą obcasa
wypinając pierś tworzy
paragraf

plastikowa pani
nie znosi wygodnie szerokich swetrów
choć tak naprawdę
kocha je
u innych
doskonale zabijają konkurencję

brylantowy błysk oka
przykrywa tworzywem ciemnych okularów

gdy mruczy do niej
opalony małolat
odpycha go grymasem
ciągnąc za sobą na sznurze
perfum
ta sztywna pani
być może kiedyś matką

***

lotem strachliwym
wznoszę się na krawędź szachownicy
ruchem konika
zgrzyta drewno bielą
oczu
szukasz gońcem
jak uchwycić
zgrzyta czernią
król zabity
lotem dymnym
wznoszę na krawędź szachownicy

***
może trzeci mężczyzna mojego życia
udowodni mi swoje istnienie
pomijając usta piersi łono
podkreśli rzęsy uszy palec wskazujący
może trzeci mężczyzna mojego życia
będący właściwie niezliczonym
odgadnie co myślę pijąc wino
upijając się na umór
nie mogąc się dopić
może trzeci on
wybaczy że go i tak nie pokocham
bardziej od samej siebie
może
będzie mówił bez powodu
milczał bez powodu
bez powodu
wchodził i wychodził
może trzeci mężczyzna mojego życia
będzie traktował mnie naturalnie
tak naturalnie jak można traktować
tylko powietrze
może trzeci mężczyzna mojego życia
będzie moim dzieckiem

***
wiarą zmaterializowaną drewnem
popękanym od pochłoniętych modlitw
próchnem krzyczący błagalnym szeptem
krzyż przy drodze
gdzie razy x
powrócić wspomnieniem dzieciństwa
ojcem
matką
harmonią
zgryzotą
uśmiechem
wybrukowana droga
przybita krzyżem po przeszłości
wsi co spływała nocą
umarłych
nic nie zmartwychwstaje