MILKNIENIE

Jacek Egoya Laskowski

lato'2000

Jeśli, drogi czytelniku, chciałbyś nabyć tomik w formie papierowej wraz ze świetnymi grafikami(jak ta z okładki), których tu brak, ślij kopertę A5 (taki format ma tomik) wraz ze znaczkami na łączną wartość 3,6 PLN (2,4 PLN za tomik, reszta poczta):

Jacek Laskowski
49-247 Strzegów 22


Jeśli chcesz dodatkowe info pisz na:

egoya@poczta.onet.pl

Tomik rozprowadza także Schopen (jest autorem grafik) w formacie A5 (2,4 PLN):

Mariusz Rymarczyk
ul. Widnichowska 5/34
07-300 Ostrów Mazowiecka


Jestestwo:

Transcendentalny taniec
Kamieniołom
* * *
Iskra Boża
Podstawy
Twej, Twoich, Twych, Twoje, Twą, Tobą
Wiersz po omacku pisany
Hint
Fatum
Poranek
Przemyślenia oczekującego
Fin de siécle
M
Rozstanie
A spoczynkiem nam niech będzie krzyża westchnienie
Wiersz pod wpływem ognia pisany
Wyzbyłem się niedomówień
A było tak
Kosmogonia
Targować się, targnąć
Krzyżowanie
[Puszcza się...]
Dni, godziny, minuty
Ponad wątpliwość
Zamykam oczy, smakuję wieczór
Sonet pierwszy - zamglony
Za przykład
I rzekł
Felczer
Drogi i ścieżki. Sprawy ważkie.
Meandry duszy
Szczodrobliwość
Lot nad bezludnym gniazdem
Takie chwile nieszczególne
Błędy
Koleje nieżelazne (Popowowi)
Po drugiej stronie barykady



    Transcendentalny taniec

    Jak wytrawny rzeźbiarz
    przygryzając wargę
    tłoczy dłuto w rytm
    kształtów modela
    tak wzrokiem biegnę
    po Tobie objętej ramieniem
    słodkiego oneiros
    Krok po kroku nabieram podejrzeń
    że najlepszy nawet szkic
    Twego ucieleśnionego bytu
    byłby skażony
    niezgrabnością trzech wymiarów
    Dociera do mnie, że pojęcia
    naszego języka nie oddają w pełni
    istoty tego, co mam na myśli,
    widząc ocean wzburzony
    płonących żywym ogniem włosów
    To będzie okrutnie naturalne, gdy kiedyś
    w pląsach
    przybędą po Ciebie bratnie Anioły.

    Kamieniołom

    Kamieniom sprawiał będę imiona:
    Temu dam Mikołaj, Temu Orfeusz
    a Tamtemu większemu Norbert na przykład.
    Tym dam Izydor, Kamil i Aleksander.
    Wszystkim dam po jednym, różnym imieniu.
    I po imieniu Je wszystkie zawołam
    i poprowadzę
    i cisnę na głowy tych,
    którzy po Nich deptają
    bez słowa przeprosin.

    * * *

    I znów każą nam iść
    z rękoma podniesionymi,
    ze wzrokiem wbitym w pięty
    tych, co przed nami,
    w nieznajomym kierunku
    i niewiadomym celu,
    tylko dlatego, że mówimy inaczej,
    innego mamy boga,
    zachowujemy inaczej,
    inaczej czujemy.
    A oni? Zapytani dlaczego,
    nie będą potrafili odpowiedzieć,
    mimo, że przecież są lepsi,
    mądrzejsi, silniejsi.
    A ja?
    Obym nigdy nie musiał pisać: NIE!
    Obym zawsze pisał: TAK!

    Iskra Boża

    Wszelkie znaki na niebie i ziemi
    te widzialne i niewidzialne
    te słyszalne i niesłyszalne
    te tykalne i nietykalne
    mówią.
    Mówią o potrzebie
    o konieczności
    o celowości naszego kontaktu.
    Mówią o naszych myślach
    czarnych jak niebo w nocy
    o naszych czynach
    plugawych i
    o naszych sercach
    broczących
    z braku miłości.

    Podstawy

    Niedomknięciem ust w chwili konieczności
    wszystko obróciłem w perzynę.
    Misternie tkane popołudnie stało się grobem dnia.
    Z ust dolatywał i psuł błonę na sprawnym dotąd bębenku,
    gwar niezatartych wspomnień,
    które w pustce wieczora, echem odbite
    goniły swe ogony i targały się za kudły.
    Ciekawością syciła mnie myśl o poranku
    dnia następnego. Przewróciłem pokój
    na drugi bok i odleciałem.
    Wznosząca się na oparach słów
    niezachwiana budowla myśli zapewniała
    mi spokój i odpoczynek. Puszczone luzem fagocyty
    rozpierzchły się po ścianach, suficie, podłodze.
    Stałem się bezbronny jak dziecko i tak niewinny.
    W pierwszej chwili nie mogłem skojarzyć kształtu,
    przedstawionego mi przez zaryglowane powieki.
    Dopiero w połączeniu ze spokojnym oddechem dało
    się wyłuskać najpierw kontur, potem całą Jej postać.
    Odgarnąłem zużyte powietrze z twarzy,
    pochwyciłem się kurczowo brzytwy
    i wybiegłem wytyczać teren pod budowę nowego,
    bezpieczniejszego gniazda.

    Twej, Twoich, Twych, Twoje, Twą, Tobą

    Powstałem z obłoków
    by pławić się w Twej ślinie
    połykać Twoich porów
    wydzieliny liche
    smakować codziennie
    Twych trudów słony owoc
    popijać Twoje zdrowie
    krwią Twą jak przestwór modrą
    by spalać się jak magnez
    w tlenie Twych wyziewów
    i lizać Twoje stopy
    co z Tobą Bóg wie gdzie są
    by drażnić podniebienie
    nabrzmiałym mym językiem
    i wgryzać się w pachwiny
    Twych marzeń o mężczyźnie.

    Wiersz po omacku pisany

        Krzyśkowi G.

    Zdecydowany pokochać ją za mrugnięcie okiem
    nie będę
    Zdecydowany na mata w szachu
    nie będę
    Zorientowany w semantyce jej ruchów
    nie będę
    Napełniony nadzieją na lepsze jutro
    nie będę
    Skołowany obrotem planety
    nie będę
    Zachłyśnięty wolnością w granicach
    nie będę
    Szczęśliwy wśród nieszczęśliwych
    nie będę
    W pełni świadomy swych czynów
    nie będę
    ...
    Będę deezerteereeem !!!

    Hint

    Rozluźnij się człowieku albowiem
    przejebane będą dni żywota Twego.
    Amen.

    Fatum

    Gdy oto pojawi się przed tobą światełko
    w tunelu, na niebie, w myśli
    i gdy dzień dniem nie jest,
    a noc nocą, jak wolisz.
    Gdy deszcz padając prószy śniegiem,
    wiatr mgłą zawodzi, a słoneczne promienie
    tną do krwi policzki,
    i myślisz, że nie żyjesz, że żyjesz
    wiesz dopiero wtedy.
    Gdy samotność pokazuje wielki, czerwony jęzor,
    głowa boli, a smak poszedł sam do restauracji.
    Kiedy rodzina przechodzi jak przechodzień
    a przyjaciół imion nie pamiętasz,
    gdy dom wydaje smutny jęk staroci
    i kurzem kichając wymiotuje cię na zewnątrz,
    gdzie i tak nie wiesz w którą stronę;
    kochaj, drap tynk ze ścian paznokciami i płacz,
    oto nadchodzi.

    Poranek

    Obudził mnie krzyk pełen przerażenia
    i strachu zaczerpnąwszy
    serce bić raźniej zaczęło.
    Zanurzony w jeszcze gęstym sosie snu,
    nie potrafiłem dociec źródła ani celu
    tego przeklętego wrzasku.
    Zebrawszy w sobie niedobitki wieczornych sił,
    w dwuszeregu je ustawiłem
    i wspólnymi siły zerwawszy zasłony powiek
    oczom naszym ukazał się świt.
    Słońca nieśmiałe zagrania w szkle
    nie wzbudzały jeszcze odruchów niechęci,
    za to chłód bez litości pałaszował resztki sennego ognia.
    Nieopodal okna, w półmroku nagich konarów
    stroił piękne pióra i hałaśliwy instrument
    gawron, czarny jak noc.

    Przemyślenia oczekującego

    Tłuste krople deszczu padają ciężko
    jak żołnierze na pierwszej linii frontu.
    Być kroplą, upaść z wysoka
    i zostać bohaterem.
    Obserwować dzieci ze szkolnej wycieczki stojące pod Pomnikiem
    Nieznanej Kropli Deszczu.
    Patrzeć na czyste gołębie
    brudzące wszystko dookoła.
    Na gałązkę oliwną,
    oliwę dolewaną do ognia.
    Ognia! – krzyczy w każdej sekundzie
    kilka setek żołnierzy.
    To nie tak. Coś nie tak.
    TIC-TAC i tylko dwie kalorie.
    Jedna pięćsetna dziennej racji
    diety cud.
    A cud się nie chce zdarzyć.

    Fin de siécle

    Już prawie nabrałem przekonania,
    że dziś słońce nie wzejdzie,
    gdy wzeszło.
    Może jutro...
    Sen sprawia coraz większą przyjemność.
    Uzależnia.
    Huragany mnożą się i powielają,
    kopulują z trzęsieniami ziemi
    i erupcjami wulkanów.
    Łączą i przenikają z przybrzeżnymi sztormami
    i powodziami w głębi lądu.
    A oczy coraz bardziej pieką.
    Powieki kleją się niepostrzeżenie.
    Głowa powoli opada, opada, opada...

    M

    Ot, nie lubi kompromisów,
    ugód, umów, nie do końca szczerości,
    nie do końca uprzejmości.
    Nie lubi czułości zbyt daleko posuniętych,
    bo to tylko fizyka, bo to tylko biologia,
    bo dzień kończy się nocą i choć każdy jest pewien,
    że rano będzie rano, to ona wie, że to nie do końca pewne.
    Pszczoła, która kwiat pyli
    nie myśli o miłości, ona ją tworzy.
    To tak, jakby połknąć nóż kuchenny
    i spodziewać się
    znalezienia go w odchodach.
    Chcę połknąć sklep z nożami
    i niczego się nie spodziewam.

    Rozstanie

        przed Nią na kolanach

    Bóg podniósł zmęczoną głowę,
    spojrzał z żalem i rzekł:
    Niech się dzieje.
    I uniósł dłoń brat na brata,
    polały się krew i pot,
    zwierzę straciło głos, a noc
    stała się dłuższa niż dotychczas.
    Sen przynosił koszmary, które
    za dnia nawet paraliżowały myśli.
    Ogień zaczął swój trawienny taniec,
    dając ciepło i śmierć, lament i łzy,
    które wartkim płynąc strumieniem,
    nie tłumiły pożogi, - były oliwą.
    W jednej chwili wszystko stanęło
    pod znakiem zapytania.
    Nikt nie był pewien.
    Życie zatrzymało się w biegu,
    nie wiedząc gdzie skierować
    swe zwęglone ciało.
    Czas zwolnił, niemal zasnął.
    Powoli opadający popiół
    pokrył wszystko szczelnie
    i nikt
    i nic
    nie zdradzało,
    że kiedykolwiek
    kwitła tutaj
    MIŁOŚĆ

    A spoczynkiem nam niech będzie krzyża westchnienie

    Poruszając się tam i siam
    wahadło nie zastanawia się nad miarą
    swego ramienia,
    dźwigając nim bryłę żelaza,
    która z nadzieją oczekuje
    końca czasu.
    Sam sobie nie tłumaczy wiatr
    potrzeby rozdmuchiwania
    nieważnych spraw do rangi
    międzynarodowych konferencji
    na najwyższym szczeblu drabiny nieporozumień.
    Błędne koło, tocząc się
    po rozwidleniu dróg,
    bezwiednie trafia na właściwy szlak prowadzący donikąd.
    Krążąc wśród mokradeł
    ludzkiej krzywdy sobie wyrządzanej
    zastanawiam się, kiedy wskazówki
    chorych z przemęczenia zegarów
    naplują na białe cyferblaty,
    wypną się z rubinowych łożysk
    i pójdą w tan
    z trzecim wymiarem.

    Wiersz pod wpływem ognia pisany

    Skąpo odziane panny pojawiają się
    pojedynczo na ulicach
    i w parkach.
    Za oknem wybrzmiewa
    pierwsza nuta burzowego adagio.
    Szum nadchodzącej fali deszczu
    próbuje burzyć harmonię grzmotów,
    jest coraz cieplej,
    wyzwolone z kryształu słońce posuwa się coraz dalej.
    Wiosna!
    Przed godziną w płomieniach
    zatańczyło kilka pomiotów mroku,
    miękki wiatr tulił do twarzy
    zbyt długie włosy.
    Teraz nie słychać żadnych niepożądanych odgłosów:
    nikt nie jeździ po ulicy
    nikt nie wierci otworów w ścianie
    nikt nie klepie kosy
    nikt nie trzepie dywanu
    Jest godzina pierwsza dwadzieścia
    i kilka pustych butelek po piwie.
    Zewsząd dociera zapach wilgotnej,
    jeszcze nie spalonej
    ziemi.
    Zza horyzontu pozwala się słyszeć
    (zwykle niesłyszalny)
    pogłos parowego silnika.
    Rechot żab z pobliskiego stawu
    robi za tło dla sekcji rytmicznej
    zmartwychwstałej lokomotywy.
    Wyrwane ze snu pojedyncze solówki
    nocnych śpiewaków
    nadają młodej nocy
    rumieńców zawstydzonej dziewicy.
    Gdzieniegdzie srebrzy się cisza,
    czasem zakwili nagle przebudzony
    dzienny lotnik.
    Wdychając ostatnie hausty
    wczorajszego powietrza,
    szukam w myśli opisu obecnej ciemności.
    Granatowy mrok,
    oblewając się to purpurą to pąsem,
    przeorywanym zewsząd zamgloną żółcią błyskawicy,
    dodaje powagi moim rozmyślaniom.
    Bezsilne klapsy dopiero co narodzonych kropel
    dowodzą niewinności,
    gloryfikują czystość,
    brak odpowiedzialności
    i brak jej potrzeby.
    Przeszywane bólem ognia niebo krzyczy z rozkoszy,
    pożoga wzbija się wysoko i przypieka najbliższe nimbusy.
    Chaos wiosennej burzy buduje porządek chaotycznej duszy.
    Każdy element ma przeznaczone miejsce,
    każde miejsce jest zarezerwowane.
    Tykanie zegara mogłoby zgubić
    ten zegarmistrzowski ład.
    Będąc blisko myślami
    krążę w innym wymiarze,
    przemijanie porzuca wątek i zastyga...
    Wtem
    rozpalony do białości szczyt niebios
    imploduje z impetem.
    Odłamki ranią oczy i serce,
    ból przenika razem z krwią do innych organów,
    zrozumienie rozszerza pole swojego destrukcyjnego działania.
    Jak burza.
    Kładzie potężne drzewa,
    podnosi inne.
    Pragnę stać się celem Gromowładnego,
    zapuścić korzenie,
    pić deszcz,
    chwytać gwiazdy w konary,
    pojąć mowę nieba, śpiew przestworzy.

    Wyzbyłem się niedomówień

    Fragmenty myśli wolą bezładnie krążyć w jaźni
    nie dając się ogarnąć, zawładnąć chcą swym twórcą
    i pchając go pod pociąg, pod lufę i truciznę
    czekają

    Rozdrapałem stare rany, szukając bólu.

    A było tak

    Palcowanie ust nabrzmiałych
    źrenic łuk, powiek błysk
    wtopić się wraz
    promieniem
    w zapomniane
    ucha rejony
    niezmierzone połacie
    gąszczu naszych
    pierwszych dni.

    Kosmogonia

    Powodem, przez który zamiast iść teraz
    obok dręczonego Chrystusa
    siedzę
    jest zmęczenie oglądaniem
    dzieła stworzenia.
    Podnoszenie kamieni też mi nie wyszło.
    Za kilka srebrników sprzedałbym
    choćby brata.
    Lewa półkula odmawia posłuszeństwa
    prawa nie działa już dawno.
    Coraz rzadszy potok fotonów
    po przebyciu ośmiominutowego spaceru
    ze słońca do mej twarzy
    ma jeszcze tyle siły
    by wymusić na mnie zamknięcie oczu.
    Otwarcia ich boję się
    jak otwarcia zabliźnionych ran.
    I niech w to wszystko
    przypierdoli
    przelatujący nieopodal okruch gwiazdy.
    Niech resztę pochłonie kosmiczny pył
    i spróbujmy od nowa
    z rozwagą
    namysłem
    dokładnie
    ustawić kamień na kamieniu.

    Targować się, targnąć

    Dziś wybuchł kolejny
    międzynarodowy konflikt na tle
    polityczno-ekonomicznym
    sprawy zaszły za daleko
    przelała się krew
    posypały się słowa
    na pobojowisku nie pozostała żywa dusza
    gdy przybył spóźniony radiowóz
    w sprawie bójki
    na placu targowym
    Wietnamczyka z Rumunem

    Krzyżowanie

    Pod nieobecność rozsądku
    tarzam się w leśnej gęstwinie
    i nim ktokolwiek mnie dojrzy
    obrastam najpierw pąkami,
    później liśćmi, i mniejszymi gałęziami.
    W końcu pokrywam się korą, mchem, porostami,
    sztywnieję, lekko przyginam, wabię korniki lub mrówki.
    Gdy skrada się ktoś objuczony podłością,
    zrzucam mu kłody pod nogi
    i złowrogo poskrzypuję.
    Czasem puszczam pędy
    i balansuję na wietrze,
    gdy czekam rannej rosy.
    Innym razem strząsam liście setkami,
    by dać schronienie choremu jeżowi.
    Jestem.
    I proszę mnie zostawić
    w tym miejscu.
    Jestem Wam potrzebny.
    Nie tylko na opał.







    Puszcza się
    szybko
    rozkłada
    nogi
    w niej
    gubię







    Dni, godziny, minuty

    Podniosłem z ulicy śpiącą gąsienicę.
    Przechadzającej się po dłoni
    przyjrzałem, pomruczałem, pokiwałem głową.
    Dobiłem do portu pobocza,
    gdzie złożyłem ją na proszącej dłoni liścia łopianu.
    Podskakując niemal oddaliła się radośnie.
    Patrzyłem jak topniała w szmaragdowym gąszczu,
    a chciała wtopić się w asfalt,
    podłożyć życiu jedną z wielu nóg.
    Tylko dlaczego do tej pory
    nikt jej powiedział,
    że kiedyś wypięknieje?

    Ponad wątpliwość

    Taka oto sytuacja,
    podchodzę do Niej znienacka
    i znienacka zagaduję:
    - Deszcz.
    Ona, jakby z ulgą nieskromną:
    - Tak, też lubię.
    I teraz:
    Czy to znaczy, że już zawsze
    będziemy się gubić we mgle
    i odnajdywać w kroplach?

    Zamykam oczy, smakuję wieczór

    W radiu nocna audycja muzyczna
    zużywa po cichu głośniki
    Niewyspana jeszcze
    nie na miejscu o tej porze roku
    ćma zamiata kurz spod lampki stołowej
    Budzik dawno przestał
    znużony
    spacerować po pokoju
    Zbyt dalekie by realne
    szczekanie psów-stróżów
    nasiąka nocną wilgocią
    i opatruje skołatane skronie
    Cel gonitwy rumieniąc się ze wstydu
    szuka jakichkolwiek
    argumentów za
    Odsuwam krzesło od biurka,
    obok pościel kreuje najbliższą przyszłość
    Zamieram
    Ależ łupie mnie w plecach,
    ale to nie od zmagań z grawitacją,
    nie od upadku, nie.
    Ciąży mi krzyż,
    szrama po orężu bratobójcy
    i kilka lichych żeber,
    nie nadających się na kobietę.

    Sonet pierwszy - zamglony

    Bez bzu zastygły wazon z trwogą
    zrzucał swój cień z wysoka stołu
    Pod kartką skryty leżał błogo
    Z dawna zgubiony liść jesionu

    Na cichej wiatru firan fali
    niemy się motyl lekko wznosi
    Nie przyjdzie dzisiaj, jutro, wcale
    Nikt mu błękitu już nie zwróci

    I zostać w sobie tylko znanym
    cezurą twardo wpół uciętym
    słowie, co znaczy wszystko jedno

    To będzie wybór wyśmienity
    przetrwać za pługiem w skibach liter
    mając tak słabe, wciąż słabsze tętno

    Za przykład

    Pod Słońca brzuchem zawiśniemy wysoko
    jak skowronki wolni
    a ludzie spoglądając ku niebu
    w zadumie
    pokiwają głowami
    „Ech, skowronki” pomyślą
    i wzlecą.

    I rzekł

    W podniebnych harców moich biegi
    W pomiędzy dłoni Jego cienie
    me zapomnienie

    Czy mam już mówić trwać do słońca
    co przepełnionym światła brzegi
    pucharu sięga?

    Tak, to milczenie setką ogni
    eksplodujący nocnym echem
    ładuję werset

    I On zaniesie po horyzont
    płaczem się wielkim świat zatrzęsie
    raz siedem, siedem.

    Felczer

    Najchętniej w jakiejś
    sprzyjającejchwili
    przy okazji się nadarzającej
    (choć mi obca medycyna
    tak tradycyjna jak i nie)
    bym zbadał manualnie
    ?retkowską

    Drogi i ścieżki. Sprawy ważkie.

    To przykre, gdy wypada werbalizować
    skrzypienie kolana, ból zęba, wylatujące w przestrzeń włosy.
    Nieprzyjemnie jest słuchać gulgotu krzywd
    nieprawidłowo zaadresowanych, bez znaczka i adresu
    zwrotnego.
    Zeschnięty w skwarze letniego parapetu
    kaktus pręży się w zachwycie
    nad swym losem,
    bije pokłon firanom targając je kolcami, gdy nie patrzą.
    Wszystko jest zadziwiające dla niemowlęcia,
    co pierwszy raz spojrzy bystrym okiem. Nie przestaje zerkać,
    choć obraz taranuje przerostem treści.
    A przecież ma tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia,
    począwszy od posłuchania wszystkich płyt Nicka Cave’a,
    turlania się w polnym deszczu wśród oparów ozonu.
    Aż po zsiorbywanie kropel, słodkich jak miód, rosy
    z ramion wskazanej przez los.
    Aż do spaceru po linie przerzuconej
    przez kanion wyuzdanych min grożących runięciem
    w przepaść, może na dno.
    Aż po nocleg w miejscach bezsennych, gdzie każde mrugnięcie
    okiem jest jak wejście w żar pieca hutniczego.
    Poprzez rzut w dół wodospadu, spłynięcie rzeką do ujścia,
    i wylądowanie w oceanie niebytu.
    A najlepiej smakują w maju truskawki w śmietanie,
    z odrobiną cukru wedle gustu i smaku.

    Meandry duszy

    Mam ciche marzenie
    skryte w głębi ducha
    wypływa ze mnie czasem
    ustami na wiatr rzucam
    słowa
    których kanty ranią bezlitośnie
    stojących w ich zasięgu
    pod murem mojej złości.
    Mam ciche marzenie
    rozwiąże każdy problem
    trzymane w zanadrzu
    na czarnych godzin moment.
    Marzenie - panaceum
    w skuteczność wierzę tego,
    by każdy mógł
    raz jeden w życiu
    bezkarnie
    zabić
    bliźniego.

    Szczodrobliwość

    Cumulus przytachał od wschodu
    bagaż smutnych doświadczeń.
    Podzielił się nimi z każdym.

    Lot nad bezludnym gniazdem

    Ludzka Normalność zadrżała w posadach,
    skruszały jej wątłe fundamenty, przechyliła się jak
    rażona piorunem brzoza i zawisła
    w próżni retorycznego pytania.
    Sens nie musi być celem, nie powinien być.
    Wyrazy ubrane w zdania niosą treści
    i tak zależne od kontekstu. Nie prościej
    byłoby zrzucić bagaż spakowanych w interpunkcję słów
    i nabrawszy entropii w usta dać się ponieść
    szumowi morza liści, nawałnicy nie spętanych myśli?
    Postawiony naprzeciw swego odbicia w lustrze
    stroję głupie miny. Nikt mnie nie widzi,
    nikt nie wie, nikt się nawet nie domyśla,
    że nie jestem całkiem normalny.

    Takie chwile nieszczególne

    Czasem cierpię na przebrzmiewające pustostany.
    Wyrasta mi taki na czole czy skroni
    i niczym usunąć się nie zgadza.
    Zanurzam całą twarz w kadzi wyobraźni
    i czekam na ukojenie. Przychodzi prędzej
    lub później, lecz w stopniu nieznacznym pomaga.
    Piętno zostawia na zawsze
    ten stan niewypełnienia.
    Piję wtedy więcej lemoniady wspomnień
    i jem marmoladę fantazji,
    dławiąc się łakomstwem swym i pazernością.
    Wstrzymuję na czas jakiś tok przemiany materii
    i proces wydalania. Łykam powietrze zachłannie
    jak biedny uczniak na przerwie w szkolnej ubikacji.
    Wtedy stan nasycenia osiąga zadowalający poziom,
    ciut
    powyżej zera.
    Wypełniam sobą puste framugi ust
    i stać mnie już
    na bezkompromisowe splunięcie
    w taflę ciemności.

    Błędy

    Słowo ma tę wadę, że nigdy nie można
    być pewnym, czy przypadkiem nie znaczy
    tego, od czego należy uciekać.

    Słowo ma tę wartość, że można je
    puścić mimo uszu, a ono zastygnie
    w skamielinie podświadomości na zawsze.

    I przyjdzie czas bez tlenu, słowo zacznie broczyć.

    Nie można nie patrzeć widząc, można
    nie widzieć patrząc. Nie wiedzieć czemu.

    Pójdę do Niej zaraz i powiem:
    „Nie garb swego cienia,
    przecież patrzę i widzę jak cierpisz”
    Tymczasem czekam, ważę słowa.

    Koleje nieżelazne (Popowowi)

    Siedzimy na wysokiej gałęzi,
    nogi swobodnie kolebią się na wietrze,
    w dali, pod nie otynkowaną ścianą lasu,
    szczerzy krwiożerczą paszczę myśliwska ambona.
    - Udław się - myślę i snuje plany nocnej eskapady,
    którą ktoś ochrzci później słowem: wandalizm.
    Po prawej stronie lasu, w cieniu iglaków,
    przycupnął sarni koziołek, puszczając co chwila zajączki
    lustrem białej sierści i aż prosi, by mu sypnąć
    sól na zgrabny ogon. Przetaczam wzrok po gęstwinie
    w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego. Gdy już to dostrzegam,
    kozioł odbijając się na swych biegunach, znika w zaroślach
    i tyle go widziałem.
    Ze wschodu, bardziej pieszczotliwy niż poważny,
    zefir próbuje przestraszyć nas
    trzepotem spragnionych liści.
    Wśród palczastych gałęzi panoszy się bez celu
    chmara bezimiennych owadów poprzetykana
    tu i ówdzie bezwstydnością dojrzałych czereśni.
    Woń trawy spowijającej pień naszego drzewa,
    odgradza nas od teraźniejszości kurtyną niepamięci.
    Przepływam bezgłośnie z konaru na konar,
    szukając miejsca z jeszcze lepszym widokiem.
    Dyskretnie zrywam i żuję z namaszczeniem pojedyncze liście,
    przepraszając dotykiem za ten odruch
    nieuzasadnionej niczym drapieżności.
    Po chwili włosy proszą łodygi do tańca
    i przy akompaniamencie
    nieco silniejszych podmuchów wiatru
    całe drzewo zaczyna bujać się w rytmie
    nie rozszyfrowanego dotąd życia.
    Właśnie chyliła się szala niebotycznych zmagań
    kłębiastego rycerza ze smogiem szarej postury,
    gdy temu odrosły niespodziewanie
    wszystkie głowy i siłę ich skumulował
    w zdradliwym sztychu.
    Paladyn zachwiał się, zawisł na moment, drgnął
    i znienacka grzmotnął błyskawicą
    w dzwonnicę pobliskiego kościoła.
    Pioruński huk długo jeszcze pałaszował wnętrzności dzwonu.
    Cisza, która zaległa, zdawała się sięgać widnokręgu,
    za którym pragnęło ukryć się spocone ze strachu słońce.
    Dopiero oberwana chmura, spadając na łeb, na szyję,
    spłukała nas z drzewa
    i zanosząc strugami deszczu, poprzez kałuże i błoto,
    prosto w gardziel wygłodniałej ziemi,
    przywróciła wszystko do pionu.

    Po drugiej stronie barykady

    Teraz, kiedy mnie nie ma
    i śmiało mogę powiedzieć
    co myślę
    to powiem:
    "postanowiłem zostać poetą"
    i zacznę od tego:
    moim oczom, uszom i językowi
    nadam cech nadludzkich
    wzrok węża
    słuch nietoperza
    komunikatywność niemowlęcia.
    I jeszcze myślom moim
    jaskółczej zwinności i polotu.
    Łatwość ciężkiego życia,
    tak mi teraz potrzebną
    tu gdzie jestem
    i tam gdzie mnie nie ma.
    Oraz harmonię -
    dodam światu harmonii i ładu,
    niech dół nie pcha się na wierzch
    niech czarne nie pyszni się blaskiem
    niech Ona Nią będzie zawsze
    niech woda wszędzie.
    Ściślej rzecz biorąc
    chcę coś dobrego zrobić
    ze złego,
    bo po co komu będę potrzebny,
    gdy tylko będę.
    Choćby i wszędzie.
    Być.


Dotarłeś tutaj czytelniku (znak żeś wytrwały niebywale) i pewnie chciałbyś coś powiedzieć, skomentować, skrytykować. Proszę zatem pisać na podane na początku tej strony adresy, czekam.




UWAGA
Niejaki Jacek Podsiadło do końca roku ma zamiar złożyć i wydać pierwszy numer pisma "Studnia". Ja będę to pismo składał i częściowo wpływał na jego wygląd i zawartość. Jeśli masz coś do przekazania ludzkości, a nie masz takiej możliwości pisz do mnie. Po analizie być może Twoje texty pojawią się w "Studni". Oprócz textów pismo będzie zawierało CD, na którym także miejsce czeka na Twoją muzę.
Pozdrawiam serdecznie
        Egoya