Legal_banner.jpg (8271 bytes)

 RYSZARD SŁONECZNY (wł.DANIEL NIEDZIELSKI) ur. 1974, mieszka w Różynie k. Łosiowa k. Brzegu. Redaktor naczelny arkusza poetyckiego "BregArt". Publikacje śladowe. Pracuje jako dziennikarz w gazetach lokalnych powiatu brzeskiego. Jego hobby to włóczęgi bez granic.


    atest


    stworzyłeś mnie Panie Boże
    bez atestu
    ogólnie system działał
    bez zarzutów
    a jednak przyszedłem
    na świat
    ze sztuczną wyobraźnią
    i wadliwie skonstruowanym
    sercem
    nie płaczę po nocach
    zabrakło jednego
    prawdziwego elementu
    w tej wymyślonej układance

 

 

 

burza w szklance wody


najwyższy czas
zejść na ziemię
określić kąt obrotu
odstawić zimną herbatę
odwrócić kolejność rzeczy
jeszcze strawić wapno
i zamknąć okno
przeciąg gęstnieje mi
w kościach



dobro


w glebie wiary
jesteś dobrą okazją
z której nie skorzystam
pokorą w której usycha wieczór

w jaką nie wejdę szczelinę
tam nie światło
tylko życiowe doświadczenia
zbierane wyżej
niż poszycie lasu



dom


na poddaszu nieba
wynająłem pokój
z okien niecierpliwości
spoglądam
na życie tłumu
osadzonego
w realizm

tam zostałem
jak pierścień
rafy koralowej
i bezludna wyspa
osadzony na mieliźnie
czterech ścian



drzwi


dawno tego nie było
a odrębność jest potrzebna
nie tak obojętna
drzwi
jak martwy ptak
pozostają w stanie spoczynku
obojętne na otwieranie
i proces odrastania
zostaje zapomniany
dalej istniejąc



fioletowy


pozwól że zgadnę
to jest twój kolor nadziei
ile jest wart?
tak często
pochylasz się
i płaczesz
nad swoim
fioletem



ideały


ideały nie umierają
tak po prostu
śmiercią naturalną
tylko tragicznie giną
w stosie pogniecionych
kartek
nie mając szansy
na reanimację

dlatego ciągle
pojawia się
nowa nieświadomość


ile kosztuje?
ile jest wart?
wieczór z poezją

nie gram już z Panem Bogiem
w kości
nie ma o co
stawki są niskie
graczy za mało
i szkoda czasu
na hazard
jest tyle
lepszych zajęć


jednak

grymas owocem twarzy
kolejnych zmarszczek
zaliczonych do człowieczeństwa

wygięcie ciała
w parabolę istnienia
pofalowanie przestrzeni

okrążanie głowy
niewiadomym
niezapomnieniem

jednak jest zwyczajnym
skowyt paskudny



misterium chleba


błogosławię chleb
i rozrywam zapach
dławię się powietrzem
cichnę
z pełnymi ustami
dobrodziejstwa



niebo otwarte


otworzyłem . . .
pusto
niebo?
nie ma w nim ciepła
prawda wypaliła się

mrok zagnieździł się
w garści popiołu

otworzyłem . . .
pusto i zimno
niebo?






niech już tak


nie narzekać na marność
cały być marnością
niech już tak
po co być bliskim

albo runąć
w fasady domów
rozdeptać kamienie węgielne
bosą stopą stanąć
w paleniska
nie godnym jestem


dwadzieścia cztery


do końca nie wiem
kiedy jest początek
a kiedy koniec
formy nie są ważne
rozmazują ostrość
widzenia
idę na pamięć
upadam
z wyczerpania możliwości


odpływ

chwilowy brak koncentracji
i dwa brzegi morza
schodzą się
z potrzebnym milczeniem
ściany wsiąkają w obraz
linie na dłoniach
są wypalone



dobry pasterz


oto dłoń pana
na której rozpościera się widok
łąk i pasących się
pokornie owiec
dobry pasterz dba
o swoją trzodę
a kiedy przychodzi jesień
prowadzi stado ufnych na rzeź
robiąc miejsce
dla nowych pokoleń


Sianożęty 99 r.


Z CYKLU "TYGODNIE"

poniedziałek


śmiercionośne poniedziałki
przyklejam do szyby
pocięte paski nieba
układam na podłodze

poczekam jeszcze
z małych kroków
zbudowana jest wieczność


powroty

wracasz do bólu białych ścian
wysuszonych dzbanów wspomnień
o których piszą wielcy i poeci
jak o katedrach i kobietach
patrząc we wnętrzności
sufitu
coraz większym milczeniem
płoszysz samotność


przystanek

w podróży kolejnego
roku życia
przysiadłem pod mostem
i obserwowałem przystanek
wzrok stojących ludzi
czekających na kolejną
godzinę
przetoczona przez
zakamarki serca
i wynikające zdziwienie
tupanie nogą
słońce wydziobane
z oczu przez ptaki


Z CYKLU "TYGODNIE"

środa


najlepsze zachody słońca
są w środę
i bogatszy o śmierć klowna
wiercę palcem w brzuchu
nową studnię
ćwiczę oddalanie się
połykanie ognia
szybkie zamykanie
i otwieranie oczu


czyste sumienie

wyczyściłem sumienie
jak stare buty
starłem brudy
człowieczeństwa
głosem zza
drewnianej kratki

serce pozostało
pełne blizn
jak stare buty
tego nie dało się
zetrzeć

galeria widoków

staram się przekonać
że istnieje
inna możliwość
przechodzę w poprzek
widzę inaczej
idę z powrotem
zastanawiam się
jak pomiędzy chodnikami
zmieścić
las tropikalny
i moment zatonięcia oceanu


wydarzenia


na dno podróżnej torby
wrzucam zdjęcia
stróż macha na pożegnanie
- do trzech razy sztuka -
- początki są najgorsze -
zestawiam pasjanse zdarzeń
zapełniam przestrzeń imaginacją
ulica ma kształt obciętej ręki


wypadek


nie zasługuję na cud
zgaszonego papierosa
wiem jednak że
lekarze dusz
cuchnący padliną
potrafią tylko mówić
przepaść powietrza
rozpinają na krzyżu
a w telewizji pokazują
jak lekko umiera się za ojczyznę


zapach


przypatrz się twarzy
zanim słowo
stanie się
zrozumiałym
i dobrze
przylegającym
do ust pytaniem
a zabierając
zapach
zostawisz najmniejszą
część odpowiedzi
gasząc pragnienie
kroplą


zatrzymany czas


daleko od nieba
stado kolorowych dzieci
wyrwało skrzydła szaremu motylowi

spokój zmącił kolejny ikar
spadając w ciszę
czas
zatrzymał się
na wózku z makulaturą
ciągniętym przez staruszkę


zwrotnik raka


po wewnętrznej stronie
świata
woda nie kapie z kranu
słowa nie dzielą się
na dobre
i złe
nie ma światła
i nie ma ciemności
od otwartego okna
aż po zwrotnik raka
przepływam swobodnie
na tratwie ciszy


plenery Romana S.


za mało potoków ulice płyną w słowach
nie wchodzimy do domów przez okna
szukamy tylko upojeń w
bólach przedporodowych
własnej niedoskonałości
węże duszą wczesny świt
bezdomne psy polują
na ostatnią godzinę przed zmierzchem
jeszcze wrócimy
wolni od urojeń


odpust

rdzawa blizna
jątrzy się na szwie horyzontu
na zsiniałej potylicy nieba
wojny prowadzone
na wszystkich możliwych
frontach
nie przynoszą nowych korzyści

trawa pod stopami
wysycha zbyt szybko
białe szaty
nie oznaczają pojednania
- bierzcie i jedzcie
pozostały tylko kamienie
i piach chrzęści w zębach
- bierzcie i pijcie
własną krew


23 lata


w przypływach i odpływach morza
mam dwadzieścia trzy lata

rok rozwijam w kilometrach dróg
dzień rozbijam na dwadzieścia cztery
godziny istnienia
minuty nadziei
sekundy wiary

tętno krwi pulsuje
w dzwonach kościołów
peronach stacji kolejowych
mijanych przystanków
codzienności

za rok ocaleję prowadzony na rzeź


odczyn


jestem odczynem prostym
zbyt prostym
nie rozkładam się
na czynniki pierwsze

sikam pod murem
odliczam gwiazdy
jeszcze kilka godzin


misterium niepotrzebne


słowa nie cichną we mnie
drążą ciało
wyżerają mózg
rozbijają na sylaby serce

komu potrzebne dziś serce
podziurawione jak stopy Jezusa

komu potrzebna dziś słowa
zdania splecione
przez jadowite języki
uczonych
heretyków
nakazujących pokorę albo samobójstwo
komu potrzebna dziś poezja


dobry pasterz


oto dłoń pana
na której rozpościera się widok
łąk i pasących się
pokornie owiec
dobry pasterz dba
o swoją trzodę
a kiedy przychodzi jesień
prowadzi stado ufnych na rzeź
robiąc miejsce
dla nowych pokoleń