Transcendentalny taniec
Jak wytrawny rzeźbiarz
przygryzając wargę
tłoczy dłuto w rytm
kształtów modela
tak wzrokiem biegnę
po Tobie objętej ramieniem
słodkiego oneiros
Krok po kroku nabieram podejrzeń
że najlepszy nawet szkic
Twego ucieleśnionego bytu
byłby skażony
niezgrabnością trzech wymiarów
Dociera do mnie, że pojęcia
naszego języka nie oddają w pełni
istoty tego, co mam na myśli,
widząc ocean wzburzony
płonących żywym ogniem włosów
To będzie okrutnie naturalne, gdy kiedyś
w pląsach
przybędą po Ciebie bratnie Anioły.
Kamieniołom
Kamieniom sprawiał będę imiona:
Temu dam Mikołaj, Temu Orfeusz
a Tamtemu większemu Norbert na przykład.
Tym dam Izydor, Kamil i Aleksander.
Wszystkim dam po jednym, różnym imieniu.
I po imieniu Je wszystkie zawołam
i poprowadzę
i cisnę na głowy tych,
którzy po Nich deptają
bez słowa przeprosin.
* * *
I znów każą nam iść
z rękoma podniesionymi,
ze wzrokiem wbitym w pięty
tych, co przed nami,
w nieznajomym kierunku
i niewiadomym celu,
tylko dlatego, że mówimy inaczej,
innego mamy boga,
zachowujemy inaczej,
inaczej czujemy.
A oni? Zapytani dlaczego,
nie będą potrafili odpowiedzieć,
mimo, że przecież są lepsi,
mądrzejsi, silniejsi.
A ja?
Obym nigdy nie musiał pisać: NIE!
Obym zawsze pisał: TAK!
Podstawy
Niedomknięciem ust w chwili konieczności
wszystko obróciłem w perzynę.
Misternie tkane popołudnie stało się grobem dnia.
Z ust dolatywał i psuł błonę na sprawnym dotąd bębenku,
gwar niezatartych wspomnień,
które w pustce wieczora, echem odbite
goniły swe ogony i targały się za kudły.
Ciekawością syciła mnie myśl o poranku
dnia następnego. Przewróciłem pokój
na drugi bok i odleciałem.
Wznosząca się na oparach słów
niezachwiana budowla myśli zapewniała
mi spokój i odpoczynek. Puszczone luzem fagocyty
rozpierzchły się po ścianach, suficie, podłodze.
Stałem się bezbronny jak dziecko i tak niewinny.
W pierwszej chwili nie mogłem skojarzyć kształtu,
przedstawionego mi przez zaryglowane powieki.
Dopiero w połączeniu ze spokojnym oddechem dało
się wyłuskać najpierw kontur, potem całą Jej postać.
Odgarnąłem zużyte powietrze z twarzy,
pochwyciłem się kurczowo brzytwy
i wybiegłem wytyczać teren pod budowę nowego,
bezpieczniejszego gniazda.
Twej, Twoich, Twych, Twoje, Twą, Tobą
Powstałem z obłoków
by pławić się w Twej ślinie
połykać Twoich porów
wydzieliny liche
smakować codziennie
Twych trudów słony owoc
popijać Twoje zdrowie
krwią Twą jak przestwór modrą
by spalać się jak magnez
w tlenie Twych wyziewów
i lizać Twoje stopy
co z Tobą Bóg wie gdzie są
by drażnić podniebienie
nabrzmiałym mym językiem
i wgryzać się w pachwiny
Twych marzeń o mężczyźnie.
Wiersz po omacku pisany
Zdecydowany pokochać ją za mrugnięcie okiem
nie będę
Zdecydowany na mata w szachu
nie będę
Zorientowany w semantyce jej ruchów
nie będę
Napełniony nadzieją na lepsze jutro
nie będę
Skołowany obrotem planety
nie będę
Zachłyśnięty wolnością w granicach
nie będę
Szczęśliwy wśród nieszczęśliwych
nie będę
W pełni świadomy swych czynów
nie będę
...
Będę deezerteereeem !!!
Hint
Rozluźnij się człowieku albowiem
przejebane będą dni żywota Twego.
Amen.
Fatum
Gdy oto pojawi się przed tobą światełko
w tunelu, na niebie, w myśli
i gdy dzień dniem nie jest,
a noc nocą, jak wolisz.
Gdy deszcz padając prószy śniegiem,
wiatr mgłą zawodzi, a słoneczne promienie
tną do krwi policzki,
i myślisz, że nie żyjesz, że żyjesz
wiesz dopiero wtedy.
Gdy samotność pokazuje wielki, czerwony jęzor,
głowa boli, a smak poszedł sam do restauracji.
Kiedy rodzina przechodzi jak przechodzień
a przyjaciół imion nie pamiętasz,
gdy dom wydaje smutny jęk staroci
i kurzem kichając wymiotuje cię na zewnątrz,
gdzie i tak nie wiesz w którą stronę;
kochaj, drap tynk ze ścian paznokciami i płacz,
oto nadchodzi.
Poranek
Obudził mnie krzyk pełen przerażenia
i strachu zaczerpnąwszy
serce bić raźniej zaczęło.
Zanurzony w jeszcze gęstym sosie snu,
nie potrafiłem dociec źródła ani celu
tego przeklętego wrzasku.
Zebrawszy w sobie niedobitki wieczornych sił,
w dwuszeregu je ustawiłem
i wspólnymi siły zerwawszy zasłony powiek
oczom naszym ukazał się świt.
Słońca nieśmiałe zagrania w szkle
nie wzbudzały jeszcze odruchów niechęci,
za to chłód bez litości pałaszował resztki sennego ognia.
Nieopodal okna, w półmroku nagich konarów
stroił piękne pióra i hałaśliwy instrument
gawron, czarny jak noc.
Przemyślenia oczekującego
Tłuste krople deszczu padają ciężko
jak żołnierze na pierwszej linii frontu.
Być kroplą, upaść z wysoka
i zostać bohaterem.
Obserwować dzieci ze szkolnej wycieczki stojące pod Pomnikiem
Nieznanej Kropli Deszczu.
Patrzeć na czyste gołębie
brudzące wszystko dookoła.
Na gałązkę oliwną,
oliwę dolewaną do ognia.
Ognia! krzyczy w każdej sekundzie
kilka setek żołnierzy.
To nie tak. Coś nie tak.
TIC-TAC i tylko dwie kalorie.
Jedna pięćsetna dziennej racji
diety cud.
A cud się nie chce zdarzyć.
Fin de siécle
Już prawie nabrałem przekonania,
że dziś słońce nie wzejdzie,
gdy wzeszło.
Może jutro...
Sen sprawia coraz większą przyjemność.
Uzależnia.
Huragany mnożą się i powielają,
kopulują z trzęsieniami ziemi
i erupcjami wulkanów.
Łączą i przenikają z przybrzeżnymi sztormami
i powodziami w głębi lądu.
A oczy coraz bardziej pieką.
Powieki kleją się niepostrzeżenie.
Głowa powoli opada, opada, opada...
M
Ot, nie lubi kompromisów,
ugód, umów, nie do końca szczerości,
nie do końca uprzejmości.
Nie lubi czułości zbyt daleko posuniętych,
bo to tylko fizyka, bo to tylko biologia,
bo dzień kończy się nocą i choć każdy jest pewien,
że rano będzie rano, to ona wie, że to nie do końca pewne.
Pszczoła, która kwiat pyli
nie myśli o miłości, ona ją tworzy.
To tak, jakby połknąć nóż kuchenny
i spodziewać się
znalezienia go w odchodach.
Chcę połknąć sklep z nożami
i niczego się nie spodziewam.
Rozstanie
Bóg podniósł zmęczoną głowę,
spojrzał z żalem i rzekł:
Niech się dzieje.
I uniósł dłoń brat na brata,
polały się krew i pot,
zwierzę straciło głos, a noc
stała się dłuższa niż dotychczas.
Sen przynosił koszmary, które
za dnia nawet paraliżowały myśli.
Ogień zaczął swój trawienny taniec,
dając ciepło i śmierć, lament i łzy,
które wartkim płynąc strumieniem,
nie tłumiły pożogi, - były oliwą.
W jednej chwili wszystko stanęło
pod znakiem zapytania.
Nikt nie był pewien.
Życie zatrzymało się w biegu,
nie wiedząc gdzie skierować
swe zwęglone ciało.
Czas zwolnił, niemal zasnął.
Powoli opadający popiół
pokrył wszystko szczelnie
i nikt
i nic
nie zdradzało,
że kiedykolwiek
kwitła tutaj
MIŁOŚĆ
A spoczynkiem nam niech będzie krzyża westchnienie
Poruszając się tam i siam
wahadło nie zastanawia się nad miarą
swego ramienia,
dźwigając nim bryłę żelaza,
która z nadzieją oczekuje
końca czasu.
Sam sobie nie tłumaczy wiatr
potrzeby rozdmuchiwania
nieważnych spraw do rangi
międzynarodowych konferencji
na najwyższym szczeblu drabiny nieporozumień.
Błędne koło, tocząc się
po rozwidleniu dróg,
bezwiednie trafia na właściwy szlak prowadzący donikąd.
Krążąc wśród mokradeł
ludzkiej krzywdy sobie wyrządzanej
zastanawiam się, kiedy wskazówki
chorych z przemęczenia zegarów
naplują na białe cyferblaty,
wypną się z rubinowych łożysk
i pójdą w tan
z trzecim wymiarem.
Wiersz pod wpływem ognia pisany
Skąpo odziane panny pojawiają się
pojedynczo na ulicach
i w parkach.
Za oknem wybrzmiewa
pierwsza nuta burzowego adagio.
Szum nadchodzącej fali deszczu
próbuje burzyć harmonię grzmotów,
jest coraz cieplej,
wyzwolone z kryształu słońce posuwa się coraz dalej.
Wiosna!
Przed godziną w płomieniach
zatańczyło kilka pomiotów mroku,
miękki wiatr tulił do twarzy
zbyt długie włosy.
Teraz nie słychać żadnych niepożądanych odgłosów:
nikt nie jeździ po ulicy
nikt nie wierci otworów w ścianie
nikt nie klepie kosy
nikt nie trzepie dywanu
Jest godzina pierwsza dwadzieścia
i kilka pustych butelek po piwie.
Zewsząd dociera zapach wilgotnej,
jeszcze nie spalonej
ziemi.
Zza horyzontu pozwala się słyszeć
(zwykle niesłyszalny)
pogłos parowego silnika.
Rechot żab z pobliskiego stawu
robi za tło dla sekcji rytmicznej
zmartwychwstałej lokomotywy.
Wyrwane ze snu pojedyncze solówki
nocnych śpiewaków
nadają młodej nocy
rumieńców zawstydzonej dziewicy.
Gdzieniegdzie srebrzy się cisza,
czasem zakwili nagle przebudzony
dzienny lotnik.
Wdychając ostatnie hausty
wczorajszego powietrza,
szukam w myśli opisu obecnej ciemności.
Granatowy mrok,
oblewając się to purpurą to pąsem,
przeorywanym zewsząd zamgloną żółcią błyskawicy,
dodaje powagi moim rozmyślaniom.
Bezsilne klapsy dopiero co narodzonych kropel
dowodzą niewinności,
gloryfikują czystość,
brak odpowiedzialności
i brak jej potrzeby.
Przeszywane bólem ognia niebo krzyczy z rozkoszy,
pożoga wzbija się wysoko i przypieka najbliższe nimbusy.
Chaos wiosennej burzy buduje porządek chaotycznej duszy.
Każdy element ma przeznaczone miejsce,
każde miejsce jest zarezerwowane.
Tykanie zegara mogłoby zgubić
ten zegarmistrzowski ład.
Będąc blisko myślami
krążę w innym wymiarze,
przemijanie porzuca wątek i zastyga...
Wtem
rozpalony do białości szczyt niebios
imploduje z impetem.
Odłamki ranią oczy i serce,
ból przenika razem z krwią do innych organów,
zrozumienie rozszerza pole swojego destrukcyjnego działania.
Jak burza.
Kładzie potężne drzewa,
podnosi inne.
Pragnę stać się celem Gromowładnego,
zapuścić korzenie,
pić deszcz,
chwytać gwiazdy w konary,
pojąć mowę nieba, śpiew przestworzy.
Wyzbyłem się niedomówień
Fragmenty myśli wolą bezładnie krążyć w jaźni
nie dając się ogarnąć, zawładnąć chcą swym twórcą
i pchając go pod pociąg, pod lufę i truciznę
czekają
Rozdrapałem stare rany, szukając bólu.
A było tak
Palcowanie ust nabrzmiałych
źrenic łuk, powiek błysk
wtopić się wraz
promieniem
w zapomniane
ucha rejony
niezmierzone połacie
gąszczu naszych
pierwszych dni.
Kosmogonia
Powodem, przez który zamiast iść teraz
obok dręczonego Chrystusa
siedzę
jest zmęczenie oglądaniem
dzieła stworzenia.
Podnoszenie kamieni też mi nie wyszło.
Za kilka srebrników sprzedałbym
choćby brata.
Lewa półkula odmawia posłuszeństwa
prawa nie działa już dawno.
Coraz rzadszy potok fotonów
po przebyciu ośmiominutowego spaceru
ze słońca do mej twarzy
ma jeszcze tyle siły
by wymusić na mnie zamknięcie oczu.
Otwarcia ich boję się
jak otwarcia zabliźnionych ran.
I niech w to wszystko
przypierdoli
przelatujący nieopodal okruch gwiazdy.
Niech resztę pochłonie kosmiczny pył
i spróbujmy od nowa
z rozwagą
namysłem
dokładnie
ustawić kamień na kamieniu.
Targować się, targnąć
Dziś wybuchł kolejny
międzynarodowy konflikt na tle
polityczno-ekonomicznym
sprawy zaszły za daleko
przelała się krew
posypały się słowa
na pobojowisku nie pozostała żywa dusza
gdy przybył spóźniony radiowóz
w sprawie bójki
na placu targowym
Wietnamczyka z Rumunem
Krzyżowanie
Pod nieobecność rozsądku
tarzam się w leśnej gęstwinie
i nim ktokolwiek mnie dojrzy
obrastam najpierw pąkami,
później liśćmi, i mniejszymi gałęziami.
W końcu pokrywam się korą, mchem, porostami,
sztywnieję, lekko przyginam, wabię korniki lub mrówki.
Gdy skrada się ktoś objuczony podłością,
zrzucam mu kłody pod nogi
i złowrogo poskrzypuję.
Czasem puszczam pędy
i balansuję na wietrze,
gdy czekam rannej rosy.
Innym razem strząsam liście setkami,
by dać schronienie choremu jeżowi.
Jestem.
I proszę mnie zostawić
w tym miejscu.
Jestem Wam potrzebny.
Nie tylko na opał.
Puszcza się
szybko
rozkłada
nogi
w niej
gubię
Dni, godziny, minuty
Podniosłem z ulicy śpiącą gąsienicę.
Przechadzającej się po dłoni
przyjrzałem, pomruczałem, pokiwałem głową.
Dobiłem do portu pobocza,
gdzie złożyłem ją na proszącej dłoni liścia łopianu.
Podskakując niemal oddaliła się radośnie.
Patrzyłem jak topniała w szmaragdowym gąszczu,
a chciała wtopić się w asfalt,
podłożyć życiu jedną z wielu nóg.
Tylko dlaczego do tej pory
nikt jej powiedział,
że kiedyś wypięknieje?
Ponad wątpliwość
Taka oto sytuacja,
podchodzę do Niej znienacka
i znienacka zagaduję:
- Deszcz.
Ona, jakby z ulgą nieskromną:
- Tak, też lubię.
I teraz:
Czy to znaczy, że już zawsze
będziemy się gubić we mgle
i odnajdywać w kroplach?
Zamykam oczy, smakuję wieczór
W radiu nocna audycja muzyczna
zużywa po cichu głośniki
Niewyspana jeszcze
nie na miejscu o tej porze roku
ćma zamiata kurz spod lampki stołowej
Budzik dawno przestał
znużony
spacerować po pokoju
Zbyt dalekie by realne
szczekanie psów-stróżów
nasiąka nocną wilgocią
i opatruje skołatane skronie
Cel gonitwy rumieniąc się ze wstydu
szuka jakichkolwiek
argumentów za
Odsuwam krzesło od biurka,
obok pościel kreuje najbliższą przyszłość
Zamieram
Ależ łupie mnie w plecach,
ale to nie od zmagań z grawitacją,
nie od upadku, nie.
Ciąży mi krzyż,
szrama po orężu bratobójcy
i kilka lichych żeber,
nie nadających się na kobietę.
Sonet pierwszy - zamglony
Bez bzu zastygły wazon z trwogą
zrzucał swój cień z wysoka stołu
Pod kartką skryty leżał błogo
Z dawna zgubiony liść jesionu
Na cichej wiatru firan fali
niemy się motyl lekko wznosi
Nie przyjdzie dzisiaj, jutro, wcale
Nikt mu błękitu już nie zwróci
I zostać w sobie tylko znanym
cezurą twardo wpół uciętym
słowie, co znaczy wszystko jedno
To będzie wybór wyśmienity
przetrwać za pługiem w skibach liter
mając tak słabe, wciąż słabsze tętno
Za przykład
Pod Słońca brzuchem zawiśniemy wysoko
jak skowronki wolni
a ludzie spoglądając ku niebu
w zadumie
pokiwają głowami
Ech, skowronki pomyślą
i wzlecą.
I rzekł
W podniebnych harców moich biegi
W pomiędzy dłoni Jego cienie
me zapomnienie
Czy mam już mówić trwać do słońca
co przepełnionym światła brzegi
pucharu sięga?
Tak, to milczenie setką ogni
eksplodujący nocnym echem
ładuję werset
I On zaniesie po horyzont
płaczem się wielkim świat zatrzęsie
raz siedem, siedem.
Felczer
Najchętniej w jakiejś
sprzyjającejchwili
przy okazji się nadarzającej
(choć mi obca medycyna
tak tradycyjna jak i nie)
bym zbadał manualnie
?retkowską
Drogi i ścieżki. Sprawy ważkie.
To przykre, gdy wypada werbalizować
skrzypienie kolana, ból zęba, wylatujące w przestrzeń włosy.
Nieprzyjemnie jest słuchać gulgotu krzywd
nieprawidłowo zaadresowanych, bez znaczka i adresu
zwrotnego.
Zeschnięty w skwarze letniego parapetu
kaktus pręży się w zachwycie
nad swym losem,
bije pokłon firanom targając je kolcami, gdy nie patrzą.
Wszystko jest zadziwiające dla niemowlęcia,
co pierwszy raz spojrzy bystrym okiem. Nie przestaje zerkać,
choć obraz taranuje przerostem treści.
A przecież ma tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia,
począwszy od posłuchania wszystkich płyt Nicka Cavea,
turlania się w polnym deszczu wśród oparów ozonu.
Aż po zsiorbywanie kropel, słodkich jak miód, rosy
z ramion wskazanej przez los.
Aż do spaceru po linie przerzuconej
przez kanion wyuzdanych min grożących runięciem
w przepaść, może na dno.
Aż po nocleg w miejscach bezsennych, gdzie każde mrugnięcie
okiem jest jak wejście w żar pieca hutniczego.
Poprzez rzut w dół wodospadu, spłynięcie rzeką do ujścia,
i wylądowanie w oceanie niebytu.
A najlepiej smakują w maju truskawki w śmietanie,
z odrobiną cukru wedle gustu i smaku.
Meandry duszy
Mam ciche marzenie
skryte w głębi ducha
wypływa ze mnie czasem
ustami na wiatr rzucam
słowa
których kanty ranią bezlitośnie
stojących w ich zasięgu
pod murem mojej złości.
Mam ciche marzenie
rozwiąże każdy problem
trzymane w zanadrzu
na czarnych godzin moment.
Marzenie - panaceum
w skuteczność wierzę tego,
by każdy mógł
raz jeden w życiu
bezkarnie
zabić
bliźniego.
Szczodrobliwość
Cumulus przytachał od wschodu
bagaż smutnych doświadczeń.
Podzielił się nimi z każdym.
Lot nad bezludnym gniazdem
Ludzka Normalność zadrżała w posadach,
skruszały jej wątłe fundamenty, przechyliła się jak
rażona piorunem brzoza i zawisła
w próżni retorycznego pytania.
Sens nie musi być celem, nie powinien być.
Wyrazy ubrane w zdania niosą treści
i tak zależne od kontekstu. Nie prościej
byłoby zrzucić bagaż spakowanych w interpunkcję słów
i nabrawszy entropii w usta dać się ponieść
szumowi morza liści, nawałnicy nie spętanych myśli?
Postawiony naprzeciw swego odbicia w lustrze
stroję głupie miny. Nikt mnie nie widzi,
nikt nie wie, nikt się nawet nie domyśla,
że nie jestem całkiem normalny.
Takie chwile nieszczególne
Czasem cierpię na przebrzmiewające pustostany.
Wyrasta mi taki na czole czy skroni
i niczym usunąć się nie zgadza.
Zanurzam całą twarz w kadzi wyobraźni
i czekam na ukojenie. Przychodzi prędzej
lub później, lecz w stopniu nieznacznym pomaga.
Piętno zostawia na zawsze
ten stan niewypełnienia.
Piję wtedy więcej lemoniady wspomnień
i jem marmoladę fantazji,
dławiąc się łakomstwem swym i pazernością.
Wstrzymuję na czas jakiś tok przemiany materii
i proces wydalania. Łykam powietrze zachłannie
jak biedny uczniak na przerwie w szkolnej ubikacji.
Wtedy stan nasycenia osiąga zadowalający poziom,
ciut
powyżej zera.
Wypełniam sobą puste framugi ust
i stać mnie już
na bezkompromisowe splunięcie
w taflę ciemności.
Błędy
Słowo ma tę wadę, że nigdy nie można
być pewnym, czy przypadkiem nie znaczy
tego, od czego należy uciekać.
Słowo ma tę wartość, że można je
puścić mimo uszu, a ono zastygnie
w skamielinie podświadomości na zawsze.
I przyjdzie czas bez tlenu, słowo zacznie broczyć.
Nie można nie patrzeć widząc, można
nie widzieć patrząc. Nie wiedzieć czemu.
Pójdę do Niej zaraz i powiem:
Nie garb swego cienia,
przecież patrzę i widzę jak cierpisz
Tymczasem czekam, ważę słowa.
Koleje nieżelazne (Popowowi)
Siedzimy na wysokiej gałęzi,
nogi swobodnie kolebią się na wietrze,
w dali, pod nie otynkowaną ścianą lasu,
szczerzy krwiożerczą paszczę myśliwska ambona.
- Udław się - myślę i snuje plany nocnej eskapady,
którą ktoś ochrzci później słowem: wandalizm.
Po prawej stronie lasu, w cieniu iglaków,
przycupnął sarni koziołek, puszczając co chwila zajączki
lustrem białej sierści i aż prosi, by mu sypnąć
sól na zgrabny ogon. Przetaczam wzrok po gęstwinie
w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego. Gdy już to dostrzegam,
kozioł odbijając się na swych biegunach, znika w zaroślach
i tyle go widziałem.
Ze wschodu, bardziej pieszczotliwy niż poważny,
zefir próbuje przestraszyć nas
trzepotem spragnionych liści.
Wśród palczastych gałęzi panoszy się bez celu
chmara bezimiennych owadów poprzetykana
tu i ówdzie bezwstydnością dojrzałych czereśni.
Woń trawy spowijającej pień naszego drzewa,
odgradza nas od teraźniejszości kurtyną niepamięci.
Przepływam bezgłośnie z konaru na konar,
szukając miejsca z jeszcze lepszym widokiem.
Dyskretnie zrywam i żuję z namaszczeniem pojedyncze liście,
przepraszając dotykiem za ten odruch
nieuzasadnionej niczym drapieżności.
Po chwili włosy proszą łodygi do tańca
i przy akompaniamencie
nieco silniejszych podmuchów wiatru
całe drzewo zaczyna bujać się w rytmie
nie rozszyfrowanego dotąd życia.
Właśnie chyliła się szala niebotycznych zmagań
kłębiastego rycerza ze smogiem szarej postury,
gdy temu odrosły niespodziewanie
wszystkie głowy i siłę ich skumulował
w zdradliwym sztychu.
Paladyn zachwiał się, zawisł na moment, drgnął
i znienacka grzmotnął błyskawicą
w dzwonnicę pobliskiego kościoła.
Pioruński huk długo jeszcze pałaszował wnętrzności dzwonu.
Cisza, która zaległa, zdawała się sięgać widnokręgu,
za którym pragnęło ukryć się spocone ze strachu słońce.
Dopiero oberwana chmura, spadając na łeb, na szyję,
spłukała nas z drzewa
i zanosząc strugami deszczu, poprzez kałuże i błoto,
prosto w gardziel wygłodniałej ziemi,
przywróciła wszystko do pionu.
Po drugiej stronie barykady
Teraz, kiedy mnie nie ma
i śmiało mogę powiedzieć
co myślę
to powiem:
"postanowiłem zostać poetą"
i zacznę od tego:
moim oczom, uszom i językowi
nadam cech nadludzkich
wzrok węża
słuch nietoperza
komunikatywność niemowlęcia.
I jeszcze myślom moim
jaskółczej zwinności i polotu.
Łatwość ciężkiego życia,
tak mi teraz potrzebną
tu gdzie jestem
i tam gdzie mnie nie ma.
Oraz harmonię -
dodam światu harmonii i ładu,
niech dół nie pcha się na wierzch
niech czarne nie pyszni się blaskiem
niech Ona Nią będzie zawsze
niech woda wszędzie.
Ściślej rzecz biorąc
chcę coś dobrego zrobić
ze złego,
bo po co komu będę potrzebny,
gdy tylko będę.
Choćby i wszędzie.
Być.