Jeśli, drogi czytelniku, chciałbyś nabyć
tomik w formie papierowej wraz ze świetnymi grafikami(jak ta z okładki), których
tu brak, ślij kopertę A5 (taki format ma tomik) wraz ze znaczkami na łączną
wartość 3,6 PLN (2,4 PLN za tomik, reszta poczta):
Jak
wytrawny rzeźbiarz przygryzając wargę tłoczy dłuto w rytm kształtów
modela tak wzrokiem biegnę po Tobie objętej ramieniem słodkiego
oneiros Krok po kroku nabieram podejrzeń że najlepszy nawet
szkic Twego ucieleśnionego bytu byłby skażony niezgrabnością trzech
wymiarów Dociera do mnie, że pojęcia naszego języka nie oddają w
pełni istoty tego, co mam na myśli, widząc ocean wzburzony płonących
żywym ogniem włosów To będzie okrutnie naturalne, gdy kiedyś w
pląsach przybędą po Ciebie bratnie Anioły.
Kamieniołom
Kamieniom sprawiał będę
imiona: Temu dam Mikołaj, Temu Orfeusz a Tamtemu większemu Norbert na
przykład. Tym dam Izydor, Kamil i Aleksander. Wszystkim dam po jednym,
różnym imieniu. I po imieniu Je wszystkie zawołam i poprowadzę i
cisnę na głowy tych, którzy po Nich deptają bez słowa przeprosin.
* * *
I znów każą nam iść z rękoma
podniesionymi, ze wzrokiem wbitym w pięty tych, co przed nami, w
nieznajomym kierunku i niewiadomym celu, tylko dlatego, że mówimy
inaczej, innego mamy boga, zachowujemy inaczej, inaczej czujemy. A
oni? Zapytani dlaczego, nie będą potrafili odpowiedzieć, mimo, że
przecież są lepsi, mądrzejsi, silniejsi. A ja? Obym nigdy nie musiał
pisać: NIE! Obym zawsze pisał: TAK!
Iskra Boża
Wszelkie znaki na niebie i
ziemi te widzialne i niewidzialne te słyszalne i niesłyszalne te
tykalne i nietykalne mówią. Mówią o potrzebie o konieczności o
celowości naszego kontaktu. Mówią o naszych myślach czarnych jak niebo w
nocy o naszych czynach plugawych i o naszych
sercach broczących z braku miłości.
Podstawy
Niedomknięciem ust w chwili
konieczności wszystko obróciłem w perzynę. Misternie tkane popołudnie
stało się grobem dnia. Z ust dolatywał i psuł błonę na sprawnym dotąd
bębenku, gwar niezatartych wspomnień, które w pustce wieczora, echem
odbite goniły swe ogony i targały się za kudły. Ciekawością syciła mnie
myśl o poranku dnia następnego. Przewróciłem pokój na drugi bok i
odleciałem. Wznosząca się na oparach słów niezachwiana budowla myśli
zapewniała mi spokój i odpoczynek. Puszczone luzem fagocyty rozpierzchły
się po ścianach, suficie, podłodze. Stałem się bezbronny jak dziecko i tak
niewinny. W pierwszej chwili nie mogłem skojarzyć
kształtu, przedstawionego mi przez zaryglowane powieki. Dopiero w
połączeniu ze spokojnym oddechem dało się wyłuskać najpierw kontur, potem
całą Jej postać. Odgarnąłem zużyte powietrze z twarzy, pochwyciłem się
kurczowo brzytwy i wybiegłem wytyczać teren pod budowę
nowego, bezpieczniejszego gniazda.
Twej, Twoich, Twych, Twoje, Twą, Tobą
Powstałem z
obłoków by pławić się w Twej ślinie połykać Twoich porów wydzieliny
liche smakować codziennie Twych trudów słony owoc popijać Twoje
zdrowie krwią Twą jak przestwór modrą by spalać się jak magnez w
tlenie Twych wyziewów i lizać Twoje stopy co z Tobą Bóg wie gdzie
są by drażnić podniebienie nabrzmiałym mym językiem i wgryzać się w
pachwiny Twych marzeń o mężczyźnie.
Wiersz po omacku pisany
Krzyśkowi G.
Zdecydowany pokochać ją za mrugnięcie
okiem nie będę Zdecydowany na mata w szachu nie będę Zorientowany
w semantyce jej ruchów nie będę Napełniony nadzieją na lepsze
jutro nie będę Skołowany obrotem planety nie będę Zachłyśnięty
wolnością w granicach nie będę Szczęśliwy wśród nieszczęśliwych nie
będę W pełni świadomy swych czynów nie będę ... Będę
deezerteereeem !!!
Hint
Rozluźnij się człowieku albowiem przejebane
będą dni żywota Twego. Amen.
Fatum
Gdy oto pojawi się przed tobą światełko w
tunelu, na niebie, w myśli i gdy dzień dniem nie jest, a noc nocą, jak
wolisz. Gdy deszcz padając prószy śniegiem, wiatr mgłą zawodzi, a
słoneczne promienie tną do krwi policzki, i myślisz, że nie żyjesz, że
żyjesz wiesz dopiero wtedy. Gdy samotność pokazuje wielki, czerwony
jęzor, głowa boli, a smak poszedł sam do restauracji. Kiedy rodzina
przechodzi jak przechodzień a przyjaciół imion nie pamiętasz, gdy dom
wydaje smutny jęk staroci i kurzem kichając wymiotuje cię na
zewnątrz, gdzie i tak nie wiesz w którą stronę; kochaj, drap tynk ze
ścian paznokciami i płacz, oto nadchodzi.
Poranek
Obudził mnie krzyk pełen przerażenia i
strachu zaczerpnąwszy serce bić raźniej zaczęło. Zanurzony w jeszcze
gęstym sosie snu, nie potrafiłem dociec źródła ani celu tego przeklętego
wrzasku. Zebrawszy w sobie niedobitki wieczornych sił, w dwuszeregu je
ustawiłem i wspólnymi siły zerwawszy zasłony powiek oczom naszym ukazał
się świt. Słońca nieśmiałe zagrania w szkle nie wzbudzały jeszcze
odruchów niechęci, za to chłód bez litości pałaszował resztki sennego
ognia. Nieopodal okna, w półmroku nagich konarów stroił piękne pióra i
hałaśliwy instrument gawron, czarny jak noc.
Przemyślenia oczekującego
Tłuste krople deszczu padają
ciężko jak żołnierze na pierwszej linii frontu. Być kroplą, upaść z
wysoka i zostać bohaterem. Obserwować dzieci ze szkolnej wycieczki
stojące pod Pomnikiem Nieznanej Kropli Deszczu. Patrzeć na czyste
gołębie brudzące wszystko dookoła. Na gałązkę oliwną, oliwę dolewaną
do ognia. Ognia! krzyczy w każdej sekundzie kilka setek
żołnierzy. To nie tak. Coś nie tak. TIC-TAC i tylko dwie
kalorie. Jedna pięćsetna dziennej racji diety cud. A cud się nie chce
zdarzyć.
Fin de siécle
Już prawie nabrałem
przekonania, że dziś słońce nie wzejdzie, gdy wzeszło. Może
jutro... Sen sprawia coraz większą przyjemność. Uzależnia. Huragany
mnożą się i powielają, kopulują z trzęsieniami ziemi i erupcjami
wulkanów. Łączą i przenikają z przybrzeżnymi sztormami i powodziami w
głębi lądu. A oczy coraz bardziej pieką. Powieki kleją się
niepostrzeżenie. Głowa powoli opada, opada, opada...
M
Ot, nie lubi kompromisów, ugód, umów, nie do końca
szczerości, nie do końca uprzejmości. Nie lubi czułości zbyt daleko
posuniętych, bo to tylko fizyka, bo to tylko biologia, bo dzień kończy
się nocą i choć każdy jest pewien, że rano będzie rano, to ona wie, że to
nie do końca pewne. Pszczoła, która kwiat pyli nie myśli o miłości, ona
ją tworzy. To tak, jakby połknąć nóż kuchenny i spodziewać
się znalezienia go w odchodach. Chcę połknąć sklep z nożami i niczego
się nie spodziewam.
Rozstanie
przed Nią na kolanach
Bóg podniósł zmęczoną
głowę, spojrzał z żalem i rzekł: Niech się dzieje. I uniósł dłoń brat
na brata, polały się krew i pot, zwierzę straciło głos, a noc stała
się dłuższa niż dotychczas. Sen przynosił koszmary, które za dnia nawet
paraliżowały myśli. Ogień zaczął swój trawienny taniec, dając ciepło i
śmierć, lament i łzy, które wartkim płynąc strumieniem, nie tłumiły
pożogi, - były oliwą. W jednej chwili wszystko stanęło pod znakiem
zapytania. Nikt nie był pewien. Życie zatrzymało się w biegu, nie
wiedząc gdzie skierować swe zwęglone ciało. Czas zwolnił, niemal
zasnął. Powoli opadający popiół pokrył wszystko szczelnie i nikt i
nic nie zdradzało, że kiedykolwiek kwitła tutaj MIŁOŚĆ
A spoczynkiem nam niech będzie krzyża westchnienie
Poruszając
się tam i siam wahadło nie zastanawia się nad miarą swego
ramienia, dźwigając nim bryłę żelaza, która z nadzieją oczekuje końca
czasu. Sam sobie nie tłumaczy wiatr potrzeby
rozdmuchiwania nieważnych spraw do rangi międzynarodowych
konferencji na najwyższym szczeblu drabiny nieporozumień. Błędne koło,
tocząc się po rozwidleniu dróg, bezwiednie trafia na właściwy szlak
prowadzący donikąd. Krążąc wśród mokradeł ludzkiej krzywdy sobie
wyrządzanej zastanawiam się, kiedy wskazówki chorych z przemęczenia
zegarów naplują na białe cyferblaty, wypną się z rubinowych łożysk i
pójdą w tan z trzecim wymiarem.
Wiersz pod wpływem ognia pisany
Skąpo odziane panny pojawiają
się pojedynczo na ulicach i w parkach. Za oknem
wybrzmiewa pierwsza nuta burzowego adagio. Szum nadchodzącej fali
deszczu próbuje burzyć harmonię grzmotów, jest coraz
cieplej, wyzwolone z kryształu słońce posuwa się coraz
dalej. Wiosna! Przed godziną w płomieniach zatańczyło kilka pomiotów
mroku, miękki wiatr tulił do twarzy zbyt długie włosy. Teraz nie
słychać żadnych niepożądanych odgłosów: nikt nie jeździ po ulicy nikt
nie wierci otworów w ścianie nikt nie klepie kosy nikt nie trzepie
dywanu Jest godzina pierwsza dwadzieścia i kilka pustych butelek po
piwie. Zewsząd dociera zapach wilgotnej, jeszcze nie
spalonej ziemi. Zza horyzontu pozwala się słyszeć (zwykle
niesłyszalny) pogłos parowego silnika. Rechot żab z pobliskiego
stawu robi za tło dla sekcji rytmicznej zmartwychwstałej
lokomotywy. Wyrwane ze snu pojedyncze solówki nocnych
śpiewaków nadają młodej nocy rumieńców zawstydzonej
dziewicy. Gdzieniegdzie srebrzy się cisza, czasem zakwili nagle
przebudzony dzienny lotnik. Wdychając ostatnie hausty wczorajszego
powietrza, szukam w myśli opisu obecnej ciemności. Granatowy
mrok, oblewając się to purpurą to pąsem, przeorywanym zewsząd zamgloną
żółcią błyskawicy, dodaje powagi moim rozmyślaniom. Bezsilne klapsy
dopiero co narodzonych kropel dowodzą niewinności, gloryfikują
czystość, brak odpowiedzialności i brak jej potrzeby. Przeszywane
bólem ognia niebo krzyczy z rozkoszy, pożoga wzbija się wysoko i przypieka
najbliższe nimbusy. Chaos wiosennej burzy buduje porządek chaotycznej
duszy. Każdy element ma przeznaczone miejsce, każde miejsce jest
zarezerwowane. Tykanie zegara mogłoby zgubić ten zegarmistrzowski
ład. Będąc blisko myślami krążę w innym wymiarze, przemijanie porzuca
wątek i zastyga... Wtem rozpalony do białości szczyt
niebios imploduje z impetem. Odłamki ranią oczy i serce, ból przenika
razem z krwią do innych organów, zrozumienie rozszerza pole swojego
destrukcyjnego działania. Jak burza. Kładzie potężne drzewa, podnosi
inne. Pragnę stać się celem Gromowładnego, zapuścić korzenie, pić
deszcz, chwytać gwiazdy w konary, pojąć mowę nieba, śpiew
przestworzy.
Wyzbyłem się niedomówień
Fragmenty myśli wolą bezładnie krążyć
w jaźni nie dając się ogarnąć, zawładnąć chcą swym twórcą i pchając go
pod pociąg, pod lufę i truciznę czekają
Rozdrapałem stare rany,
szukając bólu.
A było tak
Palcowanie ust
nabrzmiałych źrenic łuk, powiek błysk wtopić się wraz promieniem w
zapomniane ucha rejony niezmierzone połacie gąszczu
naszych pierwszych dni.
Kosmogonia
Powodem, przez który zamiast iść
teraz obok dręczonego Chrystusa siedzę jest zmęczenie
oglądaniem dzieła stworzenia. Podnoszenie kamieni też mi nie
wyszło. Za kilka srebrników sprzedałbym choćby brata. Lewa półkula
odmawia posłuszeństwa prawa nie działa już dawno. Coraz rzadszy potok
fotonów po przebyciu ośmiominutowego spaceru ze słońca do mej
twarzy ma jeszcze tyle siły by wymusić na mnie zamknięcie
oczu. Otwarcia ich boję się jak otwarcia zabliźnionych ran. I niech w
to wszystko przypierdoli przelatujący nieopodal okruch gwiazdy. Niech
resztę pochłonie kosmiczny pył i spróbujmy od nowa z
rozwagą namysłem dokładnie ustawić kamień na kamieniu.
Targować się, targnąć
Dziś wybuchł
kolejny międzynarodowy konflikt na tle polityczno-ekonomicznym sprawy
zaszły za daleko przelała się krew posypały się słowa na pobojowisku
nie pozostała żywa dusza gdy przybył spóźniony radiowóz w sprawie
bójki na placu targowym Wietnamczyka z Rumunem
Krzyżowanie
Pod nieobecność rozsądku tarzam
się w leśnej gęstwinie i nim ktokolwiek mnie dojrzy obrastam najpierw
pąkami, później liśćmi, i mniejszymi gałęziami. W końcu pokrywam się
korą, mchem, porostami, sztywnieję, lekko przyginam, wabię korniki lub
mrówki. Gdy skrada się ktoś objuczony podłością, zrzucam mu kłody pod
nogi i złowrogo poskrzypuję. Czasem puszczam pędy i balansuję na
wietrze, gdy czekam rannej rosy. Innym razem strząsam liście
setkami, by dać schronienie choremu jeżowi. Jestem. I proszę mnie
zostawić w tym miejscu. Jestem Wam potrzebny. Nie tylko na opał.
Puszcza
się szybko rozkłada nogi w
niej gubię
Dni, godziny, minuty
Podniosłem z
ulicy śpiącą gąsienicę. Przechadzającej się po dłoni przyjrzałem,
pomruczałem, pokiwałem głową. Dobiłem do portu pobocza, gdzie złożyłem
ją na proszącej dłoni liścia łopianu. Podskakując niemal oddaliła się
radośnie. Patrzyłem jak topniała w szmaragdowym gąszczu, a chciała
wtopić się w asfalt, podłożyć życiu jedną z wielu nóg. Tylko dlaczego do
tej pory nikt jej powiedział, że kiedyś wypięknieje?
Ponad wątpliwość
Taka oto
sytuacja, podchodzę do Niej znienacka i znienacka zagaduję: -
Deszcz. Ona, jakby z ulgą nieskromną: - Tak, też lubię. I
teraz: Czy to znaczy, że już zawsze będziemy się gubić we mgle i
odnajdywać w kroplach?
Zamykam oczy, smakuję wieczór
W radiu nocna audycja
muzyczna zużywa po cichu głośniki Niewyspana jeszcze nie na miejscu
o tej porze roku ćma zamiata kurz spod lampki stołowej Budzik dawno
przestał znużony spacerować po pokoju Zbyt dalekie by
realne szczekanie psów-stróżów nasiąka nocną wilgocią i opatruje
skołatane skronie Cel gonitwy rumieniąc się ze wstydu szuka
jakichkolwiek argumentów za Odsuwam krzesło od biurka, obok pościel
kreuje najbliższą przyszłość Zamieram Ależ łupie mnie w plecach, ale
to nie od zmagań z grawitacją, nie od upadku, nie. Ciąży mi
krzyż, szrama po orężu bratobójcy i kilka lichych żeber, nie
nadających się na kobietę.
Sonet pierwszy - zamglony
Bez
bzu zastygły wazon z trwogą zrzucał swój cień z wysoka stołu Pod kartką
skryty leżał błogo Z dawna zgubiony liść jesionu
Na cichej wiatru
firan fali niemy się motyl lekko wznosi Nie przyjdzie dzisiaj, jutro,
wcale Nikt mu błękitu już nie zwróci
I zostać w sobie tylko
znanym cezurą twardo wpół uciętym słowie, co znaczy wszystko
jedno
To będzie wybór wyśmienity przetrwać za pługiem w skibach
liter mając tak słabe, wciąż słabsze tętno
Za przykład
Pod Słońca brzuchem zawiśniemy
wysoko jak skowronki wolni a ludzie spoglądając ku niebu w
zadumie pokiwają głowami Ech, skowronki pomyślą i wzlecą.
I rzekł
W podniebnych harców moich biegi W
pomiędzy dłoni Jego cienie me zapomnienie
Czy mam już mówić trwać do
słońca co przepełnionym światła brzegi pucharu sięga?
Tak, to
milczenie setką ogni eksplodujący nocnym echem ładuję werset
I On
zaniesie po horyzont płaczem się wielkim świat zatrzęsie raz siedem,
siedem.
Felczer
Najchętniej w
jakiejś sprzyjającejchwili przy okazji się nadarzającej (choć mi
obca medycyna tak tradycyjna jak i nie) bym zbadał
manualnie ?retkowską
Drogi i ścieżki. Sprawy ważkie.
To przykre, gdy wypada
werbalizować skrzypienie kolana, ból zęba, wylatujące w przestrzeń
włosy. Nieprzyjemnie jest słuchać gulgotu krzywd nieprawidłowo
zaadresowanych, bez znaczka i adresu zwrotnego. Zeschnięty w skwarze
letniego parapetu kaktus pręży się w zachwycie nad swym losem, bije
pokłon firanom targając je kolcami, gdy nie patrzą. Wszystko jest
zadziwiające dla niemowlęcia, co pierwszy raz spojrzy bystrym okiem. Nie
przestaje zerkać, choć obraz taranuje przerostem treści. A przecież ma
tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, począwszy od posłuchania wszystkich
płyt Nicka Cavea, turlania się w polnym deszczu wśród oparów ozonu. Aż
po zsiorbywanie kropel, słodkich jak miód, rosy z ramion wskazanej przez
los. Aż do spaceru po linie przerzuconej przez kanion wyuzdanych min
grożących runięciem w przepaść, może na dno. Aż po nocleg w miejscach
bezsennych, gdzie każde mrugnięcie okiem jest jak wejście w żar pieca
hutniczego. Poprzez rzut w dół wodospadu, spłynięcie rzeką do ujścia, i
wylądowanie w oceanie niebytu. A najlepiej smakują w maju truskawki w
śmietanie, z odrobiną cukru wedle gustu i smaku.
Meandry duszy
Mam ciche marzenie skryte
w głębi ducha wypływa ze mnie czasem ustami na wiatr
rzucam słowa których kanty ranią bezlitośnie stojących w ich
zasięgu pod murem mojej złości. Mam ciche marzenie rozwiąże każdy
problem trzymane w zanadrzu na czarnych godzin moment. Marzenie -
panaceum w skuteczność wierzę tego, by każdy mógł raz jeden w
życiu bezkarnie zabić bliźniego.
Szczodrobliwość
Cumulus przytachał od
wschodu bagaż smutnych doświadczeń. Podzielił się nimi z każdym.
Lot nad bezludnym gniazdem
Ludzka Normalność zadrżała w
posadach, skruszały jej wątłe fundamenty, przechyliła się jak rażona
piorunem brzoza i zawisła w próżni retorycznego pytania. Sens nie musi
być celem, nie powinien być. Wyrazy ubrane w zdania niosą treści i tak
zależne od kontekstu. Nie prościej byłoby zrzucić bagaż spakowanych w
interpunkcję słów i nabrawszy entropii w usta dać się ponieść szumowi
morza liści, nawałnicy nie spętanych myśli? Postawiony naprzeciw swego
odbicia w lustrze stroję głupie miny. Nikt mnie nie widzi, nikt nie wie,
nikt się nawet nie domyśla, że nie jestem całkiem normalny.
Takie chwile nieszczególne
Czasem cierpię na przebrzmiewające
pustostany. Wyrasta mi taki na czole czy skroni i niczym usunąć się nie
zgadza. Zanurzam całą twarz w kadzi wyobraźni i czekam na ukojenie.
Przychodzi prędzej lub później, lecz w stopniu nieznacznym
pomaga. Piętno zostawia na zawsze ten stan niewypełnienia. Piję wtedy
więcej lemoniady wspomnień i jem marmoladę fantazji, dławiąc się
łakomstwem swym i pazernością. Wstrzymuję na czas jakiś tok przemiany
materii i proces wydalania. Łykam powietrze zachłannie jak biedny
uczniak na przerwie w szkolnej ubikacji. Wtedy stan nasycenia osiąga
zadowalający poziom, ciut powyżej zera. Wypełniam sobą puste framugi
ust i stać mnie już na bezkompromisowe splunięcie w taflę
ciemności.
Błędy
Słowo ma tę wadę, że nigdy nie można być
pewnym, czy przypadkiem nie znaczy tego, od czego należy
uciekać.
Słowo ma tę wartość, że można je puścić mimo uszu, a ono
zastygnie w skamielinie podświadomości na zawsze.
I przyjdzie czas
bez tlenu, słowo zacznie broczyć.
Nie można nie patrzeć widząc,
można nie widzieć patrząc. Nie wiedzieć czemu.
Pójdę do Niej zaraz i
powiem: Nie garb swego cienia, przecież patrzę i widzę jak
cierpisz Tymczasem czekam, ważę słowa.
Koleje nieżelazne (Popowowi)
Siedzimy na wysokiej
gałęzi, nogi swobodnie kolebią się na wietrze, w dali, pod nie
otynkowaną ścianą lasu, szczerzy krwiożerczą paszczę myśliwska ambona. -
Udław się - myślę i snuje plany nocnej eskapady, którą ktoś ochrzci później
słowem: wandalizm. Po prawej stronie lasu, w cieniu iglaków, przycupnął
sarni koziołek, puszczając co chwila zajączki lustrem białej sierści i aż
prosi, by mu sypnąć sól na zgrabny ogon. Przetaczam wzrok po gęstwinie w
poszukiwaniu nie-wiadomo-czego. Gdy już to dostrzegam, kozioł odbijając się
na swych biegunach, znika w zaroślach i tyle go widziałem. Ze wschodu,
bardziej pieszczotliwy niż poważny, zefir próbuje przestraszyć
nas trzepotem spragnionych liści. Wśród palczastych gałęzi panoszy się
bez celu chmara bezimiennych owadów poprzetykana tu i ówdzie
bezwstydnością dojrzałych czereśni. Woń trawy spowijającej pień naszego
drzewa, odgradza nas od teraźniejszości kurtyną niepamięci. Przepływam
bezgłośnie z konaru na konar, szukając miejsca z jeszcze lepszym
widokiem. Dyskretnie zrywam i żuję z namaszczeniem pojedyncze
liście, przepraszając dotykiem za ten odruch nieuzasadnionej niczym
drapieżności. Po chwili włosy proszą łodygi do tańca i przy
akompaniamencie nieco silniejszych podmuchów wiatru całe drzewo zaczyna
bujać się w rytmie nie rozszyfrowanego dotąd życia. Właśnie chyliła się
szala niebotycznych zmagań kłębiastego rycerza ze smogiem szarej
postury, gdy temu odrosły niespodziewanie wszystkie głowy i siłę ich
skumulował w zdradliwym sztychu. Paladyn zachwiał się, zawisł na moment,
drgnął i znienacka grzmotnął błyskawicą w dzwonnicę pobliskiego
kościoła. Pioruński huk długo jeszcze pałaszował wnętrzności
dzwonu. Cisza, która zaległa, zdawała się sięgać widnokręgu, za którym
pragnęło ukryć się spocone ze strachu słońce. Dopiero oberwana chmura,
spadając na łeb, na szyję, spłukała nas z drzewa i zanosząc strugami
deszczu, poprzez kałuże i błoto, prosto w gardziel wygłodniałej
ziemi, przywróciła wszystko do pionu.
Po drugiej stronie barykady
Teraz, kiedy mnie nie ma i
śmiało mogę powiedzieć co myślę to powiem: "postanowiłem zostać
poetą" i zacznę od tego: moim oczom, uszom i językowi nadam cech
nadludzkich wzrok węża słuch nietoperza komunikatywność
niemowlęcia. I jeszcze myślom moim jaskółczej zwinności i
polotu. Łatwość ciężkiego życia, tak mi teraz potrzebną tu gdzie
jestem i tam gdzie mnie nie ma. Oraz harmonię - dodam światu harmonii
i ładu, niech dół nie pcha się na wierzch niech czarne nie pyszni się
blaskiem niech Ona Nią będzie zawsze niech woda wszędzie. Ściślej
rzecz biorąc chcę coś dobrego zrobić ze złego, bo po co komu będę
potrzebny, gdy tylko będę. Choćby i wszędzie. Być.
Dotarłeś tutaj czytelniku (znak żeś wytrwały niebywale) i pewnie chciałbyś
coś powiedzieć, skomentować, skrytykować. Proszę zatem pisać na podane na
początku tej strony adresy, czekam.
UWAGA Niejaki Jacek Podsiadło do końca roku ma zamiar złożyć i
wydać pierwszy numer pisma "Studnia". Ja będę to pismo składał i częściowo
wpływał na jego wygląd i zawartość. Jeśli masz coś do przekazania ludzkości, a
nie masz takiej możliwości pisz do mnie. Po analizie być może Twoje texty
pojawią się w "Studni". Oprócz textów pismo będzie zawierało CD, na którym także
miejsce czeka na Twoją muzę. Pozdrawiam serdecznie