Anus mundi

Książka "Anus mundi" (1966) nie jest powieścią, choć czyta się ją jak
pasjonującą powieść. Jest dokumentem. Wszystkie występujące w niej
postacie są autentyczne, podobnie jak autentyczne są przeżycia autora:
sytuacje, w których się znajdował i wydarzenia, w których uczestniczył.
Miał niepełne 21 lat, kiedy 14 czerwca 1940 r. przybył z więzienia gestapo
w Tarnowie w pierwszym transporcie więźniów politycznych do obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu. Było ich 728. Tu nazwiska zamieniono im na
numery. Odtąd mieli być tylko przedmiotami, własnością SS, zarejestrowaną
w obozowej kartotece pod numerami od 31 do 758.
 
Wiesław Kielar stał się numerem 290 i tak zaczął się blisko pięcioletni
okres jego życia nierozerwalnie związany z nazwą KL Auschwitz i dziejami
tego obozu.
Datę osadzenia w nim tej polskiej grupy więźniów politycznych historia
określa jako początek funkcjonowania obozu oświęcimskiego, jako pierwszą
kartę jego tragicznych rozdziałów, choć trzy tygodnie przedtem sprowadzono
tu z obozu koncentracyjnego Sachsenhausen 30 niemieckich kryminalistów,
osobiście dobranych przez późniejszego kata oświęcimskiego rapportfuehrera
Gerharda Palitzscha. Oni to, oznaczeni w Oświęcimiu numerami 1 do 30,
razem z niewielką jeszcze wtedy, bo liczącą niewiele ponad setkę ludzi,
załogą SS stanowili istotną część struktury organizacyjnej obozowego
systemu terroru i gwałtu. To oni byli gorliwymi pomocnikami esesmanów na
różnych odpowiedzialnych stanowiskach, pełniąc funkcje blokowych i
nadzorców. Życie 728 więźniów z pierwszego transportu stało się zależne
nie tylko od SS, ale także od przestępców kryminalnych. "Od tej chwili
byliśmy numerami skazanymi na dożywotnie przebywanie w KL Auschwitz -
napisze Kielar wiele lat po wojnie - a co to jest obóz koncentracyjny,
mieliśmy się niebawem przekonać".
Nikt nie będzie w stanie powiedzieć o Oświęcimiu pełnej prawdy, kiedy
odejdą jej ostatni świadkowie. Jest ona niewyobrażalna, przerasta granice
percepcji każdego człowieka, jeśli sam tego nie przeżył. Dla ludzi, którzy
mieli szczęście urodzić się już w czasie pokoju, i dla tych, którzy będą
przychodzili na świat, KL Auschwitz będzie się stawał coraz bardziej
odległym w czasie symbolem, tragicznym, ale przecież w jakimś sensie
odhumanizowanym, martwym jak cmentarny nagrobek, mimo gigantycznych,
straszliwych rozmiarów tego cmentarza. Bo nawet owe cztery miliony ludzi
tam zamordowanych, zamienionych w dym i popiół, są dzisiaj dla większości
współczesnych tylko martwą liczbą, umownym pojęciem. Nie budzi wyobraźni
ani myśl o tym, że były to cztery miliony osobowości już ukształtowanych i
tych, które dopiero miało uformować życie, że ta liczba oznacza cztery
miliony pojedynczych losów ludzkich, indywidualnych radości i dramatów,
planów i nadziei, uczuć i konfliktów, które zostały unicestwione
jednocześnie z fizyczną zagładą.
I to jest jedna z podstawowych, najokrutniejszych prawd o Oświęcimiu.
Dlatego też świadectwo Kielara, przywołujące ją wiele lat po rozgromieniu
hitleryzmu, wydaje się wydarzeniem szczególnej wagi.
Autor jest bowiem bezpośrednim świadkiem zbrodni oświęcimskiej, i to od
samego początku, od pierwszego jej aktu, do samego końca, przez wszystkie
jej etapy. Swą niezwykle szeroko zakrojoną, niejako panoramiczną powieścią
autobiograficzną wypełnia on ziejące dzisiaj pustką baraki i ulice obozów
Oświęcimia i Brzezinki ludźmi, którzy żyjąc w tym piekle wiedzieli, że
skazani są na nieuchronną śmierć, jaka wcześniej czy później musi nadejść.
I to najczęściej śmierć ohydna; im bardziej zła, tym więcej podła. Było
jej pełno dookoła każdego dnia i nocy, w każdej niemal godzinie. Stała się
zjawiskiem tak powszechnym i pospolitym, że można się było do niej po
prostu przyzwyczaić.
Już na początku swej książki Kielar pisze: - "Pierwszy raz w życiu
widziałem konanie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że można tak długo
umierać". Śmierć jednego ze współwięźniów, widziana przez niego w trzecim
dniu pobytu w obozie, śmierć człowieka maltretowanego i zamordowanego
przez nadzorców - także przecież więźniów - była dla autora głębokim
wstrząsem. Zapamiętał ją dobrze. Opisał z niezwykłym realizmem. Kiedy
ciało zadręczonego starego człowieka zastygło w bezruchu, autor, podobnie
dręczony jak ów człowiek, mówi: "Ale ja jestem cały, żyję i chcę żyć".
To doświadczenie Kielara, prowokujące u niego takie właśnie wyznanie, ma
swoją wymowę. Jest w nim bowiem pewnego rodzaju klucz do jego
oświęcimskiej biografii. Już nigdy potem na dalszych stronach jego
wspomnień nie ma takiej właśnie konfrontacji ze śmiercią. A przecież jej
pełno, z każdym miesiącem czy rokiem coraz więcej i w coraz większych
rozmiarach: od nielicznych początkowo egzekucji w piaskownicy za kuchnią
po masowe rzezie na dziedzińcu bloku 11, od zastrzyków fenolu w serce po
komory gazowe w Brzezince unicestwiające w ciągu dnia całe tysiące ludzi.
A oprócz tego każdej godziny powolne umieranie z głodu, z upadku sił
fizycznych czy z braku odporności psychicznej.
Ale Kielar, wbrew temu wszystkiemu co go otacza i co mu grozi, chce
przeżyć. Na gęstniejący coraz bardziej koszmar patrzy jak gdyby z pewnego
dystansu. Staje się ta makabra rzeczywistością codzienną, czymś tak
zwyczajnym i pospolitym, że ważniejsze w porównaniu z nią są drobne
wydarzenia i sprawy dnia. A więc nieustanna walka o zagrożony byt, o
jedzenie czy zabezpieczenie się przed zimnem, a także odwracanie myśli od
rzeczywistości. Jakże charakterystyczna jest scena odbywająca się w
piwnicy w trupiarni, gdzie przed wywiezieniem do krematorium magazynowane
były zwłoki rozstrzelanych i zmarłych. Tu Kielar zachodził, jak sam to
określa, "na pogaduszki".
"Gienek Obojski kombinował skądś surowe kartofle. W piwnicy stał koksiak.
Na blasze piekliśmy placki kartoflane. Siadaliśmy wtedy na trumnach wokół
rozżarzonego piecyka, placki skwierczały, ich przyjemny zapach mile
drażnił nozdrza, zabijając smród chlorku, którym przysypywano magazynowane
tu trupy.  Z trupami byliśmy już tak oswojeni, że nie robiły na nas
żadnego wrażenia. Często wygrywałem na harmonijce, a Ali śpiewał. Panowała
miła atmosfera, jak na harcerskim ognisku..."
Jest to na pewno szokująca scena, ale prawdziwa, bo taka też była prawda w
Oświęcimiu, twarda, surowa, bez wzniosłego patosu. Na zakończenie tej
sceny jeden z ucztujących w trupiarni grabarzy powiada: "Żywimy się
padliną jak hieny, ale nim pójdziemy z dymem, nażryjmy się chociaż..."
System obozowy stworzony przez SS miał unicestwiać i rzeczywiście
unicestwiał więźniów fizycznie. Przedtem jednak miał ich kaleczyć
moralnie, zabijać ich psychikę, niszczyć w nich człowieczeństwo, ludzką
godność. To także była zbrodnia.
Ale przecież nie wszyscy stawali się jej ofiarą. Człowiek bronił się przed
nią wrażliwością sumienia, subtelnością uczuć, marzeniem, poczuciem
solidarności i braterstwa.
Jakże wymownym kontrastem do piekła obozowych nieszczęść była miłość.
Zakochane pary na tle oświęcimskiej apokalipsy to obraz, zdawałoby się,
niepojęty. Sam autor powiada, że dziwnie kontrastował z otoczeniem,
przywołując jakby dla usprawiedliwienia opinię któregoś z więźniów:
"Kochają się, coś im się przecież należy z tego podłego życia". Jest to
oczywiste uproszczenie, komentarz trywializujący sprawę pod naciskiem
realiów otaczającej tę miłość rzeczywistości.
Bo w istocie miłość ta była nadzieją, ucieczką od okrucieństwa w inny
świat i tęsknotą do tego innego świata. Podobną ucieczką od codzienności
był daleki dom rodzinny, wspomnienia o najbliższych, marzenia o powrocie
do nich.
Wartość relacji Kielara polega między innymi na tym, że opisuje on nie
tylko fakty, ale na ich tle ukazuje całą złożoność ludzkich impulsów: tych
złych i dobrych, szlachetnych i podłych. Wynika to nie tylko z
umiejętności obserwacji, lecz także z jego wrażliwości i subtelności.
Jego wspomnienia są więc bogatsze w porównaniu z wieloma innymi autorami,
wielowymiarowe i wielopłaszczyznowe - również i w znaczeniu geograficznym.
Podczas kilkuletniego pobytu w obozie przebywał w różnych odcinkach
oświęcimskiego kompleksu: a więc w tzw. KL Auschwitz I, w podobozach
Harmęże i Buna - Monowice, a wreszcie i w Brzezince. W każdym z tych
obozów miał szerokie pole obserwacji, i to w różnorodnych sytuacjach,
okolicznościach i z różnych stanowisk. W swej "karierze" oświęcimskiej
pełnił bowiem różne funkcje: był między innymi pielęgniarzem w szpitalu,
nosicielem trupów, pisarzem w drużynie roboczej, więźniem bunkrów,
instalatorem, kierownikiem drużyny roboczej - tzw. vorarbeiterem - a nawet
blokowym. Jako stary więzień stał się więźniem funkcyjnym, i to na
stanowisku, które w pierwszych latach Oświęcimia wiązało się z jak
najgorszą sławą. Wtedy, kiedy został blokowym, osiągając - jeśli można
tak powiedzieć - ów szczyt w hierarchii obozowej, stanowiska blokowych
pełnili w większości już więźniowie polityczni, a nie kryminalni.
Cała ta droga autora do szczytu obozowej hierarchii jest o tyle
charakterystyczna, że zawsze unikał stanowisk, które dawałyby mu władzę
nad innymi lub od których zależny mógł być los drugich. Jeżeli w wyniku
zbiegu okoliczności takie stanowisko mu powierzano, starał się od niego
czym prędzej wykręcić. Chciał być w tych straszliwych warunkach wolny 
i w jakimś sensie niezależny. Wiedział zresztą doskonale, jak łatwo ta władza
może się obrócić przeciw współtowarzyszom obozowej niedoli. Na jednej z
kart tych wspomnień odnotował przecież, że "władza psuje ludzi,
szczególnie młodych i niedoświadczonych".
Sytuacja autora w obozie znacznie ułatwiała mu wzbogacenie doświadczeń 
i obserwacji, dotyczących nie tylko więźniów Oświęcimia, ale także wielu
członków załogi SS. Należąc bowiem z biegiem lat do tzw. prominentów, miał
z wieloma esesmanami bezpośredni kontakt, i to nie zawsze wyłącznie
służbowy. I stąd jego wspomnienia dają obraz obozu widziany nie oczyma
szarego, przeciętnego więźnia, jednego z dziesiątków tysięcy, borykającego
się ze swym losem na własną rękę lub przy wsparciu przyjaciół, znajomych
czy grupy, w której się znalazł.
Kielar w ostatnim okresie swego pobytu w KL Auschwitz należał do garstki
"obozowej" arystokracji, żył w jej małym światku, który był tylko częścią
rzeczywistości, jaka przypadła w udziale dziesiątkom tysięcy szarych,
zwykłych więźniów. Ale jednakowo i nad tym prominenckim światkiem, jak i
nad zaszczutym, głodnym i zawszonym tłumem więźniarskim unosiła się ta
sama apokaliptyczna groza, to samo niebezpieczeństwo śmierci.
Walorem tych wspomnień jest nie tylko to, że odsłaniają one realia życia
obozowego, ale przede wszystkim to, że ukazują je bez żadnej taryfy
ulgowej, szczerze i brutalnie, pokazując całą złożoność tego życia i
ludzkich postaw. Dodajmy - postaw nie tylko więźniów, ale także esesmanów.
Są oni w tej książce ludźmi, a nie sylwetkami, wyciętymi z czarnego
papieru, ludźmi o mocno zarysowanych cechach charakteru, kierującymi się
nie zawsze jednakimi motywami działania. Można wśród nich spotkać
nieprzejednanych, wykonujących z premedytacją swoje zbrodnicze dzieło, i
takich, którzy swym ofiarom pomagają, a nawet z nimi współdziałają z chęci
zysku, z namiętności do alkoholu i złota, z ukrywanych odruchów litości
lub współczucia, czy nawet niewiary w ideę, która odziała ich w mundury z
trupią czaszką, ucząc mordu i nienawiści do człowieka. Przedstawiciele SS
w tej książce to nie ślepe automaty, stworzone tylko i wyłącznie do
zabijania, ale ludzie, którzy "ludziom zgotowali ten los", a kiedy po
klęsce stalingradzkiej kres ich panowania był coraz wyraźniejszy,
reagowali po człowieczemu, owładnięci strachem przed odpowiedzialnością
lub obawą przed utratą źródła dochodów.
Oto jeden z codziennych obrazów w latach 1942 do końca 1944 w Brzezince, 
w miejscu, które lekarz SS Hauptsturmfuehrer Thilo nazwał "odbytnicą
świata". Opinię jego odnotował jego kolega, także lekarz SS, profesor
uniwersytetu, doktor medycyny i filozofii, Johann Paul Kremer, pod datą 5
września 1942 roku, pisząc dosłownie: "Dziś w południe przy akcji
specjalnej z obozu kobiecego: coś najokropniejszego z okropności.
Hauptsturmfuehrer Thilo, lekarz garnizonowy, miał rację mówiąc mi dzisiaj,
iż znajdujemy się przy "anus mundi (odbytnicy świata)".
Notatka Kremera dotyczyła mordu popełnionego w komorze gazowej na 800
kobietach - więźniarkach, poddanych uprzednio selekcji w obozie żeńskim.
Była to tylko cząstka koszmarnych wydarzeń, które tu, w Brzezince,
pochłonęły 4 miliony ludzkich istnień.
"Anus mundi" w ustach lekarza garnizonowego SS Heinza Thilo było dla tego
miejsca określeniem wyrażającym z jednej strony obrzydzenie i grozę, jakie
budził w każdym obserwatorze obóz koncentracyjny - pisał w swej pracy
"Rytm życia" znakomity psychiatra prof. dr Antoni Kępiński - z drugiej
strony uzasadniało istnienie obozu koniecznością oczyszczenia świata. 
W koncepcji hitlerowskiego obozu zagłady - poza bezpośrednim celem
polityczno-ekonomicznym, polegającym na jak najbardziej efektywnym 
i najtańszym wyniszczeniu wroga - miało ono sens głębszy; było nim
oczyszczenie rasy germańskiej z tego wszystkiego, co nie zgadzało się 
z ideałem germańskiego nadczłowieka.
Książka Wiesława Kielara ma wartości nie tylko historyczne, ale również
moralne i etyczne. Mówi nie tylko o dziejach obozu oświęcimskiego, jest
nie tylko kroniką faktów i wydarzeń, lecz także ma głęboki sens ludzki,
ukazując w sposób nieschematyczny, prawdomówny aż do brutalności, ludzi
skazanych na życie lub śmierć w czasach nieludzkich, w których dobro
walczyło ze złem, a nadzieja i wiara w człowieczeństwo z upodleniem
człowieka.
Był to czas wielkiej próby, w której obok silnych charakterów występowały
słabe i ułomne, i dopiero na ich tle te pierwsze zyskują właściwy wymiar i
rangę. Stają się bohaterskie, choć nie pomnikowe i patetyczne, lecz
zwykłe, po prostu ludzkie.
Liczne recenzje podkreślają wartość książki, która "rozsadza wszystkie
kryteria literackie". Niektórzy dopatrują się w niej wielkiej powieści
podkreślając pełen ekspresji język, oszczędność słowa i bogactwo plastyki
opisów. A przecież - jak mówią - to więcej niż powieść, bo jest
"dokumentem ludzkiej wielkości wśród morza ludzkiej podłości. To
niezrównana książka, tak niezrównana, że czytelnik wciąż zmuszony jest
zadawać sobie pytanie, jak mogło do tego wszystkiego dojść?".
Na tym polega jej znaczenie. Książka Kielara przypomniała bowiem światu KL
Auschwitz, przypomniała lub odkryła prawdę, dla nas Polaków oczywistą, ale
na Zachodzie przez wielu, szczególnie w kręgach społeczeństwa
zachodnioniemieckiego, przemilczaną, łagodzoną, fałszowaną albo wręcz
odrzucaną.