Po co słowa? - suplement
Monika Gładysz
Pytasz się mnie, co to jest smutek? Co to jest rozpacz? Smutek to jest coś, co czuję teraz, nieprzerwanie. Konkretnie - od sierpnia, drugiego sierpnia tego roku, kiedy nawet pogoda była pogrążona w rozpaczy...
Znaliśmy się od dziecka, "od kołyski", i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie przypominam sobie ani jednej rzeczy, której On o mnie nie wiedział. Ani jednej.
Odkąd poszliśmy do szkół średnich widywaliśmy się rzadziej, już nie codziennie, jak to było w czasach podstawówki, ale w każdy piątek wieczorem wybieraliśmy się gdzieś razem. Snuliśmy się po mieście, czasem wpadaliśmy do "Staromiejskiej", gdzie mieliśmy już znajome kelnerki. Wtedy - niezależnie od tego, co zamawialiśmy do jedzenia, piliśmy zieloną herbatę. To był już nasz rytuał. Nasi kumple żartobliwie nazywali piątkowe wieczory "świętymi", bo wtedy dla nich byliśmy całkowicie niedostępni. Ten "nasz" czas był dla wszystkich sacrum.
On chorował od dawna. Ja też zresztą nie byłam okazem zdrowia, więc stanowiliśmy wyjątkowo dziwaczny duet. Żartowaliśmy sobie z tego mówiąc, że "nieszczęścia chodzą parami". I chodziły...
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nikt się niczego takiego nie spodziewał, nikt nie był na to przygotowany, nikt nawet nie dopuścił do siebie takiej ewentualności. Nawet my między sobą nie poruszaliśmy takiego tematu, uważając go za całkowicie niedorzeczny.
To był wieczór. Chyba późny, bo było już ciemno, a w lato jest tak dopiero bardzo późnym wieczorem. Kiedy zadzwonił telefon, akurat czytałam książkę. Kiedy usłyszałam w słuchawce głos jego ojca... Ten głos... natychmiast zorientowałam się, że nie jest dobrze. Słyszałam, jak łykał łzy: - Przyjdź tutaj natychmiast!
Nawet się nie przedstawił, niczego nie tłumaczył. Założył z góry, że od razu się zjawię. I nie pomylił się.
Wybiegłam z domu nie zamykając za sobą nawet drzwi na klucz, ani nie gasząc światła. Przez cały czas, kiedy biegłam, mówiłam do siebie (a może na głos? - nie pamiętam...), że to nie może być prawda, że to o czym pomyślałam, jest po prostu głupią myślą. Wyolbrzymieniem sprawy. Nie płakałam. Jeszcze.
Kiedy otworzyłam drzwi, Jego matka siedziała na dywanie w przedpokoju i zanosiła się tak przerażającym płaczem, że przez ułamek sekundy miałam ochotę odwrócić się i wybiec stamtąd. Ze strachu. Zupełnie, jakby to miało coś zmienić.
Przy szlochającej kobiecie klęczał jakiś mężczyzna w białym ubraniu - chyba lekarz, a ojciec mojego Przyjaciela stał oparty o ścianę i miał przekrwione oczy, którymi patrzył się na mnie w taki żałosny i bezsilny sposób, że od razu wszystko pojęłam. Zakręciło mi się w głowie, więc podparłam się lekko o ścianę i, cały czas się jej trzymając, skierowałam kroki do Jego pokoju. W drzwiach zatrzymał mnie drugi lekarz i nie pozwolił mi wejść. Mówił, że już jest po wszystkim i że nic na to nie poradzę. Dopiero wtedy zaczęłam płakać, a może nawet krzyczeć, ale i tak zabroniono mi Go zobaczyć.
Wtedy wydawał mi się ten zakaz ogromną krzywdą - tłumaczyłam sobie, że nie miałam szansy się nawet z Nim pożegnać. Teraz cieszę się, że tak się stało - przynajmniej pamiętam Go takim, jaki był, kiedy jeszcze wałęsał się ze mną po starym mieście, a nie kiedy leżał bez duszy. Tej ukochanej przeze mnie duszy, za którą teraz tak bardzo tęsknię.
Pogrzeb pamiętam, jak przez mgłę. Wiem tylko, że to była niedziela, a pogoda - jak na złość - piękna. Jedną rzeczą, którą kojarzę z tamtego okresu, są dwa następne dni i sufit mojego pokoju, który malowaliśmy razem z Nim rok wcześniej. Wiem, że leżałam przez te kilkadziesiąt godzin, po ukryciu jego silnego ciała w ziemi i płakałam. Czasem zasypiałam, aby po przebudzeniu przypomnieć sobie wszystko i zacząć od nowa.
Przez następne dwa tygodnie już nie płakałam - chyba po prostu zabrakło mi łez. Tak samo, jak zabrakło mi Jego twarzy.
Na cmentarz odważyłam się pójść dopiero we wrześniu - zaraz po rozpoczęciu roku. Nie potrafiłam znieść radości, która mnie otaczała i przybiegłam do Niego. Przez godzinę tułałam się między mogiłami, zanim znalazłam tę właściwą. Rzuciłam się wtedy na Jego grób i wybuchłam tak gwałtownym płaczem, że dwóch obcych mężczyzn podeszło do mnie, aby mnie uspokoić. A ja nie mogłam przestać... I nie mogłam zrozumieć, dlaczego stało się tak, jak się stało.
I nadal nie rozumiem.
Od tamtej pory przychodziłam do Niego co piątek. Tak, jakbyśmy się spotykali, gdyby żył. Opowiadałam mu o całym tygodniu śmiejąc się i płacząc na przemian, zupełnie jak wtedy, kiedy On był przy mnie.
Pamiętam, jak wylądowałam w szpitalu w wakacje poprzedzające moje pójście do liceum. Do pierwszej klasy. On przychodził do mnie codziennie i pomagał dosłownie we wszystkim. Czasami nawet karmił, kiedy za bardzo trzęsły mi się ręce. A kiedy wyszłam ze szpitala - uczył mnie od nowa żyć i zanosił się ze mną ni to płaczem, ni to śmiechem, kiedy po raz trzeci nie udało mi się samodzielnie zawiązać sznurówki.
A teraz?
Po dwóch miesiącach już trochę spokojniej patrzę na złote litery z Jego imieniem i nazwiskiem, które widnieją na Jego nagrobku z czarnego lastriko. Nic jednak nie potrafi ukoić mojego bólu, kiedy zdarza się coś, o czym w "normalnych warunkach" natychmiast pobiegłabym powiedzieć Jemu, bo kiedy już szykuję się do wyjścia, przypominam sobie, że nie mam po co iść do Jego domu. On i tak nie otworzy mi drzwi...
Mnóstwo ludzi mówi mi wtedy, że zmarli są ciągle obok nas, ale ja niczego takiego nie czuję. Nie mogę usłyszeć Jego głosu, ani zaraźliwego śmiechu. Nie mogę też poczuć Jego zapachu zmieszanego z wonią wody po goleniu, którą rozpoznałabym chyba nawet z kilometra. Nie umiem tego wszystkiego, więc nie umiem też powiedzieć, że czuję Jego obecność, bo brakuje mi tej Jego, podobno nieważnej, cielesności.
Wczoraj obudziłam się w nocy i z przerażeniem zauważyłam, że nie potrafię odtworzyć w pamięci dokładnego obrazu Jego twarzy. Natychmiast wyciągnęłam stare zdjęcia i wpatrywałam się w nie chciwie do chwili, gdy byłam pewna, iż nie zapomnę tego widoku jeszcze przez długi czas. Resztę nocy przesiedziałam gapiąc się na księżyc. Nie płakałam, ale łzy same płynęły mi po policzkach. Przecież On też kiedyś patrzył na tą srebrną twarz.
Właśnie dzisiaj, teraz potrzebuję Go bardziej, niż kiedykolwiek. Mam przed sobą zadanie, które przerasta moje siły. Muszę... muszę nauczyć się żyć... bez Niego...
Monika Gładysz
e-mail: monikagladysz@go2.pl 2000-10-01
|