Tęcza
Jacek M. Gierczak
"- Kiedy pierwszy raz ujrzałeś tęczę? - Jak miałem 10 lat. Była tak piękna, że chciałem pobiec do niej i przyjrzeć się jej z bliska. Chciałem, jej dotknąć, ujrzeć jak me palce przebijają się przez jej giętkie, delikatne ciało i nabierają różnorakich kolorów. Chciałem, ale zdawałem sobie sprawę, że to nie uczyni mnie milionerem. Tak samo jak bajka o świętym Mikołaju, tak mit o garncu pełnym złota jest najlepszym sposobem na przysłanianie dzieciom radości z odkrywania prawdziwego piękna."
Serce zaczyna bić, nabiera rytmu, czuje melodię. Krew zaczyna krążyć, obdarowując kończyny ciepłem. Usta, jakby zalane wrzątkiem otwierają się z krzykiem. Nagle słuchać intensywny mechaniczny dźwięk wiertarki. Dłonie, obwinięte mocno plastikowym bandażami na oparciach wielkiego, obitego atłasowym materiałem fotela nabierają drętwości, przewiercane powoli mosiężnymi śrubami. Wiercenie ustaje w finalnym momencie przewiercenia się przez tkankę mięśniową na dolną stronę naskórka i wiertła unoszą się do góry, pozostając tam, już w kompletnym bezruchu. Rozbłyskują światła. Gęste strugi białego światła, pobudzają cienie do współistnienia. Mój cień chyba nie jest szczęśliwy, szamocze się równie zaciekle jak ja. I nagle, w jednej chwili, pokój staje się niewiarygodnie ciasny. Uczucie przestrzeni zanika. Ściany pomalowane na żółto i stojący w odległości trzech metrów naprzeciwko mnie stół, utrzymany w tym samym kolorze wydaje się być tuż przede mną. Wszystko zlewa się w jedną wielką maź, dokładnie tak jakbym szybował w kosmosie i niczego nie mógł rozróżnić. Mały, leniwy kot, o białej sierści leżący w prawym górnym rogu pomieszczenia, szatkuje pazurami sześć, nakładających się wzajemnie na siebie cieni jego pyszczka. Krew wypełnia wyboistości żółtej wykładziny, tworzy pasek, zmierzający w kierunku drzwi. Spoglądam z przerażeniem, że jest już blisko - przyciskam dłoń do oparcia by zatamować krwawienie, ale ciecz tylko rozpływa się po oparciu, oblewa spodnie, zawija język i hipnotyzuje oczy. Zalewa mnie gęsta fala bólu. Płynie przez żyły, jakby zaraz miał dotknąć serca i zakończyć cały spektakl. Ma niepohamowana koncentracja zostaje przerwana w momencie, gdy drzwi, dotychczas niedostrzeżone przeze mnie, otwierają się z przeszywającym skrzypieniem. Ogarnia mnie nieprzyjemne wrażenie jakby setka naostrzonych igieł wyłaniała się ze ścian i lecąc w moją stronę, lądowała kolejno na cieniutkim naskórku moich uszu. Wchodzi mężczyzna, w dłoni trzyma dziwny przedmiot, podobny do strzykawki i chirurgiczne rękawiczki. Staje (przede mną) przy stole - na oczach ma lustrzanki - spogląda na mnie ze zdziwieniem. Odwzajemniam jego gest, jeszcze bardziej skonsternowany. Odziany w skórzany, jednoczęściowy kostium facet, wygląda jak aktor z jakiegoś chłamowatego filmu pornograficznego dla zatwardziałych sadomasochistów. Uśmiecha się żałośnie. Zaciskam pięści. On również zwija palce obłożone obficie sygnetami. Szeroka, szramowata blizna dodaje mu męskości, a wzbudza drwinę gdy ów człek się uśmiecha. Zdejmuje kolejno obrączki, kładzie na stół i nakłada rękawiczki.
"Aby dostać się do końca tęczy - aby ją ujrzeć jak żyje, dotknąć by poznać jej wyjątkowość, posmakować jej piękna, poczuć jej tętno i usłyszeć jak oddycha, musisz oddać jej swoje wszystkie naturalne zmysły. Nie ma innej drogi. Ale spokojnie, tęcza jest cierpliwa, wszystkim wydaje się, że znika, lecz tak naprawdę ona cały czas jest. Tak jak ty, cały czas oddychasz, patrzysz, słuchasz, czujesz i smakujesz wszystkiego co serwuje ci kolejny dzień. Wszyscy żyjemy, lecz nie wszyscy dostajemy prawo bycia oglądanym przez cały czas swego życia. To jak, mam wypisać zaproszenie?"
Kolejna, nieudana próba asymilacji. Ból narasta. Naskórek, szczelnie okrywający żyły zaczyna sinieć a ja omal nie haftam na ubranie. Zaczynam wątpić - czuję się podle. Mam wrażenie, że wybór, jakiego dokonałem, nie do końca był moją decyzją. Odnoszę wrażenie, jakbym spełniał marzenie kogoś innego - kogoś kompletnie mi obcego. Osoby, która z pewnością nigdy nie chciałby mnie spotkać...
Mężczyzna podchodzi do fotela. Zaciskam pięści - szarpie rękoma na wszelkie możliwe strony, chcąc się uwolnić. Facet kuca, włącza jakiś przycisk na lewej ściance siedzenia i bandaże automatycznie pęcznieją, przeistaczając się w dziesiątki gumowych sznurków, sprawiając mi lekką ulgę i więcej dozę swobody poruszania dłońmi. Oddycham ciężko. Jeszcze chwila abym podziękował.
- Nie będzie bolało...
Szepcze mi do ucha i wbija mi z impetem długą igłę na chybił trafił, gdzieś w środkową część lewej ręki. Krzyczę, klnę, patrząc jak wyciąga powoli oblaną gęstą, połyskującą w rażącym świetle krwią igłę. Czuję jak gęsta maź wypełnia mą rękę. W bólu przymykam oczy. Gilgotki - we wnętrzu lewej ręki odczuwam okropne swędzenie. Mam ochotę zerwać sznurki i obedrzeć swoją rękę ze skóry, by rozerwać mięśnie i dotrzeć do pasożytów. Żyły walczą z milionem mikroskopijnej wielkości organizmami. Mają nitkowatą budowę ciała a ich zębate pyszczki atakują moje żyły, wygryzają dziurki, by dostać się do środka. Brunatno-czerwona ciecz zaczyna się gotować. Organizmy zaczynają się rozpuszczać, przeobrażają się w ciecze. Skóra jednak wciąż oddycha, wydobywając z siebie tumany pary - oglądając to kątem oka widzę na dłoni przeszło setkę kipiących gejzerów, które pewnie zaraz przerodzą się w wulkany, tryskające moją krwią. Chyba są już w środku, bo moja skóra zaczyna przybierać kontrastowe barwy - zieleń miesza się z bielą a czerwień z błękitem. Para zanika. Druga ręka przechodzi identyczną operację. Przez chwilę, pokój błyska kolorami, a spod podłogi wyłania się plazmatyczna, przeźroczysta postać starca, machającego do mnie ręką. Jest obrzydliwy, szczerbaty jednak wyraźnie szczęśliwy. Zaprasza mnie... Spoglądam na swe dłonie - skóra rozciąga się na w cztery strony świata, jakby miała uwolnić z mojego ciała nową istotę - po chwili me ręce błyskają bladym światłem a z dłoni wypływa wielokolorowa substancja, rozpływa się po pokoju, formując się w jednym miejscu na środka pomieszczenia w ciało owego (tym razem wielokolorowego) staruszka, który palcem wskazującym daje mi znać abym poszedł za nim. Po chwili znika. Trwało to ułamek sekundy, a mi wydawało się że godzinę. Wpadam w panikę, szarpie się - chcę do niego dotrzeć. Chcę! Próbuje wstać, jednak ból dłoni i zdrowy rozsądek o konsekwencjach dalszego szamotania nie pozwala mi na dołączenie do niego. Boję się - zaczynam być tęczą...
"Na początek przejdziesz inicjację. Najpierw poczujesz fizyczny kontakt z jestestwem tęczy. Wyłoni się z ciebie, objawiając ci się, lecz dosłownie na moment. Jeśli tak się stanie, będzie to oznaczać zaproszenie. Patrz wówczas uważnie - to będzie trwało chwilę. Ale spokojnie, później będziesz mógł sycić się jej widokiem do upadłego. Jeszcze trochę - już wkrótce będziesz mógł obejrzeć ją w całej okazałości. Jesteś na dobrej drodze, zaufaj mi...".
Mężczyzna wyciąga z kieszeni papierosa, wkłada mi go do ust lecz wypluwam, przy okazji plując mu w twarz wrzącą silną, wprost z rozdrażnionego ciągłymi krzykami gardła. Staje wyprostowany, zdejmuje oplute okulary, przeciera ośliniony nos. Nie jest zły, wręcz przeciwnie - dziwi się, że jeszcze się bronię. Podnosi fajka i ponownie wkłada mi ją do ust; nie protestuję. Zapala i wychodzi. Siedzę, próbuje utrzymać papierosa w ustach, mimo że śmierdzi od niego niemożebnie. Wydaje mi się, iż ów największy zabójca ludzkości ma kluczowe znaczenie dla dalszej wędrówki. Gdy gęste jęzory siwego dymu buchają z papierosa, ograniczając do maksimum pole widzenia, słyszę ponownie skrzypienie drzwi.
- Moja koleżanka chciałaby odbyć z tobą krótką pogawędkę - kobieta, uśmiechnięta od ucha do ucha, ubrana w zielony, lateksowy kostium wyciąga mi z ust papierosa i pociąga parę razy. Odchyla do tyłu głowę, z ust tworzy malutki dziubek i wypuszcza dym powoli do góry. Kremowe opary osiadają na suficie, opadają gwałtownie w dół, jakby ciskane dzidami, atakując bezbronne powietrze.
- Musicie mi wybaczyć, ale gustuję w królikach... - uśmiecham się cynicznie, mając nadzieję, iż odpowiedź urwie w człowieku chęć do dalszej konwersacji. Mężczyzna jednak, nie przedstawia jakiegokolwiek znamiona irytacji na twarzy. Opiera się o stół, zza pleców wyciąga nóż, oblizuje go językiem w nadziei, że się przerażę.
- Nie o to nam chodzi... Ale dobrze wiedzieć. - uśmiecha się pewnie. Wydaje mi się przez moment jak jego słowa lecące w moją stronę, dotykają i masują po drodze uda kobiety, która teraz opiera swe dłonie na moich, kołysząc się przy tym, jakby za chwilę miała ochotę zrobić tu, poruszający moje i jej partnera narządy płciowe, striptiz... Nic mnie już nie zdziwi...
Ból wzmaga się, gdy kobieta przyciska me dłonie do oparcia - jej ciało transowo porusza się w górę i w dół - boleśnie monotonnie, dokładnie tak jakby oddychała moimi płucami. Czuje rytm, ma znakomite ucho. Po chwili odchyla się do tyłu, z krzykiem wbija paznokcie w moje ramiona i błyskawicznie zdziera koszulę z mojego ciała. Pociąga z wypalonego do połowy papierosa.
- Jak bardzo chcesz dotrzeć do naszego ojca? - pyta, zbliżając papierosa do żyły tętniczej. Napinam mięśnie. Patrzę na nią spod czoła.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, suko... - warczę do niej, jak głodny pies z uwierającą szyję smyczą, duszący się, skamlący o kroplę wody w letnim upale. Chyba nie odebrała tego jako propozycję na szybki, brutalny numerek.
- Pozwól, że to sprawdzę. Wyobraź sobie, że występujesz w teleturnieju o nazwie "Krzycz z nami" - udział bierze dziesięciu zawodników. Ten, kto najgłośniej i najdłużej zakrzyczy "Chcę pieniędzy!" zdobędzie milion złotych i papier, umożliwiający mu szansę na pobicie rekordu Guinessa.
- Kiepsko u mnie z wyobraźnią... - robię głupawą minę, kobieta patrzy mi prosto w oczy, widząc pływający w nich strach. - ...jestem wzrokowcem... - uśmiecham się. To mój jedyny środek obronny. Innego nie potrafię z siebie wykrzesać.
- Nic nie rób, po prostu krzycz - przykłada koniuszek peta do mojej szyi. Czuję paraliżujące parzenie, mam wrażenie jakby kobieta zakładała mi na szyję iskrzącą się obrożę, która z chwili na chwilę coraz bardziej zaciska się na mej szyi. Napinam maksymalnie mięśnie i krzyczę - wydzieram się tak głośno jak tylko to możliwe. Ściany robią się czerwone, wszystko w pomieszczeniu nabiera rażących barw. Postacie kobiety i mężczyzny rozciągają się na wszystkie strony; płonąc, zanikają w ścianach. Ułamek sekundy później ból dobiega skąd indziej - a ściślej z okolic wątroby - znów mam przed oczami kobietę która delikatnie wodzi po ciele żarzącym się papierosem, patrząc mi w twarz. Dostrzegam obawę w jej ustach, jak gdyby chciała pokrzyczeć ze mną. Jakby tak samo była uwięziona naprzeciwko mnie - siedziała przykuta do fotela i darła gardło do granic możliwości. Wnet widoczność zanika - nagle wszystko błyska, niczym przepalony kineskop telewizora. Widzę pośrodku zlanego czerwienią pokoju oblanego krwią staruszka, który unosi oblepioną zakrzepłą krwią dłoń w geście zadowolenia. W chwilę potem, zanika mi sprzed oczu.
"Będzie zmieniał kolory, niczym kameleon. Gdy przejdziesz przez pierwszy etap, dostrzeżesz wówczas jak jest wrażliwy. Jak duże są pokłady pozytywnej energii które gromadzi w sobie całymi latami - energii, której nie może rozdać, bo mało jest śmiałków którzy chcą go odwiedzić".
- Twoja kolej - kobieta dusi papierosa na wykładzinie, odgarnia do tyłu swoje długie włosy i związuje w kitek różową gumką. Mężczyzna, dotąd głaszczący kota po główce, pozwala mu wrócić do kąta. Chwyta za leżący na stole nóż, podchodzi do mnie i macha mi ostrzem przed oczami. Kobieta widząc moją przerażoną minę wybucha śmiechem, opiera się o drzwi na prawej pięcie i zapala papierosa.
- Jakie jest ostatnie słowo które chciałbyś usłyszeć? - pytanie niczym niespodziewany cios w podbródek po którym zawodnik upada na matę i oznajmia że ma dosyć. Najpierw, musi jednak o tym powiedzieć.
- Kocham cię...
Lewe ucho, ścięte równo błyskawicznym ruchem upada na wykładzinę. Słyszę tylko jak zderza się z miękką powierzchnią podłogi. To ostatnie co przez nie usłyszałem. Prawe nie miało już żadnych szans. Krew o niebieskim zabarwieniu tryska na boki. Spoglądam w obie strony - widzę jak me, będące jeszcze przez chwilą w 100% stanie używalności uszy topnieją na wykładzinie, zamieniając się w masę i błyskawicznie zasychają, zanurzając się pod podłogę. Krzyk - krzyczę, unosząc do góry głowę, prosząc o kolejne spotkanie. Nie słyszę już nawet własnych myśli. Pod wykładziną, zaczynają poruszać się dwa, okrągłej budowy ciała organizmy, niczym pod dywanem uciekające przed kotem dwie chude myszki. Wydostają się na powierzchnię - rozciągają jak plastelina, oblepiają powietrze niczym człowieka zwojami bandaży i tworzą zabarwioną na niebiesko postać starca, który uśmiecha się radośnie w moją stronę. Jednak znów, jakby przypalany z tyłu miotaczem ognia, rozpuszcza mi się przed oczami.
"By dostrzec w nim autentyzm, musisz utracić słuch by wyostrzyć sobie wzrok. To jedyna droga. Wierz mi, ujrzysz niebieski w innym świetle - poznasz wagę mocy koloru, obok którego dotąd, setki tysięcy razy przechodziłeś obojętnie. Proś by nie kazał na siebie długo czekać... Zaufaj mi, dasz sobie radę...".
Facet znika za drzwiami. Wykończony, podnoszę głowę, spoglądając w stronę nieznajomej. Kobieta gasi papierosa na podeszwie swego buta i podchodzi do mnie. Mówi coś do mnie, ale jej nie słyszę. Idiotka? Odwracam głowę w prawo i widzę jak na ścianie rysuje się napis: "Spokojnie, już niedługo". Obracam gwałtownie głowę w jej stronę. Oglądam z resztką koncentracji jej twarz, wyrażającą smutek, przerażenie, radość i zwątpienie - dokładnie jak kolory tęczy, pełne wzajemnego przeciwieństwa; jak umysł na skraju niepohamowanej ambiwalencji.
Wraz z trzaskiem drzwi, na nowo budzącym przerażenie, krwawienie z uszu ustaje. Mężczyzna wnosi do pokoju pomarańczowy garniec. Po pomieszczeniu roztacza się obrzydliwy, przyprawiający o wymioty fetor, atakujący nozdrza niczym kilkukrotnie wbijane w nos ostrze tępego noża kuchennego. Odbywa krótką rozmowę z kobietą by później przenieść garnek i położyć go na moich kolanach. Na widok wypełnionego do połowy cuchnącą, parującą jeszcze z lekka substancją naczynia ostatkami sił szarpie nogami, chcąc go z siebie zrzucić. Mężczyzna kiwa przecząco palcem wskazującym, na widok którego zamieram, oczekując w zniecierpliwieniu. Facet podaje kobiecie jednorazową rękawiczkę i rzuca jej zdecydowane spojrzenie. Kobieta podchodzi i zaczyna mieszać substancję w garnku owalnymi ruchami prawej dłoni. Wącham jej włosy, pachnące eukaliptusową odżywką i ogarnia mnie uczucie obrzydzenia gdyż wiem, przez co zaraz będę musiał przejść. Już wiem... Musiał kiedyś nadejść ten czas...
Wpycha, wpycha i wpycha a ja szarpie się jak zażynane prosie. Już w ogóle nie czuję rąk. Kiwam przecząco głową, dając jej do zrozumienia by robiła to delikatniej. Jestem zdecydowany, nie ma siły która pozwoliłaby mi odejść. Nie mogę się poddać, słuchać i mówić - jedynie patrzeć, czuć zapach i smakować. Jeszcze...
Robi to nieco subtelniej, chyba w obawie, że rozerwie sobie rękawiczkę o zęby. Całymi płatami pakuje mi do ust, jakąś obrzydliwie cuchnącą i smakującą substancję. Gdy opróżnia zawartość garnka, gwałtownie zrywa się do biegu na drugą stronę pomieszczenia. Mężczyzna tylko kiwa głową, jednak nie bardzo wiem, o co mu chodzi. Czuje w żołądku okropny ból, bulgotanie, jakbym za chwilę miał eksplodować. Czuję, jakbym miał w brzuchu uwięzioną, głodną, duszącą się wiewiórkę, która wbijając swe pazurki w korpus, wspina się ku górze, w kierunku gardła. I nagle staję się wolny - wymiotuję na dwa metry do przodu zieloną substancją. Pokój zalewa fala zieleni - z podłogi wyrastają krzaki i drzewa. Wykładzinę ścieli teraz delikatna ściółka. Starzec, wyłaniając się zza gęstwiny drzew, depcząc skwiercząco swymi skórzanymi trzewikami po ściółce, pokryty zielenią rozkłada ramiona z uradowania. Odwraca się do plecami do mnie a za nim jego las...
"Poznasz sposób, w jaki smakuje świat, jak pożera kolejne, nie odkryte dotąd tajemnice rzeczywistości. Jak wącha najcudowniejszych zapachów na ziemi... Jak potrafi je dostrzec i zachować na wieki. Gdy zasmakujesz jego ciała i poczujesz jego specyficzną woń towarzyszącą mu każdego dnia, nie zapomnisz jej. Jednak jestestwo tęczy nie jest wszechwiedzące. Podobnie jak ty, dziwi się, płacze i raduje... ma uczucia. Ma zmysły. I zaufaj mi... ma także świadomość, że inni także je mają...".
Kobieta zrywa z dłoni rękawiczkę i rzuca ją w kąt. Jest wyraźnie zmęczona, a może pełna złości? Mężczyzna podchodzi do mnie, a ja znowu panicznie miotam się na krześle, oblany potem i oblepiony na twarzy tą okropną substancją. Mężczyzna wyciera mi twarz bawełnianym kawałkiem materiału. Mówię, że go zabiję, wyrwę mu flaki, ale chyba mnie nie słyszy albo nie rozumie, bo zachowuje w stosunku do mnie kompletną ignorancję. Jest wyraźnie zmęczony, ale wciąż zachowuje zdecydowany wyraz twarzy, który czasem miesza ze swym okropnym uśmieszkiem. Kobieta idzie w stronę kota, bierze go na ręce, bawi się z nim chwilę. Podchodzi z nim do mnie. Zamykam mimowolnie oczy, speszony ogromnym, zielonymi oczami puszystego zwierzaka. Po chwili kobieta krzyczy, wydziera się na całe gardło a kot całkowicie zaskoczony i przerażony, zaczyna panicznie machać swym łapami, zakończonymi teraz długimi pazurami, raniąc mnie po twarzy. Ostatni co widzę to jej przerażona twarz, skryta za wyciągniętymi do granic możliwości palcami, przyklejonymi do spoconej twarzy. Tylko wzrok... ostatni widok... Zapada ciemność. Jak przez mgłę, dostrzegam jak krew grubymi kroplami kapie na koszulę. Wnet widzę w oddali szamoczącego się kota, minimalnie widocznego, jakby przez grubą zasłonę. Z jego ciała wyłania się biała postać, wylatuje niczym dusza. Nabiera wysokości zmierzając w moim kierunku. Okryty bielą starzec podchodzi do mnie, dotyka miejsc mych uszu, gładzi oczy, masuje nos i oswobadza z więzów. "Zapraszam...".
"Później, już sama przyjemność z realizowania tego, do czego będziesz przez cały czas dążył. Wierzę, że ci się uda.".
Wychodzę na powietrze, przebrany odświętnie, niczym na ślub. Mężczyzna i kobieta ubrani w podobne kreacje, wyciągają wprost ręce, wskazując mi drogę. Jest prosta, a delikatna trawa łaskocze bose nogi. Idealnie. Brakuje jeszcze muzyki i rzecz jasna, panny młodej. Siwy, siedzący "po turecku" starzec patrzy w bezruchu na prześliczną panoramę zachodniej części świata. W naznaczonych licznymi, grubymi zmarszczkami dłoniach, obraca wolno drewnianą laskę. Wokół jego rąk świdruje kilkadziesiąt wielokolorowych płomyków. Czasami, starszy mężczyzna przybiera na różnych częściach ciała różnorakie kolory.
- Ciężko było...? - pyta, nie odrywając wzroku od zapierającego dech w piersi widoku.
- Nawet pan nie wie... - niemal jęczę obok niego. Jednak wspomnienia są zgoła inne, wydają mi przez cały czas okrojone. Czuje się w głębi serca oszukany, jednak nawet nie próbuje okazać jakichkolwiek oznak mego niezadowolenia. Na Boga! Przecież siedzę teraz obok... obok...
- Po pierwsze: faktycznie, nie wiem... po drugie bądźmy na "ty", to zbliża ludzi a ja lubię być blisko ludzi, nawet jeśli wydaje im się, że znajduję się setki kilometrów w oddali.
- Tak... myślę, że tak... - spojrzałem na wprost, szukając wzrokiem miejsca, które przykuło uwagę mężczyzny.
- To dobrze... Cieszę się, żeś mnie odwiedził... - siedzący w bezruchu, nieco przygarbiony starzec, przemawia nieco ochrypłym głosem. Działa jak echo, atakujące ze wszystkich stron jak dziesiątka zawodników na jednego piłkarza, prowadzącego piłkę do bramki. Istnieje także inna interpretacja - teraz każdy z moich zmysłów wyczulony jest jak jeszcze nigdy dotąd.
- To ja cieszę, że dałeś mi tę możliwość - mówię przekonany o swojej wyjątkowości.
- Masz do mnie jakieś pytania? - zapytuje, wyraźnie zaciekawiony.
- Dlaczego objawiasz się ludziom? Dlaczego pozostawiasz po sobie tyle zagadek? Ludzie myślą, że jesteś wynikiem działań natury... - mówię, ale chyba nie dokładnie to, co chciałem powiedzieć. Nie potrafię mu tego klarownie wytłumaczyć. Tryskająca majestatem postać powoduje, że język zawija mi się na 10 supłów.
- A ty nie jesteś? - pyta ze śmiechem, patrząc na dwójkę ludzi, czekających niedaleko i patrzących na niego w skupieniu.
- Widzisz jakie to piękne... ci ludzie, te rzeki, te miasta, ta wciąż podążająca do przodu technika... Cywilizacja nie znająca zastoju... - wstaje, opiera się o laskę by podejść bliżej.
- Przyszedłeś tu, by spełnić swe marzenie? - starzec patrzy na roztaczające się w oddali budynki miast.
- Tak... - mówię niepewnie.
- Chciałeś dostać się jak najbliżej mnie? Dotknąć? Usłyszeć? Zobaczyć? Powąchać? Poczuć że oddycham, poczuć że naprawdę istnieje? - pyta patrząc mi prosto w oczy.
- Tak... - wzdycham, wzruszony.
- Więc zrealizowałeś swoje marzenie... Chyba nie myślałeś, że jestem milionerem? - stwierdza z uśmiechem. Wystawia do mnie rękę, bym spełnił cel swej wędrówki. Kładę na jego dłoni swoją i doznaję czegoś niesamowitego. Wszystkiego, a zarazem niczego. To coś wspaniałego, nie do opisania.
- Ależ... ależ skąd, skąd! - odpowiadam pewnym tonem. Jestem niezwykle podniecony, mam ochotę zostać tu resztę swego życia. Już mam zadać kolejne pytanie, gdy starszy mężczyzna oznajmia:
- Możesz już odejść... - macha ręką, dając tym samym, wyraźny znak mężczyźnie. Zalewa go gama prześlicznych kolorów, które mógłbym oglądać do końca życia.
Facet podchodzi, chwyta mnie za rękę. Nie sprzeciwiam się. Odchodzi ze mną w towarzystwie kobiety. Ta poprawia mi kołnierz pachnącej koszuli i mówi:
- Teraz jesteś wolny... widziałeś tęczę, widziałeś wszystko - pokazuje mi ręką na małe, dębowe drzwiczki.
- Dziękuje... - mówię, podchodząc do drzwi i naciskając na klamkę.
Jacek M. Gierczak
e-mail: isidoro@kki.net.pl Gdańsk, Styczeń 2001
|