WYWIAD
Z Jackiem Łaszczokiem

- Początki kariery pamięta się chyba najlepiej?

Cała historia pod tytułem STACHURSKY zaczęła się dla mnie w czasach licealnych. Jeździliśmy wówczas na różne obozy, a tam wszędzie były różne konkursy śpiewacze. Grało się numery Lady Pank, Republiki, Perfectu. Jakoś tak się składa, że większość tych konkursów zaliczałem jako swoje sukcesy.
Dziewczyny piszczały, chciały się umówić na randki, czułem się dobrze w roli muzyka. Z grupą kolegów założyliśmy pierwszą kapelę, którą nazwaliśmy EVE BOYS.
To już były Katowice i początek studiów. Opatrzności zawdzięczam kontakt z Radiem Katowice i Anną Herman. To była pierwsza osoba, która wyciągnęła do mnie rękę na niełatwej drodze artystycznej Stachursky'ego...
Pamiętam, że nie bardzo interesowało mnie wówczas studiowanie, załapałem się co prawda do szkoły filmowej, potem studiowałem prawo, ale raczej traktowałem to jako świetne alibi - byłem przecież w wieku poborowym. Już wtedy postawiłem wszystko na jedną kartę.
EVE BOYS dokonywał sporej ilości nagrań dla radia i były to jak na tamtejsze czasy nagrania na bardzo wysokim poziomie. Interesował nas wówczas amerykański lekki metal spod znaku Whitesnake, Van Halen, Bon Jovi. Graliśmy sporo koncertów, ciągle jednak czegoś mi było brak.
Jako, że od "nowości" miałem skłonność do skrajności, historia przybrała nieco inny obrót.
Zawsze miałem zacięcie do muzyki przebojowej. Słuchałem Thin Lizzy, AC/DC, ale i Foreigner, Modern Talking i Bad Boys Blue. Dla moich kolegów z liceum to było nie do pomyślenia. A dla mnie nie zależnie - czy to był rock czy muzyka dyskotekowa - liczył się chwytliwy refren, melodia. Zawsze wydawało mi się, że o to w muzyce chodzi tak naprawdę.
I do tej pory tak mi zostało


- Twoje początki na scenie muzyki tanecznej wypominane są dziś jako kariera w "dziedzinie" disco polo.

Każdy etap mojej kariery, od soft metalu, muzyki dyskotekowej, pop, aż po dzisiejsze, uniwersalne w sumie piosenki to produkty na wysokim poziomie. Trudno powiedzieć czemu służy szufladkowanie. Jeśli ktoś słuchał mojej muzyki i kojarzy mnie z tą akurat szufladką to sam się kompromituje. Zresztą artyści specjalizujący się we wspomnianej dziedzinie zawsze traktowali mnie jako olbrzymie zagrożenie. Nie zapraszano mnie nigdy na takowe imprezy, nigdy nie pokazywałem się w programach z nimi kojarzonych. Ot, nie byłem z tej paczki. Złośliwcy, zazdrośnicy, których w rym kraju nie brakuje, przylepili mi taką etykietkę, która naprawdę boli, a właściwie bolała, bo dziś mam takie teksty o disco polo w nosie.
Szufladkowanie jest "orką" tych, którzy mają medialne wpływy. Zwykli słuchacze, moi słuchacze słuchają mojej muzyki, kupują moje płyty dlatego, że to jest to co lubią. Ja ze swojej strony staram się o to, aby nagrania miały możliwie jak najwyższy poziom.
Z tego co wiem discopolowcy lecą po najmniejszej linii oporu, byle prościej, byle taniej i byle... byle jak. Nawet nie chce mi się dzisiaj na takie pytania już odpowiadać. Udowadnianie tu czegokolwiek nie ma już sensu. Jak kogoś to interesuje to zapraszam do EMPIKu, tam można kupić moje wcześniejsze płyty i posłuchać.
Początki mojej kariery i zadziwiającej niektórych popularności to kwestia dyskotekowego garażu. Płyty sprzedają się jak ciepłe bułki bo gram i zawsze grałem olbrzymią ilość koncertów. Dzisiaj zwracam szczególną uwagę na warunki socjalne naszej ekipy, bezpieczeństwo publiczności, na określone, wyśrubowane ponoć warunki techniczne, akustyczne. Kiedyś grałem koncerty non stop, wszędzie gdzie się tylko dało. To swojej mrówczej pracy zawdzięczam dzisiejszą popularność. Nie ma mnie w radio, nie ma w telewizji, a i tak na koncercie Stachursky'ego było mnóstwo ludzi.


- Wykorzystałeś swą popularność, aby stać się artystą uniwersalnym.

- Dokładnie tak. Przeskoczyłem z muzyki heavymetalowej do dance'u. Wykorzystałem boom na muzykę dance najlepiej jak tylko potrafiłem. Nie gram kawałków w stylu Pink Floyd tylko lekkie kawałki, które oczywiście da się zatańczyć. Ale jestem pewny tego co robię. Jako twórca, kompozytor, autor tekstów czuję się wreszcie zaspokojony. Co tu ukrywać, popularność dodaje twórcy skrzydeł. Chociaż już nie raz byłem sfrustrowany, że to, co piszę nie tak do końca oddaje to, co chciałbym przekazać.

- Mówisz, że grasz proste piosenki, czy to jest recepta na sukces?

- Chwała Bogu, że jest taki artysta jak Stachursky, który potrafi dotrzeć do ludzi prostymi, ale nie prostackimi piosenkami.
- Tak sobie myślę, że artysta jest w pewnym sensie człowiekiem "na służbie" swoich sympatyków. Bardzo uważnie staram się zrozumieć potrzeby swojej publiczności i dać im to, czego ode mnie oczekują. Oczekują zaś piosenek, które da się zatańczyć w dyskotece, na prywatce, da się je zaśpiewać z gitarą przy ognisku.
To, co mnie wyróżnia, to jak sądzę ładunek emocjonalny jaki niosą moje teksty. Śpiewam o sprawach, które są dla każdego ważne i każdego dotyczą. W związku z tym, większość moich piosenek głęboko zapada w pamięci. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś w ogóle akceptuje tego rodzaju twórczość.


- Mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że jesteś jednym z niewielu polskich artystów przygotowujących swoje płyty za granicą.

- Bardzo często wyjeżdżam za granicę, aby nagrywać. Nigdy jakoś tego nie ujawnialiśmy, nie chwaliliśmy się, w ogóle nikogo to nie interesowało.
Prawda jest dosyć brutalna. W Polsce nie można do tej pory nagrać muzyki na europejskim poziomie. Kiedy nagrałem pierwszą płytę nie miałem pojęcia o muzyce dyskotekowej, moi ówcześni współpracownicy również. Album jednak chwycił. Pojechałem z koncertami do USA. Tam spotkałem bardzo ważnego dla mojej kariery człowieka-przyjaciela - Roberta Kobrynia, jednego z najlepszych polskich DJ-ów. Wspólnie z Robertem i amerykańskim rapperem Mc Rockiem dokonaliśmy remixów najpopularniejszego kawałka z pierwszej płyty. Utwór "Taki jestem", pomimo nieco ponurego tekstu, dzięki amerykańskiej "ogładzie" kompletnie wszystkich w Polsce zaskoczył. Nareszcie coś tu zabrzmiało po światowemu. Poszliśmy za ciosem, wyjechaliśmy do Włoch, gdzie kolejnym zrządzeniem losu spotkaliśmy niezmiernie istotnego dla mojej kariery człowieka - Carlo Fatha. Ten znakomity mediolański producent, słusznie uważający nasz region Europy za krainę barbarzyńców, uwierzył w nas, ot tak "na gębę".
To jego mistrzowski dotknięcie i niepowtarzalna jakość mediolańskich studiów nagraniowych spowodowała, że mój kolejny album - "1996" - to było jak na Polskę COŚ.
Jak już wspomniałem, nie chwaliliśmy się, gdzie ta płyta powstawała, że Włosi, że Amerykanie... Wystarczyło, że w siermiężnej polskiej dyskotece przełomu lat 90-tych DJ brał do ręki album sygnowany STACHURSKY i to było czuć. Polski tekst i muza na poziomie najlepszych europejskich produkcji, nie trzeba nic dodawać, nic ujmować, żadnej korekcji dźwięku, wszystko po prostu brzmi tak jak powinno. Robiłem dobre wrażenie w dyskotekach, nawet jak mnie tam nie było, bo miałem najlepsze w tym kraju nagrania. Moje kontakty zagraniczne rozszerzały się z albumu na album i tak to już zostało.
Najnowszą swoją płytę nagrywałem częściowo w kraju, ale i tak niezbędne było "wygładzenie" zagraniczne. Prawda jest taka, że wolałbym pracować wyłącznie na terenie kraju, wcale tak znowu nie lubię tułać się po świecie, żaden ze mnie kosmopolita, ale jeszcze technicznie jesteśmy "do tyłu".


- Kto słucha Twoich piosenek?

- Przede wszystkim ludzie młodzi, ci którzy ciężko pracują przez cały tydzień, a w piątek chcą wziąć oddech od tego całego kieratu, chcą się najnormalniej w świecie dobrze zabawić.
Ponieważ jestem nieprawdopodobnie zdolny i przystojny (śmiech) uwielbiają mnie dziewczyny, ale również i faceci czują do mnie szacunek, bo nie jestem z plastiku, tylko jestem konkret, pełen konkret.
Wiem, że moje płyty są często prezentami od rodziców dla ich nastoletnich dzieci. Wiem też, że i rodzice często gęsto słuchają Stachursky'ego. Mój plan na najbliższe miesiące, może lata, to takie działania, aby ten przysłowiowy rodzic bez krępacji poszedł do sklepu i kupił moją płytę dla siebie. Płytę, której czasem pozwoli posłuchać swemu nastoletniemu dziecku.
Mam wrażenie, że nieco starsze pokolenie jest ciągle opanowane przez resztki jakiejś wymuszonej powściągliwości, czy pewnego rodzaju wstydu, kiedy w sklepie przychodzi do wybrania określonej CD Stachursky'ego. Chciałbym to zmienić.


- Jakie masz marzenia?

- Faceci mojego pokroju nie mają marzeń, tylko zadania do wykonania (śmiech). Chciałbym poczuć się tak jak przed laty, kiedy małymi kroczkami budowałem swoją karierę. Tyle tylko, że dziś chciałbym rozkręcać się na innych, niż Polska rynkach. Powolutku zdobywam przyczółki. Kiedyś wyjeżdżałem do USA, aby w polonijnych klubikach w trójeczkę pląsać po mikroskopijnej scenie. Dzisiaj gram tam w halach na kilka tysięcy osób, gdzie widziano już Madonnę, Metallicę i innych największych tego świata. Moje koncerty w USA mają kampanię promocyjną w anglojęzycznych stacjach radiowych i wraz z Polakami i przychodzą nań najprawdziwsze w świecie hamerykany.
To miłe. Wiem, że to bardzo trudny rynek, ale jest do zdobycia. Słowacja, Czechy, Litwa, Estonia, Finlandia... już dziś mnie tam znają. W listopadzie jadę z kilkoma koncertami do Indochin: Birma, Kambodża, Laos, Tajlandia. To też dla mnie ważne rynki. Kiedy jestem za granicą nikt mi tak jak w Polsce nie złorzeczy, nie kopie dołków. Ot patrzą z szacunkiem: facet z dziwnego kraju, ale fajnie śpiewa...


- Jaka jest twoja najnowsza płyta?

- Od 10 września we wszystkich dobrych sklepach muzycznych na pewno można znaleźć mój nowy album pt.:"1".
Ni mniej ni więcej, jest to najlepsza z moich dotychczasowych płyt. Są tam i wolne i szybkie numery, moje i nie moje kompozycje z tekstami wesołymi i smutnymi.
Piosenki z tego albumu mają w zasadzie jeden wspólny mianownik: to 10 potencjalnych hiciorów i basta! Kto nie wierzy, niech posłucha.