Jan Wilga

wilga5.jpg

Urodził się w Paryżu, lecz dzieciństwo i młodość spędził w Polsce. Chociaż jest synem paryskiego pieśniarza, nosi nazwisko matki. Jego kariera rozpoczęła się z chwilą, kiedy został zauważony i nagrodzony na konkursie wokalnym im. Jana Kiepury w Krynicy.
 
Karierę zawodową rozpoczął w Teatrze Muzycznym w Krakowie, jako chórzysta. W tym czasie rozpoczął naukę w Szkole Muzycznej. Jednak prawdziwe sukcesy nadeszły, kiedy został uczniem znakomitej mezzosopranistki J. Tisserant-Parzyńskiej, niegdyś solistki Teatru Wielkiego w Warszawie, jak i on z pochodzenia Francuzki. Nie ukrywa, że pierwsze sukcesy właśnie jej zawdzięcza.
 
Zadebiutował w 1979 r. główną rolą w Królu Walca u boku wielkiej divy Iwony Borowickiej. wilga2.jpg Od tego momentu do dziś można go było zobaczyć w głównych rolach w Baronie Cygańskim, Ptaszniku z Tyrolu, Polskiej krwi, Wiedeńskiej krwi, Księżniczce Czardasza, Wesołej Wdówce, Carewiczu, Hrabinie Maricy, Królu Włóczęgów, Gasparone, Studencie Żebraku, Wiktorii i jej huzarze.
 
Występował w teatrach i na koncertach w kraju i za granicą (Niemcy, Włochy, Szwajcaria, Francja, Austria, Luksemburg, Sycylia, Ukraina, Kanada). Był corocznym gościem festiwalu im. J. Kiepury w Krynicy oraz częstym uczestnikiem wilga1.jpg programów B. Kaczyńskiego.
 
Jerzy Waldorf nazwał go największym amantem operetkowym lat osiemdziesiątych.
 
Zdobył niekłamane uznanie krytyki i publiczności. Kocha operetkę, tak jak i Kraków, miasto w którym mieszka od wielu lat, i któremu prawie wszystko zawdzięcza.
Prywatnie jest skromnym, pogodnym człowiekiem. wilga4.jpg

 

 

 

 

 

 


Wywiad z Panem Janem Wilgą, artystą operetki krakowskiej, przeprowadzony 8.IV.2000 roku:

 

Katarzyna Lida:Jaka jest ulubiona rola, którą Pan grał?

Jan Wilga: Moją ulubioną rolą jest Carewicz, z operetki pod tym samym tytułem. Sądzę, że ta postać jest bardzo podobna do mnie psychicznie. Myślę, że na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Oczywiście jest jeszcze wiele innych ról, które do dzisiaj mile wspominam, ale ta najbardziej wyróżnia się spośród nich.

Czy lubi Pan tę pracę?

J.W.: Oczywiście lubię tę pracę, artysta sceny doświadcza czegoś, czego nie przeżyje nigdy człowiek - może być przecież kilkoma osobami w jednym życiu. Nikt podczas swojego życia nie był na raz "królem" i "żebrakiem", "księciem" i "hrabią", a scena daje taką szansę - wiem, to ułuda. Ta praca ma również minusy. Jednym z nich jest to, że całkowicie absorbuje, odbierając życie prywatne. Rano i wieczorem odbywają się próby lub spektakle, i nie ma czasu na życie towarzyskie czy rodzinne. Poza tym trzeba dbać o swoje zdrowie i kondycję, gdyż odbija się to potem na wykonaniu roli.

Na pewno były chwile, w których miał Pan dość swojej pracy, i myślał: "Po co mi to było, powinienem zostać..." kim?

J.W.: Myślę, że zawsze chciałem śpiewać, i nie marzyłem o niczym innym. Kiedyś chciałem być piosenkarzem, ale zawsze wiązało się to ze śpiewem. Czasem zdarza się jednak, że zazdroszczę tym, którzy siedzą na widowni, i odpoczywają, a ja "męczę" się na scenie, musząc uważać na tyle rzeczy i być skoncentrowanym. Nie zawsze ma się ochotę i siły na występy.

Kto był Pana mistrzem, na kim się Pan wzorował?

J.W.: Nie jestem pewien, czy miałem mistrza, do którego chciałem być podobny czy porównywany. Zawsze zdawało mi się, że to co robię jest moje własne i daję w to siebie, że nic nie jest wieczne i nie będę do końca śpiewał w operetce czy w ogóle na scenie. Mojej pracy towarzyszyło zawsze poczucie tymczasowości. Występując na scenie wyśpiewywałem swoje smutki, radości, żale, i cieszyłem się, że ktoś chce mnie śłuchać i znajduję w tym radość pocieszenia, ale nie sądziłem, że to będzie trwało tak długo.

Jaka jest najśmieszniejsza rzecz, jaka przydarzyła się Panu podczas spektaklu?

J.W.: O, jest dużo takich sytuacji, ale najbardziej zapamiętałem historię banalnie prostą, kiedy koledze spadły spodnie. Wszyscy łącznie z dyrygentem byli "ugotowani", a ja nie mogłem się śmiać, ponieważ grałem smutną rolę. Zazwyczaj jestem odporny na śmieszne sytuacje na scenie, ale wtedy bardzo się śmiałem.

Jakie zwyczaje, przesądy panuja w operetce?

J.W.: Jest ich wiele, ale są mi one obojętne. Wiem, że ludzie przydeptują libretto, które spadło na ziemie, czy uważają, że na scenie nie powinno być pawich piór, ale ja w to nie wierzę.

Co sprawiło, że został Pan śpiewakiem?

J.W.: Zaczynałem śpiewać w chórze. Jeszcze wcześniej śpiewałem w Pałacu Młodzieży w Tarnowie w studio piosenki. Bałem się zostać solistą, wolałem pozostac w grupie, gdzie człowiek jest anonimowy, nie ponosi odpowiedzialności, a jeżeli to zbiorową. Byłem uczniem pani J. Tisserant-Parzyńskiej, która nakłaniała mnie, do zostania solistą. Chciałem mieszkać w Krakowie i przedkładałem pracę w chórze w Operetce Krakowskiej nad propozycję zostania solistą we Wrocławiu u Pani B. Kostrzewskiej. Zdałem przesłuchanie i od razu tego samego dnia dostałem angaż, poźniej - główną rolę w "Królu Walca", co było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ liczyłem na jakąś mniejszą rolę. Trochę mnie przeraziła ta propozycja, ale nie miałem nic do stracenia. To była młodość, wyzwanie, chęć przeżycia czegoś nowego, sprawdzenia się.

Proszę przypomnieć postać Iwony Borowickiej, z którą Pan występował.

J.W.: Cokolwiek by mówić, to był to ktoś niepowtarzalny. Ona wychodziła i rzucała urok na całą widownię. Niedościgniony wzór, niepowtarzalna osoba. Po prostu rewelacja. Myślę, że Operetka Krakowska powinna nosić jej imię. Pozostawiła po sobie tyle wspomnień, tyle ról... Szkoda, że wtedy nie było videa. Sądzę, że mało się o niej teraz pamięta i mówi, i to jest takie smutne, a to co robimy jest takie ulotne... Kiedyś było więcej takich artystów, n.p. Kotarba, Rogowski, Weissówna, Galos. To byli tak wielcy artyści... wzór niedościgniony. Zawsze chciałem im dorównać i nie wiem co by powiedzieli na to co ja robię na scenie i w jakiej kondycji jest nasza operetka, ale to były inne czasy, inni ludzie, i dziękuję losowi, że zetknął mnie z nimi. Ale to już opowieść na inny wywiad.