Gazetki szkolne
Od niepamiętnych czasów I LO wydaje kilka gazetek szkolnych.
Poniżej prezentujemy najciekawsze artykuły:
-
Zaduma nad życiem
-
Looknąć sobie zawsze można
-
XXX
-
Feluś, baseball i babcia
-
Ściana
-
W poszukiwaniu sensu życia
-
Samobójstwo
"Podkasana Muza"
Z A D U M A N A D Ż Y C I E M
Życie nastolatków jest stanem nie do opisania. Ich przeżycia, opinie
na temat świata, wyobrażenia o życiu wydają się dorosłym bardzo naiwne
i niedojrzałe. A jednak chwile, gdy ma się naście lat są chyba najpiękniejsze
w życiu. Wspomina się je latami, wracając do czasów, gdy serce było więcej
używane od rozumu, a uczucia przesłaniały rozsądek. Dorosłe życie w wyobrażeniach
młodości jest długim, wspaniałym pasmem sukcesów, przyjemności i szczęścia.
Jednak ono samo szybko i bardzo skutecznie przekonuje nas o tym, że to
nieprawda.
William Szekspir w sonetach, które stworzył pod koniec życia pisał:
„W śmierć jak w sen odejść pragnę znużony tym wszystkim
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata Jak miernota się stroi i raduje
zyskiem Jak czystą ufność szydzi wiarołomstwo świata
Znużony odejść pragnę (...)"
Odchodził, pozostawiając po sobie, podobnie jak Horacy, „pomnik trwalszy
niż ze spiży". Stworzył dzieło, które pozostanie śladem jego życia, bo
przecież „tworzyć znaczy zabijać śmierć".
O czym pomyśleliście, zabiegani ludzie, kiedy w pewną jesienną sobotę
zobaczyliście zaćmienie słońca? Czyż takie zjawisko nie sprawia, że choćby
na chwilę wszystkie ważne sprawy przestają wiele znaczyć, gdyż stają się
błahe wobec ogromu? Słońce od wieków jest świadkiem ewolucji człowieka,
jego wzlotów i upadków. Życie człowieka jest tylko kroplą w oceanie istnień.
Jedną maleńką kroplą, która dla każdego z nas jest najważniejsza na świecie.
To co nas otacza, to zbiór spraw, przeżyć i obrazów, które stanowią nasz
osobisty kalejdoskop. Nasz jedyny świat. I choć wiemy, że na świecie jest
tak wiele cudownych miejsc, które można pokochać, zawsze powracamy w jedno,
jedyne miejsce na ziemi - nasz ogród młodości... Trzeba gdzieś posiadać
korzenie, ale być jednocześnie wolnym niczym ptak.
Są w życiu chwile o smaku gorzkiej kawy, kiedy myśli przepełnia wrażenie,
iż „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma", chwile, które nas przerastają.
Albert Camus napisał o uczuciach Syzyfa, że odnajduje on radość w swojej
nie kończącej się pracy. Pisze, iż „powinniśmy wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym"
i że „aby wypełnić ludzkie serce wystarczy walka prowadząca ku szczytom".
Ludzkie przeżycia, nieszczęścia, a nawet zwykłe codzienne troski są czymś
w rodzaju toczonych pod górę syzyfowych kamieni. Posiadanie wyznaczonego
celu nie postawi nas nigdy w sytuacji, kiedy staniemy nagle pośrodku drogi
przez życie wątpiąc w jego sens. A sens to coś, co się życiu nadaje. Odnajdując
go więc w zmaganiach z szarą codziennością mamy szansę na szczęście i wieczną
młodość, bo „nie starzeją się ci, którzy nie mają na to czasu". Poświęcając
go zaś wyobrażeniom o idealnym świecie bez wad, nie można zajść daleko.
Dlatego, że taki świat nie istnieje, a ten, który został nam dany jest
również dobry, tylko należy właściwie go zinterpretować, by odnaleźć radość
życia.
Nie jesteśmy przecież pierwszymi ludźmi na ziemi Świat nie powstał
wraz z godziną naszych narodzin. Wcześniej żyli również ludzie, którzy
cieszyli się, cierpieli, kochali, bali się śmierci. Przeżyli swój określony
czas na ziemi. Wiele okruchów ich życia przedostało się do naszych czasów,
abyśmy wiedzieli, że uczucia jakich doznajemy po raz pierwszy, istniały
setki lat wcześniej, a prawdy, których uczy nas życie, zostały już dawno
odkryte. Na świecie żyli różni ludzie. Niektórzy bezmyślnie zabijali swój
czas dany im na życie, inni zaś pracowicie stawiali sobie horacjański pomnik.
Byli i tacy, którzy skrzywdzeni przez historię zostali zapomniani. Choć
ich życie godne było poznania, czyny bohaterskie i wzniosłe myśli, wszystko
zostało zatarte wiatrem przyszłości. Są dla nas anonimowi, czasem nie rozumiani
przez inność obyczajów, zasad czy mody...
A jednak często ocieramy się o przeszłość nie tylko w literaturze.
Poznając historię życia Kaspara Hausera uderza nas względna wartość bycia.
Kaspar był postacią historyczną, człowiekiem skrzywdzonym przez los. W
wieku kilku lat został zamknięty w lochu i tam był trzymany przez wiele
lat. Kiedy odzyskał wolność i ponownie zobaczył świat był dorosłym mężczyzną.
Nie potrafił jednak mówić, chodzić ani myśleć. Nadmiar odczuć i przeżyć
oraz percepcja świata przerażały go. Nie umiał żyć, bo dotąd egzystował
niczym roślina. Jego odczucia były efektem pewnego rodzaju eksperymentu
psychologicznego. Powoli, poznając świat od podstaw, zrozumiał, że do chwili
gdy go nie poznał - nie czuł, nie myślał i niczego nie pragnął. Urzekło
go piękno świata, który pokochał wszystkimi zmysłami, jakimi mógł go odbierać.
Odkrył również kłamstwa, cierpienie i ból. Nie chciał jednak powracać do
świata, w którym to wszystko nie istniało. Bo czym byłoby życie bez cierpienia,
bólu, nienawiści czy żalu? Czyż nie tym samym, co życie bez miłości,
zrozumienia czy przyjaźni? Bo „życie przepływa jak obłok, niezależnie od
nas, smagane wichrem doznań, skrapiane deszczem łez, ale i rozjaśniane
blaskiem słońca" - jak mówi sentencja. Musimy więc przyjąć cierpienie,
aby móc potem cieszyć się, kochać, i być kochanym. Człowiek, który posiada
marzenia, pragnienia i dążenia, jest bogatszy. Kamienie toczone pod górę
są również częścią układanki, która tworzy nasze życie.
Można przerwać pracę, spuścić kamień w dół i usiąść w zadumie nad życiem
i swoim losem, a nie znalazłszy w nim sensu, zrezygnować i odejść, jednak
dopiero kiedy zrozumiemy wartość zwykłego szarego życia oraz swoją siłę
i odwagę, by je kontynuować, uświadomimy sobie, kim naprawdę jesteśmy.
Ludźmi o szarych, wyblakłych twarzach, czy też „rycerzami w lśniących zbrojach"?
L O O K N Ą Ć S O B I E Z A W S Z E M O Ż N A
„Looknij no przez window, czy mój car za cornerem stoi". Wątpię, czy statystyczny
Polak słysząc taki dziwoląg wiedziałby, o co chodzi. Faktem jest jednak,
iż tego typu zdania i pojedyncze wyrażenia krążą dość swobodnie w naszych
szkolnych środowiskach i nie są bynajmniej dla nas niezrozumiałą nowością.
Ba, niektórzy nawet umyślnie męczą swe szare komórki, by coś takiego stworzyć!
Tylko po co? Czyżby nasz ojczysty język był aż tak nudny, że trzeba go
na siłę urozmaicać?
Dlaczego powstają gwary (współcześnie slangi) charakterystyczne i
specyficzne tylko dla danych grup społecznych i niezrozumiałe poza nimi?
Może właśnie dlatego, że warto się odróżniać, warto skracać sobie poprawne,
polskie wyrazy, zastępować je innymi, bardziej dosłownymi, nawet jeśli
pochodzą z języka obcego.
Adam Mickiewicz z wrażenia pewnie przewraca w grobie swe wieszczowskie
kości. To samo pewnie dzieje się z Rejem, który w końcu twierdził, iż „Polacy
nie gęsi i swój język mają". Faktem niezaprzeczalnym jest, że my, co prawda,
nie drób, ale gęgać po obcemu to zawsze lubiliśmy. Gęgaliśmy już w czasach
Zagłoby, wtedy były to tzw. makaronizmy, czyli przeplatane łaciną zdania.
Nikt wówczas nie uważał tego za zły nawyk, wprost przeciwnie, osoba używająca
łaciny uważana była za niezwykle oczytaną i elokwentną. Później, około
wieku XVIII, nastała w Polsce epoka francuszczyzny, według mnie istna komedia,
a może horror? Polacy wówczas ( nie wszyscy, głównie tzw. elita ) władali
nienagannym francuskim, ale czasem nie potrafili zgoła wymówić poprawnego
zdania w swym ojczystym języku. Ale cóż, skoro taka panowała moda, to trzeba
było ( ? ) poddawać się jej trendom i naśladować sposób bycia niektórych
mieszkańców Paryża. Na kresach naszego państwa szerzyły się natomiast makaronizmy
przeładowane słownictwem krajów sąsiednich. Ale to też, podobnie jak pozostałe
dwa przypadki było tolerowane i rozpowszechniane dalej.
Dlaczego więc pod koniec XX w. robi się taki rwetes z powodu angielszczyzny?
Dlaczego chcemy zmienić zapożyczone co prawda, ale już przyjęte angielskie
słowa? Dlaczego pager ma stać się wzywakiem, znajderem, wieściakiem czy
zawołajkiem, a grill ma otrzymać miano dymorusztu, pitraszera, żarek itd.,
gdy tymczasem w USA na kiełbasę mówi się kielbasa? Dlaczego więc fitness
club ma stać się sylwetnikiem lub kondycznikiem, a body przeobrazić się
w cielśnika, przylęgniaczka, cielaka, a może nawet obleśnika?
Czy to ma sens? Nie lepiej było pomyśleć o tym troszkę wcześniej,
zanim w ogóle tych nazw używać zaczęto? Co nam się stało, że tak nagle
zaczęliśmy z niemal szaleńczą pasją bronić własnego języka, czyżby odżyła
w nas stopniowo zatracana świadomość narodowa? A może wreszcie uzmysłowiliśmy
sobie ten prosty fakt, że gdy nie będziemy należycie traktować języka naszych
przodków, to zostaniemy kompletnie zalani angielszczyzną i nie wiadomo
jeszcze czym, a nasze dziatki będą lepiej mówić po angielsku niż po polsku?
Z drugiej strony, angielski zna prawie cały świat, może więc dobrze byłoby
nauczyć się komunikować z obcokrajowcami nie tylko na migi? Poza tym, dlaczego
ludzie używają słów „notabene", „de facto" itd. i uważa się ich za niemal
wzorowych i eleganckich Polaków, a tych używających zwrotów zachodnich
powszechnie się piętnuje?
Przede wszystkim jednak warto chyba zauważyć, że jedynie język martwy
nie rozwija się i nie przyjmuje obcych słów. A przecież „Ojczyzna - polszczyzna"
żyje, póki my i profesor Miodek egzystujemy jeszcze na tym padole. O co
więc chodzi? Chyba tylko o to, że jak my, Polacy, coś zaczniemy, to już
nie możemy skończyć. Zaczynamy się uczyć języka, ale zaraz zalewa on nasz
kraj tak, że rodzime napisy i witryny sklepowe zaczynają przypominać rzadkie
i małe wysepki na obcym morzu. Proponuję więc nauczyć się tylko odrobinki
umiaru i wyczucia, a także zapomnieć o szpanerstwie, które każe nam czasami
robić z siebie idiotów i „lookać za corner"
X X X
Napiszę Ci coś o ludziach. Właściwie to nigdy ich nie lubiłam. Może dlatego,
że tak mało potrafię być pobłażliwa dla ich wad. A może dlatego, że wiecznie
miałam problemy z dogadaniem się sama ze sobą, więc cóż dopiero mówić o
porozumieniu się z rówieśnikami? Gdy byłam mała, nie miałam koleżanek,
a jeśli się bawiłam to tylko z młodszymi. Wobec starszych byłam nieśmiała,
a rówieśnicy - szkoda gadać. Teraz w mniejszym lub większym stopniu jestem
w przyjaźni z klasą, ale mam często wrażenie, że stoję obok. Jestem jak
widz, a klasa, przynajmniej jej większa część, to aktorzy. To oni grają
sztukę życia. Tak bardzo chciałabym grać, ale każda moja próba wejścia
na scenę kończy się bolesnym spadkiem na fotel widza. Może tym razem się
uda? Ale choć to boli, zawsze próbuję i nie wiem, dlaczego. To jest jakaś
dziwna siła, nieodparta, jak tęsknota, która ciągnie serce do ukochanej
osoby. Mimo tego ludzi nie lubię, za wiele ludzkich przywar, za gniew i
fałsz. Najbardziej ich jednak nie lubię za masowość. Tak mało jest orginalnych
jednostek, które nie boją się przeciwstawić społeczeństwu, są sobą. Nie
robią nikomu krzywdy, ale ludziom się to nie podoba. Społeczeństwo ma to
do siebie, że chce mieć na wszystko wpływ, chce wszystko kształtować. Czy
mówiłam Ci o foremkach? To jest taka trochę moja własna teoria, trochę
nie. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że o formach pisał już Gombrowicz.
Nigdy nie czytałam tego autora, nie wiem więc, co on myślał. Napiszę Ci,
co ja sobie wysnułam. Otóż społeczeństwo ma foremki i chce każdego w nie
wtłoczyć. No i ze mną jest pewien problem. Ja żadną miarą nie mieszczę
się w żadnej, albo są też foremki za duże. Ale taka foremka nie może być
za duża, ponieważ człowiek zarasta i zarasta, gnije. Gdy jest znów za mała,
to aby się do niej dopasować, trzeba się po prostu wpychać na siłę lub
urywać siebie po kawałku. Czy wyobrażasz sobie ból psychiczny człowieka,
który próbuje się dopasować do tej foremki, by tylko być zaakceptowanym
przez głupie społeczeństwo? Bo ono jest głupie - zabija to, co indywidualne,
swoje, moje, twoje. By było z Ciebie zadowolone musisz zapomnieć o kawałkach
swojej osobowości. Ale to tak, jakbyś urwała sobie rękę. Żyjesz, ale nie
jesteś już kompletną osobą. No i ja właśnie nie chcę się wtłoczyć w byle
jaką, społeczną foremkę. Muszę mieć ją odpowiednią, ale jeszcze jej nie
znalazłam. A przecież muszę mieć foremkę. Muszę?!
F e l u ś, b a s e b a l l i b a b c i a
„Ciągle pada.." chciałaby zapewne zaśpiewać niepozorna, szczelnie
otulona dżinsową kurteczką postać, ale przeraźliwie świszczący wiatr uniemożliwiał
jej skutecznie jakąkolwiek próbę wydobycia głosu. Felusiowi zostały więc
tylko myśli, a biorąc pod uwagę fakt, iż ostatnią lekturą naszego bohatera
była kronika kryminalna i „pełne" Chochołów „Wesele", nie były one nazbyt
sielskie. Tego raczej nieprzyjemnego kwietniowego dnia Anno Domini 1997
w sercu Felusia wezbrało więcej niż zwykle przerażenia: „I po kiego grzyba
było iść na tę „Śmiechałę", spektakl co prawda śmieszny, ale jak tu teraz
wracać samemu... w tę ciemną, wietrzną noc?!" - myślała mała, kręcąca się
podejrzliwie we wszystkie strony główka, przynależna reszcie Felusiowej
persony, obecnie dzielnie i z właściwą sobie gracją gramoliła się przez
metalową bramkę, odgradzającą Zamek od reszty świata. Wszelkie ponure rozmyślania
nawiedzające skromną osobę Felicjana K. musiały na chwilę przerwać swój
tok, bowiem silniejszy podmuch wiatru uniósł i przy akompaniamencie wręcz
indiańskich wrzasków nieomal zepchnął naszego Felusia w głąb ciemnej czeluści,
w malowniczy sposób ozdabiającej środek brukowanej drogi u podnóża otoczonego
nowym i zapewne kosztownym murkiem Zamku. Dobrze choć, że nic nie znacząca
wobec żywiołu postać zdołała w ostatniej chwili, całkiem przypadkowo zahaczyć
się kołnierzem swej przydużej kurteczki o wystającą deskę prowizorycznego
ogrodzenia wokół osławionej dziury. Aktualnie więc cudem ocalona, skrajnie
przerażona niewielka postać dyndała sobie prawie swobodnie, gdyż harmoniczny
ruch zakłócało machanie małych nóżek, które rozpaczliwie próbowały znaleźć
dla siebie jakieś oparcie - „Może mi ktoś pomoże? - myślał niepewnie Felicjan
- ale lepiej nie, bo wcześniej musiałbym krzyknąć, a sytuacja i bez wrzasków
jest nader krępująca, zresztą gdyby akurat przydarzył się jakiś znajomy,
to mógłby sobie jeszcze źle pomyśleć, że to niby nie mam co robić, tylko
włóczyć się nocą po mieście i dyndać nad jakąś wyrwą w ziemi!". A przecież
poważny, szanujący się i dobrze prowadzący Felicjan K. Takich rzeczy nie
robi. Postanowił więc liczyć na swe własne siły i zdolności kombinatorskie,
dzięki którym to, co prawda po niewiarygodnie długiej chwili zabłąkani
nocą przechodnie mogli znów ujrzeć nad „wlotem przepaści" dumne z siebie
Felusiowe oblicze. Co prawda niezgrabnie gramoląca się między deskami persona
drobnej postury starała się, by jej uroczy i niewinny uśmiech przekonał
wszystkich zainteresowanych, iż on tak specjalnie sobie wlazł do tej dziury
i naprawdę nic mu się nie stało. Następnie jeszcze zazipany Felicjan pomaszerował
zwiewnie dziarskim kroczkiem w siną lub raczej czarną dal. Lecz z każdym
drobnym stąpnięciem przybliżającym go do Starówki serduszko Felusia biło
znów na trwogę, a małe oczka rozglądały się wokół, poszukując gdzieś utajonego
wroga. Czuwały również uszy, które już w chwilę później wychwyciły przytłumiony,
groźnie brzmiący stukot. „Tylko się nie odwracaj Felicjan, bo to pewnie
jakaś banda nieletnich stuka za tobą kijami baseballowymi!" - Tej treści
samotna myśl krążyła natarczywie między zwojami Felusiowego mózgu, wprawiając
tym samym w coraz szybszy ruch nie za długie nóżki, odmierzające żałośnie
małe kroczki. „Może by się tak jednak obejrzeć?" - zastanawiał się Feluś,
kiedy zauważył, iż oddalił się na całkiem bezpieczną odległość, a żaden
z pięciu przynależnych mu zmysłów nie wychwycił choćby śladu pościgu. Pomyślawszy
względnie krótką chwilę, odwrócił się wolno i niepewnie, przyjmując bojową
postawę (lekko na palcach, by mógł zdać się większym). Jednocześnie jego
czujne nóżki skłonne były w każdej chwili wykonać odpowiedni ruch i unieść
resztę zagrożonego ciała, gdzie pieprz rośnie. Spojrzeniem (prawie) sokolich
oczu krótkowidza zmiótł szybko ulicę przed sobą, a gdy jego wzrok nie napotkał
nic prócz zgarbionej postaci niewielkiej staruszki (dziarsko pnącej się
pod stromą górkę placu św. Wojciecha, postukującej przy tym w takt drewnianą
laseczką), Feluś nie mógł się powstrzymać od serdecznego śmiechu, tak głośnego,
iż zapewne usłyszała go oważ babcia, która obecnie przyspieszyła tempo
i ruszyła już na wprost rozradowanego Felicjana. „Co młody człowieku śmiejesz
się ze mnie?!" I nie czekając na odpowiedź zaczęła wymachiwać ową laską
nad biedną, zdezorientowaną głową Felicjana, którego nie trzeba było dwa
razy zachęcać, wnet jego pierwotnie otwarte ze zdumienia usta wydały krzyk,
a nogi ruszyły w przód swym ostatnio zwykłym tempem. Babcia nie była jednak
osobą, która łatwo rezygnuje, pędziła więc teraz tuż za nieszczęsnym uciekinierem
kręcąc laską młyńce wokół naszego biedaczyny. Całe szczęście, że zapewne
litościwi wszyscy święci uruchomili wzywający na wieczorne nabożeństwo
wieczorny dzwon, co wyhamowało pęd babci, mruknęła coś jeszcze w kierunku
znikającej między drzewami persony, a następnie poprawiła garderobę i krokiem
statecznej, schorowanej matrony ruszyła w kierunku kościelnych drzwi. Tymczasem
nasz Feluś zdążył już oprzytomnieć i mrucząc pod nosem niezbyt wybredne
słowa na temat źle wychowanych babć ruszył znów w miarę opanowanym i dostojnym
tempem. Zwolnił jednak zaraz, ponieważ zorientował się, iż rozpościerające
się przed nim czeluście parkowych alejek nie wyglądają wcale zachęcająco.
Tak więc strachliwe indywiduum znów stanęło niepewnie i musiało użyć całej
swej marnej siły woli, by ruszyć przed siebie nieporadnym, drżącym krokiem.
„Trzymaj się Felicjan, jeszcze tylko kilka metrów i będziesz w domu - próbował
się bezskutecznie pocieszać. - Tak, ale teraz trzeba przejść koło szkoły,
przedszkola i Bóg wie jeszcze ilu miejsc, wokół których krążą nieletni
przestępcy. Jeszcze się któremuś nie spodobam i mnie zbije, takim drągiem
baseballowym, który podobno można sobie kupić..." - myślał strachliwie
człowieczek, wygrzebując z kupy chrustu spróchniałą, niepewnie wyglądającą
gałąź, która zapewne miała być podporą i obrońcą kurczowo trzymającego
się niej Felusia. „O tam idą dwie groźnie wyglądające postacie - chyba
z podstawówki!"- oceniał szybko struchlały Felicjan i nie czekając na słowa
zachęty, czym prędzej czmychnął za pierwsze lepsze drzewo. „Idą w moją
stronę" - rozumował szybko nieszczęśnik zza drzewa, wciągając przy tym
i tak już zapadnięty brzuszek i chowając głowę w wątłe ramionka. Ewentualni
baseballiści przeszli jednak obok drzewa spokojnie, niczego nie zauważywszy.
„Ocalony" już chwilę później wypełzał zza drzewa, a widząc już światła
swojej ulicy zmężniał troszkę, odrzucił swą broń i powlókł się stąpając
nadzwyczaj nonszalancko i sprężyście. W duchu jednak karał się za swą przesadną
ostrożność. „Taki duży licealista, a za drzewo się chowa - wstydź się Felicjan!
Nie powinieneś czytać prasy i lektur, bo twoja bogata, do wyższych rzeczy
stworzona wyobraźnia zaraz zaczyna sobie imaginować nie wiadomo co, że
to niby w Sandomierzu są nieletni przestępcy".
Tego typu rozważania zajmowały przez dłuższą chwilkę niewielki czerep
naszego bohatera. Przerwało je dopiero pewne zdarzenie, mające miejsce
tuż przed Felusiowym blokiem. Otóż synek sąsiadki pod kochającymi, matczynymi
oczami spokojnie tarmosił i wywijał jakimś biednym kotem. Na to nasz biedny
Felicjan nie mógł pozwolić i mimo, że z natury nieśmiały i nieczepialski,
podszedł teraz zdecydowanie ku kobiecie i zapytał :
— Dlaczego pani pozwala swemu synowi traktować tak zwierzę!
— Że co? A to... a co cię to obchodzi, to mój syn, a zresztą jest jeszcze
tyle kotów na tym świecie!
Felicjan nie słuchał dalej, wziął kota pod pachę i ruszył w kierunku
drzwi wejściowych. „A przed chwilą właśnie uwierzyłem w zacność mieszkańców
Sandomierza" - rozważał rozgoryczony - i cóż się dziwić później, że nieletni
popełniają przestępstwa nagminnie, skoro własni rodzice już w dzieciństwie
patrzą na okrucieństwo jakiego dopuszczają się ich dzieci na zwierzętach,
tak, tak, najpierw zwierzęta, a potem... No cóż, ale jest jeszcze w końcu
tyle ludzi na tym świecie!".
B.M.
Ś C I A N A
Spośród pytań, jakie sobie zadaję w chwilach zamyśleń, najczęściej
powtarzają się te dotyczące życia, jego początków i celu. Kiedyś, gdy w
telewizji pokazano samobójcę, który skoczył z siódmego piętra budynku,
ponieważ stwierdził, że nie ma po co żyć, doszłam do wniosku, że życie
nie mogłoby istnieć bez motywacji, bez czegoś, co zmuszałoby i zachęcało
do oddychania, poruszania się, bycia, czucia.
Myślałam, że to miłość. „Bóg jest Miłością" - uczy Biblia, „On nas
stworzył". Jednak nasuwa mi się pytanie: czy kiedy Bóg stwarzał świat,
czynił to dlatego, że go kochał? Przecież świat jeszcze w ogóle nie istniał!
Czy dla Swojej chwały? Byłby więc tak małostkowy i ludzki, jak współczesny
człowiek dążący do władzy i sławy? „Bóg jest Miłością" . A miłość chyba
ma to do siebie, że musi oddawać siebie komuś. Dlatego Bóg stworzył kogoś,
kogo mógłby obdarować sobą. Tym kimś jest cały świat, wszystkie stworzenia,
a szczególnie - człowiek. Miłość darowała mu wszystko: ziemię, wody, rośliny,
zwierzęta. Chciała, by był szczęśliwy.
Ale czy Adam i Ewa byli tak naprawdę szczęśliwi? „Byli" - odpowiada
Kościół - „przecież żyli w Raju". Ale czy oni rzeczywiście ŻYLI? Istnieli,
lecz czy istnienie można nazwać życiem? Życie to nie tylko jedzenie, spanie
ruch i inne „życiowe" czynności. Życie - to uczucia, jakie wszystkie te
czynności ze sobą przynoszą. To radość, smutek, zadowolenie, rozczarowanie,
a nawet cierpienie.
Człowiek w darze od Boga otrzymał duszę - Jego cząstkę, a więc miłość,
ale też dostał wolną wolę.
Zastanawiam się, po co właściwie Bóg dał człowiekowi wolność wyboru?
Miłość przecież dąży do posiadania całej istoty, której się ofiarowała.
Bogiem musiała więc kierować też ciekawość, co zrobi ta istota; jak się
zachowa wobec różnych sytuacji. I ciekawość Bóg również przekazał człowiekowi.
Lecz to jest tylko część duszy człowieka. Resztę jej musi on sam wypełnić.
Lecz czym? Przecież nie ma on nic, chociaż ma wszystko!
Bóg postawił też przed człowiekiem zakaz: „nie jedz owoców z drzewa
poznania Dobra i Zła". W ten sposób może chciał zmobilizować człowieka
do działania, do zapełniania pustki. Jeżeli masz pustą, białą ścianę w
pokoju, to malujesz na niej coś, wieszasz obraz lub kwiatka, a jeżeli nawet
nie - to też czekasz z zaciekawieniem, co ją wypełni. Kiedy w końcu zezłości
Cię czekanie, kopiesz w nią butem i... stało się: masz ślad buta na ścianie,
już nie jest biała i pusta - stworzyłeś historię. Adam i Ewa też to zrobili;
kiedy znudziło im się czekanie na jakieś zdarzenie - stali się bardziej
podatni na wpływ Zła, choć go nie znali (złość przy kopaniu ściany też
jest złym uczuciem). Pierwsi Rodzice też stworzyli historię - zjedli zakazany
owoc i poznali Dobro i Zło. Zapełnili część pustki. I chociaż Bóg wygnał
ich z Raju, nie sądzę, by bardzo żałowali.
Narodziło się życie: czuli strach, cierpienie, tęsknotę, radości i
smutki, ale... byli chyba szczęśliwi. Szczęśliwi dlatego, że mogli to odczuwać,
mogli żyć. Zaczęli pracować, uprawiać ziemię, z nakazu Boga: „W pocie więc
oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie" i cieszyli się z własnych
sukcesów. Mieli dzieci, którym przekazali umiejętności życia i czucia.
Żyli długo, Biblia mówi, że pięćset lat, lecz nie zdołali zapełnić pustki
w duszy, dlatego ich dzieci musiały przejąć to zadanie. I tak żyjemy zapełniając
naszą pustkę. Żyjemy tu, na ziemi, ciągle poszukując dostępu do wiedzy,
którą posiada Bóg. Goniąc przyszłość odkrywamy przeszłość, lecz tracimy
teraźniejszość; umyka nam przez palce, a Bóg na nas czeka, by kiedy już
skończymy zamalowywać tę naszą białą ścianę - przyjąć nas do siebie z powrotem.
Jak długo każemy Mu jeszcze czekać?
Prawdopodobnie bardzo długo, bo w zaślepieniu swoim przegoniliśmy
wieżę Babel; nie potrafimy się ze sobą dogadać. Błędem naszym jest to,
że każdy chce to zrobić sam. A przecież gdybyśmy się wszyscy złączyli,
zaprzestali walk o to, jakim kolorem pomalować i do kogo będzie należał
skrawek muru - szybciej byśmy skończyli. Ten mur teraz - zamiast łączyć
nas - rozdziela; każdy się nim odgradza i za nim chowa. Ciekawość zawładnęła
nami, lecz w drodze do odkrywania wszechświata zagubiliśmy gdzieś miłość.
„I chociażbym posiadł wszelkie tajemnice i wszelką możliwą wiedzę [...]
a miłości bym nie miał, byłbym NICZYM"; i tylko ona jest zdolna dokończyć
to, co zapoczątkowali Adam i Ewa.
M.D.
"Spójnia"
W p o s z u k i w a n i u s e n s u ż y c i a
Człowiek rodzi się i daje szczęście innym. Dorasta i wybiera własną
drogę. Jest panem własnego losu i sam decyduje, co będzie dla niego dobre.
Gdy dorastamy, zaczyna nas nurtować pytanie: jaki sens ma życie? Poszukują
sensu w swojej pracy i zajęciach. Dawniej człowiek pracował, wierząc, że
robi to dla dobra przyszłego pokolenia. Dzisiaj wątpimy, czy jakaś przyszłość
będzie. Człowiek zdolny jest obecnie do zniszczenia całej ludzkości. Dlatego
zadajemy sobie pytanie, jaki sens ma życie ludzi i ich praca, skoro świat
zagrożony jest katastrofą.
Od początku swojego istnienia każdy wie, że musi umrzeć. Istnieje jednak
coś, co sprawia, że nasze życie nie jest tragiczne i wstrząsające. Wiara
w wieczne życie sprawia, że odnajdujemy sens naszej pracy i poświęceń,
nadaje sens naszemu cierpieniu. Każdy pragnie, aby jego życie było szczęśliwe
i właśnie w wierze szuka sensu swojej wędrówki. Człowiek został powołany
do życia bez własnej woli, żyje bo musi. Ludzie sami przyczyniają się do
tego czy będą szczęśliwi, czy umrą w cierpieniu. Człowiek powinien przeżyć
życie tak, aby nie czuł się winny, że stracił wiele cennych chwil. Umierając
powinien być przekonany, że oddał się słusznej sprawie.
Gdy umiera wybitny pisarz nie opłakujemy naszego wieszcza, lecz to,
że wyschło pewne źródło wartości, w którym odnajdowaliśmy nowe cele. Życie
obdarzone zdolnością myślenia, inteligentne, wypełnione wiarą, jest wyjątkową
szansą i ogromnym darem. Dlatego należy uczynić wszystko, aby tę szansę
wykorzystać. Jeżeli zmarnujemy to co otrzymaliśmy, nasze życie straci sens.
To, czy wybierzemy właściwą drogę zależy od nas. Człowiek o uzdolnieniach
plastycznych będzie bardzo nieszczęśliwy, gdy zostanie lekarzem. Będzie
czuł, że to co robi nie ma sensu, a jego praca nie przyniesie mu nigdy
zadowolenia. Dlatego należy pytać samego siebie: po co żyję? Gdy świadomie
zadajemy sobie to pytanie i stawiamy przed sobą upragnione cele, nadajemy
swojemu życiu sens i najwyższy wymiar. Wszystko zależy od człowieka, od
tego, czego pragnie i na czym mu najbardziej zależy.
Małgorzata Warzycka
S A M O B Ó J S T W O
Na czym polega istota samobójstwa ? Czy człowiek ma prawo do uwolnienia
się od cierpień życia? To problem, który zastanawia wielu ludzi już od
dawna. Nie każde samobójstwo jest przejawem tchórzostwa czy upadku. Wydałoby
się, że jest to proste wyjście z ciężkiego zawikłanego labiryntu. Otóż
nie! Jest to najtrudniejsza droga, do której przebycia potrzebna jest ogromna
odwaga. Należałoby się więc Poważnie zastanowić czy samobójca to tchórz,
czy bohater? Człowiek, który próbuje zakończyć swoje życie, oczekuje naszego
współczucia i wsparcia. Nie zasługuje na śmierć ten, kto prawdopodobnie
wytrącony jest z równowagi psychicznej i jest w stanie głębokiej depresji.
Żaden zdrowy czlowiek nie byłby w stanie popełnić takiego czynu. Każde
usiłowanie semobójstwa powinno być dla nas sygnałem, że został on odepchnięty,
pokrzywdzony i czeka na pomoc. Jeśeli nikt nie poda mu ręki, będzie próbował
dalej. Na pytanie dlaczego odpowiedź jest prosta. Taki człowiek chciał
zwrócić na siebie uwagę innych, skoro jednak nie udało mu się to, będzie
dalej próbował. Dlatego nie ma sensu mówić, że np. jest idiotą,bo zastrzelił
się z powodu zdrady żony. Trzeba się raczej zastanowić, dlaczego to uczynił?
Co go do tego skłoniło i w jakim musiał być stanie, jeżeli odważył się
na taki krok. Należy się też zastanowić czy istnieje człowiek, który nigdy
nie myślał o samobójstwie. Prawie każdy w trudnych momentach szuka ulgi
w myśli, że pozostaje mu jeszcze to ostatnie wyjście z labiryntu. Jedni
widzą w samobójstwie ucieczkę w nicość i pustkę, która przynosi ulgę, inni
natomiast koniec cierpirnia na ziemi i początek wspaniałego życia wiecznego.
Jesli wychodzimy zwycięsko z tego kryzysu, to tylko dlatego, że napotkalismy
i znaleźliśmy podporę w jakiejś osobie. Chwytamy się wtedy tej jednej nadziei
i powoli odzyskujemy utraconą równowagę.
Można więc powiedzieć, że samobójcy to ludzie, których wołanie o pomoc
nie przynosi rezultatu. To my przyczyniamy się do ich śmierci, zapatrzeni
w swoje sprawy nie zauważamy potrzeb innych.
Gośka
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ