Gazetki szkolne



 
  1. Zaduma nad życiem
  2. Looknąć sobie zawsze można
  3. XXX
  4. Feluś, baseball i babcia
  5. Ściana
  6. W poszukiwaniu sensu życia
  7. Samobójstwo

"Podkasana Muza"
 
Z  A  D  U  M  A     N  A  D      Ż  Y  C  I  E  M
 
   Życie  nastolatków  jest  stanem  nie  do  opisania.  Ich  przeżycia,  opinie  na  temat  świata,  wyobrażenia  o  życiu  wydają  się  dorosłym  bardzo  naiwne  i  niedojrzałe.  A  jednak  chwile,  gdy  ma  się  naście  lat  są  chyba  najpiękniejsze  w  życiu.  Wspomina  się  je  latami,  wracając  do czasów,  gdy  serce  było  więcej  używane  od  rozumu,  a  uczucia  przesłaniały  rozsądek.  Dorosłe  życie  w  wyobrażeniach  młodości  jest  długim,  wspaniałym  pasmem  sukcesów,  przyjemności  i  szczęścia.  Jednak  ono  samo  szybko  i  bardzo  skutecznie  przekonuje  nas  o  tym,  że  to  nieprawda.
       William  Szekspir  w  sonetach,  które  stworzył pod  koniec  życia  pisał:
„W  śmierć  jak  w  sen  odejść  pragnę  znużony  tym  wszystkim
Tym,  jak  rzadko  zasługę  nagradza  zapłata Jak  miernota  się  stroi  i  raduje  zyskiem Jak  czystą  ufność  szydzi  wiarołomstwo      świata
Znużony  odejść  pragnę  (...)"
Odchodził,  pozostawiając  po  sobie,  podobnie  jak  Horacy,  „pomnik  trwalszy  niż  ze  spiży".  Stworzył  dzieło,  które  pozostanie  śladem  jego  życia, bo  przecież  „tworzyć  znaczy  zabijać  śmierć".
    O  czym  pomyśleliście,  zabiegani  ludzie,  kiedy  w  pewną  jesienną  sobotę  zobaczyliście  zaćmienie  słońca?   Czyż  takie  zjawisko  nie  sprawia,  że  choćby  na  chwilę  wszystkie  ważne  sprawy  przestają  wiele  znaczyć,  gdyż  stają  się  błahe  wobec  ogromu?  Słońce  od  wieków  jest  świadkiem  ewolucji  człowieka,  jego  wzlotów  i  upadków.  Życie  człowieka  jest  tylko  kroplą  w  oceanie  istnień.   Jedną  maleńką  kroplą,  która  dla  każdego  z  nas  jest  najważniejsza  na  świecie.  To  co  nas  otacza,  to  zbiór  spraw,   przeżyć  i  obrazów,  które  stanowią  nasz  osobisty  kalejdoskop.  Nasz  jedyny  świat.  I  choć  wiemy,  że  na  świecie  jest  tak  wiele  cudownych  miejsc,  które  można  pokochać,  zawsze  powracamy  w  jedno,  jedyne  miejsce  na  ziemi - nasz  ogród  młodości...  Trzeba  gdzieś  posiadać  korzenie,  ale  być  jednocześnie  wolnym  niczym  ptak.
     Są  w  życiu  chwile  o  smaku  gorzkiej  kawy,  kiedy  myśli  przepełnia  wrażenie,  iż  „wszędzie  dobrze,  gdzie  nas  nie  ma",  chwile,  które  nas  przerastają.  Albert  Camus  napisał  o  uczuciach  Syzyfa,  że  odnajduje  on  radość  w  swojej  nie kończącej  się  pracy.  Pisze,  iż  „powinniśmy  wyobrażać  sobie  Syzyfa  szczęśliwym"  i  że  „aby  wypełnić  ludzkie  serce  wystarczy  walka  prowadząca  ku  szczytom".  Ludzkie  przeżycia,  nieszczęścia,  a  nawet  zwykłe  codzienne  troski  są   czymś  w  rodzaju  toczonych  pod  górę  syzyfowych  kamieni.  Posiadanie  wyznaczonego  celu  nie  postawi  nas  nigdy  w  sytuacji,  kiedy  staniemy  nagle  pośrodku  drogi  przez  życie  wątpiąc  w  jego  sens.  A  sens  to  coś,  co  się  życiu  nadaje.  Odnajdując  go  więc  w  zmaganiach  z  szarą  codziennością  mamy  szansę  na  szczęście  i  wieczną  młodość,  bo  „nie  starzeją  się  ci,  którzy  nie  mają  na  to  czasu".  Poświęcając  go  zaś  wyobrażeniom  o  idealnym  świecie  bez  wad,  nie  można  zajść  daleko.  Dlatego,  że  taki  świat  nie  istnieje,  a  ten,  który  został  nam  dany  jest  również  dobry,  tylko  należy  właściwie  go  zinterpretować,  by  odnaleźć  radość  życia.
      Nie  jesteśmy  przecież  pierwszymi  ludźmi  na  ziemi  Świat  nie  powstał  wraz  z  godziną  naszych  narodzin.  Wcześniej   żyli  również    ludzie,  którzy  cieszyli  się,  cierpieli,  kochali,  bali  się  śmierci.  Przeżyli  swój  określony  czas  na  ziemi.  Wiele  okruchów  ich  życia  przedostało  się  do  naszych  czasów,  abyśmy  wiedzieli,  że  uczucia  jakich  doznajemy  po  raz  pierwszy,  istniały  setki  lat  wcześniej,  a  prawdy,  których  uczy  nas  życie,  zostały  już  dawno  odkryte.  Na  świecie  żyli  różni  ludzie.  Niektórzy  bezmyślnie  zabijali  swój   czas  dany  im  na życie,  inni  zaś  pracowicie  stawiali  sobie  horacjański  pomnik.  Byli  i  tacy,  którzy  skrzywdzeni  przez  historię  zostali  zapomniani.  Choć  ich  życie  godne  było  poznania,  czyny  bohaterskie  i  wzniosłe  myśli,  wszystko  zostało  zatarte  wiatrem  przyszłości.  Są  dla  nas  anonimowi,  czasem  nie rozumiani  przez  inność  obyczajów,  zasad  czy  mody...
       A  jednak  często  ocieramy  się  o  przeszłość  nie  tylko  w  literaturze.  Poznając  historię  życia  Kaspara  Hausera  uderza  nas  względna  wartość  bycia.  Kaspar  był  postacią  historyczną,  człowiekiem  skrzywdzonym  przez  los.  W  wieku  kilku  lat  został  zamknięty  w  lochu   i  tam  był  trzymany  przez  wiele  lat.  Kiedy  odzyskał  wolność  i  ponownie  zobaczył  świat  był  dorosłym  mężczyzną.  Nie  potrafił  jednak  mówić,  chodzić  ani  myśleć.  Nadmiar  odczuć  i  przeżyć  oraz  percepcja  świata  przerażały  go.  Nie  umiał  żyć,  bo  dotąd  egzystował  niczym  roślina.  Jego  odczucia  były  efektem  pewnego  rodzaju eksperymentu  psychologicznego.  Powoli,  poznając  świat  od  podstaw,  zrozumiał,  że  do  chwili   gdy  go  nie  poznał - nie  czuł,  nie  myślał  i  niczego  nie  pragnął.  Urzekło  go  piękno  świata,  który  pokochał  wszystkimi  zmysłami,  jakimi  mógł  go  odbierać.  Odkrył  również  kłamstwa,  cierpienie  i   ból.  Nie  chciał  jednak  powracać  do  świata,  w  którym  to  wszystko  nie  istniało.  Bo  czym  byłoby  życie  bez  cierpienia,
bólu,  nienawiści  czy  żalu?  Czyż  nie  tym  samym,  co  życie  bez  miłości,  zrozumienia  czy  przyjaźni?  Bo  „życie  przepływa  jak  obłok,  niezależnie  od  nas,  smagane  wichrem  doznań,  skrapiane  deszczem  łez,  ale  i  rozjaśniane  blaskiem  słońca" - jak  mówi  sentencja.  Musimy  więc  przyjąć  cierpienie,  aby  móc  potem  cieszyć  się,  kochać,  i  być  kochanym.  Człowiek,  który  posiada  marzenia,  pragnienia  i  dążenia,  jest bogatszy.  Kamienie  toczone  pod  górę  są  również  częścią  układanki,  która  tworzy  nasze  życie.
Można  przerwać  pracę,  spuścić  kamień  w  dół  i  usiąść  w  zadumie  nad  życiem  i  swoim  losem,  a  nie  znalazłszy  w  nim  sensu,  zrezygnować  i  odejść,  jednak  dopiero  kiedy  zrozumiemy  wartość  zwykłego  szarego  życia  oraz  swoją  siłę  i  odwagę,  by  je  kontynuować,  uświadomimy  sobie,  kim  naprawdę  jesteśmy.  Ludźmi  o  szarych,  wyblakłych  twarzach,  czy  też  „rycerzami  w  lśniących  zbrojach"?
 
L O O K N Ą Ć   S O B I E   Z A W S Z E   M O Ż N A
 
 „Looknij  no  przez  window,  czy  mój  car  za  cornerem  stoi".  Wątpię,  czy  statystyczny  Polak  słysząc  taki  dziwoląg  wiedziałby,  o  co  chodzi.  Faktem  jest  jednak,  iż  tego  typu  zdania  i  pojedyncze  wyrażenia  krążą  dość  swobodnie  w  naszych  szkolnych  środowiskach  i  nie  są  bynajmniej  dla  nas  niezrozumiałą  nowością.  Ba,  niektórzy  nawet  umyślnie  męczą  swe  szare  komórki,  by  coś  takiego  stworzyć!  Tylko  po  co?  Czyżby  nasz  ojczysty  język  był  aż  tak  nudny,  że  trzeba  go  na  siłę  urozmaicać?
      Dlaczego  powstają  gwary (współcześnie  slangi)  charakterystyczne  i  specyficzne  tylko  dla  danych  grup  społecznych  i  niezrozumiałe  poza  nimi?  Może  właśnie  dlatego,  że  warto  się  odróżniać,  warto  skracać  sobie  poprawne,  polskie  wyrazy,  zastępować  je  innymi,  bardziej  dosłownymi,  nawet  jeśli  pochodzą  z  języka  obcego.
      Adam  Mickiewicz  z  wrażenia  pewnie  przewraca  w  grobie  swe  wieszczowskie  kości.  To  samo  pewnie  dzieje  się  z  Rejem,  który  w  końcu  twierdził,  iż  „Polacy  nie  gęsi  i  swój  język  mają".  Faktem  niezaprzeczalnym  jest,  że  my,  co  prawda,  nie  drób,  ale  gęgać  po  obcemu  to  zawsze  lubiliśmy.  Gęgaliśmy  już  w  czasach  Zagłoby,  wtedy  były  to  tzw.  makaronizmy,  czyli  przeplatane  łaciną  zdania.  Nikt  wówczas  nie  uważał  tego  za  zły  nawyk,  wprost  przeciwnie,  osoba  używająca  łaciny  uważana  była  za  niezwykle  oczytaną  i  elokwentną.  Później,  około  wieku  XVIII,  nastała  w  Polsce  epoka  francuszczyzny,  według  mnie  istna  komedia,  a  może  horror?  Polacy  wówczas  ( nie  wszyscy,  głównie  tzw.  elita )  władali  nienagannym  francuskim,  ale  czasem  nie  potrafili  zgoła  wymówić  poprawnego  zdania  w  swym  ojczystym  języku.  Ale  cóż,  skoro  taka  panowała  moda,  to  trzeba  było  ( ? )   poddawać  się  jej  trendom  i  naśladować  sposób  bycia  niektórych  mieszkańców  Paryża.  Na  kresach  naszego  państwa  szerzyły  się  natomiast  makaronizmy  przeładowane  słownictwem  krajów  sąsiednich.  Ale  to  też,  podobnie  jak  pozostałe  dwa  przypadki  było  tolerowane  i  rozpowszechniane  dalej.
       Dlaczego  więc  pod  koniec  XX w.  robi  się  taki  rwetes  z  powodu  angielszczyzny?  Dlaczego  chcemy  zmienić  zapożyczone  co  prawda,  ale  już  przyjęte  angielskie  słowa?  Dlaczego  pager  ma  stać  się  wzywakiem,  znajderem,  wieściakiem  czy  zawołajkiem,  a  grill  ma  otrzymać  miano  dymorusztu,  pitraszera,  żarek  itd.,  gdy  tymczasem  w  USA  na  kiełbasę  mówi  się  kielbasa?  Dlaczego  więc  fitness  club  ma  stać  się  sylwetnikiem  lub  kondycznikiem,  a  body  przeobrazić  się  w  cielśnika,  przylęgniaczka,  cielaka,  a  może  nawet  obleśnika?
       Czy  to  ma  sens?  Nie  lepiej  było  pomyśleć  o  tym  troszkę  wcześniej,  zanim  w  ogóle  tych  nazw  używać  zaczęto?  Co  nam  się  stało,  że  tak  nagle  zaczęliśmy  z  niemal  szaleńczą  pasją  bronić  własnego  języka,  czyżby  odżyła  w  nas  stopniowo  zatracana  świadomość  narodowa?  A  może  wreszcie  uzmysłowiliśmy  sobie  ten  prosty  fakt,  że  gdy  nie  będziemy  należycie  traktować  języka  naszych  przodków,  to  zostaniemy  kompletnie  zalani  angielszczyzną  i  nie  wiadomo  jeszcze  czym,  a  nasze  dziatki  będą  lepiej  mówić  po  angielsku  niż  po  polsku?  Z  drugiej  strony,  angielski  zna  prawie  cały  świat,  może  więc  dobrze  byłoby  nauczyć  się  komunikować  z  obcokrajowcami  nie  tylko  na  migi?  Poza  tym,  dlaczego  ludzie  używają  słów  „notabene", „de  facto" itd.  i  uważa  się  ich  za  niemal  wzorowych  i  eleganckich  Polaków,  a  tych  używających  zwrotów  zachodnich  powszechnie  się  piętnuje?
         Przede  wszystkim  jednak  warto  chyba  zauważyć,  że  jedynie  język  martwy  nie  rozwija  się  i  nie  przyjmuje  obcych  słów.  A  przecież  „Ojczyzna - polszczyzna"  żyje,  póki  my  i  profesor  Miodek  egzystujemy  jeszcze  na  tym  padole.  O  co  więc  chodzi?  Chyba  tylko  o  to,  że  jak  my,  Polacy,  coś  zaczniemy,  to  już  nie  możemy  skończyć.  Zaczynamy  się  uczyć  języka,  ale  zaraz  zalewa  on  nasz  kraj  tak,  że  rodzime  napisy  i  witryny  sklepowe  zaczynają  przypominać  rzadkie  i  małe  wysepki  na  obcym  morzu.  Proponuję  więc  nauczyć  się  tylko  odrobinki  umiaru  i  wyczucia,  a  także  zapomnieć  o  szpanerstwie,  które  każe  nam  czasami  robić  z  siebie  idiotów  i  „lookać  za  corner"
 
X X X
 
        Napiszę  Ci  coś  o  ludziach.  Właściwie  to  nigdy  ich  nie  lubiłam.  Może  dlatego,  że  tak  mało  potrafię  być  pobłażliwa  dla  ich  wad.  A  może  dlatego,  że  wiecznie  miałam  problemy  z  dogadaniem  się  sama  ze  sobą,  więc  cóż  dopiero  mówić  o  porozumieniu  się  z  rówieśnikami?  Gdy  byłam  mała,  nie  miałam  koleżanek,  a  jeśli  się  bawiłam  to  tylko  z  młodszymi.  Wobec  starszych  byłam  nieśmiała,  a  rówieśnicy - szkoda  gadać.  Teraz  w  mniejszym  lub  większym  stopniu  jestem  w  przyjaźni  z  klasą,  ale  mam  często  wrażenie,  że  stoję  obok.  Jestem  jak  widz,  a  klasa,  przynajmniej  jej  większa  część,  to  aktorzy.  To  oni  grają  sztukę  życia.  Tak  bardzo  chciałabym  grać,  ale  każda  moja  próba  wejścia  na  scenę  kończy  się  bolesnym  spadkiem  na  fotel  widza.  Może  tym  razem  się  uda?  Ale  choć  to  boli,  zawsze  próbuję  i  nie  wiem,  dlaczego.  To  jest  jakaś  dziwna  siła,  nieodparta,  jak  tęsknota,  która  ciągnie  serce  do  ukochanej  osoby.  Mimo  tego  ludzi  nie  lubię,  za  wiele  ludzkich  przywar,  za  gniew  i  fałsz.  Najbardziej  ich  jednak  nie  lubię  za  masowość.  Tak  mało  jest  orginalnych jednostek,  które  nie  boją  się  przeciwstawić  społeczeństwu,  są  sobą.  Nie  robią  nikomu  krzywdy,  ale  ludziom  się  to  nie  podoba.  Społeczeństwo  ma  to  do  siebie,  że  chce  mieć  na  wszystko  wpływ,  chce  wszystko  kształtować.  Czy  mówiłam  Ci  o  foremkach?  To  jest  taka  trochę  moja  własna  teoria,  trochę  nie.  Dopiero  niedawno  dowiedziałam  się,  że  o  formach  pisał  już  Gombrowicz.  Nigdy  nie  czytałam  tego  autora,  nie  wiem  więc,  co  on  myślał.  Napiszę  Ci,  co  ja  sobie  wysnułam.  Otóż  społeczeństwo  ma  foremki  i  chce  każdego  w  nie  wtłoczyć.  No  i  ze  mną  jest  pewien  problem.  Ja  żadną  miarą  nie  mieszczę  się  w  żadnej,  albo  są  też  foremki  za  duże.  Ale  taka  foremka  nie  może  być  za  duża,  ponieważ  człowiek  zarasta  i   zarasta,  gnije.  Gdy  jest  znów  za  mała,  to  aby  się  do  niej  dopasować,  trzeba  się  po  prostu  wpychać  na  siłę  lub  urywać  siebie  po  kawałku.  Czy  wyobrażasz  sobie  ból  psychiczny  człowieka,  który  próbuje  się  dopasować  do  tej  foremki,  by  tylko  być  zaakceptowanym  przez  głupie  społeczeństwo?  Bo  ono  jest  głupie - zabija  to,  co  indywidualne,  swoje,  moje,  twoje.  By  było  z  Ciebie  zadowolone  musisz  zapomnieć  o  kawałkach  swojej  osobowości.  Ale  to  tak,  jakbyś  urwała  sobie  rękę.  Żyjesz,  ale  nie  jesteś  już  kompletną  osobą.  No  i  ja  właśnie  nie  chcę  się  wtłoczyć  w  byle  jaką,  społeczną  foremkę.  Muszę  mieć  ją  odpowiednią,  ale  jeszcze  jej  nie  znalazłam.  A  przecież  muszę  mieć  foremkę.  Muszę?!

 

F e l u ś,  b a s e b a l l   i   b a b c i a
 
        „Ciągle  pada.."  chciałaby  zapewne  zaśpiewać niepozorna,  szczelnie  otulona  dżinsową  kurteczką  postać,  ale  przeraźliwie  świszczący  wiatr  uniemożliwiał  jej  skutecznie  jakąkolwiek  próbę  wydobycia  głosu.  Felusiowi  zostały  więc  tylko  myśli,  a  biorąc  pod  uwagę  fakt,  iż  ostatnią  lekturą  naszego  bohatera  była  kronika  kryminalna  i „pełne"  Chochołów  „Wesele",  nie  były  one  nazbyt  sielskie.  Tego  raczej  nieprzyjemnego  kwietniowego  dnia  Anno  Domini  1997  w  sercu  Felusia  wezbrało  więcej  niż  zwykle  przerażenia: „I  po  kiego  grzyba  było  iść  na  tę  „Śmiechałę",  spektakl  co  prawda  śmieszny,  ale  jak  tu  teraz  wracać  samemu...  w  tę  ciemną,  wietrzną  noc?!" - myślała  mała,  kręcąca  się  podejrzliwie  we  wszystkie  strony  główka,  przynależna  reszcie  Felusiowej  persony,  obecnie  dzielnie  i  z  właściwą  sobie  gracją  gramoliła  się  przez  metalową  bramkę,  odgradzającą  Zamek  od  reszty  świata.  Wszelkie  ponure  rozmyślania  nawiedzające  skromną  osobę  Felicjana  K.  musiały  na  chwilę  przerwać  swój  tok,  bowiem  silniejszy  podmuch  wiatru  uniósł  i  przy  akompaniamencie  wręcz  indiańskich  wrzasków  nieomal  zepchnął  naszego  Felusia  w  głąb  ciemnej  czeluści,  w  malowniczy  sposób  ozdabiającej  środek  brukowanej  drogi  u  podnóża  otoczonego  nowym  i  zapewne  kosztownym  murkiem  Zamku.  Dobrze  choć,  że  nic  nie  znacząca  wobec  żywiołu  postać  zdołała  w  ostatniej  chwili,  całkiem  przypadkowo  zahaczyć  się  kołnierzem  swej  przydużej  kurteczki  o  wystającą  deskę  prowizorycznego  ogrodzenia  wokół  osławionej  dziury.  Aktualnie  więc  cudem  ocalona,  skrajnie  przerażona  niewielka  postać  dyndała  sobie  prawie  swobodnie,  gdyż  harmoniczny  ruch  zakłócało  machanie  małych  nóżek,  które  rozpaczliwie  próbowały  znaleźć  dla  siebie  jakieś  oparcie - „Może  mi  ktoś  pomoże? - myślał  niepewnie  Felicjan - ale  lepiej  nie,  bo  wcześniej  musiałbym  krzyknąć,  a  sytuacja  i  bez  wrzasków  jest  nader  krępująca,  zresztą  gdyby  akurat  przydarzył  się  jakiś  znajomy,  to  mógłby  sobie  jeszcze  źle  pomyśleć,  że  to  niby  nie  mam  co  robić,  tylko  włóczyć  się  nocą  po  mieście  i  dyndać  nad  jakąś  wyrwą  w  ziemi!".  A  przecież  poważny,  szanujący  się  i  dobrze  prowadzący  Felicjan K.  Takich  rzeczy  nie  robi.  Postanowił  więc  liczyć  na  swe  własne  siły  i  zdolności  kombinatorskie,  dzięki  którym  to,  co  prawda  po  niewiarygodnie  długiej  chwili  zabłąkani  nocą  przechodnie  mogli  znów  ujrzeć  nad  „wlotem  przepaści"  dumne  z  siebie  Felusiowe  oblicze.  Co  prawda  niezgrabnie  gramoląca  się  między  deskami  persona  drobnej  postury  starała  się,  by  jej  uroczy  i  niewinny  uśmiech  przekonał  wszystkich  zainteresowanych,  iż  on  tak  specjalnie  sobie  wlazł  do  tej  dziury  i  naprawdę  nic  mu  się  nie  stało.  Następnie  jeszcze  zazipany  Felicjan  pomaszerował  zwiewnie  dziarskim  kroczkiem  w  siną  lub  raczej  czarną  dal.  Lecz  z  każdym  drobnym  stąpnięciem  przybliżającym  go do  Starówki  serduszko  Felusia  biło  znów  na  trwogę,  a  małe  oczka  rozglądały  się  wokół,  poszukując  gdzieś  utajonego  wroga.  Czuwały  również  uszy,  które  już  w  chwilę  później  wychwyciły  przytłumiony,  groźnie  brzmiący  stukot.  „Tylko  się  nie  odwracaj  Felicjan,  bo  to  pewnie  jakaś  banda  nieletnich  stuka  za  tobą  kijami  baseballowymi!" - Tej  treści  samotna  myśl  krążyła  natarczywie  między  zwojami  Felusiowego  mózgu,  wprawiając  tym  samym  w  coraz  szybszy  ruch  nie  za  długie  nóżki,  odmierzające  żałośnie  małe  kroczki. „Może  by  się  tak  jednak  obejrzeć?" - zastanawiał  się  Feluś,  kiedy  zauważył,  iż  oddalił  się  na  całkiem  bezpieczną  odległość,  a  żaden  z  pięciu  przynależnych  mu  zmysłów  nie  wychwycił  choćby  śladu  pościgu.  Pomyślawszy  względnie  krótką  chwilę,  odwrócił  się  wolno  i  niepewnie,  przyjmując  bojową  postawę (lekko  na  palcach,  by  mógł  zdać  się  większym).  Jednocześnie  jego  czujne  nóżki  skłonne  były  w  każdej  chwili  wykonać  odpowiedni  ruch  i  unieść  resztę  zagrożonego  ciała,  gdzie  pieprz  rośnie.  Spojrzeniem  (prawie)  sokolich  oczu  krótkowidza  zmiótł  szybko  ulicę  przed  sobą,  a  gdy  jego  wzrok  nie  napotkał  nic  prócz  zgarbionej  postaci  niewielkiej  staruszki (dziarsko  pnącej  się  pod  stromą  górkę  placu  św.  Wojciecha,  postukującej  przy  tym  w  takt  drewnianą  laseczką),  Feluś  nie  mógł  się  powstrzymać  od  serdecznego  śmiechu,  tak  głośnego,  iż  zapewne  usłyszała  go  oważ  babcia,  która  obecnie  przyspieszyła  tempo  i  ruszyła  już  na  wprost  rozradowanego  Felicjana.  „Co  młody  człowieku  śmiejesz  się  ze  mnie?!"  I  nie  czekając  na  odpowiedź  zaczęła  wymachiwać  ową  laską  nad  biedną,  zdezorientowaną  głową  Felicjana,  którego  nie  trzeba  było  dwa  razy  zachęcać,  wnet  jego  pierwotnie  otwarte  ze  zdumienia  usta  wydały  krzyk,  a  nogi  ruszyły  w  przód  swym  ostatnio  zwykłym  tempem.  Babcia  nie  była  jednak  osobą,  która  łatwo  rezygnuje,  pędziła  więc  teraz  tuż  za  nieszczęsnym  uciekinierem  kręcąc  laską  młyńce  wokół  naszego  biedaczyny.  Całe  szczęście,  że  zapewne  litościwi  wszyscy  święci  uruchomili  wzywający  na  wieczorne  nabożeństwo  wieczorny  dzwon,  co  wyhamowało  pęd  babci,  mruknęła  coś  jeszcze  w  kierunku  znikającej  między  drzewami  persony,  a  następnie  poprawiła  garderobę  i  krokiem  statecznej,  schorowanej  matrony  ruszyła  w  kierunku  kościelnych  drzwi.  Tymczasem  nasz  Feluś  zdążył  już  oprzytomnieć  i  mrucząc  pod  nosem  niezbyt  wybredne  słowa  na  temat  źle  wychowanych  babć  ruszył  znów  w  miarę  opanowanym  i  dostojnym  tempem.  Zwolnił  jednak  zaraz,  ponieważ  zorientował  się,  iż  rozpościerające  się  przed  nim  czeluście  parkowych  alejek  nie  wyglądają  wcale  zachęcająco.   Tak  więc  strachliwe  indywiduum  znów  stanęło  niepewnie  i  musiało  użyć  całej  swej  marnej  siły  woli,  by  ruszyć  przed  siebie  nieporadnym,  drżącym  krokiem.  „Trzymaj  się  Felicjan,  jeszcze  tylko  kilka  metrów  i  będziesz  w  domu - próbował  się  bezskutecznie  pocieszać. - Tak,  ale  teraz  trzeba  przejść  koło  szkoły,  przedszkola  i  Bóg  wie  jeszcze  ilu  miejsc,  wokół  których  krążą  nieletni  przestępcy.  Jeszcze  się  któremuś  nie  spodobam  i  mnie  zbije,  takim  drągiem  baseballowym,  który  podobno  można  sobie  kupić..." - myślał  strachliwie  człowieczek,  wygrzebując  z  kupy  chrustu  spróchniałą,  niepewnie  wyglądającą  gałąź,  która  zapewne  miała  być  podporą  i  obrońcą  kurczowo  trzymającego  się  niej  Felusia.  „O  tam  idą  dwie  groźnie  wyglądające  postacie - chyba  z  podstawówki!"- oceniał  szybko  struchlały  Felicjan  i  nie  czekając  na  słowa  zachęty,  czym  prędzej  czmychnął  za  pierwsze  lepsze  drzewo.  „Idą  w  moją  stronę" - rozumował  szybko  nieszczęśnik  zza  drzewa,  wciągając  przy  tym  i  tak  już  zapadnięty  brzuszek  i  chowając  głowę  w  wątłe  ramionka. Ewentualni  baseballiści  przeszli  jednak  obok  drzewa  spokojnie,  niczego  nie  zauważywszy.  „Ocalony"  już  chwilę  później  wypełzał  zza  drzewa,  a  widząc  już  światła  swojej  ulicy  zmężniał  troszkę,  odrzucił  swą  broń  i  powlókł się stąpając  nadzwyczaj  nonszalancko  i  sprężyście.  W  duchu  jednak  karał  się  za  swą  przesadną  ostrożność.  „Taki  duży  licealista,  a  za  drzewo  się  chowa - wstydź  się  Felicjan!  Nie  powinieneś  czytać  prasy  i  lektur,  bo  twoja  bogata,  do  wyższych  rzeczy  stworzona  wyobraźnia  zaraz  zaczyna  sobie  imaginować  nie  wiadomo  co,  że  to  niby  w  Sandomierzu  są  nieletni  przestępcy".
    Tego  typu  rozważania  zajmowały   przez  dłuższą  chwilkę  niewielki  czerep  naszego  bohatera.  Przerwało  je  dopiero  pewne  zdarzenie,  mające  miejsce  tuż  przed  Felusiowym  blokiem.  Otóż  synek  sąsiadki  pod  kochającymi,  matczynymi  oczami  spokojnie  tarmosił  i  wywijał  jakimś  biednym  kotem.  Na  to  nasz  biedny  Felicjan  nie  mógł  pozwolić  i  mimo,  że  z  natury  nieśmiały  i  nieczepialski,  podszedł  teraz  zdecydowanie  ku  kobiecie  i  zapytał :
— Dlaczego  pani  pozwala  swemu  synowi  traktować  tak  zwierzę!
— Że  co?  A  to... a  co  cię  to  obchodzi,  to  mój  syn,  a  zresztą  jest  jeszcze  tyle  kotów  na  tym  świecie!
   Felicjan  nie  słuchał  dalej,  wziął  kota  pod  pachę  i  ruszył  w  kierunku  drzwi  wejściowych. „A  przed  chwilą  właśnie  uwierzyłem  w  zacność  mieszkańców  Sandomierza" - rozważał  rozgoryczony - i  cóż  się  dziwić  później,  że  nieletni  popełniają  przestępstwa  nagminnie,  skoro  własni  rodzice  już  w  dzieciństwie  patrzą  na  okrucieństwo  jakiego  dopuszczają  się  ich  dzieci  na  zwierzętach,  tak,  tak,  najpierw  zwierzęta,  a  potem...  No  cóż,  ale  jest  jeszcze  w  końcu  tyle  ludzi  na  tym  świecie!".
                  B.M.
 
Ś C I A N A
 

    Spośród  pytań,  jakie  sobie  zadaję  w  chwilach  zamyśleń,  najczęściej  powtarzają  się  te  dotyczące  życia,  jego  początków  i  celu.  Kiedyś,  gdy  w  telewizji  pokazano  samobójcę,  który  skoczył  z  siódmego  piętra  budynku,  ponieważ  stwierdził,  że  nie  ma  po  co  żyć,  doszłam  do  wniosku,  że  życie  nie  mogłoby  istnieć  bez  motywacji,  bez  czegoś,  co  zmuszałoby  i  zachęcało  do  oddychania,  poruszania  się,  bycia,  czucia.
     Myślałam,  że  to  miłość.  „Bóg  jest  Miłością" - uczy  Biblia,  „On  nas  stworzył".  Jednak  nasuwa  mi  się  pytanie: czy  kiedy  Bóg  stwarzał  świat,  czynił to dlatego, że go kochał?  Przecież  świat  jeszcze w ogóle nie istniał!  Czy  dla  Swojej  chwały?  Byłby  więc  tak  małostkowy  i  ludzki,  jak  współczesny  człowiek  dążący  do  władzy  i  sławy?  „Bóg  jest  Miłością" .  A  miłość  chyba  ma  to  do  siebie,  że  musi  oddawać  siebie  komuś.  Dlatego  Bóg  stworzył  kogoś,  kogo  mógłby  obdarować  sobą.  Tym  kimś  jest  cały  świat,  wszystkie  stworzenia,  a  szczególnie - człowiek.  Miłość  darowała  mu  wszystko:  ziemię,  wody,  rośliny,  zwierzęta.  Chciała,  by  był  szczęśliwy.
      Ale  czy  Adam  i  Ewa  byli  tak  naprawdę  szczęśliwi?  „Byli" - odpowiada  Kościół - „przecież  żyli  w  Raju".  Ale  czy  oni  rzeczywiście  ŻYLI?  Istnieli,  lecz  czy  istnienie  można  nazwać  życiem?  Życie  to  nie  tylko  jedzenie,  spanie  ruch  i  inne „życiowe"  czynności.  Życie - to  uczucia,  jakie  wszystkie  te  czynności  ze  sobą  przynoszą.  To  radość,  smutek,  zadowolenie,  rozczarowanie,  a  nawet  cierpienie.
       Człowiek  w  darze  od  Boga  otrzymał  duszę - Jego  cząstkę,  a  więc  miłość,  ale  też  dostał  wolną  wolę.
Zastanawiam  się,  po  co  właściwie  Bóg  dał  człowiekowi  wolność  wyboru?  Miłość  przecież  dąży  do  posiadania  całej  istoty,  której  się  ofiarowała.  Bogiem  musiała  więc  kierować  też  ciekawość,  co  zrobi  ta  istota;  jak  się zachowa  wobec  różnych sytuacji.  I  ciekawość  Bóg również  przekazał  człowiekowi.  Lecz  to jest  tylko  część  duszy  człowieka.  Resztę  jej  musi  on  sam  wypełnić.  Lecz  czym?  Przecież  nie  ma  on  nic,  chociaż  ma  wszystko!
        Bóg  postawił  też  przed  człowiekiem  zakaz: „nie  jedz  owoców  z  drzewa  poznania  Dobra  i  Zła".  W  ten  sposób  może  chciał  zmobilizować  człowieka  do  działania,  do  zapełniania  pustki.  Jeżeli  masz  pustą,  białą  ścianę  w  pokoju,  to  malujesz  na  niej  coś,  wieszasz  obraz  lub kwiatka,  a  jeżeli  nawet  nie - to  też  czekasz  z  zaciekawieniem,  co  ją  wypełni.  Kiedy  w  końcu  zezłości  Cię  czekanie,  kopiesz  w  nią  butem  i... stało  się:  masz  ślad  buta  na  ścianie,  już  nie jest  biała  i  pusta - stworzyłeś  historię.  Adam  i  Ewa  też  to  zrobili;  kiedy  znudziło  im  się  czekanie  na  jakieś  zdarzenie - stali  się  bardziej  podatni  na  wpływ  Zła,  choć  go  nie  znali (złość  przy  kopaniu  ściany  też  jest  złym  uczuciem).  Pierwsi  Rodzice  też  stworzyli  historię - zjedli  zakazany  owoc  i  poznali  Dobro  i  Zło.  Zapełnili  część  pustki.  I  chociaż  Bóg  wygnał  ich  z  Raju,  nie  sądzę,  by  bardzo  żałowali.
         Narodziło  się  życie:  czuli  strach,  cierpienie,  tęsknotę,  radości  i  smutki,  ale...  byli  chyba  szczęśliwi.  Szczęśliwi  dlatego,  że  mogli  to  odczuwać,  mogli  żyć.  Zaczęli  pracować,  uprawiać  ziemię,  z  nakazu  Boga:  „W  pocie  więc  oblicza  twego  będziesz  musiał  zdobywać  pożywienie"  i  cieszyli  się  z  własnych  sukcesów.  Mieli  dzieci,  którym  przekazali  umiejętności  życia  i  czucia.  Żyli  długo,  Biblia  mówi,  że  pięćset  lat,  lecz  nie  zdołali  zapełnić  pustki  w  duszy,  dlatego  ich  dzieci  musiały  przejąć  to  zadanie.  I  tak  żyjemy  zapełniając  naszą  pustkę.  Żyjemy  tu,  na  ziemi,  ciągle  poszukując  dostępu  do  wiedzy,  którą  posiada  Bóg.  Goniąc  przyszłość  odkrywamy  przeszłość,  lecz  tracimy  teraźniejszość;  umyka  nam  przez  palce,  a  Bóg  na  nas  czeka,  by  kiedy  już  skończymy  zamalowywać  tę  naszą  białą  ścianę - przyjąć  nas  do  siebie  z powrotem.  Jak  długo  każemy  Mu  jeszcze  czekać?
          Prawdopodobnie  bardzo  długo,  bo  w  zaślepieniu  swoim  przegoniliśmy  wieżę  Babel;  nie  potrafimy  się  ze  sobą  dogadać.  Błędem  naszym  jest  to,  że  każdy  chce  to  zrobić  sam.  A  przecież  gdybyśmy  się  wszyscy  złączyli,  zaprzestali  walk  o  to,  jakim  kolorem  pomalować  i  do  kogo  będzie  należał  skrawek  muru - szybciej  byśmy  skończyli.  Ten  mur  teraz - zamiast  łączyć  nas - rozdziela;  każdy  się  nim  odgradza  i  za  nim  chowa.  Ciekawość  zawładnęła  nami,  lecz  w  drodze  do  odkrywania  wszechświata  zagubiliśmy  gdzieś  miłość. „I  chociażbym  posiadł  wszelkie  tajemnice  i  wszelką  możliwą  wiedzę [...] a  miłości  bym  nie  miał,  byłbym  NICZYM";  i  tylko  ona  jest  zdolna  dokończyć  to,  co  zapoczątkowali  Adam  i  Ewa.
              M.D.
 

"Spójnia"
   W  p o s z u k i w a n i u  s e n s u  ż y c i a
 
 Człowiek rodzi się i daje szczęście innym. Dorasta i wybiera własną drogę. Jest panem własnego losu i sam decyduje, co będzie dla niego dobre. Gdy dorastamy, zaczyna nas nurtować pytanie: jaki sens ma życie? Poszukują sensu w swojej pracy i zajęciach. Dawniej człowiek pracował, wierząc, że robi to dla  dobra przyszłego pokolenia. Dzisiaj wątpimy, czy jakaś przyszłość będzie. Człowiek zdolny jest obecnie do zniszczenia całej ludzkości. Dlatego zadajemy sobie pytanie, jaki sens ma życie ludzi i ich praca, skoro świat zagrożony jest katastrofą.
 Od początku swojego istnienia każdy wie, że musi umrzeć. Istnieje jednak coś, co sprawia, że nasze życie nie jest tragiczne i wstrząsające. Wiara w wieczne życie sprawia, że odnajdujemy sens naszej pracy i poświęceń, nadaje sens naszemu cierpieniu. Każdy pragnie, aby jego życie było szczęśliwe i właśnie w wierze szuka sensu swojej wędrówki. Człowiek został powołany do życia bez własnej woli, żyje bo musi. Ludzie sami przyczyniają się do tego czy będą szczęśliwi, czy umrą w cierpieniu. Człowiek powinien przeżyć życie tak, aby nie czuł się winny, że stracił wiele cennych chwil. Umierając powinien być przekonany, że oddał się słusznej sprawie.
 Gdy umiera wybitny pisarz nie opłakujemy naszego wieszcza, lecz to, że wyschło pewne źródło wartości, w którym odnajdowaliśmy nowe cele. Życie obdarzone zdolnością myślenia, inteligentne, wypełnione wiarą, jest wyjątkową szansą i ogromnym darem. Dlatego należy uczynić wszystko, aby tę szansę wykorzystać. Jeżeli zmarnujemy to co otrzymaliśmy, nasze życie straci sens. To, czy wybierzemy właściwą drogę zależy od nas. Człowiek o uzdolnieniach plastycznych będzie bardzo nieszczęśliwy, gdy zostanie lekarzem. Będzie czuł, że to co robi nie ma sensu, a jego praca nie przyniesie mu nigdy zadowolenia. Dlatego należy pytać samego siebie: po co żyję? Gdy świadomie zadajemy sobie to pytanie i stawiamy przed sobą upragnione cele, nadajemy swojemu życiu sens i najwyższy wymiar. Wszystko zależy od człowieka, od tego, czego pragnie i na czym mu najbardziej zależy.
 
 
        Małgorzata Warzycka
S A M O B Ó J S T W O
Na czym polega istota samobójstwa ? Czy człowiek ma prawo do uwolnienia się od cierpień życia? To problem, który zastanawia wielu ludzi już od dawna. Nie każde samobójstwo jest przejawem tchórzostwa czy upadku. Wydałoby się, że jest to proste wyjście z ciężkiego zawikłanego labiryntu. Otóż nie! Jest to najtrudniejsza droga, do której przebycia  potrzebna jest ogromna odwaga. Należałoby się więc Poważnie zastanowić czy samobójca to tchórz, czy bohater? Człowiek, który próbuje zakończyć swoje życie, oczekuje naszego współczucia i wsparcia. Nie zasługuje na śmierć ten, kto prawdopodobnie wytrącony jest z równowagi  psychicznej i jest w stanie głębokiej depresji. Żaden zdrowy czlowiek nie byłby w stanie popełnić takiego czynu. Każde usiłowanie semobójstwa powinno być dla nas sygnałem, że został on odepchnięty, pokrzywdzony i czeka na pomoc. Jeśeli nikt nie poda mu ręki, będzie próbował dalej. Na pytanie dlaczego odpowiedź jest prosta. Taki człowiek chciał zwrócić na siebie uwagę innych, skoro jednak nie udało mu się to, będzie dalej próbował. Dlatego nie ma sensu mówić, że np. jest idiotą,bo zastrzelił się z powodu zdrady żony. Trzeba się raczej zastanowić, dlaczego to uczynił? Co go do tego skłoniło i w jakim musiał być stanie, jeżeli odważył się na taki  krok. Należy się też zastanowić czy istnieje człowiek, który nigdy nie myślał o samobójstwie. Prawie każdy w trudnych momentach szuka ulgi w myśli, że pozostaje mu jeszcze to ostatnie wyjście z labiryntu. Jedni widzą  w samobójstwie ucieczkę w nicość i pustkę, która przynosi ulgę, inni natomiast  koniec cierpirnia na ziemi i początek wspaniałego życia wiecznego. Jesli wychodzimy zwycięsko z tego kryzysu, to tylko dlatego, że napotkalismy i znaleźliśmy podporę w jakiejś osobie. Chwytamy się wtedy tej jednej nadziei i powoli odzyskujemy utraconą równowagę.
 Można więc powiedzieć, że samobójcy to ludzie, których wołanie o pomoc nie przynosi rezultatu. To my przyczyniamy się do ich śmierci, zapatrzeni w swoje sprawy nie zauważamy potrzeb innych.
 
Gośka
POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ