Trzeba uczciwie przyznać, że obawialiśmy się tego kraju. Nagłaśniane przez telewizję rozboje i pobicia obcokrajowców, a szczególnie Polaków we wschodnich Niemczech kazały trzymać się na baczności. Na szczęście ludzie okazali się życzliwi i tego rodzaju kłopotów nie było. Sprzyjająca pogoda i równinny teren sprawiły, że przez ojczyznę Goethego przejechaliśmy dość szybko. Na naszej trasie mieliśmy okazję zobaczyć m. in takie stare hanzeatyckie miasta jak Lubeka, Kilonia, czy też najstarszą fabrykę dżemów w Bad Schwartau. Szóstego dnia podróży, wyjeżdżając z ostatniego na naszej trasie landu niemieckiego - malowniczego i schludnego Szlezwigu-Holsztyna - przekroczyliśmy granicę z Danią.
Już na początku miłe zaskoczenie - doskonale rozwinięta sieć dróg rowerowych, którą można wygodnie i bezpiecznie dojechać wszędzie. I zaraz po nim następne - wiatr wiejący w plecy. Te dwa czynniki ułatwiły nam podróż, co można było zauważyć w większej niż zazwyczaj ilości kilometrów jakie pokonywaliśmy dziennie. Korzystając z dwóch (niestety bardzo drogich) przepraw promowych pokonaliśmy Mały i Wielki Bełt. W czasie drugiej z nich mieliśmy okazję zobaczyć budowany drugi co do długości most na świecie. Największą atrakcją Danii stała jednak dla nas jej przepiękna stolica, Kopenhaga. Zauroczeni nią, spędziliśmy tam cały dzień. Bardzo korzystnego obrazu tego kraju dopełniała życzliwość i uczynność miejscowej ludności. 15-to minutową przeprawą promową wjechaliśmy na Półwysep Skandynawski.
Szwecja przywitała nas bardzo silnym wiatrem wiejącym przeciwnie do kierunku jazdy. Zaskoczyły nas źle oznakowane i kiepskiej jakości drogi rowerowe. Przemieszczając się ciągle wzdłuż zachodniego wybrzeża dojechaliśmy do Goteborga. Niestety opóźnienie, które spowodował wiatr sprawiło, że nie mogliśmy poświęcić zbyt dużo czasu na zwiedzanie tego drugiego co do wielkości miasta Szwecji. Stąd już tylko kawałek dzielił nas od najdłuższego etapu naszej eskapady.
Po 15 dniach podróży wjechaliśmy w granicę Królestwa Norwegii. Stwierdziliśmy to jednakże tylko na podstawie znaków o tym informujących, gdyż nie było widać nawet śladu budek celnych Następny dzień spędziliśmy w Oslo - najstarszej stolicy skandynawskiej. I znów poświęciliśmy dzień na zwiedzanie tego cichego acz interesuj1cego miasta. Tę noc spędziliśmy u stóp skoczni olimpijskiej - Holmenkolen - podziwiając nocną panoramę Oslo. Przed nami widniały surowe w swoim majestacie Góry Skandynawskie. Przedzierając się przez nie odwiedziliomy miasto goszczące ostatnią olimpiadę zimową - Lillehammer. Po drodze nie obyło sie bez awarii: strzeliły dwie dętki, przedziurawiła opona, pękła szprycha, ale z wszystkimi tymi problemami dość łatwo sobie poradziliśmy. Na tym etapie podróży, po górzystym terenie pokonywaliśmy dziennie od 100 do 120 km. Po 22 dniach podróży dotarliśmy do Trondheim - miasta położonego nad chłodnym Morzem Norweskim. Ta historyczna stolica Kraju Wikingów przywitała nas załamaniem pogody. Zarazem teren stał się bardzo trudny technicznie - droga wiła sie woród fiordów co chwila wznosząc się wysoko aby za moment opaść na poziom morza. Temperatura spadała coraz bardziej, a deszcz nie dawa3 nam chwili wytchnienia. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że słońca nie będziemy widzieli przez następne 10 dni. Surowość północy odzwierciedla3a się także w nastawieniu ludzi: stali się mniej otwarci i już nie tak serdeczni ja na południu. Teraz każdego wieczora musieliśmy korzystać z życzliwości parkingów. Wreszcie koło polarne. Tu ujrzeliśmy prawdziwe oblicze północy - skalisty płaskowyż ze śladową ilością roślinności, srogim wiatrem i przenikliwym zimnem. Stąd już niedaleko było do Narwiku. Ku naszej radości, wjeżdżając do tego nawet w zimie nie zamarzającego portu wjechaliśmy w obszar pięknej, słonecznej pogody. To tu w czasie II wojny światowej zosta3 zatopiony polski niszczyciel "Grom", co upamiętnia pomnik ku czci poległych polskich marynarzy. Na odcinku do Alty (znajduje się tam sławne muzeum rytów skalnych, jedyny w Skandynawii obiekt wciągnięty na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO) spotkała nas niemiła przygoda: w jednym z licznych tu tuneli wydobywał się i gromadził gaz. Nie zważając na tablice ostrzegawcze, założywszy prowizoryczne maski wykonane z bielizny, zdecydowaliśmy się na ryzykowny przejazd przez ten 4,5 km tunel. Udało się. Wreszcie, 200 km na Altą, 34 kilometrowym, morderczym, nocnym podjazdem zdobyliśmy najbardziej na północ wysunięty punkt Europy - 307 metrowy klif Nordkappu. Po 37 dniach podróży, przejechaniu 3800 km w końcu osiągnęliomy upragniony cel. Nagroda by3a wspaniała - przepiękna pogoda i majestatyczny widok na Ocean Arktyczny. Po zrobieniu ogromnej ilości zdjęć ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Już po dwóch dniach byliśmy na granicy z Finlandią.
Finlandia - kraj jezior, reniferów, sauny i Św. Mikołaja, wydał nam się ogromnie monotonnym i nużącym. Odludzie było tu jeszcze większe niż w Norwegii, odległości między dwoma miejscowościami sięgały 160 km. Niestety uciekający czas i terminy do dotrzymania sprawiły, że po przekroczeniu w Rowaniemi koła polarnego wsiedliśmy w pociąg na południe. W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze dwie skandynawskie stolice: Helsinki i Sztokholm. Na Śląskiej ziemi stanęliśmy 19 sierpnia.
Trasa naszej wyprawy liczyła 4535 kilometrów. Pokonanie jej zajęło nam 43 dni. Średni dystans dzienny to 105 km, choć zdarzało się i 170 km. Maksymalną rozwiniętę przez nas prędkością było 64 km/h. Łącznie przesiedzieliśmy na siodełkach około 220 godzin.
Jazda na rowerze to
najlepszy sposób zwiedzania kraju - do takiego wniosku
doszliśmy po tej wyprawie. To najlepszy sposób poznania
atmosfery, kultury i ludzi danego kraju. W naszej drodze do
najbardziej wysunietego skrawka Europy mogliomy podziwiać widoki
niedostępne z okna żadnego autokaru czy samochodu. Zdobywszy
Nordkapp na rowerze udowodniliomy sobie, że dzięki
wytrwałości i determinacji można osiągnąć cele tak odległe
jak Przylądek Północny.