Legendarny Przylądek Horn - najbardziej na południe wysunięty skrawek świata został zdobyty przez nas na rowerach!!!
Myśl, żeby dojechać na rowerach na przylądek Horn, a dokładnie do
miasta Ushuaia, które leży 150 km od przylądka, nie dawała
nam spokoju od kilku lat. Po sukcesie naszej poprzedniej wyprawy
do najwyżej położonego żeglownego jeziora świata - jeziora
Titicaca, pojawiła się realna szansa urzeczywistnienia naszeg marzenia.
Wzięliśmy się do roboty. Przygotowania do ekspedycji trwały 5
miesięcy pochłaniając nas bez reszty. Aż w końcu 3 lutego
wsiedliśmy do samolotu i wylecieliśmy z Warszawy do stolicy
Chile - Santiago rozpoczynając naszą wielką przygodę.
Pierwsze dni naszej ekspedycji okazały się dosyć pechowe, bo aż 5 dni zajął nam transport do San Carlos de Bariloche, czyli położonej wśród andyjskich jezior miejscowości, którą obraliśmy za miejsce startu.. W końcu jednak uporaliśmy się ze wszystkimi problemami i mogliśmy zacząć kręcić.
Pierwszymi kilometrami Patagonia przywitała nas łaskawie. Jechaliśmy przez niesamowicie malownicze góry po niezłej jakości drodze. Były to niegdysiejsze tereny Indian Mapuche i chyba tylko szczęśliwy traf sprawił, że podczas rozbijania obozowiska spotkaliśmy grupkę Indian. Na początku byli bardzo nieufni, choć wyraźnie interesowali się naszymi kosmicznymi jak dla nich strojami rowerowymi. Jednak po kilku minutach rozmowy lody zostały przełamane i zostaliśmy zaproszeni do wioski. Po ponad dwóch godzinach marszu górskimi dróżkami znaleźliśmy się w osadzie Indian Mapuche. Tam na własne oczy mogliśmy z bliska zobaczyć jak żyje ta wymierająca grupa etniczna. W pewnej chwili stanęliśmy jak wryci - w środku indiańskiego domu stoi kolorowy telewizor. Mieliśmy dużo szczęścia bo Indianie w drodze wyjątku zaprowadzili nas do swojego świętego wodospadu, u stóp którego pozwolili nam się rozbić obozem. Dopiero rano dowiedzieliśmy się, że spaliśmy na Indiańskim cmentarzu, czego nasi dowcipni gospodarze nie raczyli nam wcześniej powiedzieć. Po tym dosyć nieprzyjemnym incydencie szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Dalej jechaliśmy przez zachwycająco piękny park narodowy Los Alerces.
Otoczeni przepięknymi górskimi jeziorami
i ekscytującymi ośnieżonymi szczytami górskimi posuwaliśmy się
dalej na południe. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że
otaczające nas lasy to ostatnie drzewa jakie widzimy przed
wjechaniem na pampę.
Po kolejnych 100 kilometrach skończył się asfalt i zaczęła
bardzo trudna technicznie szutrowa droga, a wraz z nią
patagońska odmiana pampy - meseta. Wtedy jeszcze nie
zdawaliśmy sobie sprawy co oznacza dla rowerzysty ten
półpustynny obszar. Pierwsze uderzyło słońce, które niczym
wielka lampa wypalało nas na wiór. Do tego nie mogliśmy
znaleźć żadnego cienia, bo na mesecie jedyna roślinność to
wysuszone kępki ostrej trawy.
Kolejnym utrudnieniem był smagający gorący wiatr, który nie
napotkawszy żadnej przeszkody rozpędzał się na andyjskich
zboczach i mknął w kierunku oceanu uderzając w bok naszych
rowerów. Żeby dopełnić obrazu tej piekielnej patagońskiej
pampy trzeba powiedzieć o ogromnej pustce jaka tam panuje. Nie
ma nic: zabudowań, drzew, krzewów, tylko my ze świadomością,
że odległości między pojedynczymi estancjami dochodzą do 200
km.
W tych ekstremalnie trudnych warunkach na nieszczęście nie trzeba
było długo czekać. W pewnej chwili organizm Tomka Piszczako
zaczął odmawiać posłuszeństwa. Okazało się, że to
pierwsze objawy udaru słonecznego.
Tylko natychmiastowe zatrzymanie się,
szybka interwencja i dużo szczęścia uchroniły nas od
niebezpiecznych następstw. Wszystko skończyło się
szczęśliwie i mogliśmy dalej kontynuować naszą wędrówkę.
Niestety nie był to koniec naszego pecha. Dwa dni później na skutek
drgań pękł nam 2,5 litrowy zbiornik z wodą. Nim zdążyliśmy
cokolwiek zrobić cała woda wylała się. Niestety był to nasz
ostatni zapas wody, który miał nam starczyć na następne 60
km, jakie nas dzieliło od najbliższej estancji. Bez wody nie
mogliśmy jechać w tej temperaturze, postanowiliśmy zatem
zatrzymać jakieś auto i poprosić o życiodajny płyn. Żeby
uzyskać trochę cienia rozbiliśmy namiot i zaczęliśmy
czekać. Niestety do wieczora nic nie nadjechało i sytuacja
stawała się dramatyczna. Potwornie osłabieni, mając wiór w
gardle zapadliśmy w nerwowy sen. Nad ranem obudziło nas jakieś
wołanie. Na wpół żywi wyczołgaliśmy się z namiotu i
zobaczyliśmy starego gaucho - argentyńskiego cowboya. Po
wytłumaczeniu mu naszej sytuacji, jeździec użyczył nam wody w
ilości wystarczającej żeby dojechać do następnej estancji.
Tam gościnni gospodarze napoili nas i pozwolili wypocząć.
Następne dni aż do wyjazdu z mesety były już spokojniejsze i
przyniosły nam interesującą odmianę wśród patagońskiej
monotonii.
Mianowicie natrafiliśmy na niesamowity
kanion na którego skałach Indianie Quelche od 7000 lat
zostawiali odciski dłoni.
Ta swoista pamiątka po
wymarłych już Indianach zrobiła na nas ogromne wrażenie.
Patrząc na to niecodzienne dzieło mogliśmy zadumać się na
kruchością i przemijalnością ludzkiego żywota...
Czasu refleksje nie mieliśmy jednak dużo
zwłaszcza, że posuwając się na południe powoli
opuszczaliśmy patagońskie piekło.
Zbliżaliśmy się do Los Glaciares - argentyńskiej krainy lodowców i górskich jezior. Tam zażyliśmy chwili ochłody i relaksu. Odpoczynek jednak nie mógł trwać długo, bo przed nami był ostatni etap - Ziemia Ognista. Zanim jednak mogliśmy się przedostać na słynną wyspę musieliśmy się przebić przez barierę Andów. Tam mieliśmy niesamowitą przygodę. Pewnego ranka wychodząc z namiotu zauważyliśmy, że w przedsionku naszego namiotu jest mnóstwo kawałków folii plastikowej i materiału.
Gdy przyjrzeliśmy się bliżej naszym tam leżącym rzeczom okazało się, że w nocy dzikie zwierzęta dostały się do przedsionka i rozszarpały sakwę z jedzeniem. Część żywności znikła. Było to o tyle zaskakujące, że my w nocy nic nie słyszeliśmy, a same sakwy były przecież zrobione z bardzo wytrzymałego materiału. Głód, prawdopodobnie lisów, okazał się jednak silniejszy od naszych torb i w ten sposób zostaliśmy bez części pożywienia. Na szczęście do następnej miejscowości było zaledwie kilka kilometrów, zatem bez trudu uzupełniliśmy nasze zapasy i mogliśmy jechać dalej.
Im bliżej byliśmy Ziemi Ognistej tym pogoda zaczęła się radykalnie zmieniać. Temperatura zaczęła raptownie spadać, zaczęło intensywnie padać, również wiatr wiał mocniej. Tak, czuliśmy, że zbliżamy się do końca świata. W końcu naszym oczom ukazała się Cieśnina Magellana, będąca ostatnią granicą oddzielającą kontynent od fascynująej i tajemniczej Ziemi Ognistej. Z pewną trwogą wsiedliśmy na mały chybotliwy prom, którym przedostaliśmy się na drugą stronę cieśniny.
W końcu po przejechaniu 2707 km przez Argentynę i Chile
dotarliśmy do celu naszej wyprawy, najdalej na południe
położonego miasta świata - Ushuaia. Dramatyczna końcówka
sprawiła, że tam pod sam przylądek Horn dojeżdżaliśmy
krańcowo wycieńczeni. Wycieńczeni, ale szczęśliwi bo po 30
dniach zmagania się z Patagonią i Ziemią Ognistą
dotarliśmy do miejsca z którego dalej na południe można już
tylko płynąć.
W Ushuaia spotkaliśmy Polaka pana Michał Zapruckiego, który tam,
na końcu świata, mieszka już 50 lat. Ten były saper II
korpusu generała Andersa, który brał udział w bitwie o Monte
Casino, ze łzami w oczach witał dwóch rowerzystów z Polski. Z
gościny pana Michała nie mogliśmy długo korzystać bo czas
był wracać do Polski.
Sprzęt:
W aparat
fotograficzny Minolta Dynax 500si super wyposażył nas
EMPIK Kodak Express
Podczas
wyprawy jechaliśmy na rowerach firmy:
W ubrania
i sakwy wyposażył nas
Podziękowania:
Uczestnicy
wyprawy chcą złożyć podziękowania:
Politechnice Śląskiej w Gliwicach
Akademii Ekonomicznej w Katowicach
za pomoc w organizacji ekspedycji