Zapowiadał się bardzo pracowity weekend.
Victoriano - nasz przyjaciel z Ekwadoru - zaproponował nam
podroż do podnóża gór Ilinizas (Norte i Sur) na dachu pociągu.
Na archaicznym dworcu okazało się jednak, że (mimo, iż Vito
sprawdzał na informacji dzień wcześniej) pociąg jeździ
tylko w niedziele. Nie zwlekając więc wsiedliśmy w autobus do
Machachi. W Machachi właśnie zaczynała się dwudniowa fiesta.
Niestety rozweseleni alkoholem miejscowi utrudniali nam
znalezienie środka transportu do stop Ilinizas. Po żmudnych
poszukiwaniach spotkaliśmy właściciela półciężarówki,
jadącego w tamtą stronę. Vito wsiadł do środka, my
natomiast znaleźliśmy się na pace. Kierowca bynajmniej nie
przejmował się dodatkowymi pasażerami i pędził co sił po
bezdrożach. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie wielkie koryto
wyschniętej rzeki uniemożliwiło dalszą podroż. Podejście
do schroniska zajęło nam tylko 3 godziny - forma rosła.
Przywitał nas tam gospodarz (nadaliśmy my pseudo Mały) oraz
kilku alpinistów ze Stanów, Szwajcarii i Ekwadoru. Po obfitej
kolacji typu ‘gorący kubek’ i niezliczonych porcjach
herbaty udało nam się zasnąć. Noc nie zapowiadała się długa
- o 4 rano pobudka. Mało tego - spokojny sen zakłócał nam
swoimi problemami żołądkowymi słabo zaaklimatyzowany
Ekwadorczyk z wybrzeża. Przy świetle księżyca wyszliśmy na
szlak. Początki nie zapowiadały specjalnych trudności.
Pierwsze wyzwanie nadeszło nadspodziewanie szybko. Iliniza nie
chciała się tak łatwo poddać, co okazywała opadającymi odłamkami
skalnymi, połaciami lodu i obsuwającym się gruntem. Po
godzinie zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Poznaliśmy co
oznacza spacer nad chmurami. Strata równowagi i oparcia oznaczałaby
najpierw kąpiel w obłokach chmur a później oczywisty w
skutkach upadek na skały. Podejście po połaci lodu bez raków
ukazało śmierć w oczach Marcinowi, kiedy obsunął się w dół
przepaści, co okazało się dopiero preludium do późniejszych
przygód. Vito spokojnym głosem uspokoił przerażonego Marcina
i ostrożnie poszliśmy dalej. Ostatnia cześć góry dała nam
najwięcej satysfakcji. Na szczycie było miejsce akurat dla 4
osób. Wiatr starał się zwiać nas w dół. Zrobiliśmy zdjęcia,
zjedliśmy czekoladę i po 20 minutach siedzenia w przenikliwym
mrozie zaczęliśmy schodzić. Jakkolwiek wspinaczka daje dużo
satysfakcji, to zejście wywołuje znacznie więcej strachu.
Szukając za każdym razem punktu na postawienie stopy widać
poniżej wysoką na kilkaset metrów skalną ścianę, z której
trzeba zejść. Zeszliśmy jednak - jak się nietrudno domyślić.
Potem schodziliśmy po osuwającej się startej skale i połaciach
lodu. W międzyczasie poziom chmur się podniósł i szliśmy
jak w mleku, nie widząc dalej niż na 3m. Szło nam bardzo
dobrze, aż do spotkania z firnem. Nie wiedzieć czemu, Vito
zadecydował, że bez raków uda nam się przez niego przejść.
Od początku pomysł ten wydawał nam się niezbyt rozsądny,
ale to Vito znał drogę. Marcinowi udało się przejść
kilkanaście metrów niepewnym krokiem. Następnym ryzykantem był
Sasza. Wystarczyła chwila i zniknął nam z oczu. Jego ginący
w chmurach głos słychać było przez kilkanaście sekund.
Tomasz widząc upadek Saszy chciał zawrócić do skał -
bezskutecznie. Tak samo jak Sasza zniknął w chmurach.
Sasza:'' Nic przed sobą nie widziałem. Czułem
jak nabieram coraz większej prędkości, nie wiedząc, czy skończę
na skale, czy wreszcie skończy się ten upiorny zjazd! Udało
mi się zatrzymać, ale kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem.
Zacząłem wołać do kolegów. Po chwili zjawił się Tomasz.
Zatrzymałem go przed kamienistym zakończeniem firnu. Zauważyłem
jednak, ze wcześniej przejechał po wystających z lodu
skalach. Po jego twarzy zdałem sobie sprawę, ze nie wszystko
jest w porządku''.