A jednak sie zdecydowalem (choc moze to blad...)

Urodzilem sie w Bytomiu... Dawno temu. Kiedy -- nie powiem (mam widac w sobie cos z kobiety, a wkroczylem w wiek, gdy takie dane powinnien znac wylacznie Urzad Skarbowy). Dociekliwym powiem jedynie tyle, iz najwiekszym bledem w moim zyciu bylo to, ze sie urodzilem.

...dwadziescia lat za wczesnie (gwoli scislosci)

... a czuje sie i tak dwa razy starzej...

Podobnie jak wyimaginowanego bohatera piesni masowej p.t. Autobiografia (nieletnim wyjasniam, ze kiedys cos takiego spiewal zepsul Perfect Bubel) rzucalo mnie po Polsce (naowczas Ludowej). Pamiec nigdy nie byla moja mocna strona, stad zapamietalem tylko kilka miejsc jak:

Gliwice, Krotoszyn Wielkopolski, Opole, Lwow (a to Polska wlasnie!)

az w koncu zakotwiczylem w Krakowie (po Krakowie, BTW, tez mnie rzucalo nielicho)

Wraz z miejscem zamieszkania zmienialem szkoly, przyjaciol (przyjaciolki to raczej mnie zmienialy na przystojniejszych, madrzejszych itp.)

po drodze mialem tez kilka kontaktow (sorry, Jubal:-) ze sluzba zdrowia, co za kazdym razem nie konczylo sie za dobrze. Ot, chocby wtedy, gdy juz w trakcie jedynej w zyciu operacji jaka przeszedlem okazalo sie ze jestem uczulony na narkoze. Deko pozno... Dostalem podobno jakiejs zapasci (tak mi mowiono, bo ja nie wiem co sie ze mna dzialo. Ale cos sie dziac musialo, bo zaraz po "wybudzeniu" wpadlem w szal i zerwalem wszystkie bandaze, co znacznie przedluzylo moj pobyt w szpitalu). Ale na szczescie zlego diabli nie biora :-). Ja wtedy bylem caly happy, bo na skutek tychze wydarzen potem cale dwa lata bylem zwolniony z tzw. WueFu. Nie zebym nie lubil sportu, ale nie lubilem nauczycieli od gimnastyki. Te palanty bowiem zamiast dac nam jak ludziom pilke, pozwolic za nia gonic, i zajac sie czyms innym - torturowali mnie na tak wymyslnych narzedziach jak drabinki, rownowaznie itp. Sorry, ale to jest dobre dla panienek. Chlop musi pogonic za pilka...

Tesknoty za ta ostatnia rozladowalem w klubie sportowym o wdziecznej nazwie Cracovia. Poniewaz akurat tak sie szczesliwie zlozylo, iz klub ten siegnal najwiekszego dna w swojej historii (V liga, ktora wtedy zwala sie jakos inaczej) moje umiejetnosci byly wystarczajace, aby troche sie usportowic.(zreszta nie bylem chyba taki najgorszy skoro na podworku ogrywalem Adamczyka i Targosza, ktorzy za kilka lat byli podstawowymi graczami I-ligowej Wisly). Ale umiejetnosci podworkowe to nie wszystko. Ze wzgledu na wzrost przesunieto mnie na obrone. Podobno bylem dobrym obronca, bowiem juz wowczas zaczalem miec klopoty ze wzrokiem. Takie fanaberie jak szkla kontaktowe nie byly wowczas modne, zatem do gry musialem zdejmowac okulary, a potem cialem wszystkich rowno z trawa... (na moje szczescie kartek wtedy nie znano). Czasem i swoich kolegow z druzyny tez... W koncu znudzilo sie to trenerowi, ktory mnie przesunal do rezerwy (a to byla wowczas bodaj B-klasa). Unioslem sie honorem, a poniewaz prawie w tym samym czasie tato kazali sie uczyc (matura za pasem) zakonczylem kariere sportowa.

Chyba jednak tato zareagowal za pozno. I potem bylo jak w tej piosence Czerwonych Gitar... Wprawdzie dolozyly sie nieco moje inne wybryki (m.in. wprowadzanie mody na skina, co nie bylo naowczas mile widziane, zwlaszcza, ze jak nigdy nie nosilem tarczy - to po postrzyzynach przyszylem sobie ich kilka)

Wyjasnienie dla malolatow: Tarcza to maly kawalek plastiku z wypisanym numerkiem, ktorego noszenie, podobnie jak tzw. chalatow bylo kiedys obowiazkiem - chocby po to, ze gdy jakikolwiek belfer dorwal czlowieka na piwie, to wiedzial jakim innym belfrom doniesc. Tak BTW: zakazane bylo wowczas w szkole tyle rzeczy, ze nie bede opisywal, bo i tak nie uwierzycie. M.in. moja kolezanka wyleciala z lekcji i musiala przyjsc z rodzicami za to ze smiala przyjsc z rozpuszczonymi wlosami)

Tak BTW: okres spedzony w liceum obfitowal w wiele ciekawych momentow. Byc moze kiedys o nich napisze :-)

Wrocmy jednak do zyciorysu, bo inaczej nigdy go nie skoncze :-(. Nieuk zostal karnie skierowany do roboty (przez rodzine). Wyladowalem w pracy (na poczcie zreszta). Najciekawsze bylo to, ze byla to praca na nocne zmiany, co oduczylo mnie spania w nocy (zostalo mi to do dzisiaj). A poniewaz w dzien spie tylko wtedy kiedy jestem ciezko chory -- po pol roku takiej zabawy rodzice stwierdzili, ze ta praca mnie wykonczy i pozwolili sie zwolnic, abym sie mogl odpowiednio przygotowac do egzaminu i drugi raz nie przyniosl im wstydu.

Polroczny okres do powtornego podejscia do matury wspominal bym wyjatkowo mile, zwlaszcza, ze sie w tym okresie szalenczo zakochalem (nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni). Niestety znalezienie sobie dziewczyny o identycznym jak ja charakterze bylo bledem, a jej dosc histeryczna reakcja na moje dosc kretynskie zagranie, spowodowala jeszcze bardziej kretynski krok z mojej strony w efekcie czego mialem kolejny kontakt ze sluzba zdrowia (tym razem nie byla to ich wina, ale znow mnie wyciagneli)

Studia, zarowno te na Budownictwie Ladowym jak i na informatyce wspominam dosc milo (zwlaszcza, ze trwalo to dosc dlugo, tyle bylo ciekawszych od nauki rzeczy. Milym skutkiem ubocznym bylo to, ze po zakonczeniu drugiego z fakultetow osiagnalem wiek w ktorym Ludowe Wojsko Polskie moglo mi naskakac na pukel, a zawsze bylem pacyfista). Niezbyt przyjemne bylo natomiast to, ze oba ww kierunki naowczas nie cieszyly sie zbyt wielkim wzieciem u plci pieknej.

Na studiach bylo wiele ciekawych historii (zwlaszcza na Politechnice, UJ bowiem w owych czasach byl zbiorowiskiem smetnych kujonkow :-(, ale ich opisywanie zajeloby zbyt duzo miejsca i czasu (tego ostatniego mnie). Byc moze kiedys przy kolejnym upgrade znajdzie sie w tym miejscu jakis link. Opisze jedynie najciekawsza (IMHO) przygode czyli Browar Zywiec. Ale w tym celu musze sie cofnac nieco w czasie.

Juz w liceum zauwazylem, ze moj kolega ma znacznie wieksze powodzenie u wyz. wyszcz. plci, a to dlatego, ze cos tam brzdekal na gitarze. Krew mnie zalala i po kilku miesiacach ciezkiej pracy gralem lepiej od niego. Poniewaz nasze szanse u panienek wyrownaly sie (ze wskazaniem na wyjatkowo skromna osobe piszacego te slowa) zalozylismy zespol. Pierwszy wystep w renomowanym I Zakladzie dla Psychicznie Oblakanych (zwanym czasem Nowodworkiem) zakonczyl sie takim skandalem ze zespol rozwiazano (KOMUS nie spodobaly sie teksty. No moze nie byly calkiem na miejscu zwazywszy ze premiera miala miejsce na akademii ku czci... ale skad my mlodzi i niedoswiadczeni mielismy o tym wiedziec?)

Podczas studiow zaczalem od razu myslec o czyms takim jak kariera piesniarza. Proby kariery solowej, mimo przychylnych recenzji w ITD (rednacz. Aleksander Kwasniewski, ale prosze bez skojarzen), a moze wlasnie dlatego - zakonczyly sie fiaskiem. KOGOS bowiem denerwowaly moje tlumaczenia Georgesa Brassensa, ktorym zarazila mnie Mama, a ktorego do dzis uwielbiam. KOMUS nie podobaly sie moje wlosy (dluzsze niz Cromaxa), a moze po prostu bylem za slaby? Ciekawe jednak ze w pare lat pozniej znacznie gorszy Brassens w wykonaniu Dudusia i Misia (wowczas Zepsul Reprezentacyjny, dzis Wiadomosci TV) zdobyly laury.

Skoro nie udalo sie pojedynczo - moze uda sie w grupie? Skrzyknalem paru kolegow i zalozylismy zespol o nazwie (a jakzeby inaczej) BROWAR ZYWIEC. Skomponowalo sie pare hafcikow, wystartowalo, i... prosze. Od razu w debiucie pokonalismy slawna juz wowczas Wolna Grupe Bukowina. Od tego czasu datuje sie moja przyjazn ze sp. Wojtkiem Bellonem. Tak gwoli prawdzie byla to przyjazn "kupiona". Wojtek, ktory waletowal w akademiku Politechniki na Bydgoskiej znajdowal sie w ciezkiej sytuacji materialnej, a ja mu pozyczylem dosc spora kwote wiedzac, ze nigdy mi jej nie odda (pieniadze nigdy nie byly dla mnie najwazniejsze). Trzeba jednak sprawiedliwie przyznac, ze Wojtek zapamietal to sobie, i zawsze gdy potrzebowalem Jego towarzystwa - nie odmawial mi go. Duzo sie od niego (zwlaszcza w dziedzinie pisania tekstow i niektorych sztuczek gitarowych) nauczylem.

Browar przechodzil rozne koleje losu. Ja ze swoim milym charakterkiem czesciej z niego wylatywalem niz bylem przyjmowany na powrot, i role leaderow przejeli inni. Wyszlo to zespolowi raczej na dobre, bo miejsce smetnych discogupolowych (no coz czlowiek byl mlody i niemadry) ckliwych pseudoprzebojow o tzw. milosci zajmowaly raczej "ambitne piosenki poetyckie".

Jakies tam laury Browar zdobyl, nawet mial zaproszenie do Opola (z ktorego nie skorzystal po "demokratycznym" glosowaniu, co bylo ostatecznym powodem rozstania sie). Przez Browar zawalilem rok (wazniejszy byl wyjazd na festiwal Bazuna do Gdanska niz jakis tam egzamin komisyjny). Ale nie zaluje. Poznalem wielu wspanialych ludzi (oprocz Wojtka byli to, rowniez niestety juz niezyjacy, Jacek Zwozniak z Wroclawia, czy zyjacy :-> Ela Adamiak, Jurek Filar, Olek Grotowski, Grzesiu Bukala i inni)

Udalo mi sie jeszcze raz skrzyknac bande w celu nagrania kasety, ale to byl labedzi spiew, podobnie jak wystep z okazji 20-lecia zespolu nieco pozniej.

W miedzyczasie bralem udzial w jakichs konkursach MENSA, ozenilem sie, po trzech latach urodzil sie Bartek (jedyne co mi sie w zyciu udalo :-), skonczylem wreszcie studia i trzeba bylo poszukac pracy.

Nawinal sie kumpel z liceum, ktory powiedzial ze bedzie uczyl w technikum i moze ja tez bym chcial. Przyjeto mnie z otwartymi rekami (juz wowczas nie bylo zbyt wielu chetnych na belferke), po czym dumnie zakomunikowalem w domu ze juz mam prace, i co to jest za praca. Na to Tato stwierdzil, ze "po jego trupie". Udalem sie zatem do owego Technikum i zakomunikowalem, ze "ja bym chcial, ale mnie z domu za to wyrzuca". Poniewaz do rozpoczecia roku zostalo trzy tygodnie zgodzono sie pod warunkiem iz znajde kogos na swoje miejsce. Na szczescie napatoczyl sie inny kumpel (ze studiow). Nie podaje nazwy Technikum, poniewaz gdyby owczesni uczniowie, a pozniejsi absolwenci tejze szkoly dowiedzieli sie komu zawdzieczaja "mieszanke piorunujaca" jaka dalo zetkniecie ze soba tych dwoch moich kumpli - byloby ze mna zle :-)

Ale ja dalej bylem bezrobotny, a w owych czasach bylo to ("tzw. uchylanie sie od pracy") przestepstwem zagrozonym nawet trzema latami. W koncu udalo mi sie znalezc robote ktora laczyla obie moje wyuczone specjalnosci. W Biurze Projektow byl komputer. Ale jaki... Nie jakas Odra, czy szczyt techniki Cyber z ploterem (!!!). Ten ostatni dal mi nieco szkole. Moja praca dyplomowa wazyla ponad 30 kg i skladala sie z 12,000 kart perforowanych, a poprawialem te karty tak dlugo, iz pracownicy Cyfronetu zaczeli zartowac, ze jestem u nich na bezplatnym etacie. No ale tylko taki madry jak ja mogl usilowac zastosowac program do projektowania autostrad celem zaprojektowania drogi gorskiej z nienormatywnymi spadkami i tzw. serpentynami. Ale musialem. Szef Instytutu nie chcial slyszec o pracy na temat czysto komputerowy i to bylo jedyne do czego udalo go sie przekonac. W koncu jednak cos wyszlo. Bo jakby sie nie udalo to musialbym gonic z tyczka po polach i to w zespole, jak inni moi koledzy, a ja nigdy nie cierpialem tlumow).

Jaki to komputer byl w rzeczonym biurze? Otoz to cudo zwalo sie WANG i bylo minikomputerem z monitorem, klawiatura, ploterem (!!!!) i twardym dyskiem o wielkosci szafy i zawrotna pojemnoscia 5 MB. A przede wszystkim mial BASIC. Juz widze te usmieszki na Waszych ustach. Nie smiejcie sie za wczesnie. Wangowski BASIC byl (i chyba pozostanie) NAJGENIALNIEJ WYKONANYM JEZYKIEM PROGRRAMOWANIA. Prosty, jasny, klarowny i strukturalny. W owych czasach to bylo miliard razy lepsze niz te Algole czy Fortrany z jakimi mialem do czynienia na studiach.

Zakochalem sie w tym komputrze od pierwszego wejrzenia i mimo beznadziejnych warunkow finansowych ugrzazlem w tym biurze na kilkanascie lat.

Poza tym, ze bylo tam paru fajnych i paru mniej fajnych ludzi, i poza latami 1981-1982, ktore nie z mojej winy byly dla mnie wyjatkowo nieprzyjemne i o ktorych jednak pisac z pewnych powodow nie chce - wlasciwie nie ma o czym pisac.

Od samounicestwienia (with little help of my communist friends) uratowaly mnie przywieziona tuz przed wojna z Wegier kostka Rubika katalog wysylkowy firmy Quelle, ktory przegladalem oczekujac na wizyte u dentysty (jak ja to lubie :-((((, co zreszta po mnie widac, jak sie za szeroko usmiechne :-)). Zazwyczaj bowiem do takiego oprawcy udawalem sie w chwili gdy nie pozostawalo nic innego jak rwanie. A poniewaz jak juz wspomnialem jestem uczulony na wszelakie znieczulenia i narkozy - tym bardziej lubie dentystow :-)

i otoz oczekujac na kolejna egzekucje z nudow wzialem jakies opasle tomisko w poczekalni. Po zapoznaniu sie z wyjatkowo malo podniecajaca niemiecka bielizna nagle zobaczylem cos co mnie rzeczywiscie podniecilo. Cudo to zwalo sie VIC-20 i bylo komputerem firmy Commodore (nieslawnej pamieci). Komputerem, ktory mozna bylo sobie podlaczyc do telewizora i polozyc na stole.

Mialo toto "az" 3 kilobajty (tiaaaa) pamieci RAM i "pamiec masowa" w postaci lekko przerobionego magnetofonu. Przy WANGu, ktory mial wlasny monitor, stacje dyskietek a nawet twardy dysk (5MB, ale zawsze) bylo to malo ciekawe, ale kolor i muzyka, a przede wszystkim mozliwosc uzywania w domu - to bylo to co tygrysy lubia najbardziej. Wprawdzie zamarlem widzac cene -- w konfiguracji jak wyzej kosztowalo toto 1499 marek niemieckich, czyli znacznie wiecej niz dzis na przyklad Amiga 1200 z HDD 2.5 GB, 32 MB RAM i karta turbo i odpowiadalo okolo 10 moim pensjom, ale, to byl pazdziernik 1981. A jak ja sie upre...

Zapozyczylem sie gdzie sie dalo, sprzedalem co sie dalo, ba, wystaralem sie nawet o zezwolenie na przywoz komputera (tia... takie to byly czasy) i po niezlych perypetiach na granicy (cytuje Pania Celniczke: popatrz Staszek tym ludziom odbija, jakichs komputerow domowych im sie zachciewa) oraz oplaceniu cla w wysokosci polowy mojej miesiecznej pensji przywiozlem to cudo do domu.

Programow oczywiscie nie bylo, ale jakas tam wprawe z Wanga juz mialem, to sie napisalo kilka gierek (na przyklad NIM) i ciupalo wieczorami, poznajac komputer. Postanowilem znalezc innych takich fanatykow. W tym celu dalem do gazety ogloszenie, ze poszukuje podobnych jak ja wariatow (tak btw. ocenzurowano mi je) i... ogloszenie sie nie ukazalo bo wybuchla wojna, co spowodowalo dodatkowa przerwe w zyciorysie :-(

W koncu w polowie 1982 udalo mi sie powtorzyc akcje i znalazlo sie takich czterech (z Tarnowskich Gor, Krakowa, Warszawy i Lodzi). Zaczela sie wymiana kaset z tym co udawalo sie z trudem zdobyc a raczej napisac samemu (oczywiscie ani sklepow, ani gield z programami, ani Internetu wtedy jeszcze nie bylo, zas o wyjezdzie za granice moglem sobie na dlugo zapomniec).

W 1983 dwoch moich "swapperow" wymienilo komputer na nowy, rewelacyjny wowczas Commodore 64. Mnie nie bylo na niego stac. W nielicznych komisach byly bowiem przemycane i drogie C64. W koncu wpadlem na niezly pomysl i zebrawszy kilkanascie programow zaproponowalem studiujacemu w Krakowie innemu posiadaczowi C64, Amerykancowi, ktorego w miedzyczasie poznalem, a ktory jako obywatel niepolski i niepodpadniety mogl codziennie jezdzic sobie np. do Berlina Zachodniego, aby mi przywiozl po cenie za jaka kupi (merwersztoje darowalem mu wspanialomyslnie) to dostanie de programy za darmo. I tu sie okazalo, ze Amerykance wcale nie sa takimi wrogami piractwa jak sie usiluja przedstawiac. I tak mialem C64 za... darmo (bo za tyle ile za niego zaplacilem sprzedalem VIC-20 z chyba 50 kasetami z gierkami)

Powtorzylem manewr z ogloszeniami w prasie i tym razem znalazlo sie wiecej ludzi z komodorkiem. Rezimowa prasa reklamowala wowczas ZXSpectrum jako "jedynie sluszny i profesjonalny (tak, tak, byc moze niedlugo zeskanuje odpowiednia strone z pisma) komputer". Postanowilem sie temu przeciwstawic przez stworzenie calkiem nieformalnej grupy o nazwie Commodore Clan Komoda

Zaczelo sie od spisania wszystkich moich kontaktow, a potem jakos to roslo. I w tym miejscu w moim zyciu pojawil sie Pan Lucjan, ktory po pewnym okresie korespondencji zaproponowal, aby zrobic sped komodorowcow. Kupilem pomysl, nie wiedzac w co sie pakuje. Ile to bylo roboty. Tuz po wojnie zalatwienie jakiejkolwiek sali, czy hotelu bylo rzecza straszna. Ale jakos wyszlo. Na pierwszym zlocie spotkalo sie ponad 200 osob i zaczely nawiazywac sie pierwsze przyjaznie. Impreza znacznie roznila sie od dzisiejszych Copy Party. Po pierwsze -- alkohol byl na kartki (pol litra na miesiac - ale te komuchy nam dawaly w tylek :-). Po drugie -- wszystko sie dopiero zaczynalo, zatem nie bylo jeszcze mowy o demach. Po prostu kopiowalo sie co sie dalo i od kogo sie dalo.

Stolyca pozazdroscila Krakowowi, i nastepny sped zorganizowal kolega Marek Slusarz w Warszawie. Musze przyznac, ze organizacja "dwojki" byla znacznie lepsza (poza tym, ze rozkladanie komputerow w laboratorium chemicznym Politechniki Warszawskiej bylo czynnoscia co najmniej ryzykowna). Na drugim zlocie poznalem mlodego zapalenca nazwiskiem Przemek Koziarski, ktory zaoferowal sie z pomoca w organizacji kolejnych zlotow. W Krakowie zas taka ochote wyrazil Krzysiek Galczynski. I spotkania planowane poczatkowo jako rez w roku zaczely odbywac sie coraz czesciej. Wydawalem takze tzw. biuletyn CCK, ktory rozsylalem za darmo do ludzi topiac w to polowe swojej pensji.

Po dwoch latach od pierwszego spedu odwiedzil mnie pan Cezary Kopczynski z firmy Meracomp proponujac ni mniej, ni wiecej , a pomoc w obsludze stoiska Commodore na Targach Poznanskich. Zgodzilem sie bez wahania, bowiem bylo to nowe, ciekawe wyzwanie. Nie wiem jednak, czy zabawa nie skonczyla by sie na samym wejsciu (jako ze nie zalatwiono mi obiecanych noclegow w Poznaniu), gdyby nie pomoc nieocenionego Witka Kaszkowiaka. Witek, poznany nieco wczesniej commodorowiec byl urodzony dokladnie tego sameko roku, miesiaca, dnia i godziny co ja. Byc moze wlasnie to spowodowalo, ze rozumielismy sie bez slow, a nasze psikusy wyczyniane na Targach warte sa opisania (byc moze dopisze je kiedy indziej). Poznalem tam miedzy innymi tworcow genialnego Warsaw Basica na C-64: Bogusia Radziszewskiego i Krzysztofa Gajewskiego, oraz Grzegorza Onichimowskiego z firma Bajtek. Kto wie, gdybym tak jak ci dwaj ostatni obskakiwal obecne na targach waadze Commodore, byc moze dzisiaj bylbym na ich miejscu. Ale wlazenie do tylka nigdy mnie nie bawilo.

W miedzyczasie Przemek Koziarski kupil sobie najnowsza rewelacje z firmy Commodore -- Amige 500. Ja tez chcialem, ale to cudo kosztowalo w komisie 750,000 zl, podczas gdy moja miesieczna pensja wynosila wowczas ok. 28,000. Postanowilem zatem zakupic Amige do zakladu pracy. Tak dlugo i barwnie przekonywalem dyrektora, az ten sie w koncu zgodzil. Pozyczylem sobie od Przemka kilka gier, uruchomilem Defender of the Crown i... to byl szok (mimo, ze za monitor sluzyl czarno-bialy Neptun 156). Bralem te firmowa Amige na weekendy do domu i mozolnie ja rozgryzalem zapisujac swoje spostrzezenia.

Gdy moje zapiski zajely kilka grubych zeszytow przepisalem to na maszynie (o polskich znakach na Amidze nikomu sie wowczas jeszcze nie snilo), odbilem na ksero i poszedlem na gielde. Zainteresowanie bylo duze, wszyscy ogladali, ale nikt nie kupowal. Dopiero po dwoch tygodniach jeden z niedoszlych klientow zdradzil tajemnice, stwierdzajac : "fajne, ale za trudne...". Przerobilem zatem maksymalnie tekst upraszczajac co sie da (ten styl zostal mi zreszta do dzisiaj sciagajac na mnie gromy ze strony "fachowcow") i... nie moglem nadazyc z kserowaniem. A "zjazdy" CCK, ktore juz na stale przeniosly sie do Przemkowego Opola - zaczely byc coraz bardziej uamigawiane. Amige widac bylo takze coraz mocniej w prowadzonym przez Przemka i przeze mnie tzw. biuletynie CCK.

W miedzyczasie poznalem dwoch bardzo mlodych (wowczas) ludzi - Piotrka Podermanskiego i Marka Hyle, ktorzy przyszli sie dowiedziec jak sie organizuje spedy i redaguje gazetki, bowiem chcieliby zrobic cos takiego wylacznie na Amige. Chlopcy zabrali sie razno do dziela zakladajac ACC, a przy okazji Marek Hyla zrobil mi olbrzymia przysluge bluzgajac strasznie w jednym z pierwszych biuletynow na moja ksiazke. Po mojej riposcie wypociny te zyskaly ogolnopolska slawe. Przepisalem zatem wszystko na Amidze (nadal bez polskich liter) i zaczalem byc stalym gosciem na poczcie rozsylajac odbitki. W ten sposob wreszcie moglem sobie kupic Amige (i za to bede Markowi Hyli wdzieczny do konca zycia).

Wkrotce (dokladnie 1 kwietnia 1989, ale to nie byl wcale Prima Aprilis, przynajmniej nie dla nas amigowcow) odbyl sie pierwszy sped ACC. Zjawilo sie ponad 100 osob. Warto byc moze przypomniec niektorych obecnych na tym spotkaniu (z zaznaczeniem co robia teraz - nazwiska spisane z listy obecnosci): * Andrzej Bobek - niezly grafik 3D (ostatnio ulegl modnemu sklonowaniu :-( * Adam Boczek - niezapomniany dr. Boczek z papierowego Kebaba :-) * Jacek Czok - wspolwlasciciel firmy Ar-Wal * Dariusz Goral - wspolwlasciciel firmy XYZ i redaktor naczelni pisma "Amiga News" * Piotr Hebisz - wspolwlasciciel firmy HDP * Marek Hyla - wspolwlasciciel firmy TSS * Marcin Iwinski - czyli SS Capitan, pierwszy swapper w Polsce, obecnie spececial i jest wspolwlascicielem firmy CD Projekt * Aleksander Jarmolkowicz - wiceprezes firmy Sprint, ktora sieciuje Polske polnocna * Krzysztof Kiwerski - znany rezyser filmow rysunkowych * Tomek Kokoszczynski - naczelny "Amigowca", dzis lekarz w Bialymstoku * Robert Korzeniewski - czyli dr. rr. Root - jeden z najlepszych muzykow na polskiej scenie, dzis cos mniej aktywny * Adam Mrzyglocki - niezyjacy juz, niestety, wlasciciel firmy Aram * ks. Jan Pikul - tworca najpopularniejszych standardow polskich liter (XJP i APL) * Robert Ramiega - dyrektor PDI Lodz i administrator jedynego w Polsce (a jednego z 10 na swiecie) serwera internetowego na Amidze * Tadeusz Talar - realizator wizji w TV Wisla i redaktor Magazynu Amiga i inni, z ktorych wielu pozostalo wiernymi Amidze do dzis. (ja tez tam bylem...) Na liscie nie zauwazylem nikogo, kto dzis stanowi o sile amigowej sceny, no ale skoro np. Ven0om mial wowczas 10 lat, a Cromax 15 to chyba jeszcze nie umieli sie podpisac :-) Oczywiscie najwieksze zainteresowanie budzil ks. Pikul demonstrujacy i rozdajacy wszystkim swoje standardy.

[sciag dalszy byc moze nastapi przy kolejnym upgrade, bo juz jest 4:45 nad ranem...]