SAGA ªWIAT╙W: CHAPTER 2

Niespokojne sny drΩczy│y go w nocy. Raz ucieka│ przed ogromn▒, stale rosn▒c▒ czarn▒ otch│ani▒, lecz nie m≤g│ i w ko±cu gin▒│. Innym razem stado ogromnych jak wie┐owce wilk≤w gna│o mu na spotkanie, a on jakby przykuty do ziemi sta│, nie mog▒c uciec. Nareszcie zbudzi│ siΩ niewypoczΩty. Dnia poprzedniego powiedzia│, ┐e nic ju┐ go nie zdziwi a teraz zn≤w przekona│ siΩ, ┐e nie mia│ racji. Ze zdumieniem przeciera│ oczy, gdy┐ miast zobaczyµ zielon▒ r≤wninΩ, na kt≤rej k│ad│ siΩ poprzedniego wieczora, widzia│ przed sob▒ szereg dziwnych budowli, bardzo do siebie podobnych. Wygl▒da│o to na bardzo osobliwe miasto, wszystkie bowiem budynki wygl▒da│y niemal jednakowo, wszystkie opr≤cz jednego. Ten jeden by│ znacznie od pozosta│ych wy┐szy i wiΩkszy, odcina│ siΩ od nich tak┐e architektonicznie. O ile pozosta│e domy mia│y regularne kszta│ty, na og≤│ czworoboczn▒ podstawΩ a na ╢cianach z niej wyrastaj▒cych wspiera│ siΩ spadzisty dach, to ≤w "odmieniec" bardziej przypomina│ jaki╢ niezwyk│y pa│ac. Wielka harmonijna bry│a wznosi│a siΩ wysoko nad ziemiΩ, a wie±czy│a j▒ potΩ┐na, lecz sprawiaj▒ca wra┐enie niezwyk│ej lekko╢ci kopu│a. Po czterech stronach pa│acu niczym stra┐nicy, skamieniali wieki temu, sta│y cztery smuk│e wie┐e, z wygl▒du przypominaj▒ce nieco minarety. Taki oto obraz mia│ wtedy przed oczami pasa┐er. D│ug▒ chwilΩ sta│ i wpatrywa│ siΩ w dal, wci▒┐ nie mog▒c uwierzyµ w zmianΩ krajobrazu, jaka nast▒pi│a w czasie jego snu. Teraz dopiero spostrzeg│, ┐e nie spa│ wcale na trawie, lecz na brukowanej drodze. Sam nie wiedzia│, jak m≤g│ pomyliµ trawΩ z kamiennym traktem, ale szybko przeszed│ nad tym do porz▒dku dziennego, us│ysza│ bowiem za plecami odg│os, jak s▒dzi│, wozu. Chc▒c sprawdziµ co s│yszy, odwr≤ci│ siΩ. Faktycznie ci▒gn▒│ ku niemu jednokonny w≤z. Jan poczeka│ cierpliwie, a┐ wo╝nica znalaz│ siΩ w zasiΩgu jego g│osu i krzykn▒│:
-Jak zwie siΩ owo dziwne miasto kt≤re mamy przed sob▒?
-PiΩkne czy┐ nie? To stolica cesarstwa.
-Cesarstwa...?
-Tak cesarstwa. Z ksiΩ┐yca pan spad│e╢?
-Mo┐na tak powiedzieµ, choµ r≤wnie dobrze mog│em wyj╢µ spod ziemi. HAHAHA-za╢mia│ siΩ sam z siebie, jakie┐ to uczone wyk│ady prawi wo╝nicy, a sam przecie┐ naprawdΩ nie wiedzia│ jak siΩ tu znalaz│.
-Dziwny╢ pan jaki╢. Wsi▒d╝ na w≤z to zawiozΩ do miasta. Tam bΩdziesz pan m≤g│ wypocz▒µ i och│on▒µ.
-Ale ze mn▒ jest wszystko w absolutnym porz▒dku. To znaczy...my╢la│em, ┐e tak jest ale...
-Masz pan problem, nie ma co. Ale teraz ju┐ jed╝my, bo z moich r▒k nie otrzymasz pan pomocy w uleczeniu tego, co waszmo╢ciowi doskwiera. Wioo - zakrzykn▒│ i w≤z ruszy│.
-Mam jeszcze jedno pytanie, czy ten pa│ac przed nami zamieszkuje cesarz?
-Kiedy╢ ponoµ zamieszkiwa│ tam Staro┐ytny, ale teraz Wielki Dom, kt≤ry tak ╢miesznie pan nazwa│e╢, stoi pusty. Dam panu dobr▒ radΩ, nie m≤w o nim zbyt wiele w mie╢cie, bo ludzie tego nie lubi▒.
-Dlaczego?
-M≤wi siΩ, ┐e kiedy╢, wieki temu byli╢my szczΩ╢liwi i zdrowi, a nic tak┐e nie mog│o nam przeszkodziµ w tym, co robili╢my... By│o - minΩ│o...
-MinΩ│o...?
-Nie m≤wmy o tym wiΩcej.
-Ale...
-ProszΩ, nie!
-Ach... - westchn▒│. Zn≤w czu│ siΩ zagubiony w tym ╢wiecie korego  nie zna│. Stanowczy sprzeciw wo╝nicy jeszcze pog│Ωbi│ to uczucie. C≤┐ m≤g│ zrobiµ? Mia│ tylko nadziejΩ, ┐e w mie╢cie dowie siΩ czego╢ o pa│acu, kt≤ry niezwykle go zaintrygowa│.
Jechali przez d│u┐szy czas s│owem siΩ do siebie nie odzywaj▒c. Mury miejskie z wolna poczΩ│y siΩ przybli┐aµ a┐ nareszcie zawitali pod jedn▒ z bram. Strzeg│o jej dw≤ch stra┐nik≤w zakutych w zbroje, kt≤rych wygl▒d wyra╝nie wskazywa│, ┐e by│y raczej stare. Po│ysk dawno ju┐ znikn▒│, a rΩki polera te pancerze nie widzia│y najpewniej kilka dekad. Opr≤cz tych┐e stra┐nicy mieli r≤wnie┐ d│ugie w│≤cznie, kt≤rych ostrza, podobnie jak pancerze, wskazywa│y na d│ugotrwa│y brak konserwacji.
U bok≤w zwisa│y im miecze. Takimi ujrza│ ich pasa┐er.
-Witam.-ozwa│ siΩ spokojnym g│osem wo╝nica. - Chcia│bym wjechaµ do miasta.
-Czy masz pozwolenie na wjazd? - zapyta│ wy┐szy ze stra┐nik≤w.
-Jestem wo╝nic▒, nie potrzebujΩ przepustek. - odpowiedzia│
-Niedawno wyszed│ nowy dekret Rady. Wszyscy musz▒ mieµ przepustki.-Us│ysza│ w odpowiedzi.
-Wczoraj, gdy wyje┐d┐a│em, ┐adnego takiego dekretu nie by│o.
-Zgadza siΩ, wyszed│ dzisiaj.
-Sk▒d wiΩc mam wzi▒µ przepustkΩ?
-Chod╝ z nami, musimy ciΩ sprawdziµ w rejestrze mieszka±c≤w. Tw≤j kompan niech na ciebie tutaj zaczeka.
-Dobrze wiΩc. A ty waszmo╢µ zaczekaj przy wozie.-tutaj zwr≤ci│ siΩ do Jana.
-Chyba nic innego mi nie pozostaje. C≤┐ to znowu za Rada? - zapyta│.
-Raz na pokolenie zostaje wybranych dziesiΩciu obywateli, kt≤rzy rz▒dz▒ w mie╢cie. Oni stanowi▒ prawo.
-Rozumiem. Rz▒dz▒ w zastΩpstwie kr≤la?
-Jakiego kr≤la? Mia│e╢ wiΩcej o tym nie wspominaµ.-zgani│ Jana.
-Dobrze, rozumiem. Id╝ wiΩc, a ja tutaj zaczekam.
I tak siΩ rozstali. Stra┐nicy zniknΩli, a bramΩ zamkniΩto. Pasa┐er mia│ teraz czas obejrzeµ bli┐ej mury. Wznosi│y siΩ na wysoko╢µ kilkudziesiΩciu metr≤w, a jedynymi w nich otworami by│y okienka dla │ucznik≤w. Zn≤w zauwa┐y│ brak nale┐ytej konserwacji. Tu i ≤wdzie ╢ciana z kamienia by│a mocno podniszczona. Widoczne by│y ╢lady wielu walk. Mo┐na ze± by│o czytaµ jak z kroniki. Janowi prΩdko stanΩ│y przed oczami zastΩpy wojsk szturmuj▒ce owo dziwaczne miasto. Widzia│ ╢mierµ. Czu│ niemal zapach krwi bez ustanku lej▒cej siΩ to z ran obro±cy, to z ran agresora. Ogie± szala│. Dym przes│ania│ niebo.ªmierµ zbiera│a swoje ┐niwo. Okrutnie wielkie ┐niwo. Czu│ brak nadziei obro±c≤w. Jeszcze nigdy czego╢ takiego nie odczuwa│. Jaka╢ fala smutku zala│a jego serce. "C≤┐ to jest?" - zadawa│ sobie to pytanie. Niebo pociemnia│o jeszcze bardziej, nadzieja umar│a...Teraz poj▒│, a to co zrozumia│, przerazi│o go. Widzia│ karΩ, jak▒ ponios│o kiedy╢ miasto. Ale dlaczego j▒ ponios│o, tego nie by│ w stanie zrozumieµ. Tak pogr▒┐onego w czarnych my╢lach zasta│y promienie s│o±ca, kt≤re w│a╢nie w tej chwili rado╢nie zata±czy│y na blankach stra┐nika miasta. Otucha prΩdko powr≤ci│a i odegna│a z│e my╢li, a w g│owie niczym grom ozwa│ siΩ ten sam znajomy g│os Opiekuna Ogrodu - "Zawsze istnieje nadzieja, lecz nie w niej upatruj ratunku, gdy bΩdziesz w potrzebie. Ona jest drogowskazem. Droga, kt≤r▒ ci wska┐e, nigdy nie bΩdzie │atwa. Zawsze jest jednak mo┐liwa do przebycia. PamiΩtaj o tym! Nigdy nie traµ z oczu raz obranej drogi! Gdy z niej zejdziesz, ogarnie ciΩ bezsens. Wtedy zb│▒dzisz na wieki!"
Takie przes│anie otrzyma│ w tej chwili, lecz nie bardzo wiedzia│, c≤┐ znacz▒ te s│owa. Pogodzi│ siΩ ju┐ dawno z my╢l▒, ┐e jest skazany na osobliwo╢ci tej i innych krain, kt≤re nazbyt by│y rzeczywiste i namacalne, by uznaµ je mo┐na by│o za sen, z drugiej za╢ strony nijak nie dawa│o siΩ ich przyr≤wnaµ do ╢wiata, kt≤ry zna│ do tej pory. Tak sobie rozmy╢la│, gdy us│ysza│ za sob▒ tΩtent ko±skich kopyt. Obr≤ci│ siΩ, by zobaczyµ, kto zmierza do miasta. W oddali widzia│ konia o bli┐ej nieokre╢lonej, ciemnej ma╢ci. Dosiada│ go wysoki, zakapturzony je╝dziec. Nie dostrzega│ jego twarzy, gdy┐ uniemo┐liwia│ to kaptur, a poza tym odleg│o╢µ jaka ich dzieli│a, by│a na tyle du┐a, i┐ szczeg≤│y umyka│y oczom. Na widok Jana je╝dziec wstrzyma│ konia. Sta│o siΩ jasne, ┐e nie podjedzie bli┐ej, wiΩc pasa┐er nie mog▒c pohamowaµ swej ciekawo╢ci ruszy│ w jego stronΩ. Dzieli│o ich ok. 100-150 metr≤w. Gdy tak podchodzi│, zakapturzony przybysz podni≤s│ rΩkΩ z wyprostowanym palcem wskazuj▒cym i zagrzmia│:
"Nie zbli┐aj siΩ ani na krok!!! Ty╢ jest naszym przekle±stwem. Jeste╢ Pi▒tym Je╝d╝cem! Je╢li╢ siΩ pojawi│, to stare ksiΩgi m≤wi▒ prawdΩ i nadchodzi nasz koniec!!! Nie zbli┐aj siΩ do mnie!!!" Powiedziawszy to zawr≤ci│ i pogna│ przed siebie. Sta│o siΩ to tak nagle ┐e Jan w mgnieniu oka zosta│ sam i wyda│o mu siΩ przez chwilΩ, ┐e je╝dziec to tylko jego urojenie. Tym bardziej ┐e m≤wi│ od rzeczy, jak na≤wczas my╢la│. Faktem jednak by│o, ┐e pozostawi│ po sobie ╢lady, a raczej jego ko± je zostawi│, wiΩc z ca│▒ pewno╢ci▒ nie by│ ┐adnym z│udzeniem. To zaniepokoi│o pasa┐era. Czego wiΩc chcia│ i o czym m≤wi│? Nie potrafi│ sobie odpowiedzieµ na to pytanie, da│ wiΩc sobie wreszcie z nim spok≤j, bo oto wraca│ wo╝nica, a za nim kroczyli stra┐nicy.
-Jestem z powrotem. Mam ju┐ odpowiednie pozwolenie. Mo┐emy wje┐d┐aµ. Zwiedzisz waszmo╢µ miasto.-rzek│ wo╝nica     
-Tak, jed╝my wiΩc-odpowiedzia│
Wsiedli na w≤z i ruszyli. Stra┐nicy otworzyli bramΩ. Od niej wiod│a krΩta uliczka, kt≤ra przypomina│a nieco kanion, a to z tego wzglΩdu, ┐e domy po obu jej stronach tak ╢ci╢le do siebie przylega│y, ┐e sprawia│y wra┐enie monolitu-jednej wielkiej ╢ciany ci▒gn▒cej siΩ hen daleko. Teraz Jan m≤g│ przyjrzeµ siΩ nieco dok│adniej budowlom, kt≤re z oddali oceni│ jako jednolite bry│y. Nie by│o to do ko±ca prawd▒. Rzeczywi╢cie, wszystkie mia│y podobny kszta│t, pr≤┐no jednak by│o szukaµ dw≤ch identycznych. R≤┐ni│y siΩ te┐ szczeg≤│ami. W jednych okna by│y zwie±czone │ukami(podobnie zreszt▒ jak drzwi), w innych znowu┐ mia│y klasyczny, prostok▒tny kszta│t. Kolor r≤wnie┐ siΩ zmienia│, bo choµ zasadniczo wszystkie mia│y bur▒, nieokre╢lon▒ barwΩ, to zdarza│y siΩ odcienie ┐≤│tego i br▒zowego. Jedna rzecz jednak by│a wszΩdzie uderzaj▒co podobna-pustka, kompletny brak ludzi. Wygl▒da│o na to, ┐e albo naprawdΩ nikogo nie by│o, albo te┐ wszyscy zamknΩli siΩ w domach.
-Gdzie s▒ wszyscy mieszka±cy? - zapyta│ zdziwiony pasa┐er
-S▒ na g│≤wnym placu miasta. O tej porze modl▒ siΩ.-us│ysza│ w odpowiedzi
-Wszyscy razem? To bardzo dziwne...
-Ja nie widzΩ w tym niczego dziwnego. Modl▒ siΩ jak zwykle.
-A do kogo siΩ modl▒, je╢li wolno spytaµ?
-Spytaµ wolno, choµ ja raczej na waszmo╢cia miejscu spyta│bym, o co siΩ modl▒.
-?
-Modl▒ siΩ o lepsze czasy. Podobno maj▒ kiedy╢ powr≤ciµ...- i westchn▒│ wo╝nica, a w owym westchnieniu tyle by│o bole╢ci, i┐ Jan od razu zrozumia│, ┐e wszyscy mieszka±cy z jakiej╢ niepojΩtej przyczyny bardzo cierpi▒, czego przyk│adem m≤g│ byµ w│a╢nie wo╝nica. Wci▒┐ jednak nie pojmowa│, dlaczego siΩ tak smuc▒. Jedno by│o pewne-zawita│ do Miasta Smutku. 
I tak zako±czyli pogawΩdkΩ, bo wo╝nica zatopi│ siΩ w ponurych my╢lach i nie by│o ju┐ mo┐liwo╢ci, by da│o siΩ z niego co╢ jeszcze wydusiµ. Jechali wiΩc dalej przez miasto. Ulice przecina│y siΩ pod k▒tem prostym, nie uda│o siΩ pasa┐erowi wypatrzyµ choµby jednej, kt≤ra zak│≤ca│aby ten porz▒dek. R≤wnie  specyficzne dla tego miasta by│o to, ┐e choµ nie by│o dw≤ch identycznych ulic, to jednak by│y one do siebie nawzajem tak podobne, ┐e bez w▒tpienia cz│owiek nieznaj▒cy miasta prΩdko by siΩ zagubi│ w tym labiryncie. Wo╝nica by│ jednak "miejscowy", wiΩc zb│▒dzenie im nie grozi│o. Z wolna posuwali siΩ naprz≤d. Po pewnym czasie ulica, kt≤r▒ jechali rozszerzy│a siΩ do╢µ znacznie, tak ┐e bez przeszk≤d zmie╢ci│yby siΩ obok siebie trzy wozy. Zbli┐ali siΩ wiΩc do jakiego╢ placu, bo i widaµ by│o w dali du┐▒, woln▒ przestrze±. Teraz dopiero spostrzeg│, ┐e bacznie przygl▒da mu siΩ wiele oczu, bo oto widzia│ w oknach mnogo╢µ nieznajomych twarzy.
-A ci ludzie siΩ nie modl▒? - zapyta│ swojego "przewodnika"
-Oni? - odpowiedzia│ zapytany, a w g│osie jego zn≤w pojawi│ siΩ smutek - Oni ju┐ siΩ nie modl▒, oni ju┐ w og≤le nic nie robi▒, kompletnie nic! Utracili t▒ iskrΩ nadziei, kt≤r▒ wielu z nas wci▒┐ jeszcze trzyma w sercu.
-Niezbyt ciΩ rozumiem. O jakiej nadziei m≤wisz?
-Chyba pan mnie wcale nie s│ucha. Nadzieja, m≤wiΩ o nadziei na co╢ lepszego, ni┐ jest obecnie. Prosty ze mnie cz│owiek, ale i ja czujΩ, ┐e ╝le siΩ dzieje w tym mie╢cie. Nie trzeba byµ mΩdrcem, by to zauwa┐yµ. I tak by╢ siΩ pan po│apa│, wiΩc nie bΩdΩ tego ju┐ d│u┐ej ukrywa│. My giniemy. Rodzimy siΩ, a ju┐ w momencie przyj╢cia na ╢wiat ┐ycie nie ma dla nas sensu. Jeste╢my pu╢ci, by tak rzec.
To choroba, na kt≤r▒ nie mamy lekarstwa.
-Ale przecie┐ ┐yjecie, mieszkacie, macie swoje zawody, pracujecie, macie siebie nawzajem.
-Ale po co to wszystko, nie mamy z tego nic. Na co nam to ┐ycie? Dla kogo?
-Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale...-s│owa jego przerwa│ g│os dzwonu, i us│ysza│: "B│agamy CiΩ Sensie o lepsze Czasy! B│agamy CiΩ Sensie o lepsze Czasy! B│agamy CiΩ Sensie o lepsze Czasy! Przyb▒d╝! Przyb▒d╝! Przyb▒d╝! B│agamy CiΩ Sensie..."
Bardzo dziwaczna to modlitwa, a Jan zda│ sobie sprawΩ z przeznaczenia tych s│≤w tylko dlatego, ┐e na wielkim placu przed nim(do kt≤rego podczas rozmowy dojechali)klΩcza│o wielu ludzi. Nietypowo╢µ tego obrz▒dku polega│a r≤wnie┐ na tym, ┐e klΩcz▒cy ludzie, rozrzuceni chaotycznie po ca│ym placu, zwr≤ceni byli w r≤┐ne strony, jakby nie wiedzieli, gdzie jest symbol ich kultu. Wracaj▒c do modlitwy, by│a ona raczej niezrozumia│a(choµ paradoksalnie m≤wi│a o sensie)
i dla postronnego obserwatora nie by│a niczym wiΩcej, ni┐ zlepkiem s│≤w. Pasa┐er nie by│ ju┐ jednak osob▒ zupe│nie postronn▒. W przeci▒gu zaledwie kilku minut dowiedzia│ siΩ wiΩcej, ni┐  przez ca│y poprzedni czas jego pobytu w mie╢cie.                 
Teraz powoli uk│ada│ te "puzzle" w jedn▒ ca│o╢µ, a obraz, jaki owa uk│adanka tworzy│a, nie przedstawia│ siΩ zbyt r≤┐owo. "WiΩc to jest przyczyna upadku tego miejsca" -my╢la│ - "mieszka±cy z bli┐ej nieokre╢lonej przyczyny utracili poczucie sensu, dos│ownie zgubili swoj▒ drogΩ. Teraz rozumiem, co mia│ na my╢li Pan Ogrodu". Jedna tylko rzecz bardzo go teraz mΩczy│a, nie m≤g│ wci▒┐ zrozumieµ, o co chodzi│o tajemniczemu je╝d╝cowi na koniu. "Kt≤┐ to jest Pi▒ty Je╝dziec". Gdy tak rozmy╢la│, ludzie zgromadzeni na placu zako±czyli modlitwΩ, powstali i powoli siΩ rozeszli.
-Teraz mo┐emy jechaµ dalej-rzek│ wo╝nica
-A gdzie my w│a╢ciwie jedziemy? - zapyta│, bowiem dopiero teraz uprzytomni│ sobie, ┐e nie wie, dok▒d dok│adnie zmierzaj▒.
-Do karczmy po przeciwleg│ej stronie miasta.
-Jed╝my wiΩc.
I zn≤w mijali podobne domy, a ulice ╢wieci│y pustkami. Po piΩtnastu minutach jazdy skrΩcili w jedn▒ z bocznych uliczek.
-Znam pewien skr≤t, dziΩki kt≤remu bΩdziemy na miejscu znacznie szybciej - wo╝nica wyja╢ni│ sw≤j manewr.
O ile g│≤wne ulice miasta by│y do╢µ szerokie, to pomniejsze uliczki ledwo umo┐liwia│y przejazd wozem. Z tego w│a╢nie powodu ich prΩdko╢µ zosta│a znacznie zredukowana. Jan by│ coraz bardziej przygnΩbiony tym miastem. Tutaj r≤wnie┐ w og≤le nie by│o widaµ ludzi. Humor nieco mu siΩ poprawi│, gdy w oddali zobaczy│ prze╢wit, co ╢wiadczy│o, ┐e zbli┐aj▒ siΩ do jakiego╢ placu. "Nareszcie! TrochΩ wolnej przestrzeni, bo jeszcze trochΩ i dosta│bym klaustrofobii przez te uliczki." - pomy╢la│. I rzeczywi╢cie, po nied│ugiej chwili dotarli do sporego placyku, a po drugiej jego stronie dalej bieg│a uliczka, kt≤r▒ tu wjechali.
Pasa┐era w tej chwili jednak nic nie obchodzi│o, bo to, co zobaczy│ na ╢rodku placu zszokowa│o go. Ot≤┐ dok│adnie w ╢rodku tej niewielkiej, wolnej przestrzeni umieszczono statuΩ. Nie by│oby mo┐e w tym niczego niezwyk│ego, gdyby nie to, co przedstawia│a ta statua. Ot≤┐ na piedestale sta│ jednoro┐ec, a dosiada│ go jaki╢ cz│owiek. Nic to jeszcze by nie znaczy│o, tylko ┐e by│ to ten sam jednoro┐ec, kt≤rego spotka│ Jan przy wodopoju pierwszego dnia swej przygody. U je╝d╝ca, kt≤ry dosiada│ niezwyk│ego konia, zwraca│ uwagΩ jeden fakt - ot≤┐ nie mia│ on twarzy. To znaczy, tam, gdzie zwykle rze╝bi siΩ twarz kamie± by│ po prostu bardzo dok│adnie oszlifowany. Z kolei do piedesta│u przytwierdzona by│a tablica, a widnia│ na niej taki napis: "Oto jest Pi▒ty Je╝dziec, zwiastun Nowego, choµ bez twarzy."
-Co to za pomnik - zapyta│ wo╝nicy wci▒┐ nie mog▒c oderwaµ oczu od pos▒gu
-Ach, to? Stoi tu od wiek≤w i nikt ju┐ chyba dzisiaj nie wie, jakie jest jego znaczenie.
-A sk▒d siΩ wzi▒│?
-Ponoµ kiedy╢, tu┐ po... - przerwa│ na moment - po odej╢ciu Kr≤la postawili go mieszka±cy tego miasta, ale nikt tego nie wie na pewno.
-A co znaczy ten napis?
-Powiem panu, co ja o tym s▒dzΩ: dla mnie to po prostu │adna figurka i tyle.
-I naprawdΩ nikt nie wie, po co to tu stoi?
-Ale╢ pan ciekaw? Zaintrygowa│ pana? Mo┐e w karczmie kto╢ panu pomo┐e?
-Nie bardzo rozumiem...
-Bywa tam czΩsto taki starszy jegomo╢µ, on dobrze zna legendy tego miasta.
-Skoro tak, to jed╝my tam.
-Przecie┐ i tak tam pod▒┐amy. Ju┐ pan zapomnia│?
-Nie, ale ta figura obudzi│a we mnie niedawne wspomnienie... a zreszt▒ niewa┐ne. Po prostu jed╝my.
Z tymi s│owami rozsta│ siΩ z placem i jego "skarbem". Przez resztΩ drogi nie umia│ ju┐ my╢leµ o niczym innym, tylko wci▒┐ o tym, co przed momentem zostawi│ za sob▒. A ko│a powoli toczy│y siΩ po bruku. Powoli, lecz bez ustanku, wiΩc po mniej wiΩcej p≤│ godzinie zajechali nareszcie pod karczmΩ. Wo╝nica zostawi│ w≤z i we dw≤ch weszli do ╢rodka. Zadziwiaj▒ce, ale nawet tutaj ludzi by│o niewielu. Ledwie kilku przejezdnych siedzia│o przy stole i po cichu dyskutowa│o. Gospodarz tego ma│ego przybytku prΩdko siΩ zjawi│, widz▒c nowych klient≤w.
-Czego sobie ┐yczycie? - zapyta│ chrapliwym g│osem
-Mo┐e poleci nam gospodarz jak▒╢ dobr▒ strawΩ? - rzek│ wo╝nica.
-My╢lΩ, ┐e co╢ da siΩ zrobiµ, znajdzie siΩ chleb, mas│o, trochΩ owoc≤w - nic szczeg≤lnego
-Je╢li tylko bΩdzie jadalne - nie wzgardzimy.
-WiΩc usi▒d╝cie, a ja wszystko przygotujΩ.
To rzek│szy uda│ siΩ do kuchni, a oni usiedli przy starym, drewnianym stole. Spostrzeg│ w≤wczas Jan jednego jeszcze go╢cia karczmy. Starszy cz│owiek z do╢µ poka╝n▒ brod▒ przysiad│ w najciemniejszym rogu izby i ca│y czas wpatrywa│ siΩ w pasa┐era.
-Co to za cz│owiek, tam, w rogu?
-Tam... zaraz,  ach, to jest w│a╢nie ten bajarz i znawca legend, o kt≤rym panu opowiada│em.
-Niech pan go przywo│a.
-Skoro pan nalega - i podszed│ do staruszka, a po chwili ju┐ ca│a tr≤jka siedzia│a przy jednym stole.
-Pa±ska twarz jest fascynuj▒ca-zwr≤ci│ siΩ bajarz do Jana.
-A dlaczeg≤┐ to?
-Przypomina mi... - zatrzyma│ siΩ na chwilΩ, po czym z namaszczeniem ci▒gn▒│ dalej - przypomina mi pewn▒ figurΩ, tu w mie╢cie.
Jan prΩdko zrozumia│, ┐e bajarz wie o nim o wiele wiΩcej, ni┐ przypuszcza│, a choµ bardzo go to zaniepokoi│o, ciekawo╢µ przewa┐y│a i pozwoli│, by tamten m≤wi│ dalej.
-Mijali╢cie zapewne tΩ figurΩ w drodze tutaj.
-Owszem, i bardzo chcia│bym dowiedzieµ siΩ o niej czego╢ wiΩcej.
-Interesuje ciΩ ona? C≤┐, dawno temu, tu┐ po naszym wielkim b│Ωdzie postawili j▒ nasi przodkowie, a obecnie niewielu ju┐ wie, po co to zrobili.
-W│a╢nie, ten napis na niej...?
-A tak, to czΩ╢µ pradawnej przepowiedni.
-Co ona m≤wi?
-Znam tylko ma│▒ jej czΩ╢µ, zdajΩ siΩ jednak, ┐e najwa┐niejsz▒. Ot≤┐ m≤wi ona o tym, ┐e przybΩdzie kiedy╢ na moment Pi▒ty Je╝dziec, dosiadaµ za╢ bΩdzie jednoro┐ca. On przyniesie nam ostateczny los. Bardzo lakoniczna, nieprawda┐? - m≤wi▒c to, u╢miechn▒│ siΩ bardzo dziwnie.
-Rzeczywi╢cie to niewiele. - zasΩpi│ siΩ.
-To proroctwo wi▒┐e siΩ z tob▒.
-Dlaczego pan tak s▒dzi? Przecie┐ nawet nie posiadam konia, nie wspominaj▒c o jednoro┐cu. Pr≤cz tego nic nie wiem, abym mia│ tu jakie╢ zadanie.
-Nie wiem mo┐e wszystkiego, jednak moje oczy, mimo znak≤w, jakie czas na nich pozostawi│, wci▒┐ widz▒ daleko i potrafiΩ dostrzec rzeczy, kt≤rych inni nie mog▒ wypatrzyµ. Z ca│▒ pewno╢ci▒ nie pochodzisz st▒d, a musia│e╢ tak┐e wcze╢niej ju┐ co╢ wiedzieµ, je╢li zainteresowa│ ciΩ ten pos▒g. St▒d wnioskujΩ, ┐e ty w│a╢nie jeste╢ Pi▒tym Je╝d╝cem.
Jan nie zd▒┐y│ odpowiedzieµ, bo w jednej chwili sta│o siΩ kilka rzeczy. Gospodarz karczmy od pewnego ju┐ czasu przys│uchiwa│ siΩ, o czym te┐ rozmawiaj▒ nowi go╢cie, a gdy us│ysza│ ostatnie zdanie wyci▒gn▒│ zza pazuchy sztylet i z krzykiem "To przeklΩty! na ustach rzuci│ siΩ na Jana. W tej samej chwili podobnie uczynili pozostali siedz▒cy przy sto│ach. Wo╝nica zosta│ d╝gniΩty i le┐a│ nieprzytomny na pod│odze. Starzec wy╢lizgn▒│ siΩ oprawcom, a bezbronny pasa┐er rzuci│ siΩ do wyj╢cia. Wybieg│szy nie ogl▒da│ siΩ za siebie. S│ysza│ tylko, jak mordercy budzili miasto wo│aj▒c "pojawi│ siΩ przeklΩty". W przeci▒gu kilkunastu minut wiΩkszo╢µ mieszka±c≤w zaczΩ│a "polowaµ" na niego. On za╢ skry│ siΩ w zau│ku pod stert▒ szmat i z dusz▒ na ramieniu nas│uchiwa│. Ka┐dy powiew wiatru wydawa│ siΩ wystrza│em armatnim, a ka┐dy szelest brzmia│ jak odg│osy pogoni. Tak spΩdzi│ resztΩ dnia. Gdy nadesz│a noc, nabra│ na tyle odwagi, by wyj╢µ z ukrycia. Chcia│ tylko wydostaµ siΩ z tego miejsca. Przemyka│ siΩ w ciemno╢ciach. Wybiera│ tylko miejsca, gdzie panowa│ nieprzenikniony mrok. Zna│ mniej wiΩcej kierunek, w jakim musia│ siΩ posuwaµ, by dostaµ siΩ do bramy. Po godzinie takiej ucieczki, gdzie╢ w ciemno╢ciach ujrza│ blask pochodni. Szybko siΩ zbli┐a│y. "Dopadn▒ mnie" - pomy╢la│ i rzuci│ siΩ do ucieczki. Metr za metrem, ulica za ulic▒ bieg│ nie patrz▒c za╢. Przed nim widaµ ju┐ by│o bramΩ. Nie cieszy│ siΩ jednak zbyt d│ugo, bo oto stamt▒d w│a╢nie nadchodzili stra┐nicy, a w rΩkach mieli miecze. By│ w sytuacji pozornie bez wyj╢cia. Zatrzyma│ siΩ. Nie mia│ ju┐ gdzie uciekaµ. "Tu wiΩc ma siΩ zako±czyµ moja misja?" - zapyta│ sam siebie i w≤wczas przypomnia│ sobie, ┐e gdy spotka│ jednoro┐ca, tamten przyrzek│ mu pomoc. Nowa fala nadziei zala│a serce, a on pocz▒│ krzyczeµ "przyb▒d╝ jednoro┐cu". Pogo± zbli┐a│a siΩ, by│a ju┐ o kilkadziesi▒t krok≤w od Jana. I wtedy nag│y b│ysk roz╢wietli│ miasto, a wszΩdzie da│o siΩ s│yszeµ tΩtent ko±skich kopyt. W jednej chwili przybieg│ jednoro┐ec. Pasa┐er nic nie musia│ m≤wiµ tylko wsiad│ na jego grzbiet i w mgnieniu oka znale╝li siΩ za bramami miasta. Wtedy poczuli wstrz▒s, potem kolejny. Miasto chwia│o siΩ w posadach. Rozpada│o siΩ. S│ychaµ by│o ┐a│osne wo│anie o pomoc. Z szumu uda│o siΩ jeszcze wy│owiµ krzyk jakiego╢ starca: "Wybrali╢my sw≤j los!", a po chwili miasto zamieni│o siΩ w ruinΩ i nie by│o ju┐ nic s│ychaµ. Ucich│y wo│ania o pomoc. Miasto Smutku przesta│o istnieµ. Jan odwr≤ci│ g│owΩ, nie chc▒c ju┐ patrzeµ na te dantejskie sceny, a na twarzy jego malowa│ siΩ ogromny b≤l.
-WiΩc jednak ja jestem tym Pi▒tym Je╝d╝cem?
-Tak, m≤wi│em zreszt▒, ┐e nadszed│ tw≤j czas.
-Ale czy oni musieli zgin▒µ.
-Nie mnie to os▒dzaµ. Nie pope│niaj wszak jednego b│Ωdu-nie obwiniaj siebie za ich los, bo ty╢ im go przyni≤s│, ale to oni wybrali zako±czenie.
Jan nie chcia│ ju┐ d│u┐ej prowadziµ rozmowy, choµ dosta│ w│a╢nie odpowiedzi kolejn▒ zagadkΩ, bo wielka senno╢µ poczΩ│a go drΩczyµ i po kr≤tkiej chwili odda│ siΩ b│ogiej niepamiΩci snu.

Przygotowa│: Szalony Traktorzysta <szalonytraktorzysta@poczta.onet.pl>