Rosereine

Nic bez powodu

1.

 Mija│ ju┐ pi▒ty dzie± odk▒d opu╢cili╢my dw≤r kr≤la Sansouci, gdzie prawdziwy talent i sztukΩ ceni siΩ ponad z│oto i szlachetne kamienie. Dali╢my tam seriΩ prawdziwie udanych przedstawie±, a moje pie╢ni budzi│y figlarne iskierki w oczach kobiet. Nie darmo zw▒ mnie podgl▒daczem dusz niewie╢cich. Wystarczy mi raz spojrzeµ na kobietΩ by skleciµ poemat wyra┐aj▒cy jej najskrytsze marzenia. Zreszt▒, czy trudno odgadn▒µ, o czym marz▒ baby ?

Do╢µ, ┐e przyjΩto nas i╢cie po kr≤lewsku nie ┐a│uj▒c jad│a i napitk≤w, co - jak wiadomo - na sztukΩ wp│ywa wielce krzepi▒co, cia│u za╢ s│u┐y cokolwiek nie bardzo. Ko±, kt≤ry na kr≤lewsk▒ go╢cinΩ r≤wnie┐ nie powinien by│ narzekaµ, stuka│ teraz miarowo kopytami o wysch│▒ glinΩ traktu trzeciej kategorii, a wt≤rowa│o mu miarowe skrzypienie k≤│ wozu. Dawno ju┐ powinienem je naoliwiµ, ale jako╢ ra╝niej czujΩ siΩ w drodze, kiedy s│yszΩ tΩ znan▒ od wielu lat melodiΩ:

Skrzypu skrzyp na drodze, polem albo lasem

Teatr to jest ┐ycie, a ┐ycie to teatr

Wszystko tak siΩ plecie -nie rozr≤┐nisz czasem

Ko± kopytem stuka, piorun w dom uderzy

Tu panuje pieni▒dz tam znowu idea

I ju┐ mamy sztukΩ, tak jak siΩ nale┐y

Zmrok zapada│ szybko. Powiedzia│bym nawet - zdumiewaj▒co szybko. Jakby up│ywu czasu nie odmierza│o powolne przesypywanie siΩ ziaren piasku w klepsydrze, lecz stukot ko±skich kopyt. Po prawdzie moja wys│u┐ona chabeta do r▒czych rumak≤w nigdy nie nale┐a│a, ale te┐ z t▒ szybko╢ci▒ zapadania zmroku nie przesadzajmy. W ka┐dym razie cz│owieka siedz▒cego na przydro┐u zauwa┐y│em. Nie od razu rzecz jasna, bo gΩ╢ciejsze tutaj drzewa dawa│y mu skuteczn▒ os│onΩ. O nie, drodzy ludkowie. Nie wyobra┐ajcie sobie, ┐e w krzakach czai│ siΩ na nas gro╝ny zb≤j lub poborca podatkowy. Nic z tego. Cz│ek s│usznego wzrostu, wykorzystuj▒c zapewne sprzyjaj▒c▒ do odpoczynku po│aµ trawy os│oniΩt▒ cieniem drzew, siedzia│ sobie na kamieniu i o ile mnie zmrok nie myli│, pogr▒┐ony by│ w g│Ωbokiej zadumie. Tu┐ obok, starannie u│o┐ona na trawie, w ostatnich promieniach s│o±ca l╢ni│a zbroja. Ho, ho ! C≤┐ to za zbroja by│a ! Nie byle jaka. Napier╢nik inkrustowany polerowan▒ miedzi▒ m≤g│by z powodzeniem uchodziµ za zrobiony ze szczerego srebra i z│ota. Za╢ wzory na nim sprawn▒ rΩk▒ rzemie╢lnika umieszczone przywodzi│y na my╢l tajemne znaki kaba│y, runy przedwieczne i B≤g sam raczy wiedzieµ, co jeszcze. Nie gorsze te┐ przy bli┐szych oglΩdzinach okaza│y siΩ na│okietniki, nagolenniki i wszelkie inne na-nniki, jakie w sk│ad zbroi mog▒ wchodziµ, a znam siΩ na tym raczej s│abo. Zatrzyma│em konia tu┐ obok nieznajomego, ten jednak ani my╢la│ ockn▒µ siΩ ze swego zadumania. Za to spo╢r≤d tobo│≤w na tyle wozu sw▒ urocz▒ g│≤wkΩ wychyli│a boska Rosereine. Przeci▒gnΩ│a siΩ i ziewnΩ│a. Zawsze na ten widok zastanawiam siΩ, jak to mo┐liwe, by tak ma│e usteczka okalaµ mog│y tak wielki otw≤r gΩbowy. Zapewne anatomowie maj▒ na ten fenomen jakie╢ wyt│umaczenie. Zwa┐ywszy p≤╝n▒ porΩ uzna│em to miejsce za odpowiednie do d│u┐szego postoju, a i towarzystwo rycerza by│o na tym odludziu nie do pogardzenia. Szanuj▒c jego spok≤j i maj▒c na wzglΩdzie, ┐e jednak by│ tutaj przed nami, rozpoczΩli╢my przygotowania. Podczas, gdy ja stawia│em namiot, Rosereine zbiera│a drewno na ognisko. Nie sz│o jej to zbytnio - bo i trudno o do╢µ tego paliwa na drodze z rzadka obros│ej przysadzistymi drzewami - lecz nim zd▒┐y│em ca│y nasz dobytek wwlec do namiotu, pierwsze iskry poczΩ│y podskakiwaµ nad nie╢mia│o rozwijaj▒cym siΩ p│omykiem. Dzielna dziewczyna. A ten nic, tylko siedzi i my╢li. Jak na rycerza to i nawet dla mnie zbyt dziwne zajΩcie. Chyba, ┐e ma jaki╢ pow≤d, bo jak powszechnie wiadomo - bez powodu nie dzieje siΩ nic. Podczas, gdy moja piΩkna zajΩ│a siΩ przyrz▒dzaniem jad│a z resztek tego, co uda│o siΩ nam ocaliµ z po┐ogi ob┐arstwa, ja przyjrza│em siΩ bli┐ej nieznajomemu i jego ekwipunkowi. Zaiste przedziwny to by│ sk│ad najrozmaitszych przedmiot≤w i sam ju┐ nie wiedzia│em, czy jego w│a╢ciciel rzeczywi╢cie by│ tym, na kogo wygl▒da│. Obok piΩknego - wed│ug mojego rozeznania oczywi╢cie - miecza, na roz│o┐onej u ego st≤p fioletowej pelerynie, spoczywa│y dwie opas│e ksiΩgi z tajemniczymi znakami na ok│adkach, dalej wp≤│otwarta skrzyneczka z rzΩdem flakonik≤w o kszta│tach jakich w swoim wΩdrownym ┐yciu nigdy nie widzia│em i mieszki, w kt≤rych - da│bym g│owΩ - nie z│oto przenoszono i driakwie na rany rycerskie, lecz - jak podpowiada│a mi rozpasana zmrokiem i podsycana ┐arem ogniska wyobra╝nia - tajemne proszki i mikstury. A to na pohybel smokom, a to na zawezwanie tajemnych mocy lub nadania nadludzkiej si│y do walki z olbrzymami. Wszak dla barda takie historie nie pierwszyzna i wiele ju┐ ka│amarzy opr≤┐ni│em s│awi▒c rycerski stan bardziej ni╝li na to zas│ugiwa│. Ale co innego wyobra┐aµ sobie rycerza magi▒ siΩ wspomagaj▒cego, a co innego samego go spotkaµ. Nic te┐ dziwnego, ┐e z wielkim trudem powstrzyma│em siΩ by nie otworzyµ buteleczek, sakiewek nie rozsup│aµ i stronic ksi▒g nie przewertowaµ. Pog│adzi│em tylko miecz i wzrok zwr≤ci│em na w│a╢ciciela tej kolekcji. On sam nie mniej tajemniczy widok sob▒ przedstawia│. OwiniΩty w jaki╢ bli┐ej nie znany mi rodzaj opo±czy uszytej z bogato haftowanego materia│u siedzia│ na g│azie, kt≤ry jakby specjalnie dla niego tu ustawiono, ze skrzy┐owanymi rΩkami i nogami i nisko zwieszon▒ g│ow▒. Gdyby nie ruch spokojnie i miarowo unosz▒cej siΩ piersi, pomy╢la│bym, ┐e posadzono go bez ducha w tej ciekawej pozycji dla zadziwienia i przestraszenia podr≤┐nych. Nie spa│ te┐ pewnikiem bo i nie spotka│em jeszcze nikogo, kto by w pozycji tak niewygodnej zasn▒µ by│ zdolny. A i wyraz twarzy jego w migotliwym ╢wietle ogniska przybiera│ wygl▒d jakby mΩdrca usi│uj▒cego jednym zamachem znale╝µ odpowied╝ na wszystkie pytania powsta│e od zarania ludzko╢ci. Posi│ek szykowany przez Rosereine zacz▒│ ju┐ rozsiewaµ wok≤│ smakowit▒ wo±, przerwa│em wiΩc oglΩdziny, by przyst▒piµ do zas│u┐onej konsumpcji. A zaznaczyµ muszΩ, ┐e jad│o przez moj▒ kruszynkΩ sporz▒dzone nie mia│o sobie r≤wnych. Choµ faktem te┐ jest, ┐e umiejΩtno╢ci takiej naby│a z czasem dopiero, bo pierwszych jej posi│k≤w wrogowi swojemu najgorszemu bym nie poda│, tak by│y paskudne. A i zapach ich bynajmniej do mi│ych nie nale┐a│. Ten aromat, kt≤ry teraz gwa│tem wdziera│ siΩ w moje nozdrza, i umar│ego przekona│by do sowitego posi│ku, nie zdziwi│em siΩ wiΩc zbytnio, kiedy postaµ na g│azie poruszy│a siΩ. Spieszno mi by│o nape│niµ ┐o│▒dek po trudach podr≤┐y, ale jeszcze spieszniej poznaµ naszego towarzysza i gospodarza poniek▒d. Porusza│ siΩ zrazu niemrawo, jakby w tym miejscu po│owΩ wieczno╢ci przesiedzia│ i przez to elastyczno╢µ miΩ╢ni ca│kiem zatraci│. Jak cz│ek przebudzony z g│Ωbokiego snu rozejrza│ siΩ nieprzytomnie i trafiwszy wzrokiem na mnie sk│oni│ lekko g│owΩ w powitalnym ge╢cie. Tego mi trzeba by│o. Nawyk│y do bacznej uwagi gawiedzi i szanownych widz≤w, sk│oni│em siΩ nisko a wytwornie.

- Bard, trubadur, mistrz pi≤ra i sceny zarazem; Taureau oraz przecudnej urody i takiego┐ talentu madame Rosereine w trakcie niesko±czonego tourne po wszelkich krainach i kr≤lestwach tego ╢wiata maj▒ zamiar powitaµ.

Zazwyczaj ju┐ po tym powitaniu - kt≤re miΩdzy nami m≤wi▒c zapo┐yczy│em od pewnego sko±czonego wierszoklety wiele lat temu - publiczno╢µ przyjmowa│a nas burz▒ oklask≤w. Niestety, tym razem mieli╢my pecha trafiµ na zupe│nego ignoranta w sprawach aplauzu. Zmierzy│ mnie zdziwionym wzrokiem i ledwo ruszaj▒c gΩb▒ wymarudzi│ :ªcichaj cz│owieku. Niech dojdΩ do siebie. - Nie maj▒c pojΩcia ile czasu mo┐e mu owo dochodzenie zaj▒µ, zaprosi│em go na wieczerzΩ i czym prΩdzej sam zaj▒│em siΩ jej konsumpcj▒. Rosereine sprawi│a siΩ przepysznie (wszak o jedzeniu mowa) i by│bym sam wszystko ze┐ar│ nim by kto pacierz zd▒┐y│ zm≤wiµ, jednak rych│o do│▒czy│ do nas rycerz i przyznaµ muszΩ, ┐e owo dochodzenie wysz│o mu nadzwyczaj dobrze pod ka┐dym wzglΩdem. Przeto zamiast napychaµ ┐o│▒dek zagadn▒│em go grzecznie, sk▒d pochodzi i czym siΩ zajmuje. Po prawdzie do rozmowy nie trzeba go by│o namawiaµ i w przerwach miΩdzy kΩsami pieczeni (a┐ ┐al by│o patrzeµ, jak poch│ania ilo╢ci jad│a dla dw≤ch wystarczaj▒ce) opowiedzia│ pokr≤tce swoje dzieje.

- Nasamprz≤d wypada│oby siΩ przedstawiµ, wiΩc raczcie wiedzieµ mili pa±stwo, ┐em jest ob│Ωdny rycerz Cinqepaule, a zajΩcie moje polega na ci▒g│ej walce z samym sob▒. Nim siΩ roze╢miejecie, co wszyscy czyni▒, gdy o tym napomykam, wyja╢niΩ wam pokr≤tce moje credo. Wszystko, co jest na ╢wiecie, jest r≤wnie┐ w ka┐dym z nas. Ka┐da pod│o╢µ i ka┐dy mi│osierny uczynek nosimy w sobie. Jakakolwiek rzecz nie wydarzy│aby siΩ, wiedzcie, ┐e macie j▒ tak┐e w sobie. Ma│o tego. Nosimy w sobie uczynki, kt≤re siΩ jeszcze wydarzyµ nie zd▒┐y│y, albo wydarzyµ nie mia│y okazji, lecz pope│nione przez ka┐dego byµ mog▒. O ile┐ wiΩc │atwiej wszelkie z│o dusiµ ju┐ w zarodku, w sobie samym, ni╝li goniµ po ca│ym ╢wiecie po to tylko by jego skutki │agodziµ. Ale wszak nie tylko z│o istnieje na ╢wiecie, a tym samym - jako siΩ rzek│o - i w ka┐dym z nas, ale i dobro, i potΩga, i si│a, kt≤r▒ w sobie rozwijaj▒c, jakby╢my w ca│ym ╢wiecie szerzyli i wzmacniali. Nie jest to praca │atwa i wielu wymaga po╢wiΩce±, przemy╢le±, zadumy i medytacji, podczas jakowej╢cie mnie tu naszli. I nieraz powiadam sobie "rzuµ to Cinqepaule. To nie na twoje barki odpowiedzialno╢µ i z│amiesz siΩ albo i w ob│Ωd wpadniesz." Przez to i ob│Ωdnym siΩ rycerzem nazywam, bo z ob│Ωdem najwiΩksze batalie, o sw≤j rozum, staczam. NajwiΩksz▒ za╢ podpor▒ s▒ mi te ksiΩgi, kt≤re wa╢µ Toro raczy│e╢ zauwa┐yµ.

- Toreau - odwa┐y│em siΩ przerwaµ mu, a bΩd▒c ju┐ przy g│osie nie omieszka│em zapytaµ o mieszki i flakony.

- Tak te┐ pana nazwa│em, mo╢ci Toro. Je╢li za╢ chodzi o zawarto╢µ skrzyneczki, to noszΩ w niej pewne specyfiki, kt≤re za┐ywszy mogΩ osi▒gaµ stany ducha niedostΩpne zwyk│ym ╢miertelnikom i staczaµ nierzeczywiste boje z nierzeczywistymi przeciwnikami, co wystarczaj▒co rekompensuje mi brak rzeczywistych walk. Aczkolwiek i si│y fizycznej nie zaniedbujΩ codziennie sporo czasu po╢wiΩcaj▒c doskonaleniu fechtunku na wypadek, gdybym kiedy╢ realny b≤j stoczyµ musia│. - Tutaj mo╢ci Cinqepaule rozgada│ siΩ na dobre.

Ani mi w smak by│o s│uchaµ bredni, kt≤re wygadywa│, ani patrzeµ jak uszczupla przy tym moj▒ wieczerzΩ, wiΩc baczniejsz▒ uwagΩ zwr≤ci│em temu, co do po┐arcia jeszcze pozosta│o, delektacjΩ w▒tpliwym rozumem naszego go╢cia pozostawiaj▒c Rosereine. Ona wszak┐e ka┐de jego s│owo │owi│a z wielk▒ uwag▒ z rzadka rzucaj▒c jakie╢ pytanie, kt≤re mia│o jej rzecz ca│▒ rozja╢niµ. Tyle z tego zrozumia│em, ┐e albo rycerz ≤w niespe│na rozumu by│, albo tak m▒dry, i┐ na jedno wychodzi. Dziwne za╢ mi by│o, ┐e kruszynka moja na tym wszystkim tak dobrze siΩ wyznaje, bo od tej strony jej poznaµ nie zd▒┐y│em. Owszem, i jad│o robi│a wy╢mienite, i w alkowie niejednym mnie zaskoczyµ potrafi│a, a na scenie r≤wnych sobie nie mia│a, lecz ┐eby i w filozofach tak tΩg▒ mieµ g│owΩ to ju┐ nie na m≤j rozum by│o. A i na rozum Cinqepaule'a nie zawsze, bom z dum▒ zauwa┐y│, ┐e niekt≤re jej pytania nie lada k│opot mu sprawia│y. A┐ siΩ zastanawiaµ pocz▒│em (nie pierwszy zreszt▒ raz) czy tak siΩ niebiosom sztuka moja spodoba│a, ┐e takim mnie skarbem obdarowa│y, czy te┐ kredyt dosta│em, kt≤ry sztuk▒ swoj▒ sp│aciµ jeszcze muszΩ ? Kiedy tak sobie wiedli te swoje dysputy, mnie inne tre╢ci chodzi│y po g│owie. W│a╢niem sobie przypominaµ zacz▒│, jakem swoj▒ kruszynΩ odnalaz│. Sporo to by│o czasu temu. Nie pomnΩ; trzy, albo ze cztery lata . Do╢µ kr≤tko potem, jak z szewskiego warsztatu ojca ruszy│em w ╢wiat, ┐eby bawiµ ludzi sw▒ poezj▒, a wΩdrown▒ trupΩ, do kt≤rej siΩ przy│▒czy│em, wspomagaµ pi≤rem i talentem aktorskim. Dobre to by│y czasy dla mnie, bom sztuk ca│ych pisaµ nie musia│ - kto inny za mnie tΩ czΩ╢µ roboty wype│nia│ - a jedynie poezje i pie╢ni. Potem sk│≤ci│em siΩ z nimi, bo zagraµ nie chcieli kawa│ka, kt≤ry mnie siΩ wy╢mienitym i najwa┐niejszym wydawa│, a kt≤ry oni ┐a│osnym nazwali i bez pardonu ze sztuki wyrzucili. Tak mnie to barbarzy±stwo wzburzy│o, ┐em bez zw│oki trupΩ opu╢ci│ i rozpocz▒│ ┐ycie na w│asny rachunek. Trudno to z pocz▒tku by│o, bo choµ pi≤ro mam lekkie i dowcipne, a i g│os niezgorszy, ludziom nie w smak by│o nieznanego barda s│uchaµ, kiedy tylu znanych i szacownych obok siΩ znajdowa│o, choµ talentu nie mieli za grosz. I w≤wczas to w│a╢nie spotka│em male±k▒ Rosereine. Ale to temat do zupe│nie innej ballady. Oto bowiem imµ Cinqepaule zako±czy│ w│a╢nie swoje wywody, ciemno siΩ zrobi│o, ┐e oko wykol, a i mnie senno╢µ taka ogarnΩ│a, ┐e podziΩkowawszy za go╢cinΩ do snu zacz▒│em siΩ sposobiµ. Rosereine przygasi│a ognisko, za╢ rycerz - choµ pod namiot go prosili╢my - upar│ siΩ noc spΩdziµ na swoim kamieniu, kt≤ry sobie bardzo upodoba│. Anim dobrze kruszynki ko│o siebie nie poczu│, jak mnie ciemno╢µ zmog│a i zasn▒│em.

ªwit wstawa│ przecudny, jasny, jakby╢ ca│y ╢wiat wyszorowa│ przed ╢wiΩtem jakowym. S│o±ce wysoko ju┐ sta│o, kiedym siΩ wreszcie z namiotu wygramoli│ i przez korony drzew figlarnie cienie li╢ci na drogΩ rzuca│o w plamy fantazyjne j▒ czyni▒c ca│▒ jak okiem siΩgn▒µ. Roje owad≤w do pracy przyst▒piwszy pobzykiwa│y tu i tam przelatuj▒c to po kwiatach traw, to krzew≤w i wy┐ej. Radosny to znak na nadchodz▒cy dzie±, kiedy wszelkie ┐ycie obudzone pierwszymi promieniami tak ochoczo do zajΩµ swoich siΩ bierze bez oci▒gania i z rado╢ci▒. Tak i cz│owiekowi grzech by│oby d│u┐ej w bezczynno╢ci gnu╢nieµ. Rosereine, jak spostrzeg│em, wcze╢nie tego dnia wsta│a, bo czΩ╢µ tobo│≤w na wozie ju┐ siΩ piΩtrzy│a, pozosta│a za╢ u│o┐ona obok niego na mnie czeka│a. Pozostawa│o mi zatem tylko namiot z│o┐ywszy na w≤z go za│adowaµ i zaprz▒c konia, kt≤ry w│a╢nie sw≤j poranny posi│ek ko±czy│. Ha ! O posi│ku by│bym zapomnia│, boµ i jako╢ ┐adnych nΩc▒cych po temu zapach≤w nie poczu│em. Teraz dopiero spostrzeg│em siedz▒c▒ na kamieniu, kt≤ry jeszcze wczoraj rycerz zajmowa│. Po nim samym ╢ladu nie zosta│o, jednakowo┐ dziewczyna w tej┐e samej pozycji spoczywa│a i podobny wyraz twarzy mia│a, a┐e mnie co╢ za serce z│apa│o. Dalib≤g ! A je╢li to kamie± przeklΩty i przez kogo╢ zawsze musi byµ zajmowany, to┐ rycerz podstΩpem Rosereine na nim posadziwszy sam od tego obowi▒zku siΩ uwolni│ i czmychn▒│. Co jego znikniΩcie bez po┐egnania wyt│umaczyµ mo┐e. Z│y to znak, bo jako powiadam, bez powodu nic dziaµ siΩ nie mo┐e, przeto i kruszynka moja nie na uciechΩ moj▒ dana by│a, lecz jedynie po to, abym j▒ do tego kamienia przywi≤d│ i na nim pozostawi│. Niech skonam, je╢li na to pozwolΩ ! I choµ ┐adnego o czarach pojΩcia nie mam (nale┐a│o imµ Cinqepaule'a uwa┐niej s│uchaµ...), niechybnie spos≤b jaki╢ na to odnajdΩ. Atoli, kiedym tak w zapalczywo╢ci i ┐a│o╢ci jednocze╢nie gor▒czkowo rozmy╢la│, Rosereine poruszy│a siΩ na kamieniu i zobaczywszy mnie zeskoczy│a ze± zgrabnie, u╢miechaj▒c siΩ s│odko tak, i┐ wszelkie w▒tpliwo╢ci we mnie stopnia│y.

Kiedy╢my ju┐ poranny g│≤d nasyciwszy na w≤z wsiedli ku naszej dalszej drodze siΩ sposobi▒c, (ja na ko╝le, Rosereine na tyle, miΩdzy tobo│ami - jak to mieli╢my w zwyczaju) bardziej z ciekawo╢ci ni╝li roze╝lenia zagadn▒│em j▒ - my╢la│em, ┐em ciΩ ju┐ na zawsze utraci│, bo╢ tak samo dok│adnie, jak ≤w rycerz, kiedy╢my go tu naszli, wygl▒da│a. Nie│adnie tak ze swego przyjaciela i opiekuna zakpiµ.

- Nie zakpiµ chcia│am - odpar│a u╢miechaj▒c siΩ tak, jak to tylko ona potrafi - ani wystraszyµ, tylko zobaczyµ, na ile prawd▒ jest, co dziwak ≤w przy wieczerzy wygadywa│. A usiad│szy na kamieniu tak siΩ zamy╢li│am nad jego s│owami, ┐em o ca│ym ╢wiecie zapomnia│a. No i o twoim ╢niadaniu, boµ to najwa┐niejsze by│o. - uda│ jej siΩ dowcip, lecz mnie nadal ciekawi│o, c≤┐ takiego sprawdziµ chcia│a i jak jej siΩ to powiod│o. Nie da│a mi czekaµ na sw▒ odpowied╝, a mi│y memu sercu szczebiot tym milszy by│, ┐e jakoby na nowo zyskany.

- Nasz go╢µ niczego nowego w swym ma│ym rozumku nie wymy╢li│, a jedynie prastare prawdy tak poprzekrΩca│, ┐e nie do przyjΩcia dla zdrowego umys│u siΩ wydaj▒. Wszak i ty s│yszeµ musia│e╢, ┐e co na g≤rze jest, tako┐ i na dole byµ musi. Materia energi▒ jest, ┐ycie za╢ snem jedynie, z kt≤rego cz│ek siΩ budzi umieraj▒c. To samo on nam opowiada│, w tak niezgrabne s│owa ubieraj▒c, ┐e i ten, kt≤ry mu tΩ m▒dro╢µ objawi│, m▒dro╢ci swej by w nich nie rozpozna│. Mnie za╢ najbardziej zaciekawi│o, i┐e rycerz nasz nie rozstaj▒c siΩ z ┐yciem potrafi│ - a przynajmniej twierdzi│ tak - z ┐ycia onego siΩ obudziµ. Tak mnie to mΩczy│o przez noc ca│▒, ┐e i zasn▒µ nie mog│am, kiedy╢ ty spokojnie niby nied╝wied╝ chrapa│. Zwlok│am siΩ z pos│ania, ┐eby go o rzecz ca│▒ dok│adniej wypytaµ. Ali╢ci nie spa│ ju┐, ani nie mΩdrkowa│ na kamieniu, tylko ekwipunek sw≤j sk│adaj▒c szykowa│ siΩ do dalszej drogi. Kiedym mu w▒tpliwo╢ci swoje wy│o┐y│a, z chΩci▒ mi teoriΩ i praktykΩ swoj▒ obja╢ni│, a do tego wszystkiego flakon jeden podarowa│ do onego przebudzenia potrzebny. Aby do twojego przebudzenia nieco czasu zaoszczΩdziµ, spakowa│am, co spakowaµ mia│am i czΩ╢µ tego na w≤z wrzuciwszy, siad│am na kamieniu, kt≤ry do tego eksperymentu najodpowiedniejszym mi siΩ wydawa│. Wypiwszy mikstury z flakonu, przybra│am pozycjΩ, jak▒ mi rycerz zaleci│ i poczyniwszy w my╢lach przygotowania, o jakich mnie pouczy│ zobaczy│am, co zobaczy│am. A co zobaczy│am, tego ci nie powiem. - Cwana bestyjka. I najgorsze jest, i┐ wiem gdzie siΩ ona tego nauczy│a. Jakem mistrz Taureau, nie spotka│em dot▒d cz│eka, kt≤ry by opowie╢ci swe urywa│ w miejscu r≤wnie nieodpowiednim, jak ja to czyniΩ. A oto pod samym mym bokiem taki talent w tej materii dojrzewa│. Niedoczekanie, bym o dalszy ci▒g siΩ doprasza│, bo to i bardowi nie przystoi, a i kruszynka sama nie wytrzyma i resztΩ czym prΩdzej wy╢piewa. Nie dla niej wszelkie tajemnice, bo z ka┐d▒ zaraz do mnie przylatuje, tak j▒ jej babski jΩzyk ╢wierzbi. »eby oczekiwanie na ci▒g dalszy, kt≤ry wszak jest czΩ╢ci▒ mego ┐ycia, skr≤ciµ, nuciµ pocz▒│em najrozmaitsze kawa│ki, kt≤re mi na my╢l przychodzi│y. Atoli, kiedym niemal┐e ca│y sw≤j repertuar wyczerpa│, niecierpliwo╢µ mnie zdjΩ│a boµ kruszyna moja najmniejszej ochoty do opowie╢ci nie zdradza│a. Je╢li jednakowo┐ my╢la│a, ┐e milczeniem mnie do ponaglania zmusi, w srogim by│a b│Ωdzie. By niecierpliwo╢µ uciszyµ, konia lu╝no pu╢ci│em, by drogΩ wybiera│, sam za╢ siΩgn▒│em do tobo│≤w by dobyµ pi≤ra i pisaniem czas oczekiwania zabiµ. Atoli, kiedym wzrok na dzieweczkΩ obr≤ci│, ma│om siΩ w g│os nie roze╢mia│. SpomiΩdzy tobo│≤w wystawa│a jedynie jej ╢liczna g│≤wka okolona wianuszkiem z│otoczerwonych w│os≤w rozsypanych dooko│a niczym delikatna aureola zachodz▒cego s│o±ca. Spa│a w najlepsze, a sny musia│a mieµ doprawdy piΩkne, bo twarz jej ja╢nia│a promiennym u╢miechem, jakby zupe│nie nie w tym ╢wiecie siΩ znajdowa│a. Bo jak┐e w tym ╢wiecie mo┐na by siΩ tak u╢miechaµ, kiedy nie bardzo jest po czemu. Nawet i wiod▒c wΩdrowne ┐ycie artysty, zda│o by siΩ wolne od wszelakich trosk i rozterek, podr≤┐uj▒c z miejsca na miejsce, jak ptak wolnym bΩd▒c i poznaj▒c wiele dziwnych miejsc i zdarze±. Nawet nam nie dane by│o byµ szczΩ╢liwymi. SzczΩ╢liwymi stale. Nie masz dnia, kiedy by pamiΩµ nie przypomina│a, i┐e domu w│asnego nie mamy - tym bardziej, ┐e kruszynka rodzic≤w wcze╢nie pozbawiona, pewno go nigdy nie zazna│a - i mieµ go najpewniej nigdy nie bΩdziemy. Poza nami samymi, ┐adnych nigdy przyjaci≤│ nie mieli╢my i tylko sobie mo┐emy siΩ po┐aliµ, kiedy tΩsknota spokoju nie daje. Jaki┐ to cudowny sen byµ musia│, kt≤ry tak piΩkny u╢miech wyczarowa│ na tych usteczkach z rzadka tylko ╢miechem przystrojonych, a i to tylko w≤wczas, gdy dla mnie go wyczarowywa│a ?

Nic bez powodu

2.

By│bym siΩ mo┐e i dzie± ca│y dziwowa│ nad urod▒ sn≤w mego kwiatuszka po╢r≤d tobo│≤w drzemi▒cego, lecz nie minΩ│o zwrotek wiele, a ponad gΩ╢ciejszymi tutaj drzewami ujrza│em z rzadka pojawiaj▒ce siΩ dymy z domostw ani chybi jakich╢. Dzie± piΩkny ju┐ ku po│udniu siΩ mia│. S│o±ce sta│o wysoko na niebie przypatruj▒c siΩ mr≤wczej pracy ca│ego stworzenia, kt≤re - ani chybi - w│a╢nie sposobi│o siΩ do przerwy obiedniej. To mi na my╢l przywiod│o, i┐ jad│a jakiego╢ nastaraµ trzeba by, bowiem ┐o│▒dek m≤j, choµ do strawy nieregularnej przywyk│y, znaµ ju┐ dawa│ o sobie. Rosereine nie spa│a ju┐, tylko gryzmoli│a co╢ na kartkach papieru, kt≤re pamiΩtnikiem swoim zwa│a, a kt≤rych czytaµ nigdy mi nie pozwala│a. CiΩ┐ko to z pocz▒tku bywa│o, bom ciekaw wszystkiego, co siΩ wok≤│ dzieje, a ju┐ tego szczeg≤lnie, co przed oczyma mymi ukryte bywa. Nieraz wiΩc, co ze wstydem wspominam, b│agaµ mi przychodzi│o choµby o s│≤w kilka z owych notatek. Ale nigdym siΩ nawet onych nie doczeka│. Tak, i┐ w ko±cu poddaµ siΩ musia│em, licz▒c jedynie, ┐e jΩzyk kobiecy sam w ko±cu siΩ rozwi▒┐e i tajemnicΩ wyjawi. Bazgra│a tak ju┐ zanim j▒ poznaµ zd▒┐y│em i pewnie wiΩkszej siΩ przez on czas dorobi│a lektury, ni┐by razem wszystkich moich dzie│ zebraµ, czego jej wielce zazdro╢ci│em.

Tymczasem spo╢r≤d drzew wychynΩ│y pierwsze dachy czerwon▒ dach≤wk▒ kryte, co dobrobyt zwiastowa│o mieszka±com, a nam godziwe przyjΩcie. Przyjemnie pomy╢leµ by│o, ┐e╢my do bogatego miejsca trafili po kilkudniowej tu│aczce, kiedy ledwie strzechy widywaµ nam siΩ zdarza│o biednych domostw, gdzie ledwie mieszka±com do ┐ycia starcza│o, c≤┐ dopiero o godziwej rozrywce m≤wiµ. WiΩc tyle jedynie, co╢my nowe plotki po╢r≤d ludu kr▒┐▒ce wymienili i dalej w drogΩ ruszali╢my, by ciΩ┐arem dla nich nie byµ. Teraz obraz rysowa│ siΩ w zgo│a innych kolorach, wiΩc ju┐ w duchu d│onie zaciera│em na my╢l o zgie│ku i wrzawie, jakich powodem nasze wystΩpy bΩd▒ w tym zacnym zak▒tku. Pierwej nale┐a│o jednak jakowy╢ wyszynk nawiedziµ. Atoli nie ku ┐o│▒dka pokrzepieniu (choµ i ten na tym sporo zyskaµ winien) lecz dla zasiΩgniΩcia jΩzyka, czego nas ┐ycie samo nauczy│o, kiedy raz i drugi figle i krotochwile nasze miast spodziewanego wywo│aµ u╢miechu, wielki szum i z│orzeczenie czyni│y. A to przez kojarzenie rzeczy inne, ni╝li nam siΩ pospolite wydaje, a to przez zdarzenia jakowe╢, kt≤rych nieznajomo╢µ nasza opaczne dawa│a wystΩp≤w rozumienie. Tedy pierwsze kroki nasze zawsze najprz≤d tam kierujemy, gdzie wie╢ci najszybciej siΩ rozchodz▒, a jΩzyki trunkami rozwi▒zane chΩtne s▒ do dzielenia siΩ wszelk▒ wiedz▒, kt≤ra przestrzec nas mo┐e, by╢my takich, czy owych s│≤w albo i ┐art≤w nie pope│nili.

Karczma, kt≤rej pr≤g przekroczyµ nam przysz│o po kr≤tkim ledwie rozeznaniu, pustkami jeszcze ╢wieci│a. Widaµ mimo pory po│udniowej ludzie tutejsi prac▒ jeszcze zajΩci byli i dotrzeµ do niej nie zd▒┐yli. Rosereine, jak to mia│a we zwyczaju, przy kontuarze siΩ zatrzyma│a by jad│o zam≤wiµ i pierwszych siΩ dowiedzieµ miejscowych wie╢ci. Ja za╢ miejsce na │awie pod oknem zaj▒wszy wzrokiem otoczenie pocz▒│em omiataµ, by co ciekawsze typy wy│owiµ, kt≤rym - wedle mego rozeznania - pytania mo┐na by odpowiednie zadaµ. Pierwszym, kt≤regom zoczy│, by│ szynkarz za kontuarem stoj▒cy. Ale z nim ju┐ kruszyna moja siΩ rozprawiaµ zaczΩ│a, wiΩc nic mi po nim by│o. Ch│opisko to by│o wzrostu s│usznego i tuszy, jak na szynkarza przysta│o. Twarz jego okr▒g│▒ z g≤ry czarna wiecha kr≤tko przystrzy┐onych w│os≤w okala│a, z do│u za╢ tego┐ koloru zarost bujny i poskrΩcany. Dalej kompanija jaka╢ g│o╢no dyskurs prowadzi│a, ale tak swoim zajΩci byli towarzystwem, ┐e i z nich po┐ytku ┐adnego mieµ nie mog│em. Ani chybi z nikim obcym akurat gadaµ ochoty nie mieli. W samym za╢ najg│Ωbszym zak▒tku karczmy (czy czym┐e ≤w przybytek by│) sam zupe│nie, w g│Ωbokim zamy╢le pogr▒┐ony, w szacie zgrzebnej i mocno ju┐ zniszczonej siedzia│ cz│ek co╢ zafrasowany, o twarzy zniszczonej wiekiem i pewnie nazbyt mΩcz▒cym ┐ywotem. Siwa broda rekompensowa│a mu brak w│os≤w na czubku g│owy, co wygl▒d mΩdrca mu nadawa│o i jeszcze ciekawszym postaµ ca│▒ czyni│o. Atoli nim pomy╢leµ tylko zd▒┐y│em o mo┐liwej z nim rozmowie, ju┐ ptaszyna moja sadowiµ siΩ ko│o niego poczΩ│a i widaµ by│o, ┐e nie bez g│Ωbokiego namys│u to uczyni│a. Pewnikiem kolejny to musia│ byµ z owych pomyle±c≤w, kt≤rzy we wszystkim duch≤w jakowych╢, magii i czar≤w siΩ dopatrywali i na wszystko proste - zdaniem ich, a pospolicie niepojΩte - odpowiedzi posiadali. Takim bowiem kruszyna moja chΩtnie pos│uch dawa│a i choµ niczemu m▒dremu to s│u┐yµ nie mog│o, nie mia│em nic przeciw temu. Bo i c≤┐ m≤g│bym przeciw mieµ, kiedy to kwiatuszka mojego jedyna rado╢µ by│a i zapomnienie o wiecznej tu│aczce i o tym, czego z wielkiej bole╢ci i smutku a┐ na papier przelaµ nie mogΩ, i┐ mimo pr≤b wszelakich i rad u wielu konowa│≤w zaci▒ganych, nijak nie mogli╢my siΩ potomstwa doczekaµ. Ja sam, by z pamiΩci smutek ten przegnaµ, r≤┐nych siΩ ima│em zajΩµ, lecz niczemu d│u┐szej nie potrafi│em po╢wiΩciµ uwagi. Ju┐em w my╢lach widzia│, jakie to wielkie i uczone dysputy miΩdzy sob▒ toczyli i jakowych dziwnych teorii miΩdzy sob▒ wymienili. Jednakowo┐ nie dane mi by│o onego widoku doczekaµ, bowiem zrazu pusta karczma zaczΩ│a siΩ teraz nape│niaµ gawiedzi▒ i gwarem, kt≤regom tak wyczekiwa│. Oto typy ludzkie wszelakiego autoramentu wlewaµ siΩ do wewn▒trz poczΩ│y, a wielu spo╢r≤d nich w│a╢ciwymi mi siΩ wydawa│o do rozmowy, kt≤rej potrzebowa│em. Kiedym wreszcie w│a╢ciw▒ sobie kompanijΩ upatrzy│ i jad│o odpowiednie do brzucha wrzuci│, rozmowa sama siΩ - jak to zwykle bywa - ku w│a╢ciwym tematom potoczy│a i tak mi w przyjemnym otoczeniu czas mi│o up│yn▒│, i┐em nawet nie zauwa┐y│, kiedy s│o±ce ku zachodowi chyliµ siΩ poczΩ│o. Wiecz≤r r≤wnie pogodnie i ciep│o siΩ zapowiada│, jak i dzie± ca│y miniony. Wielki czerwony kr▒g, rzucaj▒c purpurow▒ po╢wiatΩ poprzez przybrudzone okna, z wolna przesuwa│ siΩ ku ko±cowi swej dziennej wΩdr≤wki, by na kilka godzin choµ z│o┐yµ sw▒ utrudzon▒ tarczΩ za niesko±czenie odleg│ymi lasami. Byµ mo┐e, jak wierzyli niekt≤rzy, w niesko±czonej otch│ani tajemnego oceanu. Powolny ruch ch│odniejszego teraz powietrza koi│ zmΩczone wielogodzinnym upa│em cia│o, tak i┐ o niczym innym my╢leµ nie mog│em, jak jeno o godziwym spoczynku, kt≤ryby zbola│ym cz│onkom w│a╢ciw▒ im giΩtko╢µ przywr≤ci│, a rozumowi dla niego odpowiedni▒ moc i chy┐o╢µ. Kiedy ju┐ kompanija moja ku wyj╢ciu siΩ uda│a, a i reszta go╢ci z wolna wyp│ywa│a by uczyniµ to, o czym w│a╢nie serce moje mi szepta│o, pocz▒│em niecierpliwie zerkaµ ku kruszynie mojej, kt≤rej widaµ sen na wozie podczas podr≤┐y naszej na dobre wyszed│, bo nijak od mΩdrca owego oderwaµ siΩ nie mog│a za nic sobie p≤╝n▒ porΩ i moje znu┐enie maj▒c. Kiedy mnie za╢ wolnym od innych ujrza│a, u╢miech jeszcze wiΩkszy na jej twarzyczce zawita│ i nie bacz▒c na wszystko, g│o╢nym wo│aniem ku sobie i onemu biedakowi mnie przynagli│a. Chc▒c alibo te┐ i nie, musia│em miejsce swe, na kt≤rym ju┐ cz│onki moje zmΩczone u│o┐yµ siΩ zd▒┐y│y, zmieniµ na nowe, by Rosereine przykro╢ci nie czyniµ. Ju┐em siΩ z┐yma│, i┐e znowu mi przyjdzie bajania jakiego╢ bez rozumu skleconego wys│uchiwaµ, jednakowo┐ c≤┐em uczyniµ innego mia│. Kiedy╢my ju┐ przedstawieni sobie zostali (lecz miana onego cz│eka przywo│aµ z pamiΩci nie umiem, tak by│o udziwnione), co dzieweczka moja z tak▒ atencj▒ czyni│a, jakby najmniej kr≤l≤w jakowych╢ sobie prezentowa│a, zasiad│em przy │awie w spos≤b dogodny, jednak┐e zmΩczenia mego i ma│ej ciekawo╢ci prowadzonego tu dyskursu nie zdradzaj▒cy. Atoli w miarΩ up│ywu czasu, coraz bardziej - czy to przez wzgl▒d na innych brak atrakcji, czy aby ca│kiem ju┐ na │awie onej nie usn▒µ - pocz▒│em tor onego ╢ledziµ. O ilem zrozumieµ zdo│a│, do czynienia mieli╢my z mΩdrcem wΩdrownym, kt≤ry r≤wnie wiele ╢wiata zobaczyµ, co i my, zdo│a│, je╢li nie wiΩcej. A z wΩdr≤wek onych tΩ m▒dro╢µ jedynie wyni≤s│, i┐e w ka┐dym zak▒tku ╢wiata inne bogi swoje sprawuj▒ panowanie. Tu mnie, nie powiem, ciekawo╢µ zdjΩ│a, bowiem w swych wΩdr≤wkach wielu r≤wnie┐ bog≤w ludy przysz│o nam zabawiaµ. A wielu spo╢r≤d nich do swego boga tak wielkie czu│o uwielbienie, i┐e jeden ┐art nie pomy╢li im rzucony czyni│ ca│e widowisko nasze przykrym i ╝le widzianym. Tako wiΩc i po my╢li naszej by│o nieco o bogach cudzych wiedzy posi▒╢µ, by na przysz│o╢µ k│opot≤w wszelakich unikn▒µ.

- Ka┐den b≤g - powiada│ ≤w cz│ek - czy to w pojedynkΩ bΩd▒cy, czy te┐ mnogo obecny pod wielu postaciami, zwr≤µcie mili uwagΩ, zawsze do ludzkiej d▒┐y postaci. Czy to przez wygl▒d cz│owieczy, czy cech wszelakich ludzkich obecno╢µ (i s│abo╢µ ludzk▒ poprzez to), czy wreszcie mnogo╢µ po╢r≤d ludzi dzieci swych posy│anie (a nieraz ┐em syn≤w czy te┐ c≤rek bo┐ych obecno╢µ stwierdzaµ by│ zmuszony przez tych, kt≤rym siΩ to oczywistym i koniecznym wydawa│o). Oto bowiem idea│em niedo╢cignionym wszelkim bogom siΩ cz│owiek wydaje i jest rzecz to, mili moi, w ca│ym ╢wiecie mi znanym najzwyklejsza i powszechna, jakoby to nie bogowie ponad ludzi byli posadzeni, lecz jakoby bosko╢µ ich w zetkniΩciu z cz│owiecze±stwem u│omno╢ci▒ siΩ zdawa│a.

- Byµ to nie mo┐e - raczy│em swe s│owo do mΩdrca opowie╢ci do│o┐yµ - gdy┐ gdyby, jak ty powiadasz, by│o jacy┐ to byliby bogowie, kt≤rym ich bosko╢µ by│a by przykr▒ i nie do zniesienia? Je╢li za╢ powiadasz, i┐e do cz│owiecze±stwa lgn▒, to dziwnym przecie┐ nie jest, je╢li wiadomym, ┐e to cz│ek na boskie podobie±stwo uczyniony zosta│ i tedy bogowie nie do cz│owiecze±stwa siΩ zbli┐aj▒, jeno odwrotnie.

- Spr≤buj zatem wa╢µ Toreau, na boskie podobie±stwo uczyniony do boskiej siΩ podnie╢µ wysoko╢ci i rzeczy czyniµ, kt≤re bogom s▒ przynale┐ne. Szybko siΩ wtedy przekonasz, i┐e nikt o kondycji ludzkiej boskiego nic uczyniµ nie mo┐e. Dlaczeg≤┐by bogowie owi ofiar czy mod│≤w ludzkich po┐▒daj▒, je╢li sami wszelakie potrafi▒ osi▒gn▒µ rzeczy, kt≤re im tylko na my╢l przyjd▒? Czyli┐ │aska ludzka jest im do bytu potrzebna, bez kt≤rej rych│o w niebyt odejd▒ ?

- Bogowie wszak bogami s▒ - odpar│em, a Rosereine u╢miechem odwagi mi do dawa│a jakby pilnie oczekuj▒c, c≤┐ to na my╢l mi przychodzi - i niczyjej nie potrzeba im do bytowania │aski, czy te┐ uwagi. Przed wszystkim przecie┐ byli i d│ugo po tym jeszcze bΩd▒, kiedy nic ju┐ na ziemi nie pozostanie z tego, co znamy.

- S│usznie wa╢µ prawisz - z u╢miechem nie gorszym ni┐ kruszyna moja siΩ odezwa│, choµ powa┐ne uzΩbienia braki gΩbΩ jego nie tak ponΩtn▒ czyni│y - jednakowo┐ je╢li rzecz siΩ tyczy tego, kto pocz▒tkiem jest rzeczy wszelkiej, nie za╢ tych, kt≤rzy jeno odbiciem s▒ ludzkiej s│abo╢ci.

- Ka┐dy lud napotkany tak w│a╢nie o swoim b≤stwie opowiada, ty za prawisz, ┐e ┐aden spo╢r≤d nich prawdziwym i w│a╢ciwym nie jest, a ponad nimi wszystkimi inny jest i od nich potΩ┐niejszy, kt≤ry ich ojcem jest i nas, ludzi po r≤wno na ca│ej ziemi ?

-Czy┐ w innym przypadku nie by│by ka┐dy lud ╢wiata tego inny? Na podobie±stwo innego uczyniony b≤stwa ? Wszak sam widzia│e╢ i zwierzΩta, i ro╢liny, i wszelkie inne rzeczy jako b≤stwa czczone. Czyli╢ i ludzi drzewom podobnych, czy te┐ zwierzΩtom widzia│ w onych ludach ?

- Nigdym takowych nie spotka│ - rzek│em wiedz▒c ku czemu zmierza, lecz i ja mia│em do swego widzenia ╢wiata odpowiedni argument - atoli je╢li takie jest ╢wiata urz▒dzenie, to widaµ tak w│a╢nie byµ musi, bo bez powodu, jak wiedz▒ wszyscy, nie dzieje siΩ nic.

- Zn≤w m▒drze╢ powiedzia│, zatem w swej m▒dro╢ci odpowiedz, co siΩ z onymi sta│o bogami, kt≤rzy w ludzkiej nie znale╝li miejsca pamiΩci, a kt≤rych pradawne ludy tako┐ czci│y, jako i dzisiejsze swoich ? »aden nie osta│ siΩ z nich, kiedy nie by│o komu ofiar stosownych sk│adaµ i obrzΩd≤w czyniµ. Czy┐by z g│odu pomarli, albo i nud≤w ? Nie masz ich po╢r≤d nas. Tak ka┐de b≤stwo jedynie obrazem jest tego, co lud mu s│u┐▒cy o b≤stwie pomy╢leµ zdo│a. Na ludzkiej siΩ rodzi bajΩdzie i ludzkim siΩ pasie o sobie mniemaniem. Strasznym za╢ siΩ wydaje i niezrozumia│ym to, czego oko widzieµ nie zdo│a i kszta│tu nie posiada znajomego, przeto kszta│ty b≤stw onych takimi siΩ staj▒, jakimi dla czcicieli ich dobrymi s▒ i w│a╢ciwymi dla wyobra┐e±, kt≤re siΩ w g│owach ich narodzi│y. Nie masz b≤stwa stw≤rczego, kt≤re by siΩ czcicielom onego┐ wstrΩtnym, niepojΩtym i obcym zupe│nie zdawa│o, co te┐ w│a╢ciwym siΩ wydaje powodem twierdzenia, ┐e nie cz│ek powsta│ na podobie±stwo b≤stwa, jeno odwrotnie. Mieli╢cie, mili moi, mo┐no╢µ w ╢wiecie, jako i ja, r≤┐ne spotykaµ b≤stwa i r≤┐ne ludy im s│u┐▒ce. Czy╢cie nie dojrzeli, ┐e jakim lud by│, takim i b≤stwo. Pospo│u bywaj▒ okrutni, smutni, weseli alibo mili. Nie masz w tej kwestii wyj▒tku. Je╢li╢ charakter b≤stwa poznaµ zdo│a│, jakoby╢ lud ca│y jego na wylot przejrza│. Je╢li╢cie do tej pory tego spostrzec nie zdo│ali, radzΩ teraz baczniejsz▒ na to uwagΩ zwr≤ciµ. Mo┐e tedy miast pierwej do karczm zagl▒daµ, bΩdziecie ╢wi▒tyniom siΩ przygl▒daµ, co wiΩcej wam o ludzie tam ┐yj▒cym powie ni╝li najd│u┐sze nawet w gospodzie dyskursy.

P≤╝no siΩ ju┐ zrobi│o i czer± atramentowa za oknem na my╢l bardziej rozpacz przywodzi│a ni╝li ukojenie snu. Powietrze ch│odne pod przyodziewek siΩ wdzieraj▒c dreszczami cia│a wΩdrowa│o to w g≤rΩ, to w d≤│. Powieki ci▒┐y│y mi tak, i┐ niewielem ju┐ m≤g│ na argumenty adwersarza odpowiedzi znale╝µ. A i gospodarz nasz niecierpliwie siΩ po╢r≤d flaszek krz▒ta│ czekaj▒c naszego wreszcie znikniΩcia. Dreszcz jeszcze wiΩkszy po ciele moim przewΩdrowa│, gdym sprawΩ sobie zda│, ┐e╢my przez pogawΩdkΩ niefrasobliw▒ ni namiotu rozbiµ nie zd▒┐yli, ni gospody na noc poszukaµ. Co o tej porze jedn▒ tylko zwiastowa│o czynno╢µ, czyli namiotu rozwijanie, bo wszelkie porz▒dne na noc pokoje dawno ju┐ o tej porze zamknione byµ musia│y. Atoli rych│o siΩ okaza│o, ┐em zdolno╢ci ptaszyny mojej wielce nie doceni│, gdy┐ nie tylko nocleg u gospodarza zam≤wiµ zd▒┐y│a, ale i jad│o na dzie± nastΩpny, a nade wszystko mo┐no╢µ gawiedzi tu zagl▒daj▒cej zabawienia, co zap│at▒ za go╢cinΩ byµ mia│o i jeszcze (o ile rzecz jasna wielu do siΩ chΩtnych przyci▒gniemy, tym samym kiesΩ gospodarza powiΩkszaj▒c) dla siΩ do╢µ mogli╢my nazbieraµ pieniΩdzy.

Rych│o okaza│o siΩ, i┐e dzie± ciΩ┐kim i skwarnym powietrzem otumaniaj▒cy umys│ mocno da│ siΩ nam we znaki. Tak, i┐ po jako takiej toalecie ledwo╢my na pos│aniu wsp≤lnym legli, nie my╢l▒c nawet o krotochwilach jakich, czy amorach, ciemno╢µ nas ogarnΩ│a i otuli│a aksamitem zas│u┐onego snu.

Alex44


POWR╙T