Spis treści Zew Cthulhu

Ars poetica


Wolvie

Świat się kończy

Wstawanie o 3 nad ranem nigdy nie było przyjemne. Tym razem było jeszcze mniej przyjemnie ze względu na zadanie jakie nas dzisiaj czekało. Po szybkim śniadaniu zszedłem do piwnicy, skąd wytaszczyłem dwie potężne latarki. W samochodzie wydłubałem dwie kolejne, choć tym razem trochę mniejsze. Cała nasza banda zebrała się przed samochodem i tu pojawił się nieprzewidziany wcześniej problem. Jak zapakować siedem osób do samochodu zarejestrowanego na pięć. Po krótkim zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że tak być nie może i najwyżej pojedziemy na dwie raty. Ci którzy nie pojadą zajmą się zbieraniem dalszych informacji.

Losowanie wyjaśniło, że w domu zostaną Miłosz, Jerzy i Piotrek. Musieliśmy pamiętać, że odbieramy dodatkowego pasażera na dworcu. Co najciekawsze, miał być od razu rzucony w wir akcji. Po raz kolejny pokonałem trasę do Zakopanego. W mieście, jeszcze przed pojechaniem na dworzec, uzupełniłem zapas paliwa i napełniłem zabrane ze sobą dwa 20 litrowe kanistry. Na dworze, jakby na złość wszelkim wydarzeniom panowała piękna pogoda.

Coś wyraźnie jednak było nie tak. Tym razem pociąg przyjechał wyjątkowo punktualnie, choć byliśmy co do tego pełni obaw. Z jednego z ostatnich wagonów wygramolił się ziewający niczym smok Cubuz. Zrobił swoją specjalną minę numer siedem, wyrażającą ni to zdziwienie, ni to radość i podszedł do nas. Zauważyłem, że ma ten sam plecak, który miał na Krakonie.
- Cześć - ziewnięcie - chłopaki!
- Witaj w ekipie straceńców. - powiedział Orku.
- Chciałbym się przede wszystkim wyspać. - powiedział ziewając ponownie Cubuz.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe. - powiedziałem - Lada moment czeka nas starcie z jednym z Wielkich Przedwiecznych.
- Ty chyba kpisz. Nie mam zamiaru porywać się z motyką na słońce... - zamilkł kiedy podałem mu przeznaczoną dla niego gwiazdę.
- Zakładaj, nie marudź. Wszyscy mamy za sobą ciężkie chwile. Słuchajcie, podwiozę was pod Strążyską i pojadę po resztę ekipy. Pamiętajcie zabrać broń z bagażnika.

Wrzuciliśmy plecak Cubuza obok dwóch kałaszy i pojechaliśmy pod jedną z najsłynniejszych Tatrzańskich dolin . Tam w promieniach bladego świtu podałem im mój plecak, do którego wrzuciliśmy karabiny. Rzeczy Cubuza zostały w samochodzie.
- Trzymajcie się panowie. Wracam jak tylko się da najszybciej. - powiedziałem patrząc na ich niezbyt pewne miny. - Spotykamy się tutaj. Nie idźcie nigdzie bez nas. Przywiozę jeszcze trochę wody święconej.

Pojechałem z powrotem w dół do miasta. Kiedy znowu przejeżdżałem koło kościoła Papieskiego zatrzymałem się na chwilę. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu był akurat otwarty i udało mi się wysępić od księdza 6 litrowy baniak wody święconej. Ku mojemu zdziwieniu, nie pytał nawet po co mi jej aż tyle. Ja tymczasem cały czas się zastawiałem czy będzie jej dość dużo. W rekordowym wręcz czasie dojechałem do domku, można powiedzieć, że zaczynałem się wyrabiać, bo po tylu przejazdach znałem już na pamięć wszystkie dziury po drodze.

Zatrzymałem się przed bramą, gdzie czekała już reszta ekipy. Zgodnie z moją wcześniejszą prośbą mieli ze sobą butelki po płynie do mycia okien. Napełniliśmy je wodą święconą. Wrzuciłem jeszcze plecak Cubuza do garażu i upewniwszy się, że dom jest już zamknięty odjechaliśmy do miasta.
- Mam już dość tej drogi - powiedziałem zmęczony do chłopaków. - To jest nudne jeździć nią w te i na zad bez przerwy.
- Nie marudź. W końcu tylko ty masz tutaj samochód, a nie sądzę, żebyś go oddał w nasze ręce. - stwierdził podchwytliwie Miłosz.
- Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. - powiedziałem

Zajechaliśmy pod wejście do doliny, gdzie przy płocie czekała reszta ferajny. Rozdaliśmy pomiędzy siebie butelki z wodą święconą, powtórzyliśmy szybko zaklęcie Vach Viraj, Gwiazdy wyciągnęliśmy na wierzch ubrania i ruszyliśmy w stronę doliny Ku Dziurze. Humory były raczej minorowe, jakby ciężar naszego zadania wydawał nam się zbyt przytłaczający. Przed wejściem do doliny zatrzymaliśmy się na chwilę i spojrzeliśmy po sobie nerwowo.
- Kto pierwszy? - zapytałem
- Może ty... - powiedział Orku
- Nie, ja nie. Może ty. - odparłem
- Ty masz pistolet.
- Ale mogę Ci go dać. - spojrzeliśmy na siebie z szatańskim błyskiem w oku i jakby na komendę rzuciliśmy
- Pierdolę, wchodzę...

Już po chwili wkroczyliśmy na wąską ścieżkę prowadzącą do niezbyt odległej jamy. Uznając, że dalsze maskowanie nie ma sensu wyciągnęliśmy broń. Kałasznikowy dostali Cubuz (choć długo się zastanawiałem czy to dobry pomysł) oraz Jerzy, którzy to szli na początku i na końcu naszej grupy. Powoli zbliżaliśmy się do idących w górę stopni i ziejącego w górze czarnego wejścia do jaskini...
- Pierdolę, tu jest za ciemno - powiedział Orku zaglądając do Dziury.
- A jak ma być, myślisz, że zapali lampy i pokaże mordkę? - zapytałem.

Jakby na przekór moim słowom w głębi jaskini zamajaczyły światła latarek. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie.
- Pomocy! - dobiegł nas z dołu przestraszony kobiecy głos. - Niech mi ktoś pomoże, chyba zwichnęłam nogę.

Znowu popatrzyliśmy po sobie. Największy gentleman z nas wszystkich, czyli Miłosz, nie bacząc na nic zaczął schodzić w dół. Zbyt późno zorientowałem się, że to pułapka. Tak byliśmy zaaferowani starciem z Wielkim Przedwiecznym, że na śmierć zapomnieliśmy, że ma on wielu popleczników wśród ludzi. W stronę Miłosza wystrzeliła z ciemności macka. Co ciekawe, zawsze myślałem, że tego typu widok zrobi na mnie większe wrażenie. Najszybciej z nas wszystkich zareagował Cubuz. Z okrzykiem "Macka Twoja Mać" wystrzelił serię z karabinu w stronę kształtującej się ciemności. O dziwo, trafił. Z dziwnym piskiem macka wycofała się w głąb jaskini. Cubuz wyglądał na równie zaskoczonego swoją reakcją jak my wszyscy. Miłosz stał jak wryty wpatrując się w ciemność.
- O kurwa! - powiedział z podziwem Orku patrząc na Cubuza stojącego z miną seryjnego mordercy.
- Czy ktoś mógłby tu do mnie zejść? - zapytał nieswoim głosem Miłosz.
- Już idziemy. - powiedziałem
- Co się tam dzieje? POMOCY!
- Już ja ci pomogę wiedźmo, żebyś ty jeża pluskwo powiła, żeby ci oczy wypadły, ja ci zaraz pomogę glizdo jedna, gdzie ty jesteś... - wymamrotałem wściekły jak sam diabeł.

W tym stanie całe stado głodnych potworów nie stanowiło dla mnie zagrożenia. W dole znowu zamigotało światło latarki. Niewiele się namyślając władowałem tam cały magazynek z TT-tki. W tym samym momencie wraz z przeraźliwym, nieludzkim wręcz wrzaskiem ciemność ożyła. W świetle naszych latarek zauważyłem pędzące w naszą stronę odnogi ciemności.
- Wodą święconą!! OGNIA! - krzyknąłem.
- Giń potworo!
- Za Rodinu!
- Aaaaaaaaaaaaaarrrrrrrrrrrrrghhhhhhhhhhhhh!

Wrzaski moich kompanów były chyba gorsze od samego Przedwiecznego. Wszędzie lała się woda święcona, powodując wydzielanie się smrodliwych oparów. Potwór ryczał i syczał, próbując nas dosięgnąć. Ilekroć jednak był tego bliski jakaś zewnętrzna siła wydawała się go zatrzymywać. Nasze Gwiazdy działały! Tak. Dysponowaliśmy skuteczną bronią przeciw stworom z mitów!
- Ja na kadisztu nilgri stellbsna Njioghta - wydarł się ktoś za moim uchem w ten sposób zniekształcając zaklęcie Vach Viraj.
Zniekształcone czy nie rezultat był zgodny z oczekiwaniami.
- Ha! Mamy Cię bratku... ha, ha,ha... - krzyczał ktoś z lewej.
W świetle latarek padły też kolejne strzały potwora wydawała się wycofywać. My tymczasem napieraliśmy do przodu, dalej w głąb jaskini.
- Kjarnak plegetor lebumna syhah, a kit Ci w krzyż stworo... - ktoś miał już dość łamiącej język formuły.

Udało nam się zagnać Wielkiego Przedwiecznego w jeden z rogów jaskini. Wił się pod wpływem naszych inkantacji, kul i kropel wody święconej. W przypływie desperacji rzuciłem się na niego z wyciągniętą w dłoni Gwiazdą. Kiedy przytknąłem ją do jego "ciała" wydał niewyobrażalny wręcz wrzask i spłynął po kamieniach na dno jaskini. Jeszcze chwilę zajęło nam dojście do siebie po tym nagłym ataku szału.

Okazało się, że nie byliśmy tacy nietykalni jak nam się wydawało. Każdy z nas odniósł mniejsze lub większe obrażenia. Krwawiliśmy z dziesiątek małych ranek. Byliśmy umorusani ziemią, czarnym śluzem i krwią. Byliśmy dumni ze swego zwycięstwa.
- Czy to już zdechło? - zapytał Cubuz
- A bo ja wiem? - odparłem
- To sprawdź.
- Niby jak, mam mu zmierzyć puls? Na mózg ci padło czy co?
- A może by tak zobaczyć kto to się tak wydzierał o tą pomoc? - zapytał nieśmiało Miłosz
- Dobra idźcie zobaczyć. Niech mi ktoś poda resztę wody święconej. - poprosiłem.

Wylałem pozostałą wodę święconą do zagłębienia gdzie spłynął czarny śluz. Powstała w wyniku substancja zagotowała się wytwarzając olbrzymie ilość śmierdzących oparów. Może i zmarnowałem wodę, ale miałem pewność, że potwora zdechła.
- We are the champions, my friends!!! - krzyknąłem, a echo rozniosło to po całej jaskini.
- Czempions nie czempions, ale mamy tu trupa. Jakaś laska. - powiedział ponuro Yubi.

Podszedłem bliżej. Na kamienistym dnie jamy leżała młoda dziewczyna z włosami rozrzuconymi w nieładzie i twarzą pokrytą zakrzepła krwią. W prawej ręce trzymała dziwnie zakrzywiony nóż.
- Ty, dobry jesteś. - powiedział Cubuz z podziwem - Trafiłeś ją sześć razy.
- Ja tam się cieszę, a i tak myślę, że za mało. - powiedział Jerzy i wylał na nią resztki wody ze swojego zbiornika.

Miał rację, bowiem z jej ciała uniósł się smrodliwy opar. Prawie bez słów rozpoczęliśmy przeszukiwanie jaskini. Znaleźliśmy jeszcze kilka ciał, z którymi postąpiliśmy podobnie jak z wiedźmą. W ich wypadku nie nastąpiły jednak żadne skutki uboczne. Wyglądało na to, że były to ofiary Wiedźmy i jej straszliwego Pana.
- Myślę, że pora się zrywać.- powiedziałem patrząc na zegarek wskazujący godzinę 6 rano. - Tu lada moment może ktoś zajrzeć. Nie chciałbym być złapany tutaj przez gliny.
- Popieram pomysł. - rzucił Ulmo.

Spakowaliśmy broń do plecaka i wyszliśmy na zewnątrz. Widok musieliśmy przedstawiać iście upiorny.
- Ia! Ia! Orku nigurat! Czarny człowiek z jamy! - zaśmiałem się widząc jego usilne próby zdrapania błota i śluzu.

Zeszliśmy do potoku i tam dokonaliśmy ablucji. Po tym zabiegu wyglądaliśmy niewiele lepiej. Ubrania mieliśmy w strzępach, podkrążone oczy i serdecznie dość wszystkiego. Jakoś dowlekliśmy się do samochodu i tu nastąpiła awantura kto ma jechać. W końcu ustaliłem, że jak się jakimś cudem zmieszczą z tyłu to nie ma sprawy. Rozłożyliśmy siedzenia, łącząc w ten sposób wnętrze samochodu z bagażnikiem. Do dziś nie wiem, jak cała ekipa się tam pomieściła. Ja na szczęście jechałem z przodu. Pośród mających jechać z tyłu zapanowała dziwna zgodność co do tego, że z przodu powinien mi towarzyszyć, z racji wzrostu (bądź z jakiś innych, bliżej nie sprecyzowanych powodów), Cubuz. W drodze powrotnej zatrzymałem się ponownie przed kościołem i uzupełniłem zapas wody. Ksiądz nie wyglądał na zaskoczonego. Miałem dziwne wrażenie, że też był agentem Marka. Ah, ta moja paranoja.

W domku pierwsze co się wydarzyło to wielka bitwa o prysznic. Każdy chciał z siebie zmyć wrażenia. Druga bitwa wybuchła o plastry. Muszę przyznać, że widok przedstawialiśmy przekomiczny. Mieliśmy jednak przeświadczenie dobrze wykonanej roboty. Kiedy już wykąpani i pooblepiani plastrami usiedliśmy w salonie racząc się piwkiem zaczęliśmy rozważać całą sytuację.
- Coś za łatwo nam poszło. - pesymistycznie zauważył Jerzy
- Nie. Wcale nie poszło łatwo. - odparłem - Mieliśmy świetne przygotowanie i ochronę. Gdyby nie to ,byłoby po nas.
- Swoją drogą, to należy Ci się po ryju za wrobienie nas w to wszystko. Bo od początku wiedziałeś, że tu wylądujemy. - powiedział Piotrek tamując krwawienie z ręki.
- OK. Bij. Zastanawiam się czy wolałbyś teraz siedzieć w domu i wyrywać sobie włosy z głowy patrząc w telewizor... - urwałem i znalazłem pilota.
- A nie sądzicie, że to powinno się jakoś odbić na naszej psychice. U Lovecrafta wszyscy kończą w wariatkowie. - powiedział Jerzy.
- Wariatów to nie dotyczy. - odparł Orku wywołując powszechną wesołość.

Włączyłem telewizor. Akurat leciały wiadomości poranne. Nasz dobry humor uciekł z prędkością odrzutowca... Naszą pierwszą reakcją na wiadomość dnia było zdziwienie. Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie całą grozę sytuacji. Nie utrzymuję jednak czytelnika tych słów w niepewności i podaję co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy w telewizji.

"...naukowcom udało się wreszcie otworzyć tajemnicze wrota. W tej chwili badacze wycofali się, gdyż z wnętrza budowli wydobywają się toksyczne opary, najprawdopodobniej nagromadzone tam od setek lat. Według przewidywań, jeszcze dzisiaj powinno być możliwe wejście do środka i zbadanie tej tajemniczej budowli. Tymczasem przez nasz kraj przelewa się fala brutalnych mordów i samobójstw. W samym tylko dniu wczorajszym naliczono 70 ofiar w tym kilkoro małych dzieci..."

- To nie ja! - powiedział Cubus widząc nasze spojrzenia.

"...policja jest już na tropie tajemniczej sekty, która przypisuje sobie wszystkie zabójstwa. Ktokolwiek mógłby pomóc w śledztwie, proszony jest o skontaktowanie się z numerem 0-22 5663-295 lub z najbliższą jednostką policji. Zaprosiliśmy do studia profesora Zygmunta Szczęsnego z Uniwersytetu Warszawskiego.

- Dzień dobry Państwu. Panie profesorze, czy te wszystkie wydarzenia mogą być ze sobą powiązane?
- Jest to mało prawdopodobne. Zarówno rozrzucenie tych zjawisk po terenie całej Polski oraz różne przeprowadzane przy tym rytuały wskazują raczej na wzmożoną działalność pewnych sekt, o istnieniu których nie mieliśmy dotąd pojęcia. W chwili obecnej nie znaleźliśmy żadnej reguły, która mogłaby doprowadzić do powiązania tych spraw ze sobą.
- Uważa Pan więc, że nasilenie tych zjawisk jest całkowicie przypadkowe, a wnioski Policji przedwczesne?
- Zdecydowanie tak. Myślę jednak, że w najbliższym okresie powinniśmy, bardziej niż zwykle uważać, gdyż nagłaśnianie tego typu wydarzeń przez media prowadzi często do powstawania grup naśladowców.
- Dziękuję uprzejmie za rozmowę. Przypomnę, że naszym gościem był profesor Zygmunt Szczęsny.

Dalsze wiadomości ze świata. W okolicach Stonehenge doszło do największych jak do tej pory starć z policją. W rejon ściągnięto dodatkowe siły policji oraz wojsko. Zamieszki rozpętały się wczoraj wieczorem kiedy policja odmówiła wstępu na teren obiektu grupie neo-druidów. Starcia trwały całą noc, policja użyła armatek wodnych i gazów łzawiących. Według doniesień agencyjnych, co najmniej 40 policjantów zostało rannych. W Szwecji wyłowiono wrak samolotu pasażerskiego relacji Nowy Jork - Sztokholm. W tej chwili trwa odczytywanie zapisów czarnej skrzynki. Według wstępnych ustaleń przyczyną katastrofy samolotu była eksplozja małego ładunku wybuchowego, który uszkodził stery. Śledztwo w toku. W Rosji ciągle trwają zamieszki po niespotykanej podwyżce cen wódki. Władze Moskwy wprowadziły godzinę policyjną..."

Wyłączyłem telewizor. Miałem już dość. Reszta z nas również. W zasadzie bez słowa wyciągnęliśmy piwo z lodówki i uraczyliśmy się zimnym napojem.
- Wolvie. Cały czas nurtuje mnie jedna sprawa, dlaczego upierałeś się, żeby przyjechać tutaj bez kobiet? - zapytał Yubi.
- To kolejny z warunków umowy pomiędzy mną, a tym porucznikiem. Myślisz, że chętnie zostawiłem moją ukochaną na pastwę losu. - odparłem ponuro pociągając duży łyk piwa.
- Nie. Zresztą zastanawiam się, co by powiedziały laski na nasze działania... - zaśmiał się Cubus.
- Ciebie to nie dotyczy. Ty wolisz małe, martwe dziewczynki. - powiedział wesoło Piotrek
- Odwalcie się wreszcie od niego. - powiedział Miłosz. - Zastanówmy się lepiej co dalej.
- Co niby dalej? - zapytałem - Ja tam siedzę na tyłku i czekam na rozwój wydarzeń. Nie odpowiadam za cały świat. Poza tym, to jestem cholernie zmęczony więc nie wiem jak wy, ale ja się położę.

Wstałem z fotela i poczłapałem na górę. Chłopaki zaczęli dyskutować na temat ostatnich wiadomości, ale nie miałem już na to siły. Martwiłem się strasznie o Lilu. Czy da sobie radę? Czy przygotowała wszystko tak jak jej radziłem? Ech... Położyłem się na łóżku i zapadłem w płytki sen...

Obudziłem się dość późno, przynajmniej na dworze było już ciemno. Wreszcie jednak poczułem się wypoczęty. Myślę, że pomimo ostatnich doniesień, sen pozwolił odpłynąć nagromadzonemu we mnie napięciu. Z dołu dobiegały odgłosy krzątaniny i jakieś wrzaski. Po chwili zorientowałem się, że chłopaki oglądają, któryś z "instruktażowych" filmów Orka. Powoli zszedłem na dół. Na ekranie telewizora zobaczyłem kolesia przebiegającego z piłą łańcuchową w pogoni za kolejną ofiarą. W telewizor wpatrzeni byli, mocno już podchmieleni, Orku i Piotrek. Miłosz i Yubi toczyli jakąś zażartą dyskusję, podczas gdy Cubuz mocował się z lodówką, próbując wepchnąć do zamrażalnika dwie skrzynki piwa na raz. Jerzy i Ulmo właśnie zasypiali w fotelach. Sytuacja była wręcz sielankowa. Ot zwykły piknik grupy znajomych.

Wtedy też zauważyłem pewne dziwne zjawisko. Znaczy nie tyle dziwne, co po prostu nie występujące do tej pory. Powoli podszedłem do przeszklonych drzwi prowadzących na taras i wyjrzałem na zewnątrz. Tak jak usłyszałem, na dworze zrywał się wiatr, a od strony gór nadciągały chmury. Nadeszła zmiana pogody. Czyżby uwolnienie Wielkich Przedwiecznych spowodowało takie wydarzenia?

Moje rozmyślania przerwał głośny dzwonek do drzwi wejściowych. Nie muszę mówić, że był on dla nas wszystkich przeraźliwym szokiem. Wszyscy zaprzestali swoich dotychczasowych zajęć i spojrzeli na mnie. Gestami nakazałem im przygotować broń, a sam powoli ruszyłem do drzwi wejściowych. Odsunąłem zasuwę i przekręciłem klucz w zamku. Każdy zgrzyt wywoływał tylko nerwowe pocenie się rąk i narastanie atmosfery napięcia. W końcu nadludzkim wręcz wysiłkiem otworzyłem skrzypiące ponuro drzwi. Oczom mym ukazał się nie jakiś spodziewany potwór, tylko dość wysoki młody człowiek z włosami spiętymi w kitkę, taszczący ogromny plecak.
- Spóźniłem się trochę. Sorry! - powiedział na wejściu. Jerzy, Yubi, Orku i ja odetchnęliśmy spokojniej, bowiem w drzwiach stał nie kto inny jak Michał.
- Kurde, aleś nas wystraszył stary! - powiedziałem - Nie sądziłem, że przyjedziesz, a już tym bardziej, że teraz.
- Daj spokój, wszędzie się robi niewesoło. Nawet nie wiesz, ile teraz jest kłopotu, żeby się dostać do pociągu. Od jutra mają wprowadzić godzinę policyjną. Wszędzie zamieszki. Świat się kończy.
- No to nieźle. Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? - zapytałem
- Bo nikt z nas nie oglądał od rana wiadomości. - odparł Orku wzruszając ramionami - Myślisz, że to by coś zmieniło?
- Kurde, masz rację. - odparłem - Ej Michał nie stój tak w drzwiach, wchodź. Chłopaki to jest Michał z redakcji Portala - dokonałem szybkiej prezentacji tym, którzy go jeszcze nie znali.
- Wolałbym, aby okoliczności naszego spotkania były cokolwiek bardziej sprzyjające. - powiedział Michał - Mimo wszystko cieszę się, że tu jestem.
- Mam coś dla Ciebie. - powiedziałem dając Michałowi kolejną kamienną gwiazdę.
- Dzięki. To to o czym pisałeś? - zapytał.
- Dokładnie to. I działa. Przetestowane na Nyoghta - powiedziałem.
- Nie żartuj! Jak, gdzie, kiedy? - zapytał stawiając plecak w salonie. Ktoś podał mu zimne piwo z lodówki.

Zaczęliśmy naszą opowieść nie szczędząc, co pikantniejszych szczegółów. Widziałem, że nasza historia wywarła na nim ogromne wrażenie. Siedział przez chwilę zaskoczony, po czym wzniósł na naszą cześć toast. Cała ferajna wesoło gawędziła na dole dalej, kiedy ja usiadłem do komputera i spróbowałem połączyć się z siecią. Zgodnie z moimi obawami sieć nie pozostała wolna od wpływu kosmicznych potworności. Połowa serwisów internetowych była nieczynna z różnych powodów i znalezienie jakichkolwiek informacji sprawiało wiele trudności.

W końcu jednak udało mi się dostać informacje z Londynu. Ku mej rozpaczy spełniły się najczarniejsze przewidywania. Wiadomość pochodziła sprzed kilkunastu minut. Opadłem na fotel. Czyżby nie było już nadziei? Jeżeli nawet TO nie było się w stanie obronić to co stanie się z nami. Jedna wygrana bitwa nie uczyniła jeszcze wygraną całej wojny. Skopiowałem treść wiadomości na komputer i przerwałem połączenie. Zszedłem na dół i bez słowa włączyłem telewizor. Michał miał rację. Przez kraj przetaczała się niespotykana dotąd nigdy fala bezsensownej przemocy. Słupsk płonął, w Gdańsku, Warszawie, Katowicach i Poznaniu do zapobiegnięcia zamieszkom wprowadzono wojsko. Ludzie wydawali się być w jakimś tępym amoku i bezlitosnym szale niszczenia wszystkiego, co stawało im na drodze. Z przerażeniem obserwowałem kolejne raporty.

Nawet nie zauważyłem, kiedy za moimi plecami ucichły rozmowy i wszyscy zgromadzili się przed telewizorem. Właśnie pokazywali zdjęcia z Krakowa, gdzie olbrzymia grupa młodocianych, pijanych jak bele kolesi plądrowała Wawel. Policja używała ostrej amunicji. Strażacy walczyli z niezliczoną ilością pożarów i często musieli prosić Policję o pomoc, aby nie odgonić przeszkadzających im ludzi. Sytuacja wyglądała fatalnie, ale nie tylko u nas. Zaraz po tych wiadomościach podano tą, która tak mnie zasmuciła. W Londynie płonął gmach British Museum oraz budynki biblioteki przy stacji St. Pancras. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy od początku tego całego burdelu straciłem wszelką nadzieję i rozpłakałem się niczym dziecko. Cała wiedza, na której mogłem do tej pory polegać pochodziła właśnie stamtąd, tam znajdowały się księgi-klucze do naszego ewentualnego wybawienia.

Powlokłem się w stronę lodówki i wydobyłem flaszkę Johny Walkera. Miałem tylko jeden cel, upić się do nieprzytomności i zapomnieć, zapomnieć o tym wszystkim. Nie było mi to jednak dane. Chłopaki zabrali mi butelkę. Po jakimś czasie doszedłem trochę do siebie i spojrzałem ponownie w szklany ekran. Pokazywano właśnie zdjęcia z Pacyfiku. Już zaczęto kojarzyć pewne fakty, ale było za późno, o wiele za późno. Na ekranie zobaczyłem olbrzymią masę endoplastycznego horroru spoza naszej wyobraźni wyłaniającą się z otwartych teraz wrót. Nie sam widok jednak był przerażający, lecz świadomość, że to tylko sługi tego, który prawdopodobnie właśnie się budzi. Widzieliśmy bezwładną ucieczkę naukowców i żołnierzy.

Chwilę później rozpoczęła się tam desperacka walka. Z rosnącą fascynacją widzieliśmy atakujące śmigłowce bojowe. Eksplozje rozrywały olbrzymie obce formy na strzępy, ale na miejscu powalonego jednego pojawiały się zaraz następne. Potężna magia powróciła na ziemię wraz z niesamowitej siły sztormem, który rozszalał się na wszystkich oceanach. Widzieliśmy walczące z wiatrem statki, śmigłowce i samoloty i dziesiątki zgromadzonych tam ludzi. Nic nie było w stanie powstrzymać narastającego horroru. Kiedy jeden z lotniskowców pękł przełamany potężnym szponem wiedziałem już, że od teraz zaczną się czasy ciemności. Chwilę później rejestrująca wszystko dotąd kamera przestała nadawać sygnał. To co wydarzyło się dalej nie budziło już naszych wątpliwości. W przeciągu godziny zebraliśmy dość informacji, aby mieć pewność, że na całym świecie przedwieczne, bluźniercze koszmary powracały do życia.

Za oknami naszego domku rozpętała się straszliwa burza. Drzewa padały jak zapałki. Chwilę później zgasło światło. Generator w piwnicy natychmiast zaczął swoją pracę, dostarczając nam energii. W oddali rozległy się pierwsze grzmoty i wtedy też w świetle pierwszych błyskawic ujrzałem za oknem kres naszego życia, kroczące niczym bezlitośni siepacze, Młode Mroczne w całej swej krasie, chodzące, istoty-drzewa. Kiedy pękła szyba wiedzieliśmy, że czeka nas straszliwy koniec. Jak przez mgłę widziałem chłopaków strzelających do tych okropieństw. Nagle coś uderzyło mnie w głowę i straciłem przytomność...

Dwa lata później

Łopot potężnego wirnika przerwał panującą ciszę. Nowoczesny śmigłowiec opatrzony logo Zjednoczonej Ludzkości przemknął nad do połowy zrujnowanym blokiem. Na obu pylonach helikoptera wisiały pociski powietrze-ziemia zdolne zniszczyć sporej wielkości wioskę. Siedzący w kabinie za pilotem strzelec pokładowy obserwował czujniki.
- Pustka. Tutaj nikogo nie ma. - powiedział do zawieszonego przed ustami mikrofonu.
- Szukajcie dalej. To niemożliwe, aby zginęli wszyscy. - zniekształcony głos w słuchawkach nie krył wyraźnej irytacji.
- Z całym szacunkiem Pułkowniku, to się mija z celem. Wiemy przecież jak działają te istoty. Tu już pewnie dawno nikogo nie ma.
- Poruczniku. Jak pan sądzi, które z bóstw CCD miało w tamtych czasach taką moc, aby w ciągu pięciu sekund zniszczyć pół-milionowe miasto? - głos był coraz bardziej zirytowany - Nawet nasi eksperci nie spotkali się z czymś takim w czasie ostatniej wojny, więc zabierajcie się do roboty.
- Tak jest! - pilot westchnął i przechylił maszynę w powolny łuk w prawo.

Śmigłowiec z rykiem pomknął nad zgliszczami w stronę północnych dzielnic miasta. Tuż przy granicy zniszczonej strefy czujniki nagle ożyły.
- Cholera, mam coś! - wykrzyknął strzelec. - Zawiśnij nad tamtym budynkiem - Maszyna posłuszna sterom zawisła jakieś 20 metrów nad pogorzeliskiem.
- No i co to jest? - rozległo się pytanie Pilota, który obserwował nerwowo okolicę.
- Nie wiem, mam niepełny odczyt. - strzelec sięgnął ręką do przełączników - Czekaj. To człowiek! Pogrzebany do połowy, ale ciągle żyje!! - okrzyk zdumienia rozległ się w słuchawkach.
- Pułkowniku, mamy tu na dole żyjącego człowieka. Przekazuję koordynaty dla służb naziemnych. - pilot wystukał szybką sekwencję na klawiaturze.
- Dobra robota, panowie. - Pułkownik był wyraźnie zadowolony - Zaczekajcie aż dotrą tam sanitariusze i wracajcie do bazy.
- Zrozumiałem!

Chwilę później, w dole zamajaczyły sylwetki kilku przedzierających się przez gruzy sanitariuszy ubezpieczanych przez oddział komandosów. Śmigłowiec odleciał na wschód w stronę założonej tam tymczasowej bazy...
- Co z nim? - zapytał odrzucający gruzy komandos.
- Wygląda na to, że ma lekki wstrząs mózgu. Poza tym kilka zadrapań i siniaków. Wyjdzie z tego. - uśmiech malował się na ustach młodego lekarza. - Dajcie tu te nosze i spływajmy stąd. Nie podoba mi się ta cisza.
- Mnie także. - odparł dowódca oddziału, zaciskając nerwowo palce na broni.

Sanitariusze zabrali nosze i ubezpieczani przez żołnierzy ruszyli w stronę czekających na pobliskim placu śmigłowców transportowych. Przedzierali się już przez ostatnie rumowisko, gdy idący na końcu żołnierz zaczął przeraźliwie krzyczeć. Większość idących obejrzała się. Dwóch ludzi momentalnie zemdlało, a reszta rzuciła się w panice ku helikopterom, rzucając po drodze wszystko. Jedynie sanitariusze zachowali zimną krew. Wepchnęli do środka nosze i wskoczyli na zimny, metalowy pokład. Tuż za nimi wciągnięto na pokład omdlałych żołnierzy. Jeden z tych, którzy wskakiwali ostatni krzyczał coś o końcu świata. Dwie maszyny uniosły się nad plac i jak najszybciej poleciały w stronę tej samej bazy, gdzie przed paroma minutami zniknął śmigłowiec bojowy. Zostawiały za sobą ruiny, skrywające niewidoczną już teraz tajemnicę...

Pułkownik chodził nerwowo po pokoju spoglądając co i raz na dwóch przybyłych gości. Jeden z nich, pomimo wyraźnie młodego wieku, miał całkowicie siwe włosy, a w miejscu prawego oka ziała ciemna pustka. Drugi z nich, wyraźnie starszy wyglądał jak typowy przedstawiciel służb specjalnych. Ubrany w nienagannie czysty i uprasowany garnitur, przystojny jak sam diabeł i nie okazujący żadnych emocji.
- Co o tym sądzicie Panowie? - zapytał Pułkownik
- Nie wygląda to najlepiej. - odparł siwowłosy.
- Trzeba się będzie dowiedzieć, co takiego widzieli tamci żołnierz. - powiedział spokojnie drugi.
- Jak dotąd, ci którzy zemdleli nie odzyskali przytomności, a reszta nie jest sobie w stanie niczego przypomnieć. Nasze kamery nie zarejestrowały niczego, także możemy się jedynie sugerować reakcją tych ludzi. - odparł ponuro Pułkownik.
- A co z pilotami śmigłowców?
- Niczego nie widzieli. Ruiny przesłoniły tamto miejsce. Gdy się dowiedzieli nic już tam nie było. - Pułkownik wpatrywał się w ekran komputera operacyjnego.
- Dobrze. Będziemy potrzebować dwóch kamizelek, lekkich karabinów, mogą być MP5 z granatnikiem, przyrządów do wzmacniania światła, latarek i środka transportu do centrum miasta. - powiedział spokojnie siwowłosy zaciskając mocniej usta. - Aha, byłbym zapomniał, co z tym zabranym z ruin człowiekiem?
- Ciągle nieprzytomny. Prawdopodobnie będzie w tym stanie jeszcze kilka dni.
- No cóż będziemy musieli poradzić sobie bez jego informacji, prawda Wolvie? - zapytał garniturowiec.
- Owszem, Mark. Czy może nam pan to wszystko załatwić w przeciągu 15 minut?
- Tak. Ale czy nie lepiej zaczekać do świtu?
- Nie! Każda minuta jest cenna, zwłaszcza, że przeciwnik jest wyjątkowo potężny.
- Wy wiecie co to jest?! - niemal wykrzyknął Pułkownik.
- Mamy pewne przypuszczenia, które wymagają potwierdzenia. - odpowiedział Wolvie wertując wyjęty z kieszeni notes. - Tymczasem, czy mógłby Pan zacząć załatwiać to, o co prosiliśmy?
- Oczywiście! - Pułkownik wcisnął guzik interkomu i zaczął wydawać szybkie rozkazy...
O 2123 na lądowisku helikopterów zapanował nagły ruch. Do stojącego na płycie Ospreya wsiadło dwóch młodych, obwieszonych sprzętem ludzi. Ledwo zdążyli wejść na jego pokład, kiedy uniósł się w powietrze i skierował w stronę tego, co kiedyś było miastem. O 2147 pionowlzot zawisł nad ruinami ratusza miejskiego. Z boków rozwinęły się dwie liny, po których na rumowisko zjechali dwaj pasażerowie. W chwili gdy stanęli na gruncie maszyna odleciała pozostawiając ich samych. Blade światło księżyca oświetliło ponure ruiny.
- Dokąd teraz? - zapytałem rozglądając się uważnie na około pozostałym mi okiem.
- Według przekazu, to powinno być niedaleko. - odparł Mark sprawdzając karabin. - Dobrze, że te wzmacniacze światła działają, inaczej bylibyśmy ślepi jak nowonarodzone kociaki.

W tym miejscu urywają się wszelkie zapiski. Nie udało mi się dotrzeć do dalszej części tej historii. Całe to opowiadanko powstało po wydarzeniach z Krakonu 2000, a więc już jakiś czas temu. Przeleżało do tego czasu w zapomnianych zakątkach mojego twardziela, by wreszcie ujrzeć światło dzienne. Mam nadzieję, że ta historia przypadła Wam do gustu. :)

Ulmo

Na górę strony