| Recenzje |
![]() |
Wielkość nijaka. Quo Vadis |
tytuł oryginalny: Quo Vadis Ocena - 5/10Wśród krajowych scenarzystów zapanowała ostatnio straszliwa zaraza, uniemożliwiająca efektywną pracę. Zaraza objawia się w twórczym deficycie. O dobry scenariusz trudno, a że własnych pomysłów brak, filmowcy z podziwu godnym uporem biorą na warsztat kolejne wielkie dzieła rodzimej literatury. Inicjatywa skądinąd chlubna, niewątpliwie cieszy się z niej młodzież szkolna, której oszczędza się katorgi obowiązkowej lektury, może trochę mniej cieszą się miłośnicy danej powieści, ale ich wymaganiom sprostać przecież niesposób. Trzeba jednak przyznać, że dorównanie drukowanemu pierwowzorowi jest nielada wyzwaniem. Ponoć Sienkiewicz, gdyby żył współcześnie, byłby sowicie opłacanym scenarzystą. Rzeczywiście, każda z jego powieści to wymarzony materiał na film. W tle "wielka" historia, wyraźnie zarysowane charaktery bohaterów, jasny podział na "tych dobrych" i "tych złych", awantura, przygoda i jeszcze spajający całość wątek romantyczny. Trzeba bardzo się postarać, aby nie wykorzystać potencjału, jaki te książki kryją. Tym bardziej rozczarowuje najnowsza adaptacja "Quo Vadis", dokonana przez Jerzego Kawalerowicza, twórcę pamiętnego "Faraona". O tym filmie było już głośno, zanim jeszcze powstał. Padały duże liczby, rozpisywano się o bogatej scenografii, pracy kostiumologów, nieodłączne emocje towarzyszyły doborowi obsady. Tymczasem największa polska superprodukcja jest zupełnie nijaka. Do tego pozbawiona rozmachu, bez którego historyczno-kostiumowe widowiska z ogromnym budżetem nie mają racji bytu. Z ekranu zieje pustką. Akcja rozgrywa się raptem w kilku wnętrzach, gdzie te wszystkie wspaniałe rekonstrukcje antycznej architektury, o których tyle mówili twórcy filmu?. Posągi z pałacu Petroniusza powinny się raczej znaleźć w ogródku miłośnika gipsowych krasnali, a nie domu znawcy sztuki. W scenach zbiorowych wyraźnie brakuje statystów, a pożar, niczym ten z poezji Nerona, "nie dość parzy". Rozczarowuje sekwencja uczty w pałacu cezara. Spodziewałam się wielkiego targowiska próżności, wizji na miarę kubrickowskiego "przyjęcia dla wtajemniczonych" z "Oczu szeroko zamknietych". Zobaczyłam kilka nagich biustów i świecącą pustkami komnatę. Zaledwie poprawnie zrealizowane są sceny w amfiteatrze. Choć trudno pisać o technicznej sprawności, skoro brak w nich emocjonalnego ładunku. Niemożność pokierowania uczuciami widza, jest dużą słabością "Ouo Vadis". Na zmieniające się sceny patrzy się z chłodno, obojętnie. Trudno zresztą potraktować ten film jak coś więcej ponad ruchomą ilustrację powieści. Reżyser podkreślał w wywiadach, że pokazuje metaforę, pytanie o przyszłość skierowane do współczesnego człowieka. Mi nie udało się takich sensów odczytać. Finałowa scena, w której Apostoł Piotr (Pieczka) powraca do Rzymu, Rzymu współczesnego, jest tyle pusta, co pretensjonalna. "Ouo Vadis" nie broni się również jako obraz dogorywającego imperium u progu upadku, w konfrontacji z "nadchodzącym" chrześcijańskim światem. Przedstawiciele nowej religii nakreśleni są pobieżnie, jednowymiarowo. Podobnie zresztą Rzymianie. Najciekawszym zaś, choć zdecydowanie niezamierzonym przez twórców zabiegiem, jest ukazanie Piotra jako szaleńca nie mniejszego niż Neron (przesadnie teatralna kreacja Bajora). Jak już napisałam, film stanowi ciąg nie zawsze najbardziej efektownych scen z powieści, do tego kiepsko zmontowany i sfotografowany. Szkoda tylko, że z racji szumu powstałego wokół tego obrazu, jak i zainwestowanych w jej promocję i produkcję pieniędzy, to ona będzie reprezentować nasz kraj w zbliżającym się Oscarowym cyrku. |