|
Średniowiecze strachu |
![]() |
997 |
Poniższy tekst jest szkicem scenariusza do Mrocznych Wieków. Cała Saga, do której jest to wstęp, mówi o początkach naszego państwa, o zderzeniu pogańskiej wiary naszych przodków z nową obcą religią. Postacie graczy pochodziły z zapadłego grodu, leżącego gdzieś na bagnach w głębi pomorskich lasów, były drużynnikami miejscowego wodza Mściwoja. Na początku warto dać bohaterom trochę pożyć w średniowieczu, by lepiej wczuli się w klimat. Pokazać im mały gród w bezkresnej puszczy. Bezsenne noce, kiedy w panicznym uścisku trzyma się topór i modli się do wszystkich bogów, by bestie z lasów nie podeszły do palisady. Może któryś z bohaterów miał dziecko - pewnego dnia malec znika, wszelkie ślady prowadzą do małej, przeklętej osady zamieszkiwanej przez szaleńców (krewniaków Garou). I znowu noc, gęsty mrok, z niewielkiego wniesienia, na którym stoi ich dom widać tylko zamglone jezioro w dolinie, bezkresny ciemny bór i skowyt z oddali. Niech walczą o swój dom, niech go pokochają. Jeśli zaś gród padnie, zostaną sami - oni i dzika natura. Deszczowego dnia przybywa poseł niosąc pradawnym zwyczajem wezwanie dla wodza na wielki wiec. Trzeba się zjednoczyć, by stawić czoła nowemu porządkowi, nowej cywilizacji, nowej wierze. Gdy ruszali ulewnego poranka, widzieli zatroskane twarze ich kobiet i dzieci. One wiedziały, że z wypraw w głąb puszczy nie wraca się prawie nigdy. Kiedy drużyna przybywa do "grodu zgromadzenia" większość ludzi
śpi w namiotach na centralnym placu. Nagle wszyscy słyszą krzyk, który
przeraziłby nawet trupa. Zaczyna gadać, wymiotując co chwila, o tym co się wczoraj działo. Jak to 4 władców przy miodzie rozmawiało o chrześcijaństwie. Stanowiska co do zaistniałej sytuacji były podzielone. Jedni wodzowie twierdzili, że są niepokonani i do ostatniej kropli krwi będą bronić siebie i wiary przodków, inni zastanawiali się, czy może zmiana religii nie dała by im większej władzy i korzyści. Wieczorem nadszedł czas na decyzje co zrobić. Przy ognisku zebrało się pięciu wodzów. Wtedy do grodu wpada goniec i przekazuje Mściwojowi, że do jego grodu jedzie wielki oddział zbrojnych... Wyruszają prawie natychmiast, przez las, w nocy, pośród koszmarów. Szło już ku wieczorowi, a nad pradawnym borem szalała burza. Ulewa obmywała stare drzewa nadając liściom soczystą, zieloną barwę. Gdy przemoczeni wędrowcy wyłaniali się z puszczy, na wzgórzu przed nimi zamajaczyły zgliszcza grodu. Mściwoj zaklął, a oni pobiegli ku pogorzelisku. Gród był doszczętnie zniszczony, domy spalone, mur obalony, wszędzie leżały trupy. Mściwoj odwrócił wzrok i spojrzał na święty dąb stojący niegdyś samotnie na sąsiednim wzgórzu. Nie było go tam. Zamiast tego, majestatycznie w strugach deszczu stał samotny krzyż. Grobową ciszę przeszył grom. Mściwoj stał jak drewniany posąg dawnego boga. Niewzruszony, oparty o olbrzymi topór patrzył na spustoszoną okolicę, wojowie zebrali się wokoło niego i czekali w milczeniu. - Chrześcijany. - splunął w piach. Nagle pod stertą gruzu ktoś dostrzega ruch. To stary Radek, ranny, ale jeszcze dyszący. Opowiedział, jak to dwa dni temu do grodu weszli jacyś ludzie w długich szatach. Mówili z dziwnym akcentem o wielkim Bogu. Wieczorem odeszli. Następnego dnia wrócili z kilkoma zbrojnymi, udali się na sąsiednie wzgórze, tam próbowali ściąć święty dąb. Mężczyźni przestraszyli się gniewu bogów, wzięli co który miał pod ręką i pobiegli ich zatrzymać. Nagle rozpętało się piekło. Ze skraju lasu wypadł odział konnych zakutych w metal. Wjechał do grodu, zabił paru ludzi, a resztę spędził nad jezioro. Tam kazał wszystkim wejść do wody. Tych, którzy odmówili - zabito, resztę popędzono dalej, traktem na północ. Na skraju lasu ktoś dojrzał zbrojnych. Na oko było widać, że znacznie
przewyższał ich liczebnością, sami nie mieli szans. Decyzja była błyskawiczna,
zaczęli uciekać. Długo przedzierali się przez bór. Zostawiali za sobą
odgłosy pogoni, płomienie pochodni, krzyki. Wreszcie koniec męczarni.
Trafili na jakąś drogę i udało im się zgubić pogoń. Z niewielkiego wzniesienia,
poprzez pnie drzew dostrzegli, że goniące ich plamki zaczęły się od nich
oddalać. Odgłosy rogów obwieściły koniec pogoni. Błądząc w mroku trafili
na skraj oświetlonej ogniskiem polany. Gęsty mrok otulił okolice. Niczym
płaszcz, przy ogniu stała postać w długich szatach. Blask płomieni oświetlał
jej upiorną twarz. Powoli odwróciła w ich stronę głowę. W środku nocy wędrowcy dotarli nad brzeg przeklętego morza, gdzie na skraju posępnego urwiska stała kamienna warownia " Druso". Pan owego posępnego przybytku przedstawił się jako Dragomir Dragunov i kazał się tytułować wojewodą. Wydawał się zupełnie odczłowieczony kiedy opowiadał o minionych eonach istnienia tego miejsca. Fortecy, która stanęła na miejscu, jeszcze bardziej starożytnej budowli, stanowiącej w odległych czasach część zapomnianego już kompleksu wież, ciągnącego się daleko na północny wschód od tego miejsca. Mówił o potężnym antycznym Rodzie Smoka, z którego pochodził. Rodzie, który jest strażnikiem tej ziemi. Opowiadał również o przyszłej zagładzie kultury i wiary ojców, jeśli ludzie noszący znak krzyża dalej będą oblegać tą krainę. Wiedział on także o wydarzeniach w grodzie Mściwoja. Na to wojowie obruszyli się zadając wiele ostrych pytań. W końcu sam mądry Mściwój przemówił. Chciał zemsty, a Dragunov go poparł. Rozmawiali długo i postanowili zawrzeć przymierze krwi. Sługa wniósł gliniany kielich, nacięli swe ramiona, wojewoda uniósł naczynie uśmiechając się szyderczo, napił się i podał dalej. Kiedy ostatni z wojów dostał kielich Dragunov krzyknął. - Nie, to nie twoje dziedzictwo. Tobie "Tańczące siostry" nadają
inną drogę, a nawet ja nie jestem tak mocny, by zmieniać ich wolę.- odebrał
mu naczynie. Budzili się powoli, z bólem głowy. Wokół nich było tylko może i piasek. Zastanawiali się czy wczorajsza noc nie była tylko snem. Nacięte ramiona oraz sztandar smoka dawały odpowiedź. Ruszyli wzdłuż morza, ku północy, w oddali plażę przecinał strumień, podjechali do niego powoli, Mściwój zsiadł z konia żeby zbadać głębokość, zauważył że woda zamiast wypływać do morza stoi a całość kończy się tam gdzie zaczynały się drzewa. Ktoś ciągnął coś wielkiego, wskazywały na to wielkie stopy. Zdążył tylko krzyknąć. - Kurwa jasna! Wikingowie wypadli na nich niczym głodne niedźwiedzie - ranili, ale nie
zabijali. Padli wszyscy, oprócz tego, którego losu Dragunov nie chciał
zmieniać. Stał sam, z wyciągniętym mieczem, naprzeciw białowłosych, wielkich
demonów. Nie atakowali, stali z wyciągniętą bronią, jednak jeden wysunął
się naprzód. Starli się, po kolana w słonej wodzie. Wiking górował nad
nim wzrostem i siłą, miał przewagę od początku Zabił go bez trudu, tak
jakby to była egzekucja. - Msiciwój! Co się stało z graczem którego "zabili" wikingowie? Jeden z
nich imieniem Einar został przy nim, a kiedy ten wrócił z martwych, przekazał
mu całą swoją wiedzę nieśmiertelnych. |